Wspólny przyjaciel/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Wspólny przyjaciel
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1914
Druk L. Bogusławski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Our mutual friend
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


KAROL DICKENS.

WSPÓLNY PRZYJACIEL
POWIEŚĆ.

Biblioteka Dzieł Wyborowych
WARSZAWA
Druk L. Bogusławskiego, Świętokrzyska № 11


Дозволено Военной Цензурой, Варшава 27 Декабря 1914.



CZĘŚĆ PIERWSZA[1].

ROZDZIAŁ I.
Poławiacz trupów.

W pewien wieczór jesienny, którego daty nie widzimy potrzeby bliżej określać, stare, zczerniałe, zamulone czółno, kołysało się między dwoma mostami na wodach Tamizy.
W czółnie tem znajdowały się dwie osoby: mężczyzna w sile wieku, z nosem krogulczym, bujną szpakowatą czupryną i cerą, opaloną prawie na brązowo i młoda dziewczyna, tak uderzająco do niego podobna, że nie można było wątpić, iż była jego córką. Dziewczyna wiosłowała z wielką wprawą, mężczyzna siedział przy sterze z rękoma założonemi za pas, a oczy jego patrzyły pożądliwie na rzekę. Nie miał przy sobie sieci, ani wędki, nic zgoła, coby mogło nasunąć przypuszczenie, że jest rybakiem. Nie był też przewoźnikiem, bo czółno jego było za małe, za nędzne, nie miało przytem na sobie żadnego numeru, ani napisu. Trudno było odgadnąć, czego szuka na rzece, natomiast oczywistem było, że szuka, że wypatruje czegoś bardzo pilnie i uważnie. Od godziny już łódź kołysała się to tu, to tam, obracana dziobem, to sterem do brzegu przez zręczną wioślarkę, stosownie do rozkazów, jakie wydawał jej ojciec, który rewidował niejako wzrokiem najlżejszą zmarszczkę na wodzie. Dziewczyna, nie przestając wiosłować, śledziła twarz ojca równie uważnie, jak on powierzchnię rzeki, z tą różnicą, że oczy jej wyrażały przytem coś jakby lęk i grozę. Wszystko to działo się widocznie dziś jak zawsze. Ojciec i córka znajdowali się tu dziś, jak codzień. Omszałe, zamulone czółno, które przystawałoby dako lepiej do dna rzeki, niż do jej powierzchni, odbywało zapewne codzień taką wędrówkę, a osoby które w niem siedziały, szukały czegoś, za czem się już nieraz musiały uganiać. Zwichrzone włosy i broda, zakasane rękawy, odsłaniające żylaste ręce, odzież tak pokryta błotem, jakby była z niego zrobiona, nadawały człowiekowi siedzącemu w czółnie pozór zdziczały.
— Lizo! — rzekł do córki — odwróć czółno. Prąd tu jest zbyt wartki, nie daj się porwać fali.
Dziewczyna usłuchała, a on tak ufał jej umiejętności, że nie troszczył się prawie o ster. Przechylony przez krawędź łodzi, patrzył. W tej chwili słońce wyszło z za chmur, a jeden z zachodnich promieni, który padał prosto na dno czółna, napotkał tam odcisk jakby ciała ludzkiego, owiniętego płaszczem lub całunem i zabarwiał go krwawą czerwienią. Dostrzegła to Liza i zadrżała.
— Co ci jest, Lizo? — zapytał ojciec, który spojrzał na nią i zdał sobie sprawę z jej wzruszenia. — Czy zobaczyłaś co? bo ja nic nie widzę.
Światłość czerwona zgasła, Liza przestała drżeć, a człowiek z czółna zwrócił znów całą baczność na rzekę. Wzrok jego zatrzymywał się na wszystkich punktach, gdzie tylko fale natrafiały na jaką przeszkodę, uderzając o bale mostu, pływające belki, lub dzioby statków. Trwało to dość długo, aż wreszcie w godzinę po zachodzie słońca czółno zawróciło ku prawemu brzegowi rzeki. Lecz nagle, prawie w połowie drogi, łódź zatrzymała się i zakołysała, jakby utknąwszy na czem. Liza narzuciła szybko na głowę kaptur, który zakrył jej twarz do połowy, a ojciec przechylił się połową ciała i szukał. Po chwili czółno puściło się w dół rzeki i płynęło z prądem bardzo szybko. Czarna masa mostu londyńskiego i jego latarnie, których światła odbijały się w Tamizie, pozostały wkrótce daleko za nim i czółno sunęło już tylko pomiędzy dwoma szeregami statków, stojących po prawej i lewej stronie rzeki. Wtedy dopiero ojciec Lizy wyprostował się i usiadł wygodnie, umywszy sobie poprzednio ręce, zamulone po łokcie. W prawej dłoni trzymał coś, przedmiot jakiś, potrzebujący także obmycia. Były to pieniądze.
— Patrz Lizo, mieliśmy dziś szczęście.
Mówiąc to, podrzucił pieniądze na dłoni, dmuchnął na nie, a potem zakrył je lewą ręką.
— Odwróć się Lizo i zrzuć kaptur.
Usłuchała, ale twarz, którą zwróciła ku niemu, była trupio blada. Patrzyła na ojca, którego głowa ze swym orlim nosem, błyszczącemi oczyma i rozwichrzoną czupryną przypominała zadziwiająco głowę jakiegoś drapieżnego ptaka.
— Usiądź na mojem miejscu, zmienię cię trochę przy wiosłach — rzekł do córki.
— Nie, nie, nie mogę doprawdy... byłabym za blisko tego...
Nie dokończyła, ale ojciec jej wiedział, o czem mówi. Nie chciała widzieć przedmiotu, który wlókł się za czółnem, holowany na powrozie.
— Cóż ci to szkodzi? — rzekł do niej, powracając do steru.
— Nie szkodzi mi nic, tylko nie mogę; to silniejsze odemnie.
— Patrzcie! obrzydła ci, jak widzę, nasza rzeka.
— Nie lubię jej.
— A przecież rzeka cię karmi... Daje ci jeść, pić.
Dziewczyna przestała na chwilę wiosłować i zdawała się być bliską omdlenia.
— Jak możesz być tak niewdzięczna. Rzeka była ci karmicielką. Kto ci dawał węgle, które rozgrzewały cię, gdy byłaś mała? — rzeka. Skąd się wziął koszyk, który ci służył za kołyskę i drzewo, z którego wystrugałem do niej bieguny?... rzeka je wyrzuciła.
Na te słowa twarz Lizy wypogodziła się, podniosła rękę do ust i przesłała ojcu pocałunek, poczem zabrała się znów do wiosłowania.
Wtedy właśnie wynurzyło się z ciemności drugie czółno, bardzo podobne do pierwszego, tylko w cokolwiek lepszym stanie. W czółnie tym siedział człowiek, którego kose oczy świeciły w mroku.
— Powiodło ci się znów, Gafferze — rzekł kosooki człowiek, który siedział sam w swojem czółnie. — Poznałem to zaraz po bruzdach, jakie orze za sobą twoja łódź, że też dopisuje ci zawsze połów.
— Aity wybrałeś się, jak widzę, na rzekę — zauważył sucho Gafter.
Blado żółty księżyc oświecał teraz Tamizę i pozwolił nowoprzybyłemu obejrzeć dokładnie połów szczęśliwego współzawodnika.
— No! temu już i wiosło po łbie nie dogodzi — rzekł, pochylając się nad holowanem ciałem, — obił już sobie chyba boki o wszystkie skały. Że też ja na niego nie wpadłem. Musiał się prawie o mnie otrzeć, czatowałem przecie pod mostem; ale ty, Gaffer, jesteś chyba z rodu sępów, poznajesz ich po zapachu.
Mówił cicho, rzucając niekiedy ukradkowe spojrzenia na Lizę. Obaj zresztą z Gafferem patrzyli na zwłoki topielca z zainteresowaniem, które miało w sobie coś dyabelskiego.
— Chcesz, to pomogę ci wyciągnąć go na brzeg? — zaproponował Kosooki.
— Nie! — odparł Gaffer tonem tak twardym, że go tamten odczuł, jak uderzenie. — Co ci jest kolego? czyś się opił octem, żeś taki kwaśny?
— Jest mi to, że mam już do syta koleżeństwa z tobą.
— To nie zmienia rzeczy, żeś był moim wspólnikiem przez całe lata, wielmożny panie Gaffer i od kiedyż to przestałeś mnie uważać za godnego.
— Od kiedy zacząłeś okradać żywych — odparł z obrzydzeniem Gaffer.
— A gdybym okradał umarłych?
— To niemożliwe.
— Nawet dla ciebie, Gafferze?
— Dla wszystkich. Nikt nie może okradać umarłych, bo umarli nie mają nic. Na cóż umarłemu pieniądze? Czy kupi co za nie, czy ich potrzebuje, czy prosi o nie? To też ten tylko jest podły, kto okrada żywych, a ty właśnie tak robiłeś i dlatego nie możesz być moim kolegą.
— Powiem ci, jak to było.
— Wiem, nie potrzebujesz mi tego opowiadać.
Pracowaliśmy dawniej razem, nie mogę temu za przeczyć, ale to się już skończyło. A teraz, kiedy wiesz co chciałeś, ruszaj w swoją stronę.
— Myślisz, że się mnie tak łatwo pozbędziesz, Gafferze?
— Jeśli ci tego za mało, coś usłyszał, to mogę ci to lepiej jeszcze wrazić do głowy. Chcesz dostać po łbie? Nie? To ruszaj, pókiś cały, a Lizo wiosłuj do domu, a tylko żwawo.
Liza odepchnęła czółno, które przegoniło wkrótce znacznie natręta, Gaffer zaś usiadł, zadowolony z siebie, jak człowiek, który, wygłosiwszy wysoce etyczną zasadę, czuje się obwarowanym przeciw wszelkim zarzutom. Zapalił też z niezmąconym spokojem fajkę, a, puszczając z niej dym, nie spuszczał wzroku ze złowrogiej zdobyczy, wlokącej się za czółnem.
Zdobycz ta, natrafiając niekiedy na nieprzewidzianą przeszkodę, zatrzymywała się nagle, tak, że zdawało się, iż zamierza urwać się z powroza, ale trwało to zwykle krótko i, po chwilowym buncie, uwiązany przedmiot płynął znów za czółnem z całkowitą uległością. Nowicyusz, nie przywykły do podobnego widowiska, doznaćby mógł złudzenia, że fale rzeczne, przepływające po twarzy topielca, przypominają, z przerażającą wyrazistością niejasne wrażenia, odbijające się na twarzach ludzi ślepych, ale Gaffer nie był nowicyuszem i nie posiadał przytem żadnej wyobraźni.

ROZDZIAŁ II.
Człowiek skądś?

Państwo Weneering byli najnowszymi mieszkańcami najnowszego domu, położonego w najnowszej dzielnicy Londynu. Wszystko też u nich było nowe: srebro, naczynia stołowe, meble, obrazy, powóz, konie i uprząż. Oni sami byli ludźmi nowymi, a przytem nowożeńcami, o ile można tak nazwać małżeństwo posiadające własne nowonarodzone niemowlę. Gdyby państwo Weneering, mogli sprowadzić sobie z przeszłości jakiego dziadka, lub pradziadka, to osobnik ten przybyłby niezawodnie do ich domu, owinięty w nowiutki papier, jako sprawunek z pierwszorzędnego magazynu, a wydobyty z opakowania, ukazałby się niezawodnie oczom ludzkim od stóp do głów odlakierowany i błyszczący. Bo też wszystko w ich domu, począwszy od krzeseł, stojących w przedpokoju i nowiutkiego herbu, zdobiącego wszystkie sprzęty, aż do długiego fortepianu i szczypiec do ognia najnowszego systemu, było gładkie, nowe, polerowane i błyszczące. Sami też państwo Weneering posiadali wszystkie wyżej wymienione cechy, a powierzchowność ich tak gładka i błyszcząca, że prawie śliska, nasuwała z konieczności myśl o przedmiotach nowozakupionych w sklepie. W tej samej dzielnicy, w małym apartamencie nad stajnią, mieszkał pewien dżentelman, dla którego małżeństwo Weneering było źródłem nieustannego niepokoju. Dżentelman ów nazywał się Twemlow i był stryjecznym bratem lorda, a ta ostatnia okoliczność sprowadzała mu nieustanne zaprosiny na obiady, Twemlow był, można powiedzieć, normalnem jądrem jadalnego stołu swoich znajomych. Państwo Weneering naprzykład wydawali obiady, biorąc za punkt wyjścia Twemlowa — i dodawali do niego innych gości. Był więc Twemlow i dwie osoby, Twemlow i 8 osób, Twemlow i 20 osób. W miarę tych przystawek do osoby Twemlowa, stół jadalny był zsuwany lub rozsuwany, tak, że Twemlow znajdował się niekiedy pośrodku stołu, to znów odlatywał daleko w jedną lub drugą stronę w kierunku bufetu lub okna. Nie to jednak było przyczyną stałej niepewności duchowej, jakiej doznawał Twemlow, znajdując się na obiedzie u państwa Weneering. Niewinny ów dżentelman zadawał sobie wówczas następujące pytanie:
— Czy jestem najdawniejszym, czy najnowszym przyjacielem państwa Weneering?
Próżno jednak łamał sobie głowę, kwestya ta pozostała zawsze dla niego ciemną, mimo, iż poświęcał rozwiązaniu jej długie godziny medytacyi.
Twemlow poznał po raz pierwszy Weneeringa w klubie, gdzie wspólnie spożyta pieczeń cielęca (przyrządzona, mówiąc nawiasem, przez kucharza klubowego ze zbrodniczem partactwem), postawiła ich odrazu na stopie poufałej zażyłości.
Weneering zaprosił z punktu Twemlowa na obiad do siebie, a Twemlow przyjął zaprosiny. Następnie obiadowali obaj u członka klubu, który ich z sobą zapoznał, gdzie spotkali liczniejsze koło biesiadników. Znajdował się tam pewien członek parlamentu, pewien inżynier, pewien poeta, pewien urzędnik i t. p.
Ludzie ci byli zupełnie nieznani panu Weneering, który jednak zaprosił ich do siebie. Przy następnym obiedzie stanowili już oni przystawki do Twemlowa, który zauważył ze zdziwieniem, że pan Weneering uważa ich za swych najlepszych przyjaciół.
Wtedy to stryjeczny brat lorda Snigeworth zadał sobie po raz pierwszy owo nierozwiązalne pytanie, które trapić go odtąd miało bez przerwy.
Otóż pewnego dnia państwo Weneering dawali jeden ze swych obiadów, na którym znajdować się miał Twemlow i jedenaście osób, dodawszy zaś przytem gospodarza i gospodynię, ogółem 14 osób. Czterech lokai z wydętymi gorsami koszul stróżowało w przedpokoju, piąty wszedł do sali jadalnej, anonsując gościa.
— Pan Twemlow.
Słowa te wymówił ów służący tonem tak rozpaczliwym, jakby chciał rzec:
— Patrzcie! oto jeszcze jeden biedak, który będzie tu obiadował, ale takiem jest życie.
Pani Weneering ujęła pod ramię swego drogiego Twemlowa i oznajmiła mu z wdziękiem, że, jakkolwiek wie dobrze, że małe dzieci są to błahe stworzenia, nie budzące w nikim zajęcia, to przecież tak stary przyjaciel, jak on, zechce zapewne zobaczyć ich maleństwo.
Pan Weneering, stanąwszy wraz z nimi przed kołyską niemowlęcego swego potomka, pokiwał uroczyście głową i rzekł z rozrzewnieniem:
— Skoro wyrośniesz dziecię moje, poznasz lepiej najlepszego przyjaciela twojej rodziny.
Powróciwszy do salonu, pan Weneering przedstawił Twemlowa panu Boots i panu Brewer, przestawiając ich nazwiska, gdyż nie wiedział dokładnie, który jest Bootsem, a który Brewerem.
— Państwo Podsnap — zaanonsował żałobny lokaj.
— Moja droga — rzekł pan Weneering do żony — Podsnapowie przyszli.
— Pan Podsnap, człowiek otyły, z twarzą uśmiechniętą i cerą apoplektyka, rzucił się na Twemlowa, biorąc go za gospodarza domu.
— Jak się pan ma? jakże mi miło pana widzieć, czy nie spóźniliśmy się? Śliczne pan ma mieszkanie, co za przyjemność dla mnie,
Napróżno Twemlow wykonał kilka skoków w tył, jakgdyby miał zamiar wskoczyć na kanapę, stojącą za nim. Otyły Podsnap przyparł go do owej kanapy i trzymał go dalej pod ogniem swych uprzejmości, — Pozwól pan, że zapoznam go z moją żoną — powtarzał, oglądając się za panią Podsnap, która na szczęście nie mogła popełnić takiej omyłki, jak mąż w stosunku do pani domu, z powodu, iż pani Weneering była jedyną kobietą, znajdującą się w salonie. Za to w chwili, gdy wniesiono do salonu maleństwo państwa Weneering, pani Podsnap oświadczyła swej sąsiadce, że dziecko jest zdumiewająco podobne do ojca, który właśnie rozmawia z jej mężem. Usłyszawszy to, pan Weneering, uczuł się dotknięty. Nikt prawie nie jest rad, gdy biorą go za innego, a w tym wypadku pan Weneering, który w stroju wieczorowym, w koszuli z batystowym gorsem wyglądał, jak Antinous, nie mógł wziąć za dobrą monetę, gdy brano za niego chudego, o pergaminowej twarzy dżentelmana, starszego od niego o lat 30. Chcąc też położyć koniec nieporozumieniu, przecisnął się energicznie do otyłego pana Podsnapa, a, wstrząsnąwszy kilkakrotnie jego ręką, rzekł z mocą:
— Bardzo mi miło pana widzieć.
Na co jednak niepoprawny ów jegomość odparł bez zająknienia.
— Nie przypominam sobie doprawdy, gdzie miałem zaszczyt pana poznać, ale w każdym razie jest mi bardzo przyjemnie.
Następnie ujął pod rękę pana Twemlowa i ciągnął go przemocą do swojej żony, chcąc go przedstawić jej jako gospodarza domu. Twemlow, któremu nie podobała się ta komedya omyłek, z powodu iż czuł się bez porównania lepiej urodzonym od pana Weneeringa, protestował, jak mógł i orzekł w duchu, że otyły pan Podsnap jest nieokrzesanym osłem.
Nadejście nowych gości położyło na szczęście koniec tej scenie. Twemlow usunął się na stronę i był kilkakrotnie świadkiem przemiany Bootsa na Brewera i Brewera na Bootsa. Prócz tego zauważył, że kilku ostrożniejszych gości nie witało się z nikim, dopóki sam pan Weneering nie odszukał ich dla przedstawienia się im, jako gospodarz domu. Wtedy to stryjeczny brat lorda doszedł do wniosku, że on jednak jest najstarszym przyjacielem rodziny Weneeringów. Przeświadczenie to nie utrwaliło się jednak w jego umyśle, bo po paru już minutach słyszał z własnych ust pani Weneerinśg, że pan Podsnap będzie ojcem chrzestnym niemowlęcia i widział na własne oczy otyłego jegomościa, przyklejonego do osoby Weneeringa, jakdyby był jego bliźnim bratem.
— Podano do stołu.
Słowa te wymówił pogrzebowy lokaj tak ponurym głosem, jakby chciał rzec:
— Idźcie się truć, skoro wam życie obrzydło!
Twemlow, nie mając pary, szedł sam do stołu, przesuwając ręką po czole.
Boots i Brewer, którzy szli za nim, wywnio skowali stąd, że jest chory.
— Zrobiło mu się słabo, — szepnęli do siebie — musiał nic nie jeść od rana.
Ale Boots i Brewer byli w błędzie — pan Twemlow był zupełnie zdrów, a tylko rozbierał w myśli zwykłą dręczącą go zagadkę. Przy zupie jednak odzyskał swobodę i rozmawiać zaczął z panami Boots i Brewer o bieżących wypadkach. Przy drugiej potrawie, gospodarz domu zapytał go podniesionym głosem:
— Czy pański brat stryjeczny, lord Snigsworth, jest jeszcze w Londynie?
— Nie, wyjechał na wieś.
— Do swego majątku Snigsworthy-Park?
— Tak, do Snigsworthy — odparł Twemlow.
Krótki ten dyalog nie chybił zamierzonego celu. Panowie Boots i Brewer spojrzeli zupełnie innemi oczami na swego sąsiada i postanowili uprawiać z nim znajomość, a amfitryon zebrania stwierdził raz jeszcze w duchu, że ugaszczanie stryjecznego brata lorda opłaca mu się.
W międzyczasie grobowy lokaj obchodził stół dokoła i dolewał gościom wina Chablis, z miną ponurego chemika, który wie dobrze, jakie substancye wchodzą w skład owego nektaru — a oczy jego zdawały się mówić:
— Gdybyście wiedzieli z czego to wino jest zrobione, nie tknęlibyście go.
Zwierciadło, wiszące nad kredensem, odbijało stół i wszystkie znajdujące się na nim przedmioty; srebra cyzelowane, wytłaczane, oksydowane, polerowane — i powtarzające się na nich w nieskończoność wielbłądy. Wielbłąd królował na stole państwa Weneeringów, a to z przyczyny, że kolegium heraldyczne odkryło pewnego przodka pana Weneeringa, który za czasów wojen krzyżowych, miał czy też mógł mieć wielbłąda w herbie. Skutkiem tego azyatyckie to zwierzę, wyobrażone było na wszystkich kloszach, wazach, flakonach i świecznikach; prócz tego kilka klęczących wielbłądów służyło za podstawy do solniczek — a oprócz zastawy zwierciadła odbijało także twarze biesiadników, które przedstawiały się, jak następuje: Pan Weneering lat 40, włosy ciemne, rozwiane, skłonność do otyłości, wyraz twarzy przebiegły, tajemniczy, nieco zamyślony, twarz proroka, wyglądającego czerstwo i zachowującego dla siebie wyniki swego jasnowidzenia,
Pani Weneering, blondynka nie dość jasnowłosa, nos i palce spiczaste, twarz rozjaśniona, suknia jaskrawa, dużo klejnotów; wie o tem, że ona jedna uchylić może rąbek zasłony, przysłaniającej fizyognomię duchową pana Weneering. Pan Podsnap: Otyłość w rozkwicie, dwie kępki żółtych, twardych jak szczotka włosów po obu stronach zupełnie łysej głowy, czoło pryszczowate, kołnierzyk obszerny, bardzo zgnieciony z tyłu. Pani Podsnap, doskonały okaz osteologiczny, szyja i nozdrza drewnianego konia, twarz surowa i nieużyta, uczesanie majestatyczne, przeplatane złotemi ozdobami, złożonemi jej zapewne w ofierze przez pana Podsnapa.
Pan Twemlow: Włosy siwe, człowiek suchy, grzeczny, draźliwy na przeciągi. Policzki tak zapadłe, jakgdyby właściciel ich wciągnął właśnie dech w siebie do ostatnich możliwych granic.
Obok niego panna bardzo dojrzała, włosy czarne, jak krucze pióra, cera bardzo biała z powodu pudru i szminki; ponosiła znaczne wysiłki celem usidlenia bardzo dojrzałego kawalera, siedzącego naprzeciw niej. Kawaler ów miał nos za duży, faworyty za rude, oczy, zęby i guziki nadzwyczaj błyszczące, podobnież i gors u koszuli.
Obok pani Weneering siedziała lady Tippins, stara, czarująca piękność. Twarz długa, jajowata, podobna do tych, jakie można widzieć odbite w łyżce. Na głowie aleja z kwiatów, prowadząca do gęstwiny przyprawianych włosów, upiętych na karku.
Roztaczała ona opiekę nad panią Weneering, która była tem zachwycona. Za nią siedział niejaki Mortimer, którego lady Tippins, stale roztrzpiotana, przyprowadziła z sobą.
Młodzieniec ten, zamiast ożywić rozmową cały stół, co miało być jego zadaniem, milczał uparcie. Przyjaciel owego Mortimera, Eugeniusz, zagrzebany był w bufiastych rękawach dojrzałej panny i stał się, dzięki temu, niewidzialnym dla reszty towarzystwa. Prócz wyżej wymienionych osób, znajdowało się jeszcze przy stole czterech dżentelmenów, z których dwaj nosili nazwiska Boots i Brewer.
Goście ci służyli głównie do zajęcia próżnych miejsc, dlatego pozwolimy sobie nazwać ich czterema tamponami.
Obiady Weneeringów musiały być smaczne, gdyż inaczej nie przychodziłoby na nie tylu przyjaciół. Lady Tippins, która karmiła swe podniebienie smakołykami wszystkich pięciu części świata, mogłaby coś o tem powiedzieć. Ale stara ta, lecz mocna fregata, korzystała z obiadów państwa Weneering bez szkody dla swej maszyneryi. Służba zabierała właśnie półmiski z lodami, gdy dama ta rzekła na głos:
— Mój drogi Weneering!
Usłyszawszy to, Twemlow przesunął ręką po czole, bo w tej chwili wydało mu się, że lady Tippins jest najlepszą przyjaciółką gospodarstwa.
— Mój drogi Weneering — powtórzyła lady Tippins, — mówię ci, że to szalenie ciekawa historya. Mortimer ci ją opowie.
Zainterpelowany w ten sposób młodzieniec otworzył oczy i usta, ale po chwili zamknął je znów z uśmiechem, który zdawał się mówić: „Czy warto?.
— Mortimerze! — zawołała stara trzpiotka, uderzając go wachlarzem. — Opowiedzże państwu historyę tego człowieka z Jamajki.
— Na honor, nie znam żadnego mieszkańca tej wyspy.
— Więc może on jest z Tabago?
— Nie znam i takiego.
— Ależ i owszem — odezwał się nagle Eugeniusz, wynurzając się ku ogólnemu zdumieniu z poza epoletów dojrzałej panny. — Mieliśmy przecie przyjaciela stamtąd, który żywił się długo wyłącznie puddingiem z ryżu i rybią galaretą, aż dopóki doktór nie przepisał mu innej dyety.
— Powiedzcie tylko państwo, czy to nie okropne — mówiła lady Tippins, obrzucając zalotnem spojrzeniem całe towarzystwo. — Ten potwór, Mortimer, którego przyprowadziłam tu po to tylko, aby spełniał ślepo moje rozkazy, jak przystoi wzorowemu wielbicielowi, poważa się buntować przeciw mej władzy. Proś go ty, droga pani Weneering, skoro ja straciłam wpływ nad tym zdrajcą.
Mówiąc to, sędziwa piękność uderzyła zalotnie wachlarzem nieposłusznego młodzieńca. Wystąpienie jej poparte zostało przez resztę towarzystwa.
— Jesteśmy wszyscy zaciekawieni — rzekł pan Weneering.
— Bardzo zaciekawieni.
— Skądże jest ten człowiek?
Nie wiem — odparł Mortimer.
— A więc to człowiek znikąd — zauważył pan Weneering.
— Raczej człowiek skądś — poprawiła go jego żona.
— Tak, tak, człowiek skądś — potwierdziły cztery tampony.
— Słowo daję — rzekł leniwie Mortimer jestem w kłopocie, widząc oczy całej publiczności na siebie zwrócone. Będziecie państwo mieć żal do lady Tippins, skoro przekonacie się, jak mało interesującym jest ten człowiek skądś. Otóż przybył on z miejscowości, której imienia przypomnieć sobie nie mogę, wiem tylko, że tam wyrabiają wino przylądkowe.
— Firma Day i Martins — zauważył Eugeniusz, wynurzając się znów z poza rękawów swej sąsiadki.
— Ależ nie, tamci robią porter.
Przy stole państwa Weneeringów panował wogóle zwyczaj nie zwracania żadnej uwagi na gospodarstwo; goście rozmawiali zwykle między sobą. I teraz więc Mortimer opowiadać zaczął, zwracając się specyalnie do Eugeniusza.
— Mój człowiek skądś, jest synem okropnego łotra, który zrobił majątek na śmieciarstwie.
— Był więc gałganiarzem?
— Niezupełnie. Wywoził on śmiecie z miasta i usypał na swem terytoryum całe góry śmieci, w których taiły się grudki węgla, łupiny owoców, czerepy stłuczonych naczyń i inne szczątki.
W tym punkcie swego opowiadania Mortimer przypomniał sobie nagle panią Weneering i przemówił do niej kilka zdawkowych wyrazów. Następnie powiódł okiem po zgromadzeniu, szukając chętnych słuchaczy. Zatrzymał się chwilę przy bracie stryjecznym lorda, ale nie znalazł w nim dostatecznych kwalifikacyi i zwrócił się do czterech tamponów, które przyjęły to z zapałem.
— Śmieciarz ów, zrobiwszy duży majątek na swym przemyśle, nabrał dziwnego upodobania. Oto nie było dla niego większej rozkoszy nad wyklinanie swych najbliższych krewnych i wyrzucanie ich z domu. Wyklął więc najpierw żonę, potem córkę, a w końcu syna.
Ponury chemik, pełniący funkcye lokaja, nie miał, jak się zdaje, uznania dla opowiadanej historyi i, chcąc widocznie ulżyć słuchaczom, nalał czterem tamponom trochę czerwonego wina. Dżentelmanowie ci wychylili je duszkiem, a potem zawołali jednogłośnie:
— I cóż dalej?
— Co się tyczy córki — rzekł Mortimer — to poróżnienie jej z ojcem rozegrało się na tle dość banalnem. Stary śmieciarz chciał wybrać dla niej męża. Ale młoda osoba oświadczyła mu, z należnym zresztą szacunkiem, że przyrzekła już komuś swą rękę. Ten ktoś, wybrany przez nią, typ popularny we wszystkich romansach, pod ogólnikowem mianem „ten inny“, posiadł całkowicie jej serce — Usłyszawszy to, stary śmieciarz, wyklął niezwłocznie córkę i wyrzucił ją za drzwi, a działo się to, jak twierdzą, w mroźny dzień zimowy
Słuchacze byli wzruszeni, a tylko niepoprawna lady Tippins oświadczyła głośno, że gdyby „ten inny” był jeszcze przy życiu, zrobiłaby z niego swego wielbiciela.
Mortimer mówił dalej:
— Otóż, mówiąc stylem powieściopisarzy, powróćmy teraz do naszego bohatera. W chwili wyklęcia i wypędzenia z domu siostry, liczył on lat czternaście i umieszczony był w pensyonacie chłopców w Brukseli. Na wieść o okrutnym postępku rodzica, chłopak uciekł z tego pensyonatu i powrócił do Anglii, gdzie wpadł energicznie na ojca, biorąc stronę siostry. Były śmieciarz odpowiedział na to ponowną klątwą i wypędził z domu drugiego, tym razem ostatniego swego potomka. Chłopak był przedsiębiorczy, zaciągnął się więc, nie wiele myśląc, do służby okrętowej i odpłynął gdzieś tam w stronę przylądków, gdzie został po latach hodowcą, plantatorem, czy kolonistą,
W tej chwili dały się słyszeć w korytarzu przyległym jakieś niepewne kroki i ktoś zastukał do drzwi jadalni. Chemik, pełniący funkcye lokaja, pośpieszył z kwaśną miną do natręta i rozmawiał z nim przyciszonym głosem, poczem wysunął się z pokoju.
— Dziś, po latach czternastu — mówił dalej Mortimer — człowiek ten powraca do kraju.
Jeden z tamponów zdobył się nagle na krok samoistny i, nie troszcząc się o swych towarzyszy, spytał dlaczego ten człowiek powraca,
— Dziękuję, żeś mi pan przypomniał — odparł Mortimer — zapomniałem właśnie dodać, że ojciec jego umarł.
Zachęcony powodzeniem, zuchwały tampon, zapytał jeszcze, z jakiej choroby umarł stary śmieciarz, na co nie otrzymał już żadnej odpowiedzi. Za to Mortimer przypomniał sobie nagle gospodarza domu i rzekł do pana Weneeringa:
— Ojciec jego umarł.
— Umarł? — powtórzył z zadowoleniem Weneering, krzyżując ręce na piersiach z miną człowieka, który zamierza wysłuchać urzędowych szczegółów, dotyczących owego zgonu; ale wzrok Mortimera przeniósł się już na otyłego pana Podsnap.
— Znaleziono w papierach zmarłego testament, którego wykonawcą miał być stary sługa śmieciarza, w zamian za co otrzymywał na własność kilka pagórków śmieci i dom, stojący u ich stóp. Resztę majątku, składającą się z bardzo znacznych kapitałów, otrzymać miał syn, niegdyś wyklęty. Poza tem testament zawierał jeszcze parę drobnych klauzuli, jako to, ostrożności, jakie mają zachować przy pogrzebie nieboszczyka, aby go nie pochować żywcem, a potem...
W tej chwili lokaj-chemik powrócił i wszyscy spojrzeli na niego nie dla tego, aby go chcieli widzieć, lecz na mocy owego szczególnego prawu, które skłania ludzi do patrzenia na wszystkich, byle nie na tego, który do nich mówi. Mortimer, mimo to, kończył swoje opowiadanie.
— Cóż ostatnia klauzula testamentu zalecała młodemu spadkobiercy pojęcie za żonę młodej dziewczyny, która w chwili powstania testamentu liczyła pięć czy sześć lat, a dziś ma ich osiemnaście.
— A jeśli spadkobierca nie ożeni się z nią? spytał pan Podsnap.
— W takim razie spadek zostaje własnością byłego służącego.
— Ale, ale! nie powiedziałeś pan nam dotąd nazwiska swego bohatera.
— Przepraszam, zapomniałem, nazywa się on John Harmon.
Lokaj-chemik, który powrócił tymczasem, stanął za krzesłem Mortimera i położył przed nim jakąś kartkę. Cały stół zobaczył ten papier, oprócz tego, dla którego był przeznaczony. Mortimer nie zauważył manewrów lokaja-chemika i sączył spokojnie swą maderę,
— Przeniewierco! zdradliwszy od Lon Juana — zawołała lady Tippins — dlaczego udajesz, że nie widzisz kartki, którą ci przysyła komandor.
Wtedy dopiero Mortimer zwrócił uwagę na lokaja i spytał go, co to znaczy. Chemik powiedział mu kilka słów do ucha.
Mortimer rozwinął kartkę i odczytał ją, poczem odwracał ją na różne strony i odczytał ją poraz drugi, pobladł następnie i czytał ją jeszcze trzeci raz.
— To szczególne — szepnął — szczególny zbieg okoliczności, oto właśnie zakończenie mojej historyi.
— Cóż więc? — pytano go ciekawie. — John Harmon ożenił się?
— Nie przyjmuje spadku?
— Jakiś kodycyl w testamencie?
— Nie, nie — odparł Mortimer — wypadek to jeszcze dziwniejszy, John Harmon utonął.

