Wspólny przyjaciel/Część druga/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wspólny przyjaciel |
Wydawca | Biblioteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1914 |
Druk | L. Bogusławski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Our mutual friend |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wielebny pastor Milwey poprowadził sam na cmentarz kondukt pogrzebowy, wiozący trumienkę małego Jonny. Stojąc nad rozwartą mogiłką, w której spocząć miały zwłoki sieroty, zacny ten człowiek nie myślał o swem ubóstwie, lecz o własnej gromadce sześciorga dzieci i oczy jego zwilżyły się łzami.
Pamięć zmarłego Jonny rozważana była w rozmaity sposób. Płakano po nim w arystokratycznym pałacu państwa Boffenów, natomiast w dawnej ich willi, w której królował obecnie Silas Wegg, śmierć ta nie wywołała wcale przygnębiającego wrażenia.
Silas Wegg doszedł do przekonania, że państwo Boffenowie trudzili się niepotrzebnie szukaniem, skoro on sam nie miał rodziców.
Poco szukać daleko, skoro się ma pod ręką człowieka osieroconego, który w dodatku poświęcił dla nich swoje stosunki z ciotką Joanną i wujem Parkerem.
To też śmierć małego Jonny sprawiła mu żywą radość. Naoczny świadek opowiadał potem, że na wieść o niej, Silas Wegg wywinął pirueta na swej zdrowej nodze, podnosząc jednocześnie w górę drewnianą swą stopę, na wzór tancerzy z baletu.
Pani Boffen, serdecznie zmartwiona tą śmiercią, znalazła bardzo współczującego i dyskretnego pocieszyciela w osobie swego sekretarza.
John Rokesmith otoczył ją prawie synowską pieczołowitością, okazując jej serdeczną życzliwość, której dowody dawał jej zresztą i przedtem, od chwili objęcia swych obowiązków.
Nie gorszyły go nigdy drobne śmiesznostki poczciwej kobiety, a jeżeli uśmiechnął się czasem na widok jakiejś dziwacznej toalety, lub uchybienia etykiecie światowej, to w uśmiechu tym przebijała się raczej jakby rzewność, niż chęć do drwin.
I teraz więc brał żywy udział w smutku pani Boffenowej, a ta ze swej strony odpłacała mu się najszczerszą wdzięcznością.
— Dziękuję panu, panie Rokesmith — mówiła do niego nazajutrz po pogrzebie. — Pan musisz lubić dzieci.
— Któż ich nie lubi?
— Tak być powinno — odparła — ale nie zawsze ludzie robią to, co robić powinni.
— Za to inni robią za siebie i za innych — odrzekł Rokesmith, — pani naprzykład, mówił mi pan Boffen, byłaś zawsze bardzo dobrą dla dzieci.
— Nie lepsza od niego, upewniam pana. Gdyby wierzyć temu, co on powiada, to tylko ja byłam dobra dla małego Johna Harmona, tymczasem on był jeszcze lepszy odemnie, Ale zdaje mi się, że ta rozmowa zasmuca pana.
— Nie, pani.
— Czy pan ma liczną rodzinę?
— Miałem niegdyś siostrę, która umarła.
— A inni krewni?
— Sam nie wiem, czym ich miał kiedy.
W tej chwili Bella weszła do pokoju i zatrzymała się w progu, przez nikogo niedostrzeżona.
— Może będę niedyskretna — mówiła dalej pani Boffen, — a w takim razie nie zważaj pan na paplaninę starej kobiety, lecz czy pan przypadkiem nie kocha się nieszczęśliwie?
— Nie, pani.
— Czy pan jest tego pewny?
— Najpewniejszy.
W tej chwili Bella zakaszlała, chcąc dać znać o sobie, a potem oświadczyła, że nie chce przeszkadzać i zaraz odejdzie.
— Nie, nie, zostań, kochanko, — zatrzymała ją pani Boffen. — Chciałam właśnie naradzić się z wami wszystkimi.
Na żądanie jej sprowadzono jeszcze pana Boffena, aby nie brakło nikogo do kompletu.
— Siadaj tu, Noddy, naprzeciw mnie i pan, panie Rokesmith — mówiła poczciwa dama, obejmując ramieniem siedzącą przy niej Bellę — i posłuchajcie, co wam powiem. Pani pastorowa Milwey napisała do mnie, proponując mi nowego sierotę. Otóż powiem wam, jaki mi pomysł przyszedł teraz do głowy.
— Ależ z ciebie prawdziwa maszyna do pomysłów — wyszeptał z zachwytem pan Boffen — sypiesz je jedne za drugimi, jak z mechaniki,
— Przyszło mi więc do głowy — mówiła pani Boffen, rozpromieniona pochwałą męża, — że najpierw nie śmiałabym nazwać po raz drugi obcego dziecka imieniem i nazwiskiem Johna Harmona, bo imię to przynosi, jak się zdaje, nieszczęście. Nie darowałabym więc sobie nigdy, gdyby i temu drugiemu dziecku stać się miało coś złego.
Master Boffen zauważył wtedy, że mniemanie takie jest może przesądem i odwołał się w tej mierze do zdania sekretarza.
— Jest to tylko kwestya uczucia — odparł Rokesmith — i ja sam podzielam zdanie pani Boffen, że imię to było zawsze nieszczęśliwe. Wiąże się z niem tyle przykrych wspomnień, że najlepiej będzie usunąć je z ludzkiej pamięci, podobnie, jak usunęła się z niej osoba, która je nosiła. A co pani o tem myśli, panno Wilfer?