ROZDZIAŁ III.
Nowa osoba.

Wszyscy wstali od stołu; suknie dam szeleściły na schodach, prowadzących do salonu Weneeringów, gdy Mortimer znalazł się w biblioteczce. Czekał tam na niego piętnastoletni chłopak, cały wpatrzony w nowiutką rycinę, wyobrażającą pielgrzymów, idących do Kantorbery.
— Kto pisał tę kartkę? — spytał go Mortimer.
— Ja, panie.
— A kto cię przysłał?
— Ojciec mój, Jesse Hexam.
— Czy to on znalazł zwłoki?
— On, panie.
— A czem się zajmuje twój ojciec?
Chłopak nie śpieszył z odpowiedzią. Spojrzał z wyrzutem na pielgrzymów z Kantorbery, jakgdyby to oni byli przyczyną kłopotliwego dla niege zwrotu rozmowy, podciągnął sobie spodnie, a wreszcie rzekł:
— On ma czółno.
— A czy to daleko?
— Co? — spytał ostrożnie chłopak, dając wzrokiem nura w stronę pielgrzymów.
— Mieszkanie twego ojca.
— Daleko, panie, ale ja przyjechałem tu dorożką, która właśnie czeka na zapłatę. Byłem pierwej w kancelaryi pana ale tam pisarz powiedział mi, że pana tu znajdę.
W zachowaniu się chłopaka uderzała dziwna mieszanina nieokrzesania i częściowej ogłady.
Głos miał ochrypły, rysy twarzy grube, ale ubrany był czysto, umiał widocznie pisać, a pożądliwy wzrok, jakim pożerał książki, stojące na półkach bibliotecznych, wskazywał na szczere zamiłowanie, jakie musiał mieć do czytania.
— Czy próbowaliście przywołać do życia topielca? — spytał jeszcze Mortimer, szukając kapelusza.
— Och, panie! — zawołał chłopak — gdybyś go pan widział, przekonałbyś się sam, że jest prawdziwszym nieboszczykiem od wszystkich Egipcyan, utopionych w morzu Czerwonem.
— Skądże ty wiesz o morzu Czerwonem?
— Ze szkoły, panie, tam uczono nas tej historyi.
— Więc ty chodzisz do szkoły?
— Tak, panie, ale nie trzeba tego mówić ojcu, boby mnie wypędził. To moja siostra posyła mnie do szkoły cichaczem.
— Masz, jak widzę, dobrą siostrę.
— Nic nadzwyczajnego. Nie umie nawet prawie czytać, odemnie nauczyła się liter.
Eugeniusz, który, opuściwszy resztę towarzystwa, podążył w ślad za Mortimerem do biblioteki, słuchał tej rozmowy. Lekceważenie, z jakiem chłopak wyrażał się o swej siostrze, nie podobało mu się, ujął go więc pod brodę i spojrzał mu ostro w Oczy.
— No więc cóż, — szarpnął się wyrostek, — czego pan tak na mnie patrzy?
Zamiast odpowiedzi, Eugeniusz zaproponował Mortimerowi swoje towarzystwo w wyprawie do topielca. Wsiedli więc obaj do fiakra, który czekał przed domem, zajmując tylne siedzenie, brat Lizy usadowił się na koźle, obok furmana.
Mortimer i Eugeniusz byli przyjaciółmi i kolegami. Usiadłszy wygodnie, zapalili cygara, a Mortimer zaczął mówić:
— Oto już pięć lat zapisany jestem na liście obrońców wysokiego trybunału, a nie miałem dotąd żadnej sprawy, z wyjątkiem bezpłatnych porad, które udzielam co dwa tygodnie w sprawie testamentu lady Tippins, która zresztą nie ma nic nikomu do przekazania.
— To samo jest ze mną, — westchnął Eugeniusz. Jestem od siedmiu lat na liście adwokatów, a nie miałem dotąd żadnej sprawy, i mieć jej zapewne nie będę, a gdybym miał nawet ją jakim cudem, tobym nie umiał się z nią obejść.
— Nie lepiej jest i ze mną — odpowiedział Mortimer. — A tu spada mi nagle ta dziwna romantyczna historya.
— Nienawidzę mego fachu — rzekł Eugeniusz.
— Ja również mam go w obrzydzeniu — potwierdził Mortimer.
— Nie chciałem być prawnikiem — mówił dalej Eugeniusz — ale rodzinie mojej zachciało się koniecznie mieć swego adwokata. Mają go teraz, adwokata bez klientów.
— Zupełnie to samo było ze mną, ze mnie także rodzina moja zrobiła jurystę.
— Jest nas czterech, zapisanych na drzwiach ohydnej dziury, zwanej Chambre (izbą). Wszyscy czterej mamy jednego pisarza nazwiskiem Kassim Baba. Człowiek ten siedzi ciągle w szynku pod złodziejami, a i tak jest on jeszcze jedynym z kompanii, który coś robi.
— Co do mnie, mam własny gabinet i własnego pisarza. Okna moje wychodzą na cmentarz, a pisarz mój, nie mając nic innego do roboty, patrzy od rana do nocy na mogiły. Zastanawiam się nieraz co z niego będzie? jaki pokład duchowy wytwarza się w tym młodym człowieku pod wpływem tyloletniej samotności — i to jest jeszcze jedyny interesujący punkt mego prawniczego życia.
Eugeniusz skrzyżował ręce na piersiach i, zmrużywszy oczy, żuł zapalczywie cygaro.
— Są idyoci — mówił po chwili Eugeniusz — którzy zarzucają mi brak energii. Nienawidzę tego słowa; gdyby to było w mojej mocy, wymazałbym je ze wszystkich dykcyonarzy. Papuzie, konwencyonalne słowo. I cóż tu u licha pomoże energia? Czy mam wypaść na ulicę i chwycić za uszy i gardło pierwszego lepszego przechodnia, który wygląda wypłacalnie i krzyknąć mu nad uchem: Proces, lub życie! Musisz się procesować i wziąć mnie za adwokata. To byłaby energia.
— Tak, tak — potwierdził Mortimer — nie zabrakłoby nam energii, gdyby nam dano pole do zużytkowania jej.
Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, dziesięć tysięcy młodych obrońców i adwokatów bez klijentów, mieszkających w Londynie, rozmawiało albo mogło rozmawiać w tejże godzinie, zupełnie w tym samym duchu, co nasi dwaj przyjaciele. Dorożka tymczasem uwoziła ich coraz dalej. Minęła pomnik, wieżę i doki, minęła domy, które wyglądały na statki i statki, które wyglądały na domy, aż zatrzymała się wreszcie w mrocznym zakątku, spłukiwanym nieustannie przez fale, ale nigdy należycie nie spłukanym.
— To tutaj — rzekł chłopak, zeskakując z kozła — jeszcze parę kroków, a pan obaczy mieszkanie mego ojca.
Chłopak zwracał się wyłącznie do Mortimera, zaniedbując z rozmysłem Eugeniusza, do którego czuł niechęć.
— Okropna dzielnica — westchnął Mortimer, stąpając z obrzydzeniem po grubej warstwie błota i śmieci.
Dom, przed którym stanęli, był niski i służyć musiał kiedyś za młyn, o czem świadczyły szczątki belki, sterczącej na froncie, jak brodawka.
Wszedłszy, nowoprzybyli zobaczyli ojca i córkę. Poławiacz trupów siedział przy ogniu i zwrócił do wchodzących swą drapieżną głowę. Liza szyła w kącie przy świetle lampy, umieszczonej w garnku.
— Czy pan jesteś Mortimerem Lightwood? spyta Gaffer.
— Tak, to ja! A gdzie leżą zwłoki? — spytał Mortimer, powściągając z trudnością odrazę.
Nie tu, ale blisko; dwa kroki stąd. Dałem najpierw znać w policyi, patrzcie, panowie, już wydrukowano afisze.
Rzekłszy to, Gaffer wziął do rąk lampę i podniósł, przyświecając obu przyjaciołom, którzy dostrzegli na ścianie kilka afiszów, zaczynających się od słów: „Zwłoki znaleziono.“
Mortimer odczytał uważnie szczegóły, odnoszące się do utopionego Johna Harmon.
— A więc — rzekł, zwracając się do Gaffera — ten nieszczęśliwy miał przy sobie tylko papiery.
— Tak jest, tylko papiery — odrzekł Gaffer. — W chwili, gdy to mówił, Liza podniosła się z miejsca i wyszła z pokoju..
— Żadnych pieniędzy? — badał dalej Mortimer.
— Trzy pensy — odparł Gaffer, wymawiając dobitnie te dwa słowa.
— Kieszenie miał puste i odwrócone.
— Tak jest, puste i odwrócone, to rzecz zwyczajna w naszej rzece. Patrz pan, na drugich afiszach stoi to samo. Nie umiem czytać, ale wiem dobrze, co jest wydrukowane na tych wszystkich afiszach,
Przesuwał lampę wzdłuż ściany, a obaj przyjaciele odczytywali kolejno pełne grozy szczegóły o topielcach: „Młoda kobieta w popielatej sukni i takichże trzewikach, bielizna naznaczona krzyżykiem“, „Majtek z literami G, i F. na ręku”, „Dwie młode dziewczyny, związane z sobą ręcznikiem“, „Mężczyzna z raną na czole“ i t. p.
— I to wy wyłowiliście wszystkie te trupy? zapytał Gaffera Eugeniusz.
Zamiast odpowiedzi, poławiacz trupów spytał nieufnie:
— A pan jak się nazywa?
— Ten pan jest moim przyjacielem, nazywa sie Wrayburn — pośpieszył objaśnić Mortimer.
— A o co pyta pan Wrayburn?
— Chce wiedzieć poprostu, czy to wy wyłowiliście te trupy.
— A pewnie, że ja!
— A jak się wam zdaje, czy są między nimi ofiary zbrodni?
— Mnie się, panie, nic nie zdaje; gdybyś pan musiał, jak ja pływać cały dzień po rzece i szukać w niej i żyć z tego, toby się panu także nic nie zdawało. Ale chodźmy już, pokażę panom drogę.
Postąpił z lampą ku drzwiom i otworzył je, ale wtedy znalazł się twarzą w twarz z człowiekiem, bladym, jak papier.
— Zabłądziłem — mówił ów człowiek zdyszanym głosem, — ale muszę znaleźć miejsce, gdzie go złożono, muszę go zobaczyć.
Mówiąc to, pokazywał ałisz, którego treści Guffer domyślił się odrazu.
— Oto jest pan adwokat Lightwood, który zajmuje się już tym, którego pan szukasz.
— Pan Lightwood — pytał nieznajomy.
Spojrzeli na siebie wzajemnie, poczem Mortimer rzekł:
— Pan wymówiłeś moje nazwisko.
— Powtórzyłem je tylko.
— Czy pan nie zna Londynu?
— Nie znam go wcale.
— Pan szuka pana Harmon?
— Nie, panie.
— W takim razie nie znajdziesz pan zwłok, o które panu chodzi, bo topielec jest Johnem Harmon, ale może pójdziesz pan z nami na oględziny wyłowionego ciała.
Nieznajomy przystał chętnie. Przeszli razem kilka krętych, błotnistych uliczek i doszli do posterunku policyjnego. W pierwszej izbie zastali inspektora z linią i piórem w ręku. Porządkował swe książki z największym spokojem, podczas gdy za ścianą ryczała i wyła pijana kobieta, dobijając się pięściami do drzwi. Inspektor podniósł głowę z powagą uczonego, którego natrętni odrywają od książki i spojrzał na Gaffera z miną, która zdawała się mówić: znamy cię, ptaszku i czekamy chwili, w której przebierzesz miarkę.
— Za chwilę będę panom służył, — rzekł, nie przerywając liniowania swej książki rachunkowej.
Pijana kobieta ryczała bez przerwy za ścianą, domagając się, by wydano jej na pastwę jakąś osobę, której zamierzała wypruć wątrobę; inspektor zachowywał się tak, jakby nie słyszał tego wrzasku. Kazał sobie podać latarnię, wziął do rąk pęk kluczów i powstał, mówiąc do swych gości:
— Proszę za mną.
Przeszli cały dziedziniec i weszli do lodowni, skąd Eugeniusz i Mortimer wyszli wnet po krótkim w niej pobycie.
— Znajduje się już w stanie rozkładu, gorszym prawie, niż lady Tippins, — szepnął Eugeniusz do Mortimera,
Powrócili do biura, gdzie, przy akompaniamencie wrzasku pijanej megery, inspektor wyłożył im treściwie własny pogląd na sprawę topielca.
— Niema żadnych poszlak co do sposobu, w jaki się utopił. Zginął zbyt dawno, aby można było orzec, czy stłuczenia, jakie ma na ciele, zadane zostały przed, czy po śmierci. Znakomity nasz chirurg twierdzi, że przed śmiercią, ale drugi, niemniej znakomity jego kolega, jest wprost przeciwnego zdania. Był tutaj szafarz okrętowy ze statku, na którym przybył ów dżentelman i poznał nieboszczyka, gotów jest stwierdzić jego tożsamość, o której zresztą świadczą papiery, znalezione w jego kieszeni. Jakim sposobem ten młody człowiek zdołał się utopić w Tamizie po opuszczeniu statku, niepodobna odgadnąć. Prawdopodobnie jakaś awanturka miłosna, która go zaprowadziła dalej, niż się spodziewał. Zresztą jutro odbędzie się śledztwo i sprawa zostanie wyświetlona. Zdaje się — kończył inspektor półgłosem, — że widok nieboszczyka zrobił bardzo przykre wrażenie na waszym przyjacielu.
Mówiąc to, ukazał nieznacznie oczyma człowieka, który przyszedł wraz z obu prawnikami.
Mortimer odparł na to, że nieznajomy nie jest jego przyjacielem i że go widzi poraz pierwszy.
Usłyszawszy to, inspektor, który siedział z łokciami, opartymi o biurko i dłońmi, skrzyżowanemi w ten sposób, że zakrywały jego twarz, rzekł, nie zmieniając postawy:
— Pan, jak się zdaje, nie przywykł do takich widoków?
Nieznajomy, który stał pod ścianą z głową, opuszczoną na piersi, zrozumiał, że to o nim mowa.
— Och! nie przywykłem — odrzekł, wstrząsając się cały.
— Pan tu przyszedł dla rozpoznania zwłok?
— Tak, panie.
— I rozpoznał pan je?
— Nie, panie, ale to okropne.
— A kogóż pan spodziewał się rozpoznać? Niech nam pan opisze tę osobę, może panu dopomożemy.
— Nie, nie, to zbyteczne, żegnam panów.
Inspektor nie zrobił żadnego ruchu, a przecież cichy satelita, stojący przy nim, wysunął się szybko ku drzwiom i obrócił ruchomą zasuwkę, otwierając wstęp za kratki biura, zagradzając w ten sposób wyjście nieznajomemu, jednocześnie podniósł wysoko latarnię, oświetlając jasno jego twarz.
— Skoro pan szukasz kogoś, — zaczął inspektor — zmuszony jestem prosić pana o parę wyjaśnień, dotyczących owego przyjaciela, czy nieprzyjaciela, który panu zniknął.
— Sam pan wiesz, panie inspektorze, że zdarzają się wypadki, nieszczęścia rodzinne, które się rozgłasza niechętnie, chyba w ostateczności, To też chociaż wiem, że pan jesteś w swojem prawie, zadając mi pytania, upewniam pana, że mam prawo nie odpowiadać na nie.
Nieznajomy chciał obrócić zastawkę, przy której czuwał nieczuły, jak głaz, stróż bezpieczeństwa.
— W takim razie — rzekł inspektor — proszę mi dać swój bilet wizytowy.
— Dałbym go bardzo chętnie, ale niestety, nie mam go przy sobie — odrzekł nieznajomy, widocznie zmieszany.
— W takim razie rzekł inspektor — zechcesz pan może zapisać nam adres swój i nazwisko.
— Ależ owszem, bardzo chętnie.
Inspektor podsunął mu papierowy blankiet i pióro umoczone, a nieznajomy, pochylony nad biurkiem, pisał pod okiem urzędnika, który policzył, zda się, każdy jego włos.
„Juliusz Handford, hotel Palace-yard, Westminster“.
— Tam się pan zatrzymałeś?
— Tak, panie.
— Mieszkasz pan na wsi?
— Tak, panie.
— Może pan teraz odejść.
Zastawka odsunęła się i Juliusz Handford wyszedł z biura policyjnego.
Po wyjściu jego inspektor skinął na swego pomocnika.
— Masz pan tu adres — rzekł, podając mu blankiet, wypełniony przez Juliusza Handford; — pójdziesz pan za nim i sprawdzisz przedewszystkiem, czy mieszka istotnie w hotelu, który wymienił; następnie będziesz go pan miał na oku, nie szykanując go zresztą.
Satelita znikł, a pan inspektor zatopił się znów w swych księgach. Mortimer i Eugeniusz pożegnali go także, zapytując na odchodnem, czy naprawdę posądza owego Juliusza Handford o współudział w tragicznej sprawie Johna Harmon.
— Widuję często ludzi oglądających trupy — rzekł na to inspektor — a żaden z nich nie zachowywał się przy tem tak, jak ów pan. Zresztą, jeśli tu zaszła zbrodnia, to ktoś ją musiał popełnić.
— Ten człowiek nie wygląda na mordercę — zauważył Eugeniusz.
— Złodziejstwo — odparł inspektor — wymaga pewnej metody i wyćwiczenia i nie każdy potrafi być złodziejem. Co się tyczy morderstwa, to, ściśle biorąc, każdy człowiek w pewnych warunkach może stać się mordercą, a ten pan był mocno wzruszony, ale to, oczywiście, nie stanowi żadnego dowodu. Co za szkoda, że dziś krew nie tryska z ran ofiary przy zetknięciu z mordercą, jak to podobno dawniej bywało. Taka oto — dodał, wskazując na drzwi, poza któremi pijana jędza ogłaszała niezmiennie swe mściwe zamiary, — powie panu wszystko, ale umarli milczą...
Nie mając tu już nic do czynienia, przyjaciele odjechali do miasta, a Jesse Hexam, bo takie było prawdziwe nazwisko poławiacza trupów, udał się do gospody „Pod sześciu wesołymi tragarzami“. Syn jego powrócił do mieszkania, gdzie zastał Lizę, szyjącą na dawnem miejscu.
— Dlaczego wyszłaś tak nagle w obecności tych dwóch panów? — spytał chłopak siostry.
— Bo jeden z nich — odparła Liza — ten, który nic nie mówił, nie spuszczał ze mnie wzroku, bałam się, aby nie wyczytał wszystkiego z mojej twarzy.
— Niepotrzebnie się bałaś, wszystkie formalności zostały spełnione,
Liza odłożyła robotę i przysunęła się do brata.
— Pracujesz, Karolku, nieprawdaż?
— Nie tracę czasu.
— I ja go nie tracę. Nieraz łamię sobie głowę całemi nocami, myśląc o różnych sposobach zarobku. Co parę dni daję ojcu po parę szylingów, mówiąc, że to ty je zarobiłeś na rzece.
— O! ty możesz wmówić w ojca wszystko, co zechcesz, jesteś przecie jego ulubienicą.
— Gdybym go mogła uprosić, aby pozwolił ci się uczyć, umarłabym doprawdy z radości.
Cicho bądź, Lizo, nie chcę, żebyś umarła,
Liza oparła swoją smagłą twarz na ramieniu brata i patrzyła w ogień.
— Lubię patrzeć na ogień — mówiła w zamyśleniu — widzę tam różne rzeczy, jakbym czytała w książce.
— Cóż takiego możesz tam widzieć, opowiedz mi.
— Widuję często dzieciństwo nasze. Pamiętasz, ja byłam mała, a ty jeszcze mniejszy. Ojciec, wychodząc na rzekę, zamykał mieszkanie na klucz, a nas zostawiał na ulicy. Siadaliśmy na progu naszym lub na progu sąsiadów, na schodach. Byłeś trochę ciężki, Karolku, a ja nosiłam cię owiniętego matczyną chustką. Matki już nie było, byłeś małym sierotką.
— O nie mów tego, Lizo, miałem ciebie, a byłaś mi prawie matką.
— Czasem chodziliśmy nad wodę. A gdy nas sen zmorzył, zasypialiśmy razem. Czasem było nam głodno, czasem straszno, ale przedewszystkiem i najczęściej bywało nam zimno. Za to, gdy ojciec powrócił i wpuścił nas do mieszkania, co za radość dla nas, że możemy wygrzać się przy ogniu. Widzę siebie jeszcze siedzącą przy ojcu, który pali fajkę, zdjąwszy mi wprzód trzewiki, które suszą się przy ogniu. Ojciec był zawsze dla mnie dobry, to też kocham go z całego serca.
— Za to mnie bił.
— To już minęło, Karolku. A czy wiesz, że, patrząc tak w ogień, widuję także czasem przyszłość.
— To ciekawsze.
— Siebie widzę wciąż przy ojcu. Zostanę przy nim, a może przyjdzie czas, gdy wejdzie na inną drogę i porzuci to swoje rzemiosło, to okropne odzieranie trupów.
Mówiąc to, Liza zakryła twarz rękami,
— Zostaniemy przecież z sobą — mówiła dalej, — bo my z nim kochamy się, ale ty, Karolku,
— Cóż się ze mną stanie? — pytał chłopak. — Czy widzisz moją przyszłość?
— Ależ tak, widzę cię tu, w ogniu, w samym środku.
— Uf! dziura piekielna! — wstrząsnął się chłopak z jakimś przesądnym lękiem.
— Widzę cię — mówiła Liza, nie zważając na ten okrzyk. — Jesteś w szkole, bierzesz wszystkie nagrody, stajesz się uczonym. Czem to ty chciałeś zostać?
— Piękna mi wróżbiarka, co potrzebuje pytać. Chcę być nauczycielem. — Zostaniesz nim, Karolku, tak, z pewnością. To dobry uczynek, że odwracam ciebie z naszej drogi. Ty musisz iść osobno.
Gwarzyli tak do północy, to jest do chwili, w której Jesse Hexam, zwany także Gafferem, powrócił z gospody „pod sześciu tragarzami“.
W parę dni potem Jesse stawał jako świadek w sprawie Johna Harmon i składał zeznanie przed coronerem (sędzią).
Mortimer Lightwood wystąpił także jako świadek, a przytem jako przedstawiciel utopionego. Sprawa miała dużo rozgłosu, mówiono też o niej przez kilka dni przy stole państwa Weneeringów, gdzie pan i pani Podsnap, Twemlow, Boots i Brewer, lady Tippins i inni wygłaszali każdy odmienne przypuszczenia, co do przyczyny śmierci nieszczęsnego młodzieńca.
Wiele danych przemawiało za tem, że John Harmon padł ofiarą mordu. Miał bowiem z sobą, jak się dowiedziano, małą skrzynkę, w której znajdowały się papiery wartościowe
Skrzynki tej nie znaleziono nigdzie, a więc ktoś się musiał na nią ułakomić.
Osoba Jessego Hexam nabrała też rozgłosu przy tej sposobności. Dziwiono się wielkiej ilości trupów, które umiał wyłowić, a nawet jakiś szczególny wielbiciel tego talentu przysłał do „Times’a” 18 marek pocztowych na ogłoszenie, wyrażające jego uznanie dla poławiacza trupów.
Pan Juliusz Handford, który zjawił się tak niespodzianie w trupiarni, nie figurował w procesie, bo wszystkie szczegóły, zebrane o nim, były dla niego korzystne. Mimo to, niejasne podejrzenia co do jego osoby tułały się w mrocznych zaułkach mózgu pana inspektora.
Wszystko to nie posunęło ani na jotę wyświetlenia sprawy i śmierć Johna Harmon pozostała i nadal nierozwikłaną zagadką. Ogłoszono sto funtów nagrody dla tego, kto rzuci na nią jakie światło, ale i to nie poskutkowało.
Sprawa przeszła zresztą przez wszystkie fazy, jakim ulegają podobne zdarzenia, miała swoje przypływy i odpływy, aż wreszcie zapomnieli o niej wszyscy prawie, oprócz może paru osób, bliżej związanych ze spadkiem po dawnym śmieciarzu.

ROZDZIAŁ IV.
Lokator rodziny Wilferów.

Pan Reginald Wilfer nosił imię i nazwisko, pięknie brzmiące, ale sam był ubogim i zajmował skromną posadę kantorzysty. Ubóstwo jego nie było przenośnią, bo pensyę pobierał niewielką, a dzieci miał bez liku. Nigdy też przez ciąg swego życia nie zdołał urzeczywistnić skromnego marzenia, jakiem było posiadanie całego nowego garnituru z kapeluszem i butami włącznie. Jeśli sprawił sobie świeżą marynarkę, to za to spodnie miał wytarte na kolanach i na szwach, gdy miał nowe spodnie, marynarka była już wyświechtana. Kapelusz rudział mu, zanim sprawił sobie nowe obuwie, a obuwie darło się, zanim potrafił kupić nowy kapelusz i tak było wiecznie.
Gdyby zdarzyć się mogło, aby jeden z konwencyonalnych cherubinków, malowanych przez miernych malarzy, mógł wyróść i zestarzeć się, to twarz jego byłaby z pewnością podobna do twarzy Reginalda Wilfera. Było coś tak niewinnie dziecięcego w konturach tej okrągłej, rumianej twarzy, że obcy gość, któryby odwiedził Wilferów w domu o późnej godzinie, zdziwiłby się bardzo, widząc, że Wilfer nie leży w łóżeczku dziecinnym, lecz siedzi przy wieczerzy ze starszemi osobami. Reginald Wilfer był szalenie nieśmiały, to imię Reginalda, które zdawało się wywoływać bohaterskie echa, żenowało go mocno, to też podpisywał się najczęściej tylko pierwszą literą, a z czasem zgodził się chętnie na zdrobniałe miano Rumty, które dawali mu znajomi jego i przyjaciele, Przezwisko to utarło się tak dalece, że używano je nawet w korespondencyi handlowej z nim, pisząc „Kochany panie Rumty“. Otóż Rumty pracował w domu handlowym Chicksey i Stobble, który „robił w drogeryi“. Dom ów miał jakiś czas za komiwojażera pana Weneeringa, który z czasem pochłonął swoich wspólników i został sam właścicielem firmy. Objęcie przez niego interesu zaznaczyło się zawieszeniem na ścianach kantoru wielu luster i kilku przepierzeniami, jakoteż wielką błyszczącą blachą, przybitą na drzwiach. Tak więc Rumty był obecnie oficyalistą pana Weneeringa.
Skończywszy pewnego wieczora swoją pracę, Rumty powracał do mieszkania swej rodziny, znajdującego się w północnej części Londynu, w dzielnicy Holloway. Dzielnica ta była w owym czasie przedzielona od właściwego miasta polem i drzewami, jakoteż rodzajem Sahary, na której wypalano cegły, robiono dachówki, zabijano psy, gotowano kości, trzepano dywany, wyrzucano śmiecie i t. p. Przechodząc wieczorem brzegiem owej pustyni, Rumty powtarzał sobie mimo wrodzonego optymizmu:
— Mój Boże! to, co jest, nie jest tem, coby mogło być.
Sformułowawszy to spostrzeżenie, które nie było jego samoistnym pomysłem, Rumty zadzwonił do furtki, którą mu otworzyła żona.
Pani Wilferowa była na mocy naturalnego doboru dużą kościstą kobietą. Nie mogło być inaczej. Skoro jej mąż przedstawiał typ cherubinka, ona musiała być w stylu majestatycznym. Miała ona zwyczaj owijać sobie głowę chustką w trudniejszych chwilach życia i wkładać na ręce rękawiczki, chociażby była w domu. Będąc tak przystrojona, czuła się jakby uzbrojona przeciw wszelkim pociskom losu. Ale strój ten nie wróżył nigdy nic dobrego, to też Reginald posmutniał, widząc ją tak przybraną.
— Co to jest? — spytał, wskazując na drzwi — gdzież to znikła blacha z ogłoszeniem twego pensyonatu?
— To nic — odparła jego żona z doskonale odegraną obojętnością. — Ten, od którego kupiliśmy ją, przyszedł z kleszczami i oderwał blachę, mówiąc, że skoro nie mamy czem płacić, odda ją do innego pensyonatu, gdzie zamówiono u niego zupełnie podobną.
— Może miał słuszność, moja droga.
— Zapewne, gdyby nam zabrał drzwi, tobyś także powiedział, że ma słuszność.
— Drzwi nam są niezbędne.
— Tak uważasz? — rzekła z gryzącą ironią pani Wilfer, udając się w głąb mieszkania.
Rumty poszedł za nią, a zeszedłszy po kilku schodach w dół, znalazł się w rodzaju sutereny, służącej razem za kuchnię i pokój jadalny.
Dwie młode dziewczyny grały tam w warcaby, a starsza z nich, licząca jakie lat 19, była nadzwyczaj ładna i zgrabna. Ładna panienka przegrywała swoją partyę i była z tego powodu w najgorszym humorze.
— Jak się macie, moje fatałaszki? — rzekł Wilfer do dziewcząt.
Żona jego zdążyła już tymczasem usiąść w kącie z rękami skrzyżowanemi na kolanach. Nie zdjęła, oczywiście, rękawiczek.
— Moja droga — rzekł do niej Wilfer — niepotrzebnie martwisz się tą blachą, bo skoro wynajęłaś pokoje na pierwszem piętrze, nie mogłabyś tam już umieścić żadnych panienek.
— Mleczarz mówił — rzekła monotonnym głosem stroskana małżonka, — że dwie lady z najlepszych sfer towarzyskich poszukują przyzwoitego pomieszczenia. Bello! — dodała, zwracając się do córki — powiedz ojcu, czy nie tak mówił mleczarz? i czy nie wziął naszego adresu, aby go pokazać owym dwom ladie.
— Wziął — odparła ładna miss, — ale to się na nic nie zdało.
— A zresztą — zauważył mąż, — skoro wiesz sama, że pokoje są już zamówione, panienki te nie będą mogły z nich skorzystać.
— Przepraszam cię — rzekła pani Wilfer, zawsze równie monotonnie i uroczyście — tu nie chodziło o żadne panienki, ale o dwie ladie z najlepszych ster towarzyskich. Powtórz ojcu, Bello, co mówił o tych paniach mleczarz.
Ale ładna miss przegrała w tej chwili ostatecznie, a dotknięta tem do żywego, odepchnęła szachownicę tak gwałtownie, że wszystkie szachy poleciały na podłogę.
— Biedna Bella! — westchnęła jej matka.
— Dlaczego Bella ma być biedniejsza od Lawinii? — ujął się ojciec za młodszą córką.
— Wilferze — rzekła na to jego żona, podnosząc uroczyście obie dłonie, obciągnięte rękawiczkami — wiesz dobrze, jaki cios spotkał Bellę, wiesz dobrze, dlaczego ona jedna w rodzinie musiała przywdziać żałobę i zapytujesz jeszcze, dlaczego to Bella jest biedna, a nie Lawinia.
— Nie potrzebuję niczyjej litości — zawołała Lawinia z pod stołu, gdzie leżała, zbierając pionki. — Ani Pa, ani Ma nie potrzebują mnie wcale żałować.
— Wiem, moje dziecko, że masz szlachetny charakter, jak wszystkie moje córki. Mam tu właśnie w kieszeni list od naszej Cecylii, która donosi, że mąż w trzy miesiące po ślubie sprowadza do domu swoją zrujnowaną ciotkę. Chcecie wiedzieć, jak to Cecylia przyjęła?
Tu pani Wilfer zaczęła czytać głośno: „Pozostanę, mimo to, wierną, mamo, — pisała Cecylia — nie porzucę go. Jego ciotka może przyjechać i zamieszkać u nas”. Kto drugi zdobyłby się tak łatwo na takie poświęcenie, — zakończyła pani Wilfer, powiewając rękawiczkami.
Czcigodna matrona nie mogła już ani słowa wymówić, przejęła wzruszeniem i zacisnęła tylko mocniej pod brodą węzeł chusteczki.
Bella słuchała słów matki z roztargnieniem, nawijając sobie na palec pukiel swych ciemnych włosów, które opadały jej w bujnych lokach na szyję i ramiona. Podeszła następnie do ojca, a ująwszy go pod brodę jedną ręką, a drugą gładząc go po włosach, zaczęła mówić:
— Żałuj mnie, Pa, bo niema chyba w świecie biedniejszej odemnie dziewczyny. Wiesz, w jakim niedostatku żyjemy (któż lepiej od niego wiedział o tem), wiesz, jakie bogactwa miałam w perspektywie, a teraz wszystko rozwiało się, jak bańka mydlana, a ja osiadłam na koszu i nosić muszę te szkaradne czarne suknie, których nie cierpię. Ale ty, Pa, nie żałujesz mnie, widzę to dobrze. Jesteś twardy, jak skała.
— Ależ owszem, moje dziecko, żałuję cię, jeśli sobie tego życzysz.
— Bo gdyby jeszcze zostawiono mnie w spokoju — mówiła dalej Bella — ale ten szkaradny adwokat przyszedł niewiedzieć po co i nagadał mi o tym testamencie, tak, że musiałam odmówić Jerzemu Simpson.
— Nie kochałaś przecie Jerzego Simpsona — stwierdziła energicznie Lawinia, stając przed siostrą w zaczepnej postawie.
— Cóż stąd, zawsze lepszym był on, niż żaden — odparła obojętnie Bella, poczem, włożywszy sobie do ust jeden ze swych loków, gryzła go białymi ząbkami.
— Ładnie się obchodziłaś z tym biednym Jerzym — mówiła Lawinia.
— Cóż ciebie to obchodzi, taka smarkata nie powinna się mieszać do spraw dorosłych osób — odpowiedziała Bella, nie przestając żuć swoich loków,
— Co za głupie położenie — biadała dalej — a co najgorzej, śmieszne. Być zapisaną komuś testamentem, jak tuzin srebrnych łyżeczek. Ten obrzydły John Harmon musiał przecież wiedzieć wybornie, że go nie kocham, że kochać nie będę, bo czyż można kochać kogoś, komu zapisano nas testamentem. Ale, mimo to, nie miał prawa się topić. Pieniądze pokryłyby to wszystko. Ja tak lubię pieniądze, tak chcę być bogatą, gdy tymczasem jesteśmy okropnie, głupio, haniebnie ubodzy. Ja brzydzę się ubóstwem. A przytem zostawić mnie w tak kompromitującej sytuacyi. Przecież wtedy, gdy mówiono tak wiele o śmierci Harmona, niektórzy utrzymywali, że popełnił samobójstwo i pozwalali sobie na żarty nikczemne, mówiąc, że wolał wskoczyć do Tamizy, niż ożenić się ze mną, a ja musiałam to wszystko znosić. A teraz jeszcze ta żałoba, jaką noszę po człowieku, którego nigdy nie widziałam i któregobym niecierpiała.
W tej chwili ktoś zapukał do drzwi. Bella wydała lekki okrzyk, a wyjąwszy z ust swoje pukle, odrzuciła je na plecy. W progu stał młody mężczyzna,
— Przepraszam, że wszedłem tu, ale służąca powiedziała mi, że tu państwa znajdę.
— Jesteśmy panu radzi — rzekła z godnością pani Wilfer. — Reginaldzie! ten pan wynajął nasze pokoje na pierwszem piętrze i przyszedł umyślnie, aby się z tobą poznać.
Ten pan był wysokim brunetem, liczącym co najwyżej lat 20. Twarz miał wyrazistą i prawie piękną. Oczy jego spoczęły najpierw na Belli, potem na dywanie, aż wreszcie zwróciły się na głowę domu.
— Panie — rzekł — mieszkanie mi się podoba i zgadzam się na cenę. Chciałbym też zapłacić zaraz czynsz i podpisać umowę.
Słuchając tego przemówienia, Rumty kilkakrotnie wskazał krzesło swemu gościowi, który jednak nie skorzystał z tego. Był jakiś zmieszany, czy też nieśmiały, obracał niezgrabnie w rękach swój kapelusz.
— Reginaldzie — przemówiła pani Wilfer, — Ten pan chce zapłacić za kwartał, a wypowiedzenie z obu stron ma być także kwartalne.
— Czy złożysz pan także kaucyę? — zapytał Wilter.
— Sądzę, że to zbyteczne — odparł nowy lokator. — W gruncie macie państwo większe zabezpieczenie odemnie, bo płacę przecie z góry i zostawiam tu swoje meble.
— Bez wątpienia — potwierdził wesoło Wilfer, — pieniądze i meble są już dostateczną gwarancyą.
— Sądzisz, ojcze, że dostateczną? — zauważyła Bella, nie odwracając głowy i grzejąc sobie nogi przy piecu.
— Jedną z najlepszych, moje dziecko.
— Tak przecież łatwo było, by dołączyć lepszą jeszcze, jaką jest kaucya.
Nowy lokator stał, nie zmieniając postawy, ale słuchając uważnie każdego słowa Belli. Wilfer przyniósł następnie wszystko, co było potrzebne do pisania i spisał kontrakt najmu. Podpisali go obaj na obu egzemplarzach. R, Willer — John Rokesmith, a Bella miała figurować jako świadek.
— Gdzie mam podpisać? pytała. — Tu? w tym rogu?
John Rokesmith patrzył na wdzięczne linie jej figurki, na bujne loki, osłaniające ładną jej twarzyczkę.
— Dziękuję pani! — rzekł poważnie, gdy skreśliła już swój podpis.
— Za to, że się pani trudziła.
— Zrobiłam to dla ojca — odparła ładna miss, wydymając wzgardliwie usteczka.
Nie pozostawało już nowemu lokatorowi, jak wypłacić kwartalny czynsz najmu i oddalić się, włożywszy do kieszeni umowę. John Rekesmith dokonał tego niezgrabnie i zniknął, odprowadzony do furtki przez gospodarza domu.
Skoro Rumty powrócił do rodzinnej jadalni ze świecą w ręku, obie jego córki przyjęły go okrzykami protestu.
— Ależ, Pa — wołała Lawinia — ten lokator wygląda, jakby komu co ukradł.
— Wygląda na rozbójnika — uzupełniła Bella. — Czy nie uważaliście, że nie patrzy ludziom w oczy.
— Ależ moje panny — rzekł na to ojciec — ten dżentelman jest poprostu nieśmiały i nieprzyzwyczajony widocznie do obcowania z młodemi osobami w waszym wieku.
— Ba! — krzyknęła Bella, — cóż ma do tego nasz wiek.
— A zresztą — dodała Lawinia — ja i Bella nie jesteśmy przecie rówieśnice, któraż więc z nas zrobiła na nim tak silne wrażenie?
— Poczekaj jeszcze kilka lat, Lawy, z zadawaniem podobnych pytań — strofowała ją starsza siostra. — Mówię ci, Pa! — dodała następnie, — że pomiędzy mną a tym Rokesmithem wywiązała się odrazu antypatya, z której coś wyniknie,
— Na razie wyniknie kolacya, którą mogę wam zafundować za pieniądze lokatora — odparł patryarcha rodu, podrzucając na dłoni 8 suwerenów w złocie, otrzymanych od Rokesmitha. — Niepodobna było zwrócić rozmowy na milsze tory. W tym domu kolacye były rzadkością, a ser szwajcarski, pojawiający się z nużącą jednostajnością przy wieczornym stole, zdawał się sam wstydzić tak częstych swych wizyt i pocił się pod niechętnem spojrzeniem Belli. Po walnej naradzie z czego ma się składać dzisiejsza kolacya, zdecydowano się na kotlety cielęce, poczem pani Wilfer rozpoczęła przedwstępne przygotowania do swej roli kapłanki ogniska, zdejmując rękawiczki i fanszonik koronkowy.
Wkrótce Rumty powrócił, niosąc w liściu świeżej kapusty kotlety cielęce i spory kawał szynki. Wesoły ogień zapłonął w piecu kuchennym, a smażone kotlety skwierczały obiecująco na gorącem maśle. Lawinia nakrywała do stołu, Bella zaś, jako piękność rodziny, ograniczyła się do nawijania na palec swych bujnych puklów i rozparta wygodnie w fotelu, udzielała innym zbawiennych rad.
— Moja mamo, tylko proszę dobrze dosmażyć mięso. — Lawinio, gdzie stawiasz solniczkę? nie bądźże tak niezgrabną, ty niedźwiadku.
Pa siedział tymczasem uroczyście przed swoim talerzem i wpatrywał się uparcie w złote monety.
— Przyszły nam w samą porę — zauważył głośno, — właśnie musimy zapłacić właścicielowi domu.
— Nie cierpię tego właściciela — odparła
Bella — poczem, przysiadłszy się do ojca, gładzić go zaczęła po włosach trzonkiem od widelca.
Najmilszem zajęciem tej rozpieszczonej panienki było układanie włosów różnych członków rodziny, prawdopodobnie dlatego, że właśnie jej pukle, bardzo zresztą ładne, zajmowały tak poważne miejsce w jej dziennych zatrudnieniach.
— Mógłbyś mieć już własny dom Pa, zasługujesz chyba na to.
— Nie więcej od innych.
— Ale ja — mówiła dalej Bella, ujmując swego Pa pod brodę — ja koniecznie go potrzebuję. Gdybyś wiedział Pa, co się ze mną dzieje, gdy patrzę, jak ten niegodny właściciel pożera, jak smok nasze pieniądze, podczas gdy nam wszystkiego brakuje. Ja wiem Pa, że to, co mówię, jest w twoich oczach nierozsądne, a nawet niemoralne, ale to wynik ubóstwa, którego ja nienawidzę, które mam w obrzydzeniu; bardzo ci do twarzy, Pa, z włosami do góry, trzeba, żebyś się czesał w szczotkę.
— Kotlety gotowe — zwiastowała pani Wilfer.
— Ach, to dobrze, tylko zapowiadam, że jeśli będą niedosmażone, to ich nie dotknę. Proszę mi odkroić kawałeczek na próbę.
Ale kotlety były w miarę zrumienione i Bella jadła je ze smakiem, nie wymagając, aby je dla niej dosmażano. Wkrótce też rozszedł się po jadalni miły zapach grogu, to jest napoju, składającego się z rumu, rozcieńczonego gorącą wodą i zaprawionego cytryną.
— Ojcze! — mówiła Bella, sącząc powoli swą szklankę — powiedz mi, skąd przyszło do głowy staremu Harmonowi umieszczać mnie w tym śmiesznym testamencie?
— Nie mam pojęcia, moje dziecko. Mówiłem ci już przecie tyle razy, że zamieniłem z nim najwyżej jakie sto wyrazów. Jeśli chodziło mu o to tylko, aby nas zadziwić, to mu się to z pewnością udało.
— Opowiedz mi, jak to było, gdyśmy się pierwszy raz spotkali?
— Było to w niedzielę rano. Wybrałem się z tobą do kościoła. Byłaś jeszcze zupełnie mała i uroiło ci się, abym szedł inną drogą, niż ta, którą cię prowadziłem. Wpadłaś w straszny gniew. Krzyczałaś, tupałaś nóżkami, rzucałaś się na mnie, zdjąwszy wprzód kapelusz, aby ci nie przeszkadzał i ciągnęłaś mnie za nogi, chcąc koniecznie, abym szedł tą drogą, która ci się wydawała lepszą. Pan Harmon siedział tam blisko na ławce i patrzył na tę scenę, a potem powiedział:
— Czarujące dziewczątko, obiecujące dziewczątko, — i miał, zdaje się, słuszność.
— A potem spytał cię o nazwisko?
— Tak jest, a także i o twoje imię. Później widział nas jeszcze kilka razy, siedząc na tej samej ławce i oto wszystko.
Skończywszy to opowiadanie, Rumty przechylił się w tył na krześle i podniósł do światła swą szklankę, niestety już próżną. Byłoby może wspaniałomyślnie ze strony pani Wilfer, gdyby mu dodała nową, ale ta szlachetna matrona nie dopuściła cię podobnej słabości i wygłosiła stanowczo opinię, że trzeba już iść spać. Flaszki znikły ze stołów i małżeństwo udało się do swego pokoju.
— Jutro, o tej porze — mówiła Lawinia do siostry, znalazłszy się wraz z nią w panieńskim pokoiku — będziemy mieli nad sobą nowego lokatora, który nam poderżnie gardła.
— To jeszcze nie dowód, abyś mi zajmowała miejsce przed lustrem — oburknęła ją Bella, zawijając sobie papiloty. — Nie nędzaż to, — mówiła dalej, — mieć zamiast gotowalni, wstrętne pudełko na grzebienie, wstrętne małe lusterko i tę ohydną świecę, przy której muszę zakręcać papiloty.
— Którymi usidliłaś Jerzego Simpsona — zauważyła Lawinia.
— Usidliłam Jerzego Simpsona, proszę! miałam też kogo usidlać. Jesteś całkiem głupiutka i mówisz o rzeczach, których nie rozumiesz.
— Rozumiem może lepiej, niż ci się zdaje.
— Jakto? — spytała kwaśno Bella, ale Lawy nic jej nie odrzekła, — Bella rozpoczęła znów swoje wyrzekania na ubóstwo domowe.
— Nie mam co włożyć na siebie, żadnej przyzwoitej sukni, ani kapelusza, żadnego sprzętu przyzwoitego w domu, a w dodatku tolerować trzeba pod jednym z sobą dachem jakiegoś podejrzanego lokatora.
Ostatnie te wyrazy wyrzekła Bella z taką pasyą, jakby w nich właśnie streszczały się wszystkie jej biedy. O ileż energiczniej użalałaby się na nowego lokatora, gdyby wiedziała, że jest on, jak dwie krople wody podobny do owego Juliusza Handford, który ukazał się w trupiarni w dniu znalezienia zwłok Johna Harmon.