— Ja więcej, niż kto inny, mam prawo twierdzić, że z imieniem tem wiążą się bolesne wspomnienia — rzekła, rumieniąc się Bella — a przytem ten biedny mały Jonny okazał mi tyle serdeczności, że z przykrością słyszałabym imię jego nadawane innemu dziecku.
— Czy i pan myślisz tak samo? — spytał Rokesmitha master Boffen.
— Powtarzam raz jeszcze, że jest to kwestya uczucia, oceniona w tej chwili przez pannę Wilfer z czysto kobiecą subtelnością.
— A teraz — zabrała znów głos pani Boffen — powiem wam jeszcze jedno. Wybierając sierotę dla wychowania go na pamiątkę Johna Harmona, rządziliśmy się zanadto własnem tylko upodobaniem, chcieliśmy sobie dogodzić, szukając koniecznie ładnego dziecka.
— Ależ to było całkiem naturalne — przerwała jej Bella, jakby lekko urażona, z powodu może niedoszłych więzów, jakie łączyły ją z zamordowanym Johnem Harmonem. — Nie chcieliście przecie państwo podstawiać na miejsce dziecka, które wam było drogie, sieroty pozbawionego wszelkich zalet.
— No! ale teraz, kiedy nie damy wychowańcowi naszemu tego imienia...
— Chcecie państwo wziąć na wychowanie sierotę, pozbawionego urody? — spytał Rokesmith.
— Tak — odparła mężnie pani Boffen.
— I niezbyt wykwintnego? — dodał Rokesmith.
— Tak i to niepotrzebne — potwierdziła pani Boffen — znamy tu wszyscy chłopca, który jest wprawdzie nieładny, można powiedzieć prawie upośledzony brakiem urody, ale ma przytem tak dobry charakter, tak jest uczciwy, pracowity, szlachetny, że musimy mu dopomódz, tembardziej, że brzydota jego nie może mu przeszkodzić w zrobieniu karyery. Nie chcąc więc być samolubną, jego właśnie wybrałabym.
W tej chwili ukazał się elegancki lokaj, którego uczucia delikatne były już raz dotknięte wymawianiem gminnego imienia i zaanonsował niemożliwego Salopa, Uczestnicy rady familijnej spojrzeli po sobie pytająco.
— Czy mam go tu wprowadzić? — spytał lokaj.
— Ależ naturalnie — rozkazała pani Boffen.
Lokaj spełnił rozkaz z oznakami najwyższego obrzydzenia.
Dzięki szczodrobliwości pp. Boffenów, Salop przybrany był w czarny, żałobny garnitur, a krawiec, który mu go uszył, spróbował, na wyraźny rozkaz Rokesmitha, zamaskować wszystkie guziki, służące do zapinania; ale, na nieszczęście, przyszły pupil państwa Boffenów obdarzony był tak wadliwą budową, że guziki te ukazywały się bezwstydnie oczom ludzkim, czyniąc z niego istnego Argusa.
Dzięki fantazyi artystycznej kapelusznika, kapelusz Salopa otoczony był zwojami czarnej krepy, zakończonej z tyłu sutym kwastem.
Nowe spodnie zdążyły już podnieść się powyżej kostek i sfałdować na kolanach, to samo stało się z rękawami. Dodawszy zaś do tego biały pas koszuli pomiędzy spodniami a kamizelką, zdamy sobie sprawę z całości, jaką przedstawiał Salop, stanąwszy przed zgromadzonym areopagiem.
— Jakże się ma Betty Higden? — spytała pani Boffen.
— Dziękuję pani za pamięć — odpowiedział Salop — ona się ma zupełnie dobrze i kazała podziękować państwu za herbatę i inne rzeczy, któreście jej państwo przysłali.
— A czy jadłeś już obiad?
— Jeszcze nie, ale pamiętam dobrze, że pani kazała mi kiedyś dać wyborny obiad z zupą i mięsem, a prócz tego były jeszcze jarzyny, pudding i piwo — odparł Salop, śmiejąc się rozkosznie,
Pani Boffen spojrzała wtedy na członków rady, a potem skinęła na Salopa, prosząc go, aby przystąpił bliżej.
— A czy chciałbyś jadać taki obiad codziennie? — spytała go.
— Obiad z czterech potraw? — zawołał Salop, którego wzruszenie objawiło się gwałtownem zgnieceniem kapelusza i podniesieniem prawej nogi.
— Tak jest, Salopie, a jeżeli zasłużysz na to, zajmiemy się tobą, jak własnem dzieckiem. Czy pragnąłbyś tego?
— Tak, pani... — zawołał Salop, ale wnet urwał i zaczął kiwać głową z wielką powagą. — Nie — rzekł potem — nie mogę odejść od pani Higden, która była dla mnie tak dobra, jak nikt na świecie. Któż jej będzie obracał magiel? i z czego żyć będzie pani Higden, jeżeli magiel stanie?
— Masz słuszność, mój chłopcze, stokrotną słuszność, ale znajdziemy i na to sposób. Damy pani Higden kogo innego do obracania magla, a ty znajdziesz niejedną sposobność usłużenia jej lepiej jeszcze, niż gdybyś obracał magiel.
— Ależ po co szukać kogo innego — zawołał Salop — mogę przecież obracać w nocy, a w dzień przychodzić do państwa, mogę przecież wybornie spać przy maglu, zdarzało mi się to już nieraz.
Uniesiony wdzięcznością, ucałował rękę pani Boffen, a potem wydał z siebie rodzaj radosnego wycia, wskutek czego dystyngowany lokaj otworzył drzwi i zajrzał do salonu, a widząc, że go nikt nie potrzebuje, oznajmił, że zdawało mu się, że w Salonie miauczą koty i wyszedł z godnością.