ROZDZIAŁ V.
Spadkobierca.

Codziennie od lat kilku, zasiadał w rogu ulicy obok Cavendish square, człowiek z nogą drewnianą, będący właścicielem przenośnego straganu. Przynosił on z sobą wszystko, co mu było potrzebne do prowadzenia tego małego handelku, a więc: rodzaj drewnianej kobylicy, składany stołek, parasol, koszyk i deskę. Co rano ukazywał się na stanowisku, niosąc z sobą te wszystkie przedmioty, związane sznurkiem, ustawiał je pod murem, rozpinał parasol, układał na desce małe stosiki jabłek, gruszek, pierników i karmelków i sklepik był już gotów.
Stragan Silasa Wegg, bo tak się nazywał człowiek z nogą drewnianą różnił się wszakże od pokrewnych mu jednym jeszcze szczegółem. Oto tuż obok, ustawiona była drewniana staluga, na której spoczywały małe zeszyty zapisanego papieru. Były to piosneczki, które Silas Wegg sprzedawał amatorom a w razie potrzeby uczył swych klientów, śpiewając je, lub deklamując tekst. Ponad piosenkami przybita jeszcze była biała tablica z napisem: „Silas Wegg załatwia wszystkie komisy dla panów i pań“. Jak widzimy więc, Silas Wegg był człowiekiem pomysłowym i nie opierał się wyłącznie na handlu, lecz posługiwał się także pobocznymi środkami zarobku. Siadając już tyle lat pod narożnym domem, Wegg zaczął go z czasem uważać za rodzaj osobistej własności; jakkolwiek nigdy nie był nietylko w jego wnętrzu, ale nawet w otaczającym go dziedzińcu. Mówiąc też o tym budynku, nie nazywał go nigdy inaczej, jak „Nasz dom“. Co więcej, utrzymywał, a nawet sam w to wierzył, że zna wszystkich jego mieszkańców i wie wszystko, co ich dotyczy. Ponadawał nawet osobom, mieszkającym tam, a które przechodziły często przed jego straganem, imiona, zaczerpnięte z własnej wyobraźni. I tak, mieszkała tam, zdaniem jego — ciotka Joanna, miss Elżbieta, pan Jerzy, wuj Parker i t. p.
Były to wszystko imiona przez niego zmyślone, ale Silas Wegg uwierzył z czasem w ich autentyczność i nie dałby sobie tego za nic wyperswadować.
Poczytując osoby tak przez siebie ochrzczone za osobistych swych znajomych, Silas składał im ukłony, zastosowane, jak mniemał, do ich stanu. Wuja Parkera naprzykład, który był, zdaniem jego, spensyonowanym oficerem, pozdrawiał zwykle ukłonem wojskowym, nie troszcząc się wcale, czy ukłon ten będzie wywzajemniony. Podobnie też witał ukłonami przechodniów, których widywał częściej i znał z widzenia, stopniując starannie swoje pozdrowienia.
Z pomiędzy nędznych straganów miejskich, stragan Silasa Wegg był chyba najnędzniejszym, zołądek kurczył się na widok jego pomarańcz, szczęki drętwiały na myśl o jabłkach, zieleniących się w jego koszyku, orzechy jego miały chyba najtwardsze łupiny, a jedyną rzeczą stosunkowo miękką w jego straganie były pierniki.
Mimo to handelek szedł jako tako, dzięki niedostatecznemu uświadomieniu małych nabywców, bo klientami Wegga były wyłącznie prawie dzieci.
Otóż dnia pewnego, gdy jeden z małych dżentelmanów, zakupił w swem niedoświadczeniu, okropną małą klatkę i rozmokłego od deszczu konia piernikowego, Silas, który sięgał właśnie do pudełka blaszanego, stojącego pod zydlem, dla wydobycia nowego towaru, zatrzymał się nagle na widok przechodnia, którego twarz nie wydała mu się obca.
— Czy ja go znam? — zapytał siebie.
Przechodzień ów miał grubą sękatą laskę, grube podkute trzewiki, gruby płaszcz kortowy, narzucony na żałobny garnitur i kapelusz z szerokiemi skrzydłami. Twarz jego pomięta była w grube fałdy na policzkach, na czole, w okolicach oczu i warg, a z pod krzaczastych, siwiejących brwi, patrzyły wesołe, dziecięce, ciekawe oczy.
— Widziałem go już niezawodnie — pomyślał Wegg i, po krótkiem zastanowieniu, zaszczycił ukłonem przechodnia, który zmierzał prosto do jego straganu.
— A dzień dobry, dzień dobry panu, — odpowiedział mu pofałdowany jegomość.
— Nazywa mnie panem — pomyślał straganiarz, — nie musi być kimś z waszecia, — i prawie pożałował swego ukłonu.
— Poznałeś mnie pan? — spytał tamten, stając wprost przed straganem.
— Przechodziłeś pan już kilka razy pod naszym domem.
— Naszym domem? — pytał zdziwiony jegomość.
— Tak, pod tym oto — odparł straganiarz, dotykając palcem muru, pod którym siedział.
— Ciekawy jestem — mówił nowoprzybyły, przekładając z ręki do ręki swą grubą laskę — ile też pan zarabiasz na miesiąc?
— Rozmaicie — odparł niejasno straganiarz.
— Rozmaicie? no proszę, bywaj pan zdrów.
Nieznajomy odszedł, a Silas nazwał go w duchu naiwnym, ale ten powrócił za chwilę i rzucił mu nowe pytanie:
— Jakim sposobem straciłeś pan nogę?
— Przypadkiem — odparł kwaśno Wegg.
— A czy dobrze panu z tą drewnianą nogą?
— Nieźle, nigdy jej nie jest za zimno, ani za gorąco.
— Ani za zimno, ani za gorąco; proszę! A czy słyszałeś pan kiedy nazwisko Boffen?
— Nie, nie słyszałem — odparł sucho straganiarz.
— A podoba się panu to nazwisko?
— Wcale nie — odparł imć pan Wegg, wpadając w coraz gorszy humor.
— Ciekawy jestem dlaczego?
— Niewiem panie, niewiem, ale nie przypada mi to nazwisko do smaku i koniec.
— A to szkoda, wielka szkoda, bo ja się tak nazywam.
— Cóż ja na to poradzę.
— No, możesz się pan jeszcze poprawić. Jak się panu podoba Nikodem, imię Nikodem, albo Nik, lub Noddy w zdrobnieniu?
— Nie jest to panie imię, które chciałbym nosić.
— A jednak ja je noszę, mnie właśnie nazywają Nikodemem, lub Noddy Boffen. A pan jak się nazywasz?
— Silas Wegg, ale ja panie zupełnie niewiem, dlaczego mnie tak nazwano — mówił straganiarz, zastrzegając się z góry przeciw możliwemu odwetowi ze strony Nikodema Boffena.
— A teraz panie Silas, — mówił Boffen, przyciskając do piersi swą sękatą laskę, — czy pamiętasz pan, kiedy zobaczyłeś mnie poraz pierwszy.
Straganiarz, przeczuwając na dnie tych pytań, ewentualny zarobek, stał się znacznie grzeczniejszym. Zatrzymał na gościu swym pytające spojrzenie, jego drewniana twarz zmiękła.
— Pozwól mi pan zastanowić się, było to w poniedziałek, tak, z pewnością, teraz już pamiętam dokładnie. Właśnie chłopiec od rzeźnika niósł mięso do naszego domu, a po drodze kupił u mnie balladę, której go sam uczyłem.
— Tak, właśnie tak, — cieszył się jegomość pan Boffen, którego dobroduszna twarz sfałdowała się cała w uśmiechu. — A czy chłopiec kupił jedną tylko balladę?
— Nie panie, kupił ich kilka, a że chciał zrobić dobry wybór, śpiewałem ich kilka, przypominam sobie teraz wybornie, a pan, panie Boffen, stałeś w tem miejscu, co teraz, a tylko odwrócony od nas plecami. Niema cienia wątpliwości, że to pan byłeś, z pewnością, obróć się pan plecami, to były pańskie plecy.
— A cóż ja robiłem przez ten czas, panie Silas?
— Patrzyłeś pan na przechodniów.
— O nie, wcale nie, ja słuchałem pańskich piosenek.
— Doprawdy? — zauważył skromnie straganiarz.
— Ależ tak, i pomyślałem sobie, ten człowiek z nogą drewnianą jest literatem.
— Niezupełnie,
— Jakto niezupełnie. Umiałeś pan przecie odczytać wszystkie piosenki. Dość panu było nałożyć okulary, aby je odczytać. Powiedziałem sobie: Ten człowiek potrafi odczytać każdą wydrukowaną książkę.
— Tak, istotnie, — potwierdził Silas, — zdaje mi się, że żadna książka wydrukowana po angielsku niema dla mnie tajemnic.
— I tak odrazu możesz pan ją przeczytać?
— Odrazu.
— Domyślałem się tego. Pan jesteś właśnie człowiekiem, jakiego potrzebuję.
— A więc, pan chcesz mi coś zaproponować? — pytał Silas, który przeczuwał w tem swój interes.
— Bo ja, widzi pan, nie umiem czytać.
— Zaniedbane wychowanie, — podsunął Silas, rosnąc we własnem mniemaniu.
— Zaniedbane? Och panie, więcej, niż zaniedbane. — Ale teraz widzi pan już zapóźno dla mnie zaczynać. Wychowałem się z interesu i żyję z dochodów, które mam ze spadku po moim dawnym majstrze. Duży spadek, dodać mogę, ładny spadek. — Odpoczywamy sobie teraz, ja i moja żona Henryka, z ojca Henery, — Ale nie umiemy oboje czytać, a tak by się nam chciało dowiedzieć się coś z ładnych książek ze złoconymi brzegami, jaką ciekawą historyę. Otóż, jak pan myślisz, jakim sposobem dostanę sobie takie czytanie? Co?
Mówiąc to, dotykał swą laską piersi straganiarza.
— Nie mam pojęcia — odparł Silas.
— Zapłacę sobie literata, który umie czytać z każdej książki; zapłacę mu, przypuśćmy, dwa pensy na godzinę. A literatem tym będziesz pan.
— Bardzo mi to pochlebia, — odparł Silas, — ale muszę się namyślić.
Zaczynał rozumieć swego gościa, była to prostoduszna natura, z której dałoby się wiele wyciągnąć.
— Myślisz pan, że to za tanio. No! nie będę się targował z literatem, który ma nogę drewnianą. — Pół korony na tydzień, co pan o tem myśli?
— I ja panie nigdy się nie targuję, — odparł Silas — i dlatego...
— Targ skończony — zauważył wesoło bogaty analfabeta.
— Korona na tydzień — wyrzekł Silas.
— Czy tak? — zadziwił się nieco Boffen. — No, ale pan musisz znać się lepiej odemnie na cenie takiej rzeczy, Zaczniemy więc od dziś — mówił dalej Boffen — kupiłem właśnie na wyprzedaży ośm ślicznych książek, oprawnych czerwono, z niebieską wstążeczką do przekładania kart.
— — Cóż to ża książki?
— Zaraz panu powiem, tylko muszę uważać, bo to trudny tytuł: „Chylenie się do upadku i ostateczny koniec cesarstwa pruskiego“.
Słowa te wypowiedział Boffen z widocznym wysiłkiem, jakby szedł po grudzie.
— Znasz pan tę książkę? — spytał potem Silasa.
— Ależ naturalnie — odparł tamten z całą pewnością siebie, — Znam ją wybornie. Nie byłem jeszcze większym od pańskiej laski, a już ją czytałem. „Upadek cesarstwa pruskiego“, to panie książka, którą każdy zna, tylko, że czytałem ją dawno już, wtedy właśnie, gdy mój brat odchodził do wojska. Ułożyłem wtedy dla niego piosenkę na pożegnanie, chce pan, to ją panu zaśpiewam.
Tu Silas Wegg wykonał jedną z licznych piosenek, których miał w zapasie całe tuziny. Chciał w ten sposób utrwalić swój urok wobec nowego klienta, co mu się też całkowicie udało.
— Miejsce, w którem mieszkam — objaśniał go stary Boffen — nazywa się teraz willą Boffenów. To moja żona tak je ochrzciła od czasu, gdy odziedziczyliśmy ten dom, ale może nie wszyscy o tem wiedzą. To też gdybyś pan nie mógł trafić i wypadło ci pytać o drogę, to pytaj lepiej o Więzienie Harmonii, bo tak go nazywają ludzie może na milę dokoła. No, a teraz bywaj pan zdrów. Dziś wieczór zobaczymy się, dziś wieczór będę miał u siebie literata z drewnianą nogą, dla którego żadna książka nie ma sekretu. Bywaj zdrów, panie Wegg, o ósmej czekamy cię, ja i pani Boffen.
Po odejściu niespodziewanego klienta, Silas Wegg ścigał go długo wzrokiem, trzymając się za nos. Twarz jego wyrażała niezgłębioną powagę, a przytem uczucie wyższości z powodu swej uczoności, w którą sam przed chwilą uwierzył.
Chodziło mu trochę po głowie to cesarstwo pruskie, którego upadek odczytywać miał nieokrzesanemu spadkobiercy, ale w końcu potrafił wmówić w siebie, że zna wybornie to dzieło, bo Silas Wegg należał do tej kategoryi oszustów, którzy lubią zachowywać pozory nawet wobec samych siebie.
Wreszcie wieczór nadszedł i straganiarz wybrał się w drogę do willi Boffenów; okazało się wszakże, że willa ta była prawie tak trudną do znalezienia, jak zamek zaklętej księżniczki.
Zapytywani ludzie nic o niej nie słyszeli i odpowiadali wzruszeniem ramion. Wtedy dopiero Silas przypomniał sobie wyraz „Harmonia“, który nabrał w jego ustach znaczenia talizmanu.
— „Harmonia?“ czemużeś pan odrazu tak nie mówił — zawołał człowiek, powracający z tar$u na małym wózku, zaprzężonym osłem. — To dom starego Harmona, wszyscy go znają. Siadajcie, to was podwiozę.
Silas skorzystał z tak uprzejmych zaprosin, a chłop, wywijający nad głową swego osła olbrzymią marchwią, w miejsce batoga, zwrócił się do niego, mówiąc:
— Widzicie mego osła! na imię mu Edward, otóż powiedzcie mu do ucha to samo, co mnie mówiliście, pytając o ten dom.
Silas pochylił się nad głową kłapoucha i powtórzył parę razy „willa Boffenów“, Edward położył uszy na szyi i ani drgnął.
— No cóż? wio Edward — poganiał go jego pan, ale osioł stał uparcie na miejscu.
— No, a teraz spróbujcie po naszemu, krzyknijcie mu: „Edward — do Harmonii“ i patrzcie na jego uszy.
Silas Wegg spełnił, czego od niego żądano, a na sam dźwięk wyrazu „Harmonia“ osieł zastrzygł uszami i puścił się takim truchtem, że Silas z trudnością mógł zachować równowagę.
— A czy znacie teraźniejszego właściciela tego domu? — spytał jeszcze swego woźnicy.
— Noddy? starego Noddy, ależ prosta rzecz, że znamy go dobrze oba, Edward i ja. Patrz pan na jego uszy.
To mówiąc, chłop pochylił się znów nad łbem Edwarda i huknął mu w same ucho.
— Noddy! wio Edwardzie, do starego Noddy.
Skutek tego okrzyku przeszedł najśmielsze oczekiwania. Edward puścił się tym razem nieokiełznanym galopem, tak, że Silas trzymać się musiał konwulsyjnie krawędzi wózka, aby nie gruchnąć na ziemię. W ten sposób dojechali przed bramę obejścia Boffenów, gdzie, wysadziwszy swego gościa, właściciel wózka znikł z oczu Silasa, jak senne marzenie, krzyknąwszy wprzód nad uchem Edwarda:
— Wio! Edwardku na wieczerzę.
Silas Wegg stał w progu ogrodzonego dziedzińca, na którym wznosiło się kilka ciemnych pagórków, a przy świetle księżyca odszukał biegnącą między nimi ścieżkę, która prowadziła zapewne do willi. Zadzwonił, a wówczas na ścieżce ukazała się postać w bieli. Był to pan Boffen, który rozebrał się widocznie dla tem gorliwszego oddania się pracy umysłowej i szedł w koszuli i spodniach na spotkanie swego lektora.
Wprowadziwszy go do domu, przedstawił Silasa swojej żonie, pulchnej, wesołej kobiecie, która, sprzecznie z zaniedbanym ubiorem męża, ustrojona była, jak na bal. Miała na sobie czarną atłasową suknię, a na głowie śnieżno-białe, rzęsiste strusie pióra. Straganiarzowi zaimponował ten przepych, a mister Boffen rzekł:
— Moja żona pasyami lubi ładne suknie, nie tak, jak ja, który nie jestem wcale elegantem. Moja stara! — dodał, zwracając się do żony, — oto jest ten pan, który będzie nam czytał o schyłku i upadku cesarstwa pruskiego.
— Bardzo mi będzie przyjemnie słuchać o tem — odparła pani Boffen — a Silas rozglądał się po sali, do której go wprowadzono.
Był to dziwny pokój, który musiał z pewnością służyć dawniej za jadalnię uczęszczanej oberży i zachował jeszcze dużo cech z tamtych czasów.
Pośrodku znajdował się duży komin, na którym palił się wesoły ogień, Po obu stronach komina stały drewniane stoły, otoczone takiemiż ławami, a na jednym z nich leżały rozłożone jedna za drugą, jak baterye elektryczne, czerwone książki.
Na drugim stole zauważył odrazu Silas kilka omszałych butelek. Przed kominkiem stał szumiący samowar i wygrzewał się duży kot, trochę dalej stała kanapa, kryta pluszem, a przed nią drogi, kwiecisty dywan, a na nim ładny, politurowany stolik. Meble te, z pewnością drogo kupione, były w najlepszym gatunku. Za to w miejscach, gdzie kończyła się bujna roślinność, wyobrażona gorącemi barwami na puszystym dywanie, leżały na podłodze kupki piasku i wiór.
— Rozumiesz pan urządzenie naszego salonu? — zapytał ze zwykłą prostotą pan Bolffen.
— Rozumiem — odparł z mądrym wyrazem twarzy Silas, który postanowił sobie z góry wszystko rozumieć,
— A właśnie, że pan nie rozumiesz i ja to panu wytłómaczę. Widzisz pan tę kanapę, dywan i stolik, To jest salon pani Boffen, która rozumie się na elegancyi i lubi mieć dokoła siebie ładne i kosztowne rzeczy. Ona ma swoje gusta, a ja swoje, ale nie kłócimy się z tego powodu. Nie powiedzieliśmy sobie złego słowa, póki byliśmy ubodzy, nie zaczniemy więc i teraz, gdy zostaliśmy spadkobiercami starego Johna Harmona. Otóż podzieliliśmy ten salon pomiędzy siebie. Połowa należy do niej, a połowa do mnie, ona kupuje sobie takie meble, do których ma gust, a ja zostawiam stare, ona jest u siebie i ja u siebie, a jednak jesteśmy razem. Zrozumiałeś to?
Silas Wegg skinął głową na znak zgody, ale umysł jego zajęty był czem innem. Oto w głębi, poza kosztownymi meblami pani Boffen, dojrzał on prostą półkę drewniana, obciążona wybornymi smakołykami. Pasztet napoczęty, pieczeń na zimno i inne specyały roztaczały tam swój powab. Oddalił jednak od siebie myśl o tych przysmakach i włożył z rezygnacyą okulary. Pani Boffen usiadła na swej kanapie w postawie możliwie eleganckiej.
— Czekaj pan — zaczął lektor, rzuciwszy okiem na tytuł dzieła — tu zaszła mała omyłka. Dziś zrana mówiłeś pan, że mamy czytać o upadku cesarstwa pruskiego.
— Tak powiedziałem, a czy to co innego?
— Tak, trochę, bo to jest upadek cesarstwa rzymskiego.
— A jakaż w tem różnica?
— Jaka? — zastanowił się lektor, który znalazł się w prawdziwym kłopocie. — Jaka? — powtórzył po namyśle.
Ale tu błysnęła mu nagle myśl szczęśliwa.
— Wie pan co, wytłomaczę to panu za innym razem, gdy tu nie będzie pani Boffen, to jest rzecz taka, o której nie wypada mówić w obecności dam.
Znałazłszy ten rycerski wybieg, Silas Wegg zaatakował śmiało historyę upadku cesarstwa rzymskiego. Czytał sucho, nieubłaganie, nie cofając się przed najtrudniejszemi nazwiskami. Przebrnął szczęśliwie przez Trajana i Marka Aureliusza, utykając dopiero na Flawiuszu, z którego zrobił Flawię Hussę, skutkiem czego słuchacze, tak maż, jak żona, doszli do przekonania, że cesarz ten był rzymską dziewicą, a przytem pani Boffen zrobiła na stronie spostrzeżenie, że to zapewne owa Flawia Husse była kreaturą, na której postępowanie należało rzucić zasłonę tajemnicy.
Po ciężkiem mocowaniu się z Tytusem Antoninem, wjechał wreszcie Silas Wegg na cesarza Komodusa, którego imię było, zdaniem pana Boffen, bardzo źle dobrane w stosunku do trybu życia, jaki pędził.
Nie potrzebujemy dodawać, że pani Boffen zdrzemnęła się smacznie przy opisach niesłychanych ekscesów i potwornych orgii, towarzyszących upadkowi państwa rzymskiego, nie potrzebujemy również wspominać, że przed rozpoczęciem czytania lektor państwa Boffenów uraczył się wprzód wyśmienitym, wyżej wzmiankowanym, pasztetem i popłukał gardło winem. Dopiero swąd ze spalonych piór strusich, które zajęły się od dogasającej świecy, zbudziły małżonkę spadkobiercy, działając na nią, jak sole trzeźwiące, a wypadek ten położył kres czytaniu. Za to sam mister Boffen słuchał z zapartym oddechem wstrząsających scen z życia cesarzów rzymskich i dumał o nich przy świetle księżyca długi jeszcze czas po odejściu swego lektora, którego odprowadził do furtki wchodowej.
— Taki naprzykład Komodus — myślał ze zgrozą — cesarz niby, a występował 735 razy w cyrku, gdzie zabijał dzikie zwierzęta. Straszno doprawdy pomyśleć. Gdyby tak na mnie wypuścili naraz sto ryczących lwów. Albo taki Witeliusz, co przejadł przez 7 miesięcy 6 milionów funtów w monecie angielskiej. Silas Wegg czyta sobie o tem spokojnie, jakgdyby nigdy nic, ale ja nie mogę być tak obojętnym, to wszystko porusza mnie do wnętrza.
Bolten powracał do domu, kiwając głową i mrucząc pod nosem.
— No, proszę! nie spodziewałem się jeszcze dziś zrana, że w wydrukowanych książkach dzieją się tak straszne rzeczy.

ROZDZIAŁ VI.
Wyprawa po nogę.

Silas Wegg, zostawszy nadwornym lektorem spadkobiercy Johna Harmon, zwijał z tego powodu swój stragan o godzinę wcześniej. Jego kącik pod murem bywał o tej porze dziwnie ponury i wilgotny, a przytem dochód, jaki mu przysparzała jego nowa posada pozwalał mu na małe dogodności i na śmiałe marzenia.
Szedł pewnego dnia w stronę willi Boffenów, ale nie śpieszył zbytnio, bo zrozumiał już, że powinien spóźniać się umyślnie, aby oczekiwano na niego z tem większą niecierpliwością. Szedł więc powoli, a po drodze snuł plany na przyszłość i powziął ważne postanowienie.
— Wobec stosunku, jaki łączy mnie teraz z Boffenami, a który będzie wkrótce jeszcze bliższy, nie mogę zostawiać mojej nogi tam, gdzie się obecnie znajduje, to byłoby nieprzyzwoicie.
Rzekłszy to, skręcił w ulicę, zamieszkałą przeważnie przez jubilerów. Silas Wegg lubił oddawna tę ulicę, mimo, że nastręczała mu ona wcale poważne pokusy. Ileż to razy marzył, jakby to dobrze było stać się nagle niewidzialnym i oddalić się stąd bezkarnie, unosząc z sobą parę garści drogich kamieni i złotych zegarków, bez względu na uczucia, jakie wypadek taki obudziły w prawych właścicielach wzmiankowanych kosztowności. Nie mógł myśleć bez wzruszenia o pracujących tu rzemieślnikach, których ręce oszlifowują nieustannie perły, dyamenty i złoto. Nie dziw, że ręce te stają się tak drogocenne, że nawet woda, w której je myją, oddawana bywa do ralineryi dla odszukania w niej kosztownych opiłków.
Nie do ich to wszakże sklepów kierował dziś swoje kroki Silas Wegg. Minąwszy ulicę jubilerów, zawrócił w błotnisty zaułek, gdzie pomiędzy szopą handlarza psów, a sklepem cyrulika znajdowało się okienko, słabo oświetlone jedną świecą. Okienko to było oknem wystawowem, gdzie na froncie stały dwie wypchane żaby, trzymając w łapkach pałasze, jakgdyby zamierzały się pojedynkować. Tu właśnie zmierzał Silas Wegg, a odszukawszy drzwi, wsunął się do sklepu, któremu owo okienko służyło za wystawę. Miejsce, do którego wszedł, było czarną otchłanią, w której, prócz świecy palącej się na oknie, błyskał jeszcze jeden punkt świetlny daleko w głębi podłużnej izby. Punktem tym była druga świeca, zatknięta w lichtarzu, stojącym na ladzie. Blask jej padał na bladą, znużoną twarz, uwieńczoną pióropuszem rudych włosów.
— Dobry wieczór, panie Wenus — rzekł, wchodząc Silas Wegg — czy poznaje mnie pan?
Ruda czupryna poruszyła się, a blada twarz spojrzała na niego znużonemi oczyma.
— Tak, owszem, przypominam sobie.
— Jestem Silas Wegg.
— Wiem już, wiem, amputacya w szpitalu, drewniana noga, siadaj pan i zagrzej się.
Silas Wegg usiadł na przewróconej pace, stojącej niedaleko małego piecyka. Odetchnął, wciągając w siebie powietrze sklepiku, które było mieszaniną wyziewów skóry, tłuszczu, pierza, kleju, gumy i piwnicznej stęchlizny.
— Napijesz się pan ze mną herbaty? — zaproponował gospodarz.
Wegg nie odmawiał nic z zasady, zgodził się więc i na to. Ciemność, panująca w sklepie, nie pozwoliła mu zdać sobie sprawy, skąd Wenus wydobył drugą filiżankę, stawiając mu ją prawie pod nosem.
Równocześnie zauważył ładnego, wypchanego ptaszka, pochylonego dzióbkiem nad spodkiem gospodarza. Co więcej, oczy jego, oswajając się z ciemnością, poczyniły stopniowo cały szereg odkryć: a więc dziecko hinduskie, przechowane w spirytusie, spreparowany szkielet, jako też różne poszczególne członki ciała ludzkiego.
— Ale, ale! — rzucił od niechcenia Wegg — co się też stało z moją?...
Mówiąc to, wskazał palcem na swoją zdrową nogę.
— Nic się nie stało.
— A więc jest wciąż jeszcze tutaj?
— A jest.
Wiadomość ta uradowała Silasa Wegg, mimo, że tego nie okazał.
— Dziwna rzecz! — zauważył — i dlaczegóż to?
— Nie wiem, doprawdy — odparł na to preparator-anatom, — ale noga pańska nie dała się zastosować do żadnego szkieletu, nie podchodzi i koniec.
— Cóż u dyabła? panie Wenus — odrzucił Wegg z niejakiem rozdraźnieniem — musi się to nieraz zdarzać w pańskim fachu.
— Zdarza się to nieraz z kłębami, ale bardzo rzadko z resztą członków. Skoro preparuję szkielet, złożony z różnych części, wiem z góry, że czekają mnie trudności, o ile chodzi o sam tors, ale co się tyczy członków, dobieram wcale łatwo. Oto niedawno posłałem do szkoły rysunkowej prawdziwe arcydzieło, idealny szkielet kobiecy. — Jedna noga była angielska, druga belgijska, a reszta członków należała do ośmiu różnych narodowości, a przecież całość wypadła znakomicie, a tymczasem pańska noga nie dała się z niczem zespolić.
Słysząc to, Wegg, trochę zadąsany, patrzył na swą zdrową nogę niedowierzająco.
— Pokażę panu zaraz wzorowy mode! — mówił anatom. — Widzisz pan to?
— Założyłbym się, że to nie jest noga angielska — rzucił lekceważąco Wegg.
— Naturalnie, że nie, ta noga należy do dżentelmana francuskiego — tego oto.
Wegg odwrócił się z uczuciem człowieka, który ma być przedstawiony cudzoziemcowi.
— Jeszcze się nie urodził Francuz, do którego chciałbym być podobny — stwierdził z przekonaniem.
W tej chwili rozklekotane drzwi otworzyły się z łoskotem i wpadł przez nie mały chłopczyk, który stanął przed ladą.
— Przyszedłem po mego kanarka, czy już gotów?
— Trzy szylingi i dziewięć pensów — odparł artysta.
Dzieciak położył na ladzie cztery szylingi, mister Wenus rzucił dokoła stroskane spojrzenie, szukając owego ptaszka.
Podniósłszy świecę dla poświecenia mu, Silas Wegg ujrzał z pewną trwogą półeczkę, zastawioną spreparowanemi rękami, które zdawały się grozić mu wszystkimi rozstawionymi palcami. Z pomiędzy tych kości wydobył anatom mały kloszyk szklany, pod którym tulił się wypchany kanarek.
— Patrz, kawalerze! zupełnie jak żywy — rzekł, podając go chłopcu. — Posadziłem go umyślnie na gałązce, jakgdyby miał za chwilę frunąć. A szanuj go, kawalerze, bo to ładny okaz.
Chłopak zagarnął resztę i otworzył już drzwi, ciągnąc za pasek rzemienny, przybity do nich w tym celu, gdy nagle właściciel sklepu rzucił się za nim, wołając:
— Oddaj mi ząb, hultaju, zabrałeś mi ząb razem z pieniędzmi.
Dzieciak spojrzał na zawartość swego woreczka i znalazł w nim żądany przedmiot, który rzucił na ladę z należną pogardą.
— To wcale nie ja zabrałem ten ząb, pan mi go sam oddałeś razem z groszakami. Po co mi pański ząb? czy ja nie mam dosyć własnych.
— Nie unoś się karygodną pychą, młodziku — rzekł patetycznie Wenus — nie domyślasz się nawet, jakiby z ciebie wyszedł drobiazg, gdybym spreparował kiedy twój szkielet.
Uwaga ta oddziałała skutecznie na chłopaka, który znikł, jak kamfora.
— Ten ząb musiał wypaść z szufladki — żalił się Wenus — pełno tu ich wszędzie, wczoraj znalazłem dwa w mojej cukierniczce.
Po odejściu chłopaka artysta-anatom westchnął, a podniósłszy w górę świecę, przesuwał jej światło po rozmaitych dziwacznych przedmiotach, które wynurzały się z ciemności, to znów pogrążały w niej, jakby jakie widziadła.
Widziadła te przesuwały się kolejno przed wzrokiem oszołomionego Silasa Wegga, który patrzył na nie z ciekawością, zmieszaną ze zgrozą. Były to różne kości, wypolerowane gładko, aż do białości, wysuszone skórki, oczy porcelanowe, mały Hindus w spirytusie, wypchane ptaki, koty, i psy, szkielet dżentelmana francuskiego i t. d.
— A gdzie moja noga? — zapytał wreszcie Wegg.
— W składzie, w dziedzińcu, mówiłem już panu, że nie mam żadnej pociechy z pańskiej nogi, prawdziwie należało mi ją zostawić w szpitalu.
— No! nie kupiłeś jej pan zbyt drogo.
Nie przypominam już sobie ile za nią zapłaciłem, bo to było hurtownie, rozumie pan.
— A gdybym ją chciał odkupić, ilebyś pan za nią żądał?
— Muszę się namyśleć.
— Wszak sam pan mówiłeś, że moja noga niema wielkiej wartości.
— Nie można jej z niczem złożyć, a że właśnie dlatego, wybacz pan, może być ceniona, jako objaw monstrualny.
Silas Wegg odpowiedział na to oburzonem spojrzeniem, ale potem opanował się i próbował dobić targu.
— Widzi pan, znalazłem teraz taką posadę, że wkrótce będę mógł zająć stanowisko, stosowne do mojej wartości i dlatego chciałbym odkupić moją nogę, bo nie wypada dżentelmenowi mieć członki rozrzucone po świecie, jedne tu, drucie tam, rozumie pan?
— Tak, a więc chcesz pan kupić zaraz swoją nogę?
— To nie, ale wkrótce już będę mógł.
— A jeżeli tak, odłożę ją dla pana i będę czekał, może pan liczyć na mnie, że jej nikomu nie sprzedam, jestem rzetelny człowiek i poczekam do czasu, w którym pan będziesz w stanie wypłacić mi honoraryum.
Tu artysta-anatom westchnął znów i nalał sobie nową filiżankę herbaty.
Silas Wegg, uradowany przyrzeczeniem, postanowił okazać współczucie człowiekowi, który miał w posiadaniu jego nogę.
— Zdaje mi się, że pan masz jakieś zmartwienie, panie Wenus. Czy interesa źle idą?
— Nigdy nie szły lepiej.
— Znużyłeś się pan pracą, masz już tego dosyć, a przytem może już i ręka trochę ociężała?
— Nie zgadłeś, panie Wegg. Idzie mi wybornie, rękę mam lekką, jak piórko, ci, którym na tem zależy, znają mnie jako pierwszego w Londynie anatoma. Mam więcej roboty, niż nastarczyć mogę razem z moim pomocnikiem.
— A więc powinieneś się pan czuć zadowolonym.
— Cóż stąd? panie Wegg, cóż stąd. Jestem, jak człowiek zbłąkany, który, wdrapawszy się z trudem na szczyt drzewa, dostrzega u stóp swoich pustynię bez wyjścia. Tak właśnie jest dziś ze mną.
— Cóż to być może? — pytał Wegg.
— Mam lat 32 i jestem kawalerem, chciałbym się ożenić, a ta, którą kocham, godna jest miłości monarchów.
— Rozumiem, nieczuła piękność.
— Nie to, panie Wegg, nie to. Nie podoba się jej moje zajęcie. „Nie życzę sobie” — pisała do mnie, — „aby ktoś patrzył na mnie ze stanowiska szkieletów i liczył nieustannie moje kości”.
— Czy nie wie, jakie dochody przynosi panu to zajęcie?
— Owszem wie, ale to nie zmniejsza jej obrzydzenia.
— To rzeczywiście położenie bez wyjścia,
— Pomyśl pan tylko — kończył mister Wenus, wychylając ostatni haust herbaty. — Doszedłem już do takiej doskonałości, że gdyby dziś przyniesiono mi naprzykład pana w worku, rozebranego na części, złożyłbym natychmiast pański szkielet, nie patrząc, dotykaniem tylko rozpoznałbym każdą najmniejszą kosteczkę, żebra, mostek, obojczyk. Każdą, mówię, kosteczkę, tak, że sam byś pan był zdumiony i uradowany. I to teraz, gdy zostałem niezrównanym artystą w swoim fachu, ona mi go każe rzucać.
— To bardzo smutne — potwierdził Wegg.
— Nie dziw się pan, że piję tyle herbaty — mówił dalej artysta-anatom — to jedyna pociecha w moich zmartwieniach.
Rzekłszy to, pochylił znów nad parującym samowarkiem napiętnowaną rozpaczą twarz, która wychylała się z pomiędzy kłębów pary, jak niegdyś imienniczka jego bogini z lekkich oparów piany morskiej.
— Nie zatrzymuję cię, panie Wegg, wiem, że obcowanie ze mną nie jest wesołe.
— Ależ nie — pośpieszył zaprzeczyć Silas Wegg — zostałbym tu jeszcze dłużej, ale muszę śpieszyć do więzienia Harmonii, już i tak spóźniłem się.
Do więzienia Harmonii, to pan tam chodzisz?
— A jakże! — potwierdził Wegg, prostując się — otrzymałem posadę u spadkobiercy Johna Harmon.
— A! w takim razie przebywasz pan w zagrodzie, gdzie złoto obracają łopatami.
— Tak, tak, to też nie dziw się pan, że i ja, no! ale panu nie trzeba mówić, pan to pojmujesz bez słówka. Przepych, mówię panu. Ale skąd pan ich znasz?
— Stary Harmon przychodził tu często z różnemi skorupami, które odnajdywał w swoich śmieciach, musiałem mu oceniać każdą rzecz. No, teraz leży biedak już w grobie, pochowany jest tu blisko, pan wie.
Silas Wegg nie miał pojęcia, gdzie jest pochowany stary Harmon, ale udał, że wie.
— Odnalezienie zwłok jego syna interesowało mnie bardzo. Wtedy jeszcze ona mi nie odmówiła, to też mam nawet tu... ale mniejsza o to.
Wenus podniósł był swoją świecę, jakby chciał oświecić jakiś przedmiot, ale zmienił widocznie zdanie, bo opuścił ją, zanim Wegg zdał sobie sprawę, o co chodzi.
— Stary był bardzo znany w naszej dzielnicy, opowiadano o nim, że zakopał skarby w swoich śmieciach.
— To bajki! — zawyrokował Silas z miną doskonałe wtajemniczoną. — No, ale dobranoc, muszę już iść.
— Nie zatrzymuję pana, panie Wegg.
Pożegnali się uściskiem dłoni, a gdy Silas Wegg obejrzał się raz jeszcze, zamykając drzwi, zauważył ze zdziwieniem, że wszystkie przedmioty, spreparowane przez anatoma-artystę, zadrżały nagle, jakby zgalwanizowane, począwszy od hinduskiego niemowlęcia, aż do psów, kaczek i wypchanego gila, stojącego przy filiżance pana Wenus, Chwilę potem drewniana noga Silasa Wegg stukała już o bruk, niosąc go do willi Boffenów.

ROZDZIAŁ VII.
Gospoda „Pod sześciu tragarzami“.

Gospoda ta stała nad samą Tamizą, pochylona ku rzece, jak nurek, który zamierzał wskoczyć do wody, ale, zdjęty wahaniem w ostatniej chwili, nie wskoczył wcale i pozostał na brzegu.
Wchodziło się do gospody z drugiej strony od ulicy, a raczej od uliczki, tak niesłychanie wąskiej i tak przyciśniętej do ścian domku, że gospoda nie miała ani milimetra ziemi dla siebie, skutkiem czego ilekroć prano w niej bieliznę, suszyć ją musiano na sznurkach, przeciągniętych od okna do okna, wzdłuż ściany.
Drzewo, z jakiego zbudowana była gospoda, pamiętało z pewnością czasy przedpotopowe i nie było ani jednej deski w podłodze, któraby nie tańcowała, jak klawisz.
Mimo to, gospoda przetrwała już wiele na pozór trwalszych budynków i przetrwać ich miała zapewne niemało jeszcze. Zresztą wszystkie ujemne strony tej jadłodajni zrównoważone były doskonałem urządzeniem baru[2]. Trudno było wyobrazić sobie coś ładniejszego, schludniejszego i bardziej ponętnego, jak ten „Bar sześciu tragarzy“. Nie większe to było od wnętrza krytej dorożki, ale zato jaki zespół. Ściany zastawione dokoła flaszkami, ślicznie przystrojonemi w etykiety z winnych gron, słojami, wypełnionymi przysmakami. Cytryna pokrajana w krążki, piętrzyła się żółtymi stosami, koszyki pełne suchych ciastek, osobno wielką bryła sera holenderskiego, błyszczące kwaterki i półkwaterki, któremi odmierzano piwo.
Wszystkie te cuda oglądać mogli goście jedynie przez szyby oszklonej ściany, oddzielającej ten rozkoszny przybytek, od burzliwych fal, miotających się w ogólnej sali. Wstęp do tego raju stanowiło jedno tylko otwarte okienko, przy którem znajdowała się tabliczka ołowiana, nie większa od obwodu paru szklanek.
W barze królowała niepodzielnie miss Potterson, właścicielka gospody, a powaga jej była tak wielka, że tylko człowiek na śmierć pijany mógłby zamarzyć, że w gospodzie pod sześciu tragarzami dziać się może coś przeciwnego jej woli. Była to osoba wysoka, prosta, z pięknymi rysami i twarzą surową, wyglądająca raczej na przełożoną pensyi, niż na gospodynie szynkowni.
— Słuchajcie mnie Riderhood — mówiła, wysuwając przez okienko baru palec wskazujący — i zapamiętajcie, co wam tu powiem, gospoda pod tragarzami, obejdzie się bardzo dobrze bez was, a to jest ostatni półkwaterek piwa, jaki tu dostajecie, starajcie się też, aby wam wystarczył na długo.
— Ależ panno Potterson! — próbował bronić się Riderhood, — przecież pozwoli mi pani tu zostać, jeśli będę się dobrze sprawował.
— Nie pozwolę.
— Przecież prawo nawet mówi...
— Tutaj, mój dobry Riderhoodzie, niema innego prawa, prócz tego, które ja ustanowiłam.
— Ależ pani nie może...
— Nie mogę? — rzekła przeciągle miss Potterson głosem, od którego ciarki przeszły po skórze Riderhooda. Błagał ją jeszcze czas jakiś a wreszcie usiadł na stronie ze swym półkwaterkiem i spoglądał tylko od czasu do czasu na nieubłaganą władczynię gospody pod sześciu tragarzami. Panna Potterson nazywana była powszechnie przez swych gości panną Abbej, a wielu klientów gospody uważało ją z tego powodu za osobę, związaną tajemniczymi węzłami z opactwem Westminsteru, w rzeczywistości jednak, imię to było tylko zdrobniałą odmianą imienia Abigail, które nadano jej przed blisko sześćdziesięciu laty na chrzcie świętym, w kościele Limhouse, Abigail, rozprawiwszy się ze skazanym na wygnanie gościem, pogrążyła się w czytaniu, Riderhood jednak zbliżył się raz jeszcze do okienka, mówiąc:
— Pani jest niesprawiedliwa dla mnie.
Monarchini Abigail zmarszczyła brwi i czytała dalej.
— Panno Abbej — rzekł znów Riderhood, — czy mógłbym powiedzieć jeszcze ostatnie słówko?
Rzuciła mu ukośne spojrzenie, czem ośmielony, przechylił się prawie połową ciała przez okienko, jakby zamierzał wpaść do baru.
— Mówcie, co tam macie, ale się śpieszcie — rozkazała Abigail.
— Czy to dlatego nie wolno mi przychodzić, że się pani boi?
— Nie boję się was, Riderhood ani troszkę, zapamiętajcie to sobie — rzekła pogardliwie Abigail.
— Nie to chciałem powiedzieć, broń Boże...
— Więc co? proszę was Riderhood, mówcie zrozumiale.
— Bo widzi pani, lżej by mi było na sercu, bez obrazy waszej, gdybym się dowiedział, za co mnie pani wyścigała z pod „Sześciu tragarzy“, podczas kiedy taki Gaffer...
Na dźwięk tego imienia, jakby chmura przesunęła się przez oblicze panny Potterson.
— Gaffer — rzekła — nie był nigdy karany.
— Tak, nie był dotąd w kryminale, ale są tacy, którzy posądzają go o gorsze kawały, niż to, co się mnie zdarzyło.
— Któż go posądza?
— Ja pierwszy.
— To niewiele — zauważyła miss Potterson, wzgardliwie wydymając usta.
— Robiliśmy przecie razem, byłem jego wspólnikiem — rzekł Riderhood — cóż dziwnego, że wiem o nim więcej, niż drudzy.
Panna Potterson trwała w tem niedowierzaniu, a jednak była w gruncie zakłopotana, z czego Riderhood zdawał sobie wybornie sprawę.
— Tak, tak, — mówił — robiłem długo z Gafferemi, blisko 20 lat, to też coś wiem o nim,
— W takim razie oskarżasz samego siebie...
— Nie, panno Potterson, nie, bo przecież odprawił mnie, nie chciał mieć niewygodnego świadka.
— Cóż mu wreszcie zarzucasz? tłómacz się jaśniej.
— On wyławia trupy, to prawda, ale dlaczego znajduje je zawsze, pytam panią? dlaczego prawie codzień trafia mu się ten towar?
— Wszyscy wiedzą, że jest wybornym wioślarzem.
— A czy pani jest pewna, że nie pomaga wiosłem swoim topielcom. Łatwo przecież bardzo dać komuś po głowie, aby się jeszcze głębiej zanurzył, a potem wyłowić go znowu.
— Zamilcz Riderhood, to byłoby okropne!
Ale Riderhood nie chciał milczeć, pijany był zresztą, co było u niego stanem normalnym. Bełkotał więc coś jeszcze ochrypłym głosem.
— Milczałem 20 lat, ale powiem, muszę wreszcie powiedzieć. Ten człowiek... Czemże on jest? Skąd naprzykład doszedł do takiej córki, jaką ma? Nie, nie, w tem jest coś nieczystego.
Odszedł wreszcie od stolika i szedł chwiejnym krokiem do jednego z dalszych stolików, gdzie opadł ciężko nad swym półkwaterkiem piwa. Wkrótce zegar wydzwonił dziesiątą, a wtedy pan na Potterson otworzyła drzwi, wiodące do baru.
— Jerzy! — rzekła, zwracając się do robotnika w czerwonej kurtce — czas już na was, dałam słowo waszej żonie, że będziecie w domu o dziesiątej.
Człowiek w czerwonej kurtce usłuchał bez żadnego oporu i wyszedł, życząc dobrej nocy pannie Potterson. Abigail powróciła do baru, ale po upływie pół godziny stanęła znów w progu.
— Wiliamie! Jonatanie! i Bobie Glamno. Macie już dość na dziś.
Wszyscy trzej spełnili jej rozkaz z największą uległością. Co więcej, pewien osobnik w lakierowanym kaszkiecie, który zażądał był świeżo nowej porcyi grogu, otrzymał zamiast napitku, rozkaz opuszczenia gospody.
— Kapitanie Joe — rzekła Abigail — nie trudź się pan daremnie, prosząc o grog, wypiłeś gu już dość na dzisiaj.
Kapitan Joe potarł sobie tylko z rezygnacyą kolano, a prócz tego cały chór zawtórował gospodyni.
— Miss Potterson ma słuszność, kapitanie, trzeba słuchać jej rad.
Miss Potterson nie dała się zresztą uśpić, ani wyprowadzić w pole tą powszechną uległością, a czujne jej oko odkryło w kącie dwóch gości, których zachowanie nie podobało się jej. Zabrała się do nich natychmiast i zniewoliła ich do opuszczenia sali. Trwało to do jedenastej, a nie należy zapominać, że wzorowa gospoda miała jeszcze dla poparcia swych żądań argument żywy, w osobie barczystego parobka, który stał przy progu w białym fartuchu, z rękawami zakasanymi po łokcie, a obecność jego dodawała powagi słowom miss Potterson. Skoro gospoda była już próżna, miss Abigail rzekła do stróża:
— Biegnij do Gaffera i sprowadź mi jego córkę.
Bob ruszył i powrócił wnet w towarzystwie Lizy, w chwili właśnie, gdy służąca wnosiła na tacy kolacyę swej pani, składającą się z kiełbasek parzonych i ziemniaków.
— Chodź tu moja córko — mówiła miss Potterson — i usiądź przy mnie. Może co przekąsisz?
— Dziękuję pani, jestem już po wieczerzy.
— Co prawda i mnie się nie chce jeść — rzekła miss Abigail, odsuwając od siebie talerz — popsuł mi humor ten hultaj.
— Pani ma jakieś zmartwienie, panno Potterson.
Gospodyni szynkowni „Pod tragarzami” nie odpowiedziała na to bezpośrednio.
— Lizo! Lizo! Co też ty wyrabiasz? — zawołała.
— Cóż ja takiego zrobiłam, panno Potterson?
— Przepraszam cię, powinnam to była inaczej powiedzieć. To nie ty, chociaż i ty także. Bobie! — rozkazała swemu parobkowi — zaciągnij łańcuch na drzwiach, a potem idź na wieczerzę.
Bob wykonał skwapliwie ten rozkaz i wkrótce słychać było tylko ciężkie jego kroki, oddalające się w kierunku rzeki. Panna Potterson została sama z Lizą.
— Moja córko! — mówiła do niej — ileż to razy już doradzałam ci, abyś porzuciła to życie, jakie pędzisz i zaczęła inne.
— To prawda miss, radziłaś mi te pani nieraz.
— Ale ty nie usłuchałaś, słowa moje obiły się o twój upór, zupełnie jakbym mówiła do kominów tych parowców, które przesuwają się codziennie po Tamizie.
— Nie, panno Potterson, to nie to samo, bo kominy parowców nie miałyby dla pani żadnej wdzięczności, podczas gdy ja bardzo, ale to bardzo jestem pani wdzięczna.
— Wstyd mi doprawdy, że się tobą zajmuję, ale w tobie coś jest, może to, że masz taką ładną twarzyczkę, nie wiem zresztą sama, dlaczego tak lgnę do ciebie. O, czemuż nie jesteś brzydką.
Liza nie miała na to nic do powiedzenia.
— Słowem, niema o czem mówić muszę cię brać taką, jaką jesteś i dlatego mówię ci i powtarzam raz jeszcze, daj spokój tym wszystkim historyom na Tamizie i odejdź w świat, a znajdziesz łatwo pracę, jak inne dziewczęta, ja sama dopomogę ci najchętniej.
— Nie miss, nie zrobię tego.
— Nie zrobisz? a czy wiesz, jak nisko upadł już twój ojciec i czego się dopuszcza?
— Czego się dopuszcza? — powtórzyła Liza, spuszczając powieki. Przyszły jej na myśl kieszenie odwrócone topielców i te pensy i szylingi, które zabierał z nich bez skrupułu Jesse Hexham.
— Czy wiesz o co posądzonym jest twój ojciec?
— Niech mi pani powie o co go oskarżają.
— To nie tak łatwo, moja mała. Mówią, słowem, opowiadają, że pomaga on do śmierci tych, których następnie wyławia z rzeki.
Usłyszawszy te słowa, które były, mogłaby na to przysiądz, niesłusznem oskarżeniem, Liza podniosła głowę, jakby jej ciężar spadł z piersi i mówiła prawie z uśmiechem:
— Ludzie, którzy to utrzymują, nie znają mego ojca.
— Owszem, znają go bardzo dobrze.
— Panno Potterson! — zawołała Liza, oświecona nagłą myślą — to z pewnością Riderhood nagadał coś pani na mego ojca.
— A gdyby...
— On był wpierw wspólnikiem ojca, a potem poróżnili się, mój ojciec nie chciał z nim pracować, dlatego się mści. To było przecie w mojej obecności. Niech mnie pani wysłucha, panno Potterson, a tylko proszę nie powtarzać nikomu tego, co pani powiem. Otóż w dniu, w którym ojciec mój znalazł zwłoki młodego Johna Harmon, Riderhood wypłynął nagle ze swą łódką, z pod mostu i przyłączył się do nas. Wtedy to pokłócili się ostatecznie z moim ojcem. Później, gdy okazało się, że ten nieszczęśliwy był zamordowany, wprzód nim go wrzucono do rzeki, przyszło mi na myśl, że Riderhood musiał o tem wiedzieć, że może sam umoczył w tem rękę i podsunął umyślnie trupa innemu, aby zwrócić na niego podejrzenie. Nie mówiłam o tem nigdy, ale teraz, kiedy on oskarża mego ojca, mówię pani, że to posądzenie przyszło mi niewiadomo skąd, może to zmarły mi je podszepnął — dodała, patrząc w zamyśleniu w ogień.
Ale panna Potterson nie poddała się tak łatwo suggestyi, była to osoba, obdarzona umysłem praktycznym i do gruntu pozytywnym.
— Biedna moja Lizo! — rzekła do córki Jessego Hescham — zapominasz, że niepodobna oskarżać Riderhooda, bez rzucenia złych poszlak i na twego ojca. Zajmowali się obaj jedną robotą, a co zdarzyło się jednemu, mogło się i drugiemu przytrafić.
— Pani tak mówi, bo pani nie zna mego ojca.
— Znam, czy nie znam, mniejsza z tem, gotowa jestem zapomnieć o wszystkiem, ale pod warunkiem, abyś nie mieszkała nadal z ojcem. Nie potrzebujesz z nim zrywać, możesz go odwiedzać, a tylko zamieszkać musisz gdzieindziej. Zrób to dla mnie, moja Lizo! już ja cię wezmę pod opiekę i pokieruję zupełnie inaczej twojem życiem.
Mówiąc to, panna Potterson, zwykle tak sztywna i surowa, miała w głosie dziwnie miękki akcent, obejmowała przytem Lizę pieszczotliwie, jak matka.
— Dziękuję pani bardzo, panno Potterson — odpowiedziała dziewczyna — ale im bardziej wszyscy są przeciw memu ojcu, tem potrzebniejsza mu jestem, nie porzucę go też za nic w świecie.
Miss Abbej, jak wszystkie osoby skryte i zimnego charakteru, przekonana była, że robi wielkie ustępstwo, okazując Lizie czułość i czuła się w prawie do wymagania wzamian uczuciowego zadośćuczynienia. Odpowiedź Lizy uraziła ją, wyprostowała się więc i rzekła lodowatym tonem:
— Zrobiłam, co było w mojej mocy, a teraz rób z sobą, co ci się podoba, jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz. Już ja cię nie będę miała na sumieniu, a tylko powiedz twemu ojcu, żeby noga jego nie postała w gospodzie pod „Sześciu tragarzami“.
— Och! panno Potterson — zawołała Liza, przerażona tym wyrokiem.
— Gospoda pod „Trzema tragarzami“ musi pamiętać o sobie, jak każdy. Czy myślisz, że mało mnie to kosztowało, zanim zrobiłam z niej to, czem jest dzisiaj. Dzień i noc czuwać muszę, aby to się nie zmieniło. Zakazałam Riderhoodowi tu przychodzić, tak same i Gaffer nie może u mnie bywać. Unurzali się obaj w jednem błocie, nie chcę, aby obryzgali niem mój dom. Nie moja rzecz sądzić, który z nich jest winien, a który nie winien, nie przyjmuję żadnego z nich i koniec.
— Dobranoc pani — rzekła smutno Liza.
— Dobranoc ci, moje dziecko.
— O, niech mi pan wierzy, że mimo wszystko, będę pani zawsze wdzięczna.
— Wierzę w rozmaite rzeczy, może potrafię i w to uwierzyć — odparła sucho właścicielka gospody.
Liza wyszła. Ponuro zadzwonił w jej uszach szczęk łańcucha, którym Bob zabezpieczył drzwi po jej odejściu.
Noc była czarna, zimny wiatr dął od rzeki. Idąc tak sama w ciemności, Liza czuła się jakby ogarnięta ze wszystkich stron atmosferą mordu. Opadły ją straszne myśli, które huczały jej w duszy, podobnie jak te fale rzeczne, szumiące u jej stóp. Próbowała uporządkować myśli, ale za każdym razem mąciły się w jej głowie i zapadały w czarną otchłań. Była pewna, że ojciec jej nie zabił młodego Harmona i że całe to oskarżenie jest potworną sprawką Riderhooda, ale to nie zmieniało rzeczy. Wiedziała o tem, że skazywano niekiedy na śmierć ludzi niewinnych, a ojciec jej nie był może całkiem niewinny. Już i tak patrzano na niego krzywo od czasu śledztwa w sprawie topielca. Zauważyła już od pewnego czasu, że ludzie urywają rozmowy, gdy on nadchodzi, że szepcą coś do siebie. A teraz jeszcze to wygnanie z gospody panny Potterson dopełniło miary posądzeń. Widziała przed ojcem swym czarną otchłań, do której wciągną go wiry nieznane, czuła, że tu nic nie pomoże, że wszelka walka będzie tylko próżnem szamotaniem się osaczonej istoty, przeciw której zwracają się wszelkie, chociażby mylne poszlaki... Od rozpaczy broniło ją tylko przyzwyczajenie do pracy i radzenia sobie w każdem położeniu, do czego przymusiła ją konieczność.
Gdy weszła do swej izby, znalazła tam ciszę i spokój. Lampa paliła się na stole, brat jej spał głęboko na swym tapczanie. Liza zrozumiała w tej chwili jedno. — Ona nie odejdzie, ale brat jej musi stąd iść. Syn Jessego Hexham nie może rość w tym domu, gdzie spadnie na niego zła sława ojca. Liza usiadła przed ogniem dogasającym, otuliwszy się chustką. Godziny upływały za godzinami, a ona siedziała wciąż z kobiecą cierpliwością, nie pozwalając sobie na sen. Zaczęło wreszcie świtać, była piąta godzina rano. Wtedy dopiero Liza zakrzątnęła się koło śniadania dla ojca, który powracał zwykle rankiem ze swych wycieczek, stosując się do godzin przypływu i odpływu.
Nastawiwszy kociołek z wodą, dziewczyna zaczęła wydobywać z różnych kryjówek groszaki miedziane i srebrne. Układała je stosami i liczyła kilkakrotnie.
— Co to jest Lizo? — zawołał nagle Karol Hexham, siadając na swym tapczanie. — Co tu robisz w nocy, dlaczego liczysz pieniądze?
— To już nie noc Karolku, wstawaj i ubierz się, powiem ci potem wszystko.
Liza miała zawsze przewagę nad chłopcem. Usłuchał i teraz i myć się zaczął, zanurzywszy głowę w szafliku z wodą, poczem nacierał się gruba płótnianką tak zawzięcie, jakgdyby był sam swym najgorszym wrogiem. Wśród tych czynności rzucał siostrze niespokojne pytania.
— Napij się wpierw herbaty, Karolku, to ci wszystko powiem,
— Co znaczy ten tlómoczek? — pytał jeszcze chłopak, który zaczął się czegoś domyślać,
— To dla ciebie, bracie. Słuchaj mnie, mój drogi, przyszło mi do głowy, że dziś właśnie musisz odejść. Wiesz przecie oddawna, że tak być musi. Będzie ci lepiej daleko od nas, a zresztą będziesz robił postępy, nieprawdaż?
Na pozór nic nie zdradzało jej wzruszenia i niktby się nie domyślił, ile ją kosztuje to rozstanie.
Chłopak sposępniał, bo, mimo samolubstwa, stanowiącego tło jego charakteru, był szczerze przywiązany do siostry.
— No, prawdę mówiąc, wypędzasz mnie stąd bez ceremonii.
— Tak, tak, wypędzam, nie mam serca i chcę się ciebie pozbyć.
Wypowiedziała te słowa napozór spokojnie, a przecież, gdy Karolek przybiegł do niej i objął ją rękoma, nie wstrzymała się od łez.
— Nie płacz, Lizo, nie płacz, ja wiem, że to dla mego dobra. Będę się dobrze uczył, nie będziesz się za mnie wstydziła.
Ale ona zatrzymała go jeszcze.
— Słuchaj — rzekła do niego — bardzo być może, że usłyszysz coś złego o naszym ojcu, pamiętaj, że to będzie fałsz i nie wierz w to nigdy, przyrzeknij mi, że nie będziesz w to wierzył.
Chłopak patrzył na nią zdziwiony, nie wiele rozumiejąc. Oddała mu zawinięte w węzełku pieniądze.
— Masz oto na twoje potrzeby, a gdy ci zabraknie, przyślę ci więcej. Dostanę, chociażby z pod ziemi tyle, abyś mógł skończyć nauki, a może pożyczy mi który z tych dżentelmenów, pamiętasz, ci dwaj, którzy byli u nas wtedy, gdy znaleziono młodego Harmona.
Karolek, który już stał na progu, odwrócił się, a twarz jego zmieniła się dziwnie. Przybrała wyraz twardy, zły, mściwy, odbiły się na niej w tej chwili wszystkie złe uczucia, nagromadzone na dnie duszy.
— Nie chcę, abyś przyjmowała pieniądze od niego.
— Od kogo?
— Od tego, który się nazywa Wrayburn. Niecierpię tego człowieka.
— Nie znasz go przecie.
Przy tych słowach twarz Lizy pokryła się ciemnym rumieńcem. Brat jej wyszedł, zamknęła drzwi za nim. Robiło się coraz jaśniej, był już biały dzień, gdy Gaffer przybił do brzegu ze swojem czółnem.
Liza widziała go przez okno i wyszła na jego spotkanie. Nad rzeką znajdowało się już kilkanaście istot ziemnowodnych, spędzających tu dnie całe.
Byli to nędzarze nadbrzeżni, którzy umieli w jakiś nadprzyrodzony sposób zdobywać tu sobie środki do życia. Szeptali coś do siebie na widok Gaffera i umilkli, gdy przechodził obok nich, lub też rozproszyli się, ustępując mu z drogi.
Było to tak niezwykłe, że Gaffer zauważył to odrazu, gdy tylko zstąpił na brzeg. Zajął się wszakże, jak zwykle, przymocowaniem czółna, w czem Liza dzielnie mu pomagała, poczem poszli razem do domu.
— Zagrzej się ojcze przy ogniu, jesteś całkiem skostniały.
— Z pewnością, że nie jest mi ciepło, moja Lizo, patrz, palce mam zupełnie zgrabiałe.
Rozstawił palce swych szerokich dłoni i grzał je przy ogniu; blady ich, prawie trupi kolor, musiał wywołać w nim jakieś przykre wspomnienia, bo odwrócił głowę, jakby nie chciał na nie patrzyć.
— Więc całą noc byłeś pod gołem niebem, ojcze?
— Nie, nie, spędziłem parę godzin na tratwie z węglem, gdzie miałem trochę ciepła od piecyka. Gdzie jest chłopiec?
— Pozwól ojcze! doleję ci trochę araku do herbaty; rzeka przybiera znów, nieprawdaż? Będzie tu znów wiele biedy.
— Alboż jej i tak niema, moja Lizo. Bieda mieszka wśród nas, jest tu wszędzie, jak te dymy, które unoszą się w powietrzu. Czy chłopak nie wstał jeszcze?
— Zjedz ojcze wpierw śniadanie, odegrzałam ci trochę mięsa, potem siądę przy tobie i pogadamy.
Ale on zrozumiał wreszcie, że Liza unika odpowiedzi, spojrzał zresztą na tapczan, na którym sypiał zwykle Karolek i przekonał się, że jest pusty.
— Gdzie on jest? — pytał już z głuchą wściekłością.
— Ojcze! nie gniewaj się — mówiła Liza — on odszedł, aby się uczyć.
— Podły! — krzyknął Gaffer, chwytając w rękę nóż i wywijając nim.
— Ojcze! było mu bardzo ciężko, płakał, odchodząc, ale on musi się uczyć, ty mu przebaczysz ojcze.
— Nigdy, nigdy. Powiedz mu, żeby mi się nie pokazywał, żeby nie stanął mi nigdy w drodze, bo nie ręczę za siebie, wyparł się ojca, teraz ja się wypieram tego wyrodka.
Mówiąc to, Gaffer odsunął talerz i uderzał po stole nożem, którego ostrze łupało za każdem uderzeniem kawałki drzewa lub zanurzało się w stół, dziurawiąc go.
— Przestań ojcze! nie mogę na to patrzeć — krzyknęła Liza.
Ale on nie zważał na nią, mówił raczej sam do siebie.
— Teraz rozumiem, dlaczego ci ludzie nad rzeką pokazywali mi plecy, jakgdybym był zapowietrzonym. Patrzcie! mówili, to Jesse Hexham, którego wstydzi się własny jego syn. Bogdajby sam sobie był zakałą przeklęty.
— Dość ojcze! dość! rzuć ten nóż ojcze.
Poławiacz trupów usłuchał i wypuścił z rąk mordercze narzędzie, ulegał on zawsze Lizie. Ale uderzył go jej dziwny głos i lęk, jaki dojrzał w jej oczach.
— Co ci jest, dziewczyno! czy się mnie boisz, czy myślisz, że mógłbym cię ukrzywdzić?
— Nie! nie! ojcze, ja wiem, że nie. Nietylko mnie, ale nikomu byś krzywdy nie zrobił, ja cię znam. Ale ten nóż, to było takie straszne, gdy wbijałeś go w stół.
Liza osunęła się na krzesło bez kropli krwi w twarzy i ustach. Noc bezsenna i przebyte wrażenia zmogły na chwilę jej silny organizm.
— Czekaj Lizo! przyniosę ci wódki, przyjdziesz zaraz do siebie. — Liza nie miała siły ostrzedz go, Hexham więc chwycił próżną flaszkę i biegł do gospody „Pod sześciu tragarzami“. W parę minut potem był już z powrotem. Flaszkę przyniósł pustą, nie wpuszczono go do gospody.
— Co to znaczy? — szeptał, przyklęknąwszy przy córce i rozcierając jej zimne, jak lód, ręce. — Czy jesteśmy zadżumieni? czy oddech mam zatruty, czy kto nas urzekł? ale kto?

ROZDZIAŁ VIII.
Sekretarz pana Boffena.

Pogrążony zawsze w zawiłych sprawach upadającego cesarstwa rzymskiego, mister Boffen nie zapominał przecież o własnych interesach. lnteresa te powierzone były, jak wiadomo, Mortimerowi Lightwood, którego gazety nazywały teraz „naszym znanym“, jakkolwiek sprawa Boffenów była dosłownie pierwszą, którą ów młody adwokat miał w ręku. Szedł więc dnia pewnego mister Boffen do swego adwokata, mając jeszcze głowę, nabitą nieszczęściami szlachetnego Pertinaksa, zamordowanego przez pretoryanów, w chwili właśnie, gdy zamierzał uporządkować sprawy wyżej wymienionego cesarstwa.
Dochodząc do mieszkania Lightwooda, spostrzegł pan Boffen już z daleka ponure okna, wychodzące na cmentarz, a w nich ponurą twarz ponurego młodzieńca, który był jedynym pisarzem tego adwokata.
— Dzień dobry panu — rzekł wesoło spadkobierca, w chwili, gdy ponury, młody dżentelmen otwierał mu drzwi mieszkania. — Mecenas w domu?
— Pan mecenas Lightwood wyznaczył panu, jak się zdaje, godzinę.
— Nie potrzebuje mi nic wyznaczać — zapr0testował spadkobierca — zapłacę mu przecie i tak.
— Nie miałem zamiaru podawać w wątpliwość pańskiej punktualności, proszę, racz pan usiąść.
— Bardzo chętnie.
— A ja zajmę się wyszukaniem pańskiego nazwiska w książce, w której zapisuję alfabetycznie nazwiska naszych klientów.
Tu ponury młodzieniec, który nosił bardzo stosowne dla siebie nazwisko Blight[3], wydobył pompatycznie wąską i długą książkę i czytać zaczął, pomagając sobie wskazującym palcem. Aggs, Baggs, Caggs, Daggs, Faggs, Gaggs. A! tu jest Boffen.
Były to zmyślone nazwiska, które pisarz Mortimera Lightwood wciągnął do książki w nadziei, że prędzej, czy później znajdzie się jakiś prawdziwy klient, który uzmysłowi własną osobą realność tej fikcyi.
— Znalazłem już — objaśnił Blight — pan mecenas nadejdzie za chwilę,
— Mnie nie pilno.
— A teraz pozwoli pan, że zanotuję nazwisko pańskie w książce, w której mam spis dziennych klientów.
Wydobył z biurka drugą książkę i powtórzył ten sam proceder, co poprzednio, czytając na głos:
— Alleg, Balleg, Calleg, Dalleg. Tu pana zapiszę, na piątem miejscu.
— I zawsze tak pan porządnie zapisuje nazwiska?
— Zawsze panie. Bez tegobym nie wytrzymał.
Należało rozumieć przez to, że bez tego fikcyjnego zajęcia pisarz Mortimera Lightwood nie wytrzymałby srogości odosobnienia, na jakie skazany był, spędzając życie w kancelaryi swego pryncypała. Nie miał możności lepienia figurek z chleba, cyzelowania puharków, lub piłowania łańcuszków i krat, jak to czynią więźniowie, prowadził więc książki alfabetyczne.
— Jak dawno pan już służysz w adwokaturze?
— Trzy lata, panie.
— To prawie jakbyś się w niej urodził.
— Teraz to mi już wszystko jedno — odrzekł Blight, jakby się już oswoił z naturalną goryczą swego stanu.
— Ileż pan zarabia?
— Połowę tego, cobym chciał.
— A ileżbyś pan chciał?
— Piętnaście szylingów na tydzień — odparł młody pomocnik.
— A czy prędko pan zostanie sędzią?
— Nie wiem, nie obliczyłem tego jeszcze.
— Mam nadzieję, że niema poważnych przeszkód.
Blight odpowiedział na to, że, mając zaszczyt być Anglikiem, nie zna wyrazu nigdy i nie wątpi z tego powodu, iż zajmie kiedyś miejsce w magistraturze.
— Ale parę funtów szterlingów nie zawadziłoby przedtem, co?
Młody Blight nie miał pod tym względem żadnych wątpliwości, wobec czego mister Boffen wręczył mu kilka funtów, jako honoraryum za trud, poniesiony w jego sprawie. Następnie spadkobierca starego Harmona obejrzał ciekawie urządzenie kancelaryi. Zobaczył małą biblioteczkę na półce, zawierającą książki prawnicze, okno, wychodzące na cmentarz, stół, a na nim pudełeczko pieczątek, laskę czerwonego laku, pióro, jabłko, podstawkę i arkusz papieru, pokryty kleksami, wreszcie oko jego zatrzymało się na blaszanem pudełku, zaopatrzonem etykietą z napisem akta Harmon. W tej chwili właśnie Mortimer Lightwood wszedł do pokoju.
— Wychodziłem właśnie z pańskiej sprawy.
— Bardzo panu dziękuję, ale też zmordował się pan, panie mecenasie.
Mortimer Lightwood nie próbował wmówić w swego gościa, że jest chronicznie zmordowany, z powodu nawału pracy, lecz oświadczył, że jest mu bardzo miło mieć zaszczyt i przyjemność powinszowania panu Boffen ostatecznego wejścia w posiadanie przeszło milionowego spadku.
— A co jest najlepszem w tej fortunie — dodał jeszcze Lightwood — to, że nie zada ona pono żadnych kłopotów. Jest tak ulokowana, że mógłbyś pan ją włożyć do szkatułki i udać się z nią w każdej chwili na koniec świata, choćby na góry skaliste.
— Nie wiem co na to odrzec — odparł pan Boffen, — ale mnie się zdaje, że to wielki kłopot zajmować się takim majątkiem.
— To się pan nie zajmuj.
— Jakto?
— Zwracam uwagę pana — rzekł na to Lightwood, — że mówię w tej chwili nie jako prawnik, lecz jako zwykły sobie człowiek. Otóż jeśli obawiasz się pan dużego majątku, to pociecha dla pana może być w myśli, że możesz go pan łatwo umniejszyć i że mnóstwo ludzi chętnie panu w tem dopomoże.
— Nie, nie, panie, ja to nie tak rozumiem — odrzekł z rosnącym niepokojem spadkobierca, — to, coś pan powiedział, nie jest zadowalające.
— A cóż na świecie jest zadowalające? — zauważył melancholijnie Mortimer.
— Dla mnie wszystko było dawniej zadowalające — rzekł z namysłem Boffen. — Gdy służyłem u nieboszczyka Harmona, pracując od świtu do nocy, czułem się zupełnie zadowolony z mego położenia. Harmon, świeć Panie nad jego duszą, miał co prawda przykry charakter, ale przecie żyło się jakoś wcale nieźle, A wiecie, panowie, co wam powiem — dodał jakby tknięty nagle nową myślą. — Dla niego także byłoby daleko lepiej, gdyby zarabiał był mniej pieniędzy, jemu także ciężył ten wielki majątek.
Lightwood zakaszlał zlekka, wcale nie przekonany.
— Ależ tak, mówię panu. Jakąż pociechę miał z tego majątku. Syna własnego wygnał z domu precz. O! ja i moja stara lady, stawaliśmy zawsze w obronie młodego, to też stary nagadał nam nieraz mnóstwo brzydkich rzeczy, że i powtórzyć ich bym nie śmiał. A raz żona moja, jak ją pan znasz, panie Lightwood, powiedziała mu prosto z mostu, co myśli o nim i co winien ojciec synowi podług praw boskich i ludzkich, to wie pan, co zrobił wtedy? Strącił kapelusz z głowy pani Boffenowej, czarny słomiany kapelusz, który zawsze nosiła i rzucił go w śmiecie. Dostałby za to odemnie, ale żona moja rzuciła się między nas tak, że zamiast niego, trafiłem w nią i pani Boffenowa padła na ziemię, jak długa, tak jest, panowie, jak długa.
— Przynosi to zaszczyt zarówno głowie, jak sercu pani Boffen — mruknął Mortimer.
— Tak jest, moi panowie, stawaliśmy zawsze po stronie dzieci i ja i moja stara, choć nieraz powtarzaliśmy sobie, że pewnego pięknego dnia stary wyrzuci nas za to za drzwi. A nawet powiem panu pod sekretem, bo pani Boffenowa jest już dziś damą i nie chciałaby, aby wiedziano, jakich słów dobierała dawniej, ale tak, jak mnie tu panowie widzicie, nazwała raz w mojej obecności starego Harmona starym łajdakiem i dziadem bez serca.
— Szlachetna krew saksońska, Przodkowie pani Boffen musieli być z tych, co to walczyli pod Crecy i pod Azincourt.
— Stoi mi, jak żywy, przed oczyma ten mały John, syn naszego pana. Miał zaledwie siedm lat, gdy go ojciec wyprawił do tej szkoły w Belgii. Biedne dziecko, przyszedł się pożegnać z panią Boffen, która była wtedy młoda, jak róża rozkwitła. Tak nam było żal tego malca, którego ojciec pozbywał się z domu. Dzieciak patrzył na nas takiemi smutnemi oczyma. Długo nie schodziły mi z pamięci te oczy, a żona moja budziła się czasem w nocy i na wspomnienie o dziecku płakała.
— Pamiętasz — mówiła do mnie — naszego małego Johna, pamiętasz oczy, jakiemi patrzało na nas to dziecko, niech je Bóg ma w swojej opiece. — Z czasem to się jakoś zatarło.
— Tak panie z czasem wszystko się rozpada w szmaty — rzekł Ligthwood.
— Nie panie — zaprzeczył pan Boffen, którego draźniły odpowiedzi jego adwokata, są rzeczy których nigdy nie znalazłem w śmieciach mimo, że babrałem się w tem całe życie. Ale mówię to panu wszystko dla tego, że mam do pana jeszcze jedną prośbę. Pan się zechce tem zająć, nieprawdaż?
— Służę panu bardzo chętnie.
— Otóż ja i pani Boffen uradziliśmy wyznaczyć 10.000 funtów nagrody temu, który wykryje sprawcę ohydnej zbrodni, której ofiarą padł nasz biedny John.
— Ależ to za dużo, stanowczo za dużo.
— Dlaczego? Skoro ja i moja stara lady, korzystamy z tego morderstwa, wbrew naszej woli oczywiście, to przynajmniej, chcielibyśmy nie zaniedbać niczego, dla odnalezienia zbrodniarza.
— Nie to miałem na myśli, a to tylko, że tak znaczna kwota wywołać może chciwość ludzką i fałszywe denuncyacye.
— Nie pomyślałem o tem, ale przecież można będzie prawdę od fałszu odróżnić.
Ukończywszy naradę ze swym adwokatem, spadkobierca zabierał się już do wyjścia, gdy przy drzwiach prawie spotkał się z Eugeniuszem, który go o mało nie przewrócił.
Mortimer Lightwood przedstawił ich sobie wzajemnie.
— Bardzo mi miło poznać imć pana Boffen — rzekł Eugeniusz z miną, która wyrażała wprost przeciwne uczucia.
— A i mnie także bardzo miło — odparł z wylaniem pan Boffen. — Panowie jesteście koledzy?
— Tak jest.
— Lubisz pan swój fach?
— Niebardzo — odparł Eugeniusz.
— Rozumiem, to dla pana za suche, a przytem trzeba porządnie fałdów przysiedzieć, zanim człowiek dojdzie do czego... ale wierz mi, mój młody panie, że niema nic lepszego, jak praca, patrz pan naprzykład, na pszczoły,
— Daruje pan — odparł z przymusem Eugeniusz — ale jako „bipedus“ protestuję zawsze, ilekroć ktoś stawia mi za przykład pszczoły.
— Jakto, kto? — pytał spadkobierca, otwierając szeroko oczy.
— Jako istota dwunożna, nie życzę sobie, aby mi stawiano za przykład owady, lub czworonogi i nie mam zamiaru wzorować się na postępowaniu psa, wielbłąda lub pająka. Bo jeśli naprzykład wielbłąd odznacza się niezwykłą wstrzemięźliwością, to tylko dlatego, że posiada kilka żołądków, a w jednym z nich wyborną suchą piwnicę, w której przechowuje trunki, a człowiek nie może się czemś podobnem pochlubić.
— Ależ ja mówiłem o pszczołach — zauważył mister Boffen, cokolwiek oszołomiony wywodem, który usłyszał.
— Przyznaję to, ale niemniej przeto porównanie pańskie nie było szczęśliwe. Bo gdyby nawet (na co się w gruncie nie zgadzam) zachodziło jakieś podobieństwo pomiędzy człowiekiem w spodniach i kamizelce, a pszczołą, to jeszcze nie wynika z tego, aby się człowiek miał czegoś nauczyć w szkole pszczół. Cóż robią właściwie pszczoły? Zaprzątnięte są aż do zawrotu głowy najdrobniejszymi wypadkami, związanymi z losem ich monarchini, czy mamy to uważać jako zachętę do płaszczenia się przed wielkimi tego świata? Następnie pszczoły robią miód, dużo miodu, daleko więcej, niż potrzebują. Pytam, poco? Miód jest z pewnością bardzo smaczny, zwłaszcza przy śniadaniu, ale cóż z tego pszczołom. — To też stawianie na piedestale cnót pszczoły, jest mistyfikacyą, chyba, że stosunki, panujące w ulu, uważać trzeba jako satyrę naszych dworów. — No! ale to wszystko nie przeszkadza mi mieć dla pana najgłębszy szacunek, panie Boffen.
— Dziękuję panu i żegnam.
Mister Boffen wyszedł pod przykrem wrażeniem. Oprócz bolesnych wspomnień, jakie wskrzesiła w nim rozmowa o Johnie Harmen, widział przed sobą rozmaite nieprzewidziane wątpliwości. Idąc, pogrążony w myślach, czuł wszakże, że ktoś stąpa za nim krok w krok. Odwrócił się nagle i ujrzał przed sobą dżentelmena bardzo przyzwoitej powierzchowności, który mu się pilnie przypatrywał.
— Czem mogę panu służyć — zapytał go bez wahania.
— Wybacz pan, panie Boffen.
— To pan wiesz, jak ja się nazywam? A czy ja pana znam?
— Nie panie, jestem zbyt nieznaczącą osobistością, podczas kiedy pański majątek i niezwykły sposób, w jaki go pan odziedziczyłeś...
— Wiem, wiem, mówią o tem w całem mieście,
— Słowem, pokazano mi pana.
— A pan przekonałeś się, że niema na co patrzeć, bo ja nie jestem ładny do patrzenia. Ale czego pan chce odemnie. Czy pan jesteś adwokatem?
— Nie, panie.
— Może masz mi pan co do powiedzenia w tej sprawie, za którą wyznaczyłem nagrodę.
— Nie, panie — odparł nieznajomy, którego twarz zachmurzyła się przy tej wzmiance.
— Jeśli się nie mylę — mówił dalej z lekką irytacyą pan Boffen — idziesz pan za mną krok w krok od chwili, gdym wyszedł od mego adwokata.
— Tak panie, chciałbym zamienić z szanownym panem parę słów i jeśli pan niema nic przeciw temu, przejdźmy na skwer sąsiedni, gdzie lepiej nam będzie, niż na tej hałaśliwej ulicy.
Po krótkiem wahaniu pan Boffen zgodził się na to, ale był w nienajlepszem usposobieniu, szedł więc za nieznajomym, trzymając oburącz swoją sękatą laskę.
— Jestem może za śmiały — rzekł nieznajomy — i może projekt mój jest niemożliwy do uskutecznienia; ale śmiałość moja pochodzi stąd, że uważam pana za człowieka prawego, szczerego i posiadającego przytem żonę, wyposażoną w te same zalety.
— Co się tyczy pani Boffen, to święta prawda — mruknął spadkobierca trochę udobruchany.
— Prócz tego powszechny głos o panu mówi, że bogactwo wcale pana nie zepsuło.
— Ani chybi, będzie prosił o pieniądze, pomyślał pan Boffen, — ciekawy jestem, ile zażąda.
Ale nieznajomy nie prosił o pieniądze.
Zachowanie się jego było trochę sztywne, oczy miał ustawicznie spuszczone, ale mówił łatwo i płynnie, a głos jego miał dźwięk nadzwyczaj przyjemny.
— W nowem swojem położeniu zmienisz pan zapewne tryb życia — mówił dalej. — Będziesz pan zapewne zmuszony prowadzić dom na wyższą stopę, z czego wynikną nowe rachunki, korespondencye, skutkiem czego będziesz pan zmuszony mieć przybocznego sekretarza,
— Kogo? — pytał z niekłamanem zdumieniem mister Boffen.
— Sekretarza — powtórzył nieznajomy — i gdybyś pan chciał wybrać mnie na tę posadę...
— Ależ po co?
— Skorobyś pan zresztą nie potrzebował sekretarza, to mógłbyś mnie pan zrobić swoim plenipotentem lub dać mi jakie inne stanowisko w swoim domu, za to byłbym panu nieskończenie wdzięczny. A nie myśl pan, aby mną powodowała jedynie chęć zysku, gotów jestem służyć u pana cały rok bez pensyi, poczem pan sam wyznaczysz mi wynagrodzenie, które uznasz za stosowne dla moich zasług.
— Skąd pan właściwie przybywa?
— Z dalekich krajów.
Odpowiedź ta nie mogła zadowolnić pana Boffena, którego wiadomości, dotyczące dalekich krajów, były bardzo elastyczne.
— Powiedz mi pan lepiej, z jakiego mianowicie miejsca pan przyjechał?
— Bywałem w różnych miejscach.
— A cóż pan tam robił?
— Podróżowałem dla kształcenia się.
Odpowiedź ta nie posunęła, oczywiście, ani na włos pana Baffena.
— Bardzo dobrze. Ale, bez urazy pańskiej, czem pan zarabiasz na życie?
— Wszak mówiłem już panu, jakie mam zamiary. Chciałbym zająć posadę u pana i staję właściwie u progu mej karyery.
Pan Boffen był coraz więcej zakłopotany tym szczególnym postulantem, którego nie mógł się pozbyć, z powodu, iż zachowanie się jego było nacechowane wyszukaną grzecznością.
Rzucił oczyma dokoła, jakby szukając ratunku, ale wzrok jego napotkał tylko sąsiednią zagrodę, gdzie hodowano widocznie kury, bo było ich tam mnóstwo, a żadnych natomiast wróbli. Prócz tego, znalazł tam dużo zwiędłych liści i spróchniałego drzewa, ale to wszystko nie dodało mu natchnienia.
— Wybacz pan — mówił dalej nieznajomy — że nie wymieniłem dotąd swego nazwiska. Nazywam się Rokesmith, a mieszkam w dzielnicy Holloway u niejakiego pana Wilfera.
— U ojca Belli?
— Tak, istotnie, gospodarz mój ma córkę, która nosi to imię.
Od rana już dziś to imię „Bella“ prześladowało pana Boffena i powracało mu natrętnie na pamięć. Dlatego też, usłyszawszy je w ustach Rokesmitha, zadziwił się bardzo i powtarzał, kiwając głową:
— To szczególne, prawdziwie, to bardzo szczególne.
A potem dodał:
— A więc to ktoś z Willerów skierował pana do mnie?
— Bynajmniej, nie rozmawiałem o panu z żadnym członkiem tej rodziny, przebywam zresztą wciąż w moim pokoju i nie widuję się prawie z moimi gospodarzami.
— Coraz to dziwniejsza historya. A więc, mój panie, mówiąc szczerze, nie wiem, co mam panu odpowiedzieć.
— Nie śpiesz się pan z ostatniem słowem — odparł na to Rokesmith — nie jestem przecie tak szalony, abym przypuszczał, że się pan zaraz na mnie zdecydujesz. Pozwól mi pan spędzić kilka dni w swoim domu, abyś mnie pan mógł poznać.
— Bardzo słusznie — odparł pan Boffen — zgadzam się chętnie, ale pod warunkiem, że mi pan nie będziesz wmawiał, że potrzeba mi jakiegoś sekretarza. Proszę pana bardzo, abyś mi nie wspominał o tym sekretarzu, jakgdyby mieszkał na księżycu. Nie chcę już nic zmieniać w moich zwyczajach. Prawda, że pani Boffen ma skłonności do wystawnego i eleganckiego życia, ale ma już przecie w swojej willi wszystko, czego jej potrzeba. Wszelako, kochany panie, ponieważ pan postępujesz ze mną delikatnie i nie narzucasz się, powiem panu bez ceremonii, że możesz przyjść do nas, kiedy zechcesz, za tydzień, za dwa tygodnie, a przy tej sposobności muszę jeszcze pana uprzedzić, że mam w służbie u siebie literata z drewnianą nogą, z którym niemam zamiaru się rozstawać,
— Żałuję mocno, że zostałem uprzedzony.
— O, co się tyczy mego literata — mówił poufnie Boffen — to obowiązki jego są jasne. Umówiłem go do schyłku i upadku cesarstwa rzymskiego, a prócz tego robi mi czasem po przyjacielsku trochę poezyi.
Nie troszcząc się zbytnio o to, czy Rokesmith zrozumiał dość jasno, na czem polegają funkcye nadwornego literata, pan Boffen pożegnał go dobrodusznie.
— A teraz do widzenia, przyjdź pan do nas, kiedy się panu podoba. To niedaleko od Wilferów, oni pokażą panu drogę, a tylko, ponieważ nie wszyscy wiedzą, że się to nazywa teraz willa Boffenów, pytajcie o dom Harmona.
Usłyszawszy to nazwisko, Rokesmith zadrżał zlekka i spytał, może dla pokrycia zmieszania.
— Jak się pisze to nazwisko?
— Ależ tak, jak się mówi, Harmon — powtórzył dobitnie Boffen i odszedł, nie oglądając się już za siebie.

ROZDZIAŁ IX.
Narada małżonków.

Powróciwszy do domu bez żadnych przeszkód, pan Boffen zastał już tam swoją żonę, która powróciła także niedawno ze spaceru, w czarnej, aksamitnej sukni i kapeluszu z białem piórem, czyli w stroju, który przypominał żywo ubiór karawaniarzy. Jako dobry mąż, pan Boffen opowiedział dokładnie żonie wszystko, co mu się zdarzyło od śniadania i rzekł na zakończenie:
— A teraz powiedz mi, moja stara, co jeszcze mamy zrobić, aby stać się modnymi.
— Chciałabym widywać towarzystwo — odparła pani Boffen, gładząc ręką swą aksamitną suknię.
— Eleganckie towarzystwo?
— Rozumie się, że eleganckie. Muszę bywać w świecie i nie myślę się marynować w domu, jak woskowa figura.
— Ależ moja droga — zauważył mąż. — Chcąc oglądać figury woskowe, zapłacić trzeba bilet wstępu, podczas, gdy twoi sąsiedzi mogą cię widywać darmo.
— Sąsiedzi? — zawołała wesoło dama — to było dobre dawniej, gdy pracowaliśmy, jak oni, teraz wszystko się zmieniło i nie przystajemy już do siebie. Jesteśmy teraz bogaci — mówiła dalej pani Boffen — i musimy prowadzić życie, stosowne do naszego majątku.
Mister Boffen, który żywił najgłębszy szacunek dla mądrości życiowej swojej żony, odrzekł na to, że podziela w zupełności jej zdanie.
— Nie zrobiliśmy jeszcze nic z tego, co jest potrzebne — mówiła dalej pani Boffen — i dlatego nie wynikło jeszcze nic dobrego z naszego spadku.
— Tak, tak, ale z czasem to jakoś przyjdzie — odparł pan Boffen, siadając na ławce. — Powiedz więc, moja stara, czegobyś jeszcze chciała?
Rozkoszna niewiasta, prosta duchem, a potężnie otyła ciałem, uśmiechnęła się szeroko i skrzyżowała ręce na piersiach, poczem wyliczać zaczęła swoje życzenia, których małżonek jej słuchał, wpadając w coraz to głębsze zamyślenie,
— A więc najpierw musimy kupić sobie, albo wynająć, ładny dom na pięknej, eleganckiej ulicy. Musimy przyjmować gości i wydawać smaczne obiady. — Nie będziemy, rozumie się, popełniali szaleństw, ale musimy być szczęśliwi, skoro nas na to stać.
— Z pewnością — potwierdził zawsze równie zamyślony spadkobierca — i ja także chcę być szczęśliwym.
— Gdy pomyślę — zawołała pani Boffen, cała rozpromieniona — gdy pomyślę, że będę miała wkrótce żółtą karetę,
— Jakto, ty chcesz mieć karetę?
— Ależ naturalnie, karetę, zaprzężoną we dwa konie — z lokajem z tyłu i furmanem na przedzie. Lokaj musi być bardzo duży, a furman mały, tak, żeby się prawie schował w siedzeniu na koźle. Kareta wybita zielonym atłasem z białymi szlakami a we środku my oboje, rozparci na miękkich poduszkach, a jednak prości i sztywni jak kręgle. Pomyśl tylko, jak to będzie ślicznie. Konie nasze będą ogromne, karogniade i stąpać będą, podnosząc wysoko nogi.
Skreśliwszy ten obraz przyszłej pomyślności, pani Boffen klasnęła w dłonie z uciechy i zaśmiała się rozkosznie, kołysząc się na swych potężnych biodrach.
Mister Boffen zaśmiał się także, ale jedynie przez sympatyę dla żony.
— A teraz, moja stara, powiedz mi, co zrobimy z naszą willą, z domem Harmona?
— Wyniesiemy się stąd, ale domu nie sprzedamy, o nie! Znajdziemy kogoś, co nam go będzie pilnował.
— I to już wszystko?
— Nie, jeszcze nie wszystko — odparła pani Boffen, opuszczając swoją pluszową kanapę i siadając na drewnianej ławie, obok swego Noddy. — Musimy zająć się tą biedną dziewczyną, która miała być żoną Johna. Myślę o niej dzień i noc. Bo pomyśl tylko, jaka się jej stała krzywda. Straciła naraz męża i bogactwo, z którego my teraz korzystamy.
— Że też mnie to odrazu na myśl nie przyszło — zawołał pan Boffen, tym razem zupełnie przekonany. — Ty jesteś nadzwyczajna kobieta, zupełnie jakbyś miała w głowie maszynę parową. Przychodzi ci tak do głowy jedno po drugiem i wyskakuje, jak z maszyny; urodziłaś się już chyba z taką mechaniką.
W zamian za ten komplement pani Boffen uszczypnęła w ucho swego starego, a potem opasała go pulchnem ramieniem.
— Poczekaj, mój drogi, to jeszcze nie koniec, mam jeszcze jedno pragnienie. Czy pamiętasz, Noddy, małego Johna Harmona. Widzę go nieraz takiego, jakim był, gdy siedział w naszej izbie, tam w dziedzińcu i grzał się przy ogniu. Otóż dziś, kiedy on, biedak, jest już pod ziemią i niczego nie potrzebuje, chciałabym znaleźć sierotę w jego wieku, nazwać go Johnem, przybrać go za swego i wychować. Może powiesz, że to kaprys?
— Nie, tego nie powiem.
— Ale pomyślisz?
— Byłbym bydlęciem, żebym coś takiego pomyślał.
— Więc zgadzasz się na dobre. Jakiś ty poczciwy, mój drogi. Pomyśl, jak to będzie przyjemnie mieć przy sobie takiego chłopaka, którego wydobędziemy z nędzy, który stanie się przy nas lepszym i będzie miał szczęśliwą dolę za pieniądze tamtego.
Poczciwa kobieta promieniała z zachwytu i gładziła wciąż ręką aksamit swej sukni. Zapomniała na chwilę o pańskich zachciankach i zamiast powrócić na swą pluszową kanapę, pozostała na ławie drewnianej obok męża. Siedzieli tak przy sobie, stanowiąc parę ludzi, pozbawionych wykwintu i beznadziejnie gminnych.
A przecież dwie te gminne istoty, powodowały się zawsze w życiu czemś, co wiodło ich szczęśliwie po przez najtrudniejsze szkopuły, a było to religijne prawie poczucie obowiązku i gorąca chęć czynienia dobrze. Prawość ich była przytem tak nieskazitelna, że ugiął się przed nią nawet nieużyty sknera i gwałtownik, który wyzyskiwał bez litości ich młodość, wyciskając z nich jak mógł najwięcej pracy w zamian za najlichszą zapłatę. Nie dał im nigdy dobrego słowa, a przecież umieścił ich w testamencie i zrobił ich wykonawcami swej woli, wiedząc, że to, czego się podejmą, spełnione zostanie tak nieomylnie, jak śmierć, która go czekała. Takie jest bowiem odwieczne prawo, że zło zatrzymuje się nieraz z tym, który był jego sprawcą, wpływ zaś i działanie dobra pozo stawia trwałe skutki i wzrasta w nieskończoność.
Siedząc więc na ławie przy sobie, spadkobiercy Johna Harmon, naradzali się nad sposobem znalezienia sieroty.
— Damy ogłoszenie do gazet — podała wniosek pani Boffen.
Ale mąż jej obawiał się zbytniego natłoku sierot, co utrudni wybór. Postanowiono zamiast tego, zwrócić się do proboszcza.
Nie zwlekając, pan Boffen kazał zaprzęgać i małżeństwo postanowiło udać się za jednym zachodem do proboszcza i do rodziców Belli.
Ekwipaż ich składał się narazie ze starego konia, który wywoził niegdyś śmiecie i starszego jeszcze pudła powozowego, w którym niosły się kiedyś i wysiadywały jaja kury. Odmalowany na żółto wehikuł ten, odpowiadał zupełnie ambicyom byłego śmieciarza. Koń, który miał łeb w kształcie młotka, odchował się także na paru garncach owsa, które mu dodano nadprogramowo, i był wybornie dobrany do powozu. Dobrano też do tego ekwipaża stangreta, który, podobnie jak koń, miał głowę podobną do młotka, lub bardziej jeszcze do ryby, zwanej młotkiem. Chłopak zajmował się dawniej wraz z koniem, wożeniem śmieci, ale krawiec, zgodzony dziennie dla uszycia mu liberyi, zaopatrzył go na poczekaniu w obcisłe spodnie i bardzo obszerny i długi surdut, zapinany na olbrzymie guziki.
Skoro państwo Boffen wyjechali w swym ekwipażu za bramę, wszyscy prawie sąsiedzi stanęli na progu, lub wychylili głowy przez okna. Starsi pozdrawiali ich, ale dziatwa, zawsze niesforna, zgotowała im rodzaj manifestacyi.
— Noddy Boffen, Noddy Boffen! — krzyczeli ulicznicy. — Precz ze śmieciem, niema już śmieci, Noddy jest bogaczem.
Stangret z głową w kształcie młotka, wziął rzecz całą z najgorszej strony i rzucił lejce, zamierzając wysmagać biczyskiem bezczelnych chłopaków. Ale państwo jego sprzeciwili się temu stanowczo, skutkiem czego wywiązała się dyskusya, po której powóz ruszył i zatrzymał się dopiera przed domem Wilferów. Okazało się jednak, że wejście do tego mieszkania nie było rzeczą łatwą. Stangret z głową w kształcie młotka, ciągnął raz po raz za rączkę dzwonka, umieszczoną w furtce, ale nie odnosiło to żadnego skutku, mimo, że pe każdem dzwonieniu, dawał się słyszeć tupot jakichś nóg, szybko biegnących.
Tajemniczość ta doprowadziła do gniewu obraźliwego furmana, który, nie poprzestając na dzwonieniu, trząść zaczął furtką z taką furyą, jakby był członkiem menażeryi.
Wtedy dopiero ukazała się na dziedzińcu miss Lawinia Wilier, w kapeluszu i z parasolką w ręku, jak gdyby miała zamiar udać się na spacer. Wyraziła gościom ogromne zdziwienie, z powodu, że czekają tak długo i upewniła ich, że nikt w domu nie miał o tem pojęcia.
— Pan i pani Boffen, chcą tu wejść — mruknął gniewliwie stangret.
— Co mówicie? — spytała wyniośle miss Lawinia.
— Mówię, że pan i pani Boffen chcą tu wejść — ryknął właściciel głowy w kształcie młotka,
Wtedy panna Lawinia przebiegła chyżo, jak sarenka przez dziedziniec, wbiegła na schody i powróciła po chwili, niosąc klucz od furtki.
— Raczcie państwo wejść, służba się rozbiegła, muszę więc sama otworzyć.
Goście weszli i szli za panienką aż do małej sionki schodowej, gdzie ujrzeli nad sobą trzy pary nóg — na schodach, gdy reszta korpusów gubiła się w ciemnych czeluściach.
Nogi te należały do pani Wilfer, Belli i Jerzego Simpson, którzy stali wszyscy troje na podsłuchach.
— Czy mam przyjemność mówić z panem i panią Boffen? — rzekła bardzo głośno Lawinia, chcąc ostrzedz tamtych.
Na dźwięk tego nazwiska, podsłuchujące stony, okazały żywe wzruszenie.
— Tak jest — odpowiedział pan Boffen — przyszliśmy tu, ja i pani Boffen.
— W takim razie zechciejcie państwo zejść do salonu na dole, a ja pójdę uprzedzić Ma.
Trzy pary nóg zrejterowały z pośpiechem. Goście zaś skierowali się do sutereny, służącej razem za kuchnię i jadalnię.
Po kwadransie samotności państwo Boffen ujrzeli wchodzącą panią Wilfer w stroju odświętnym. Matka Belli była majestatycznie omdlewająca, co należało u niej także do odświętnego tonu; wchodząc, zacisnęła sobie mocniej pod brodą fanszonik koronkowy i rzekła, powiewając rękawiczkami:
— Jakim powodom przypisać mogę nieoczekiwany zaszczyt tej wizyty?
— Wyłuszczę to pani w trzech słowach — zaczął z serdeczną otwartością pan Boffen. — Słyszała pani może coś o nas, jako o ludziach, którzy odziedziczyli niedawno duży majątek.
— Tak jest, słyszałam coś o tem — odparła z niewypowiedzianą godnością pani Wilfer.
— Otóż nie, trudno domyśleć się, że wskutek pewnych okoliczności, pani ma do nas trochę żalu.
— Nie jestem tak niesprawiedliwa, aby przypisywać państwu winę z powodu nieszczęścia, jakie zesłało na nas niebo.
Słowa te powiedziane zostały tonem rezygnacyi, przechodzącej w rodzaj pogodnego bohaterstwa.
— Bardzo to pani ładnie powiedziała. Ale widzi pani, ja i moja żona, pani Boffen, lubimy zawsze iść prostą drogą, bez żadnych tam wykrętów, bo i po co szukać czterech dróg, kiedy zawsze się znajdzie jedna i to najkrótsza. Otóż przyszliśmy tu, żeby pani powiedzieć, że byłoby nam bardzo miło, gdyby córka pani zechciała uważać nasz dom za swój własny. Młode to, niech się trochę zabawi, niech ma trochę wesołości. Pomyślimy już o tem, żeby miała jakieś rozrywki.
— Tak, tak, niech pani nam zrobi tę przyjemność — poparła męża pani Boffenowa.
W odpowiedzi pani Wilfer rzuciła poczciwej kobiecie lodowate spojrzenie, dla utrzymania jej w należytej odległości i rzekła, zwracając się wyłącznie do pana Boffena.
— Mam kilka córek, któraż to z nich zaszczycona ma być względami pana i pani Boffen?
— Ależ naturalnie, że miss Bella — pośpieszyła objaśnić pani Boffen.
— Czy tak? w takim razie każę ją tu poprosić, a odpowie państwu sama.
Rzekłszy to, pani Wilfer skierowała się ku drzwiom, ale zaledwie dotknęła klamki, dało się znów słyszeć za drzwiami znamienne tupotanie uciekających nóg. Nie tracąc, mimo to, przytomności umysłu, majestatyczna dama uchyliła trochę drzwi i rozkazała uroczyście:
— Proszę zawiadomić miss Bellę, że goście nasi chcą zawrzeć z nią znajomość.
Mówiąc to, rzuciła jednocześnie piorunujące spojrzenie tejże Belli, która, bojąc się być zaskoczona przez gości, usiłowała wtłoczyć się w ciasny przykomórek pod schodami, w którym ukryli się już poprzednio Lawinia i Jerzy Simpson. Pani Wilfer powróciła na swoje miejsce,
— Mąż mój — mówiła — ma bardzo dużo interesów, które zatrzymują go w mieście, dlatego nie spotkacie go państwo pod naszym skromnym dachem.
— Bardzo przyjemne macie państwo mieszkanie — wyrzekł ze szczerem uznaniem pan Boffen.
— Daruje pan — przerwała mu sucho pani Wilfer — jest to mieszkanie ludzi biednych, ale niezależnych, znoszących z godnością dotkliwy, rzec mogę, niedostatek,
Po tem orzeczeniu nastała długa i kłopotliwa cisza. Pan i pani Boffen stracili zupełnie dar słowa i patrzyli w próżnię, pani Wilfer zaś milczała także, oddychając głęboko, jakby chciała dać poznać, że każde jej odetchnienie jest tylko spełnieniem ciężkiego obowiązku, wykonywanego przez nią z bezprzykładnę w dziejach świata abnegacyą. Dramatyczne to milczenie przerwane zostało nareszcie wejściem Belli, której matka powtórzyła propozycyę pana i pani Boffen.
— Bardzo wątpię, żeby mi to dogadzało — odparła bez namysłu ładna miss, wstrząsając czarnymi lokami.
— Moja córko! — rzekła na to pani Wilfer — spróbuj, czy nie uda ci się z czasem pokonać tej naturalnej odrazy.
— Tak, tak, dobrze mama mówi, niech się pani spróbuje pokonać. Za ładną ma pani buzię, żeby tak siedzieć w zamknięciu.
Mówiąc to, pani Boffen ucałowała Bellę w oba ładne buziaki i zaczęła ją gładzić pieszczotliwie po ramieniu, na co pani Wilfer patrzyła z oburzeniem.
— Kupimy wkrótce nowy, ładny dom — mówiła dalej pani Boffen — będziemy mieli nową karetę i konie. Niech pani nie ma do nas urazy o ten majątek, to przecie nie nasza wina.
Młodość wrażliwa jest zawsze na szczerość i dobroć prawdziwą, to też Bella rozchmurzyła się stopniowo i dała się bez oporu uściskać pani Boffen, a nawet odwzajemniła jej pocałunek. Matka jej natomiast patrzyła na te objawy serdeczności z miną urzędnika, asystującego przy ostatnim pożegnaniu więźnia, mającego ponieść karę śmierci.
Wejście Lawinii i Jerzego Simpson stało się pomyślną dywersyą.
— Moja najmłodsza córka — przedstawiła wchodzącą pani Wilfer — pan Jerzy Simpson, przyjaciel naszej rodziny.
Przyjaciel rodziny, zakochany dotąd w Belli, przechodził właśnie okres miłości, w którym każdy nowy człowiek, wchodzący do domu jego bogdanki, staje się osobistym wrogiem. Rzucił też odrazu na przybyszów nieubłagane spojrzenie, a potem zasiadł ponury w krześle i włożył sobie między zęby gałkę swej laski dla powstrzymania zapewne fali nienawistnych uczuć, wzbierających w jego piersi.
— Więc pani odwiedzi nas jaknajrychlej, a może i siostrzyczkę zabierze pani z sobą — rzekła do Belli pani Boffen. — Wszystko, co pani może dogodzić, będzie i dla nas najmilszą przyjemnością.
— Cóż to, rozporządzają tu, jak widzę, moją osobą, nie pytając mnie o zdanie — rzekła z godnością Lawinia.
— Zrób mi przyjemność, Lawy, i bądź cicho — szepnęła do niej Bella,
— Ani myślę być cicho i nie pozwolę, żeby mnie traktowano, jak dziecko.
— Bo też jesteś jeszcze dzieckiem.
— To fałsz. Proszę! „Zabrać siostrzyczkę”. Zobaczycie, czy to tak łatwo mnie zabrać.
— Lawinio — rzekła surowo jej matka — nie pozwalam, aby w mojej obecności podsuwano przypuszczenie, że w moim domu ktobądź inny, prócz mnie, rozporządzać może mojemi córkmi. Gdyby pan i pani Boffen mieli przez chwilę zamiar znieważenia mnie podobną propozycyą, to możesz być pewna, że nie znajdowaliby się dotąd w moim domu i opuściliby go już dawno na moje żądanie,
— Wszystko to bardzo piękne, ale...
— Dość tego Lawy, zabraniam ci stanowczo przemawiać w podobny sposób. Czy nie rozumiesz tego, że ten dżentlmen i ta dama nie mogą rozporządzać żadnym z członków naszej rodziny? Posądzając ich o to, wyrządzasz im szaloną impertynencyę.
— Proszę pani, niech się pani nie gniewa na panienkę z naszego powodu. Nam to przecie wszystko jedno.
— Ale mnie nie wszystko jedno.
— Spodziewam się! — wybuchnęła Lawy.
— Muszę skarcić należycie tę małą, która wie przecie wybornie, jak Bella jest zapraszana i poszukiwana i która wie także, że każda grzeczność, wyrządzona mej córce, jest takim samym zaszczytem dla tych, od których ją przyjmuje, jak dla niej samej.
— Proszę mamy — przerwała Bella — co do mnie, to mama wie dobrze, że potrafię się sama obronić i proszę bardzo, żeby mama za mnie nie mówiła.
— Wybornie! już się zaczyna. Może zaczniecie się obie z mamą bombardować przez moje plecy — zauważyła nieposkromiona Lawy. — Swoją drogą ciekawa jestem, co myśli pan Jerzy o tych waszych projektach?
Pan Jerzy chciał się widocznie odezwać, bo wyjął z ust gałkę od laski, ale pani Wilfer obrzuciła go tak strasznem spojrzeniem, że zakneblował je na nowo.
— Pan Jerzy Simpson jest zbyt szczerym naszym przyjacielem i zbyt dobrze wychowanym dżentlmenem, żeby się miał w jakikolwiek sposób mieszać do tej sprawy.
Pochwała ta, oddana Jerzemu Simpson, wzbudziła skruchę w poczciwem sercu pani Boffen, której nie podobał się z początku ten młodzieniec; pośpieszyła też zaprosić go do siebie w bardzo uprzejmych słowach.
— Bardzo jestem zobowiązany — odparł na to, nie wyjmując gałki z ust — ale nie będę mógł skorzystać. Mam zajęte wszystkie dnie i wszystkie wieczory.
Bella pośpieszyła natychmiast zatrzeć niemiłe wrażenie tej niegrzecznej odprawy, okazując pani i panu Boffen niezwykłą serdeczność, a urok jej zachowania się podbił zupełnie oboje małżonków, którzy na ogół czuli się zadowoleni z wyniku swej wizyty.
Nastąpiło pożegnanie, przy którem ułożono, że miss Bella przeniesie się do domu spadkobierców, skoro tylko ci będą mieli nowe mieszkanie,
Pani Wilfer udzieliła projektowi temu najwyższej swej sankcyi pełnem godności skinieniem głowy i charakterystycznem powiewaniem rękawiczkami, a ton, w jakim udzieliła swego zezwolenia, zdawał się mówić: „Ostatecznie zapomnieć możemy o waszych wadach i liczyć możecie na naszą pobłażliwość“.
— Ale, ale — zagadnęła pani Boffen w chwili odejścia. — Macie tu państwo lokatora?
— Pewien dżentlmen — przerwała jej pani Wilfer, oburzona gminnem wyrażeniem „lokator“ — pewien dżentlmen, bardzo dobrze wychowany, mieszka u nas na pierwszem piętrze.
— A więc w takim razie mamy wspólnego przyjaciela, boi ja znam tego dżentlmena — zauważyła jowialnie pani Boffen. — I jakże się zachowuje ten nasz wspólny przyjaciel, czy pani z niego zadowolona?
— Pan Rokesmith jest bardzo spokojny, bardzo punktualny, ma wszystkie przymioty, jakich można wymagać od człowieka, którego się gości w swoim domu.
— Bo to, widzi pani — mówił dobrodusznie pan Boffen — ja widziałem dotąd raz tylko jeden tego naszego przyjaciela i cieszę się, że się pani o nim tak dobrze wyraża; a czy jest w domu?
— Stoi właśnie przy furtce ogrodowej, jak gdyby czekał na państwo.
— Bardzo być może, że widział nas tu wchodzących.
Bella przysłuchiwała się z wielką uwagą tej krótkiej rozmowie, odprowadzając do furtki swych przyszłych opiekunów.
— Jak się pan ma? — rzekł pan Boffen do Rokesmitha. — To moja żona, pani Boffen, a to, moja droga, ten pan, co chciał być moim sekretarzem.
Rokesmith skłonił się grzecznie pani Boffen, a potem pomógł jej wsiąść do powozu.
— Do widzenia więc tymczasem moja śliczna — mówiła poczciwa dama do Belli, ściskając ją raz jeszcze na pożegnanie. — Gdy się do nas przeniesiesz, przedstawię ci już może mojego Johna Harmon.
Rokesmith, który stał jeszcze obok powozu, pobladł silnie, usłyszawszy te słowa.
— Co panu jest? — spytała pani Boffenowa.
— Nic, tylko to, co pani powiedziała, wydało mi się tak dziwne; jakże pani zdoła pokazać pannie Wilfer człowieka umarłego?
— To będzie dziecko, mały chłopczyk, którego chcemy wziąć na wychowanie i nazwać Johnem Harmon, na pamiątkę naszego drogiego zmarłego.
— Nie odgadłem tego i wydało mi się prawie okrutne to zestawienie śmierci i mordu z młodością i świeżością.
Bella podejrzewała już swego lokatora o skryte dla niej uwielbienie. Nie było to nawet z jej strony przypuszczenie, ale raczej pozytywne przeświadczenie. Nie wiedziała jeszcze sama, czy hołdy te pochlebiają jej, czy też ją obrażają, ale w każdym razie, nie zdając sobie z tego sprawy, interesowała się żywo wszystkiem, co by ją mogło objaśnić o tajemniczej trochę przeszłości lokatora.
On ze swej strony wiedział, że osoba jego zaciekawia ładną miss.
W tym zobopólnym nastroju, znaleźli się nagle sam na sam przy furtce, po odjeździe małżonków Boffenów.
— Pan naturalnie jest ich dobrym znajomym — rzuciła Bella.
Rokesmith spojrzał na nią z wymówką w oczach.
Bella zaczerwieniła się jak piwonia. Zrozumiała, iż Rokesmith odgadł, że chciała go doprowadzić do kłamstwa, aby go potem pognębić.
— Znam ich — odparł.
— Mówił właśnie pan Boffen, że widział go pan raz jeden.
— Byłem tego pewny, że pan Boffen to pani powie.
Bella czuła się podrażniona, cofnęłaby chętnie swoje słowa.
— Pani się dziwi — mówił dalej Rokesmith — że myśl zestawienia osoby pani z tym człowiekiem dawno zmarłym i pogrzebanym wydała mi się prawie potworna. Niemniej przeto uczucie takie istnieje we mnie.
Bella odeszła zamyślona. Gdy wróciła do pokoju, niesłorna jej siostra zasypała ją gradem uszczypliwych uwag.
— I cóż, Bello! jesteś naturalnie uradowana. Marzenia twoje się spełnią. Będziesz bogata u twoich Boffenów, będziesz się robiła piękna dla twoich Boffenów, będziesz ich zabawiała. „Ale powiedz twoim Boffenom, że jeżeli wyobrażają sobie, że dam się kiedy do nich zabrać, to się grubo mylą,
— A ja — rzekł Jerzy Simpson, wyjmując gałkę z ust — oświadczam, że jeśli Boffenowie panna Belli spróbują raz jeszcze powtórzyć mi swoje głupie propozycye, to odpowiem im, jak na mężczyznę przystało.
— Cóż więc? co pan im odpowie? — pytała rozkoszna Lawy, wpychając mu napowrót laskę w usta.
Ale Jerzy Simpson nie rzekł już nic, bo wepchnięta gałka zakneblowała mu usta tak gwałtownie, że mu aż świeczki w oczach stanęły.
Wtedy zabrała głos pani Wilfer. Przedewszystkiem wynagrodziła młodszej córce poprzednią swą srogość, która służyła jej zresztą tylko jako sposób zgnębienia bogatych i gminnych Boffenów, następnie zaś postanowiła dać swej rodzinie nowy dowód wyższości moralnej. Pani Wilfer miała siebie za nadzwyczaj biegłą fizyognomistkę a dar ten polegał u niej głownie na dopatrywaniu się w rysach ludzkich niesłychanie czarnych i zbrodniczych knowań, których nie zdołałaby nigdy wykryć mniej subtelna inteligencya. Nie mogła też dziś opuścić wybornej sposobności, jaką nastręczała jej wizyta spadkobierców. Mówiąc nawiasem, nie przeszkadzało to jej wcale obliczać w myśli nieopisanych korzyści, jakie spłynąć mogą na ich dom ze stosunków z tymi bogaczami.
— Nie mówię już nic o ich zachowaniu się, o niedelikatności ich w stosunku do Belli, nie mówię nic, o przebiegłości ich, o obłudzie i hipokryzyi, bo po za tem wszystkiem wyczytałam na twarzy tej Boffenowej takie rzeczy, od których zimny dreszcz musi wstrząsnąć każdym, kto ją widzi po raz pierwszy.
I na dowód, jak nieomylne było to wrażenie, pani Wilferowa zadrżała natychmiast.
W tym samym czasie ekwipaż państwa Boffenów zatrzymywał się przed skromnym domkiem proboszcza parafii, wielebnego rektora Milwey. Duchowny ten, zmuszony już z mocy swego stanowiska do przychylenia cierpliwego ucha bezładnej gadaninie każdej starej kobiety, któraby uroiła sobie, że ma do niego interes, przyjął swych gości bez żadnych ceregieli. Rektor Milwey był człowiekiem młodym jeszcze, wychowanym zbytkownie, obecnie zaś zajmował posadę, na której był bardzo licho płatny, tak, że dla utrzymania żony i dzieci pomagać sobie musiał lekcyami. Mimo to, zabierano mu bez skrupułu czas drogi, a prócz tego domagano się od niego dobroczynności na rzecz ubogich, w stopniu bez porównania wyższym, niż od najbogatszego z jego parafian,
Rektor Milwey znosił trudności swego położenia z rezygnacyą, na którą nie zdobyłby się prawdopodobnie żaden człowiek świecki. Przyjął on swych gości w małej biblioteczce, do której dochodziły z góry głosy jego sześciorga dzieci, a z dołu silna woń pieczeni baraniej. Mimo dobrotliwej uprzejmości, uśmiechnął się nieznacznie na widok wizytowej sukni pani Boffen, której życzeń wysłuchał przecież z cierpliwością i uwagą.
A więc szanowna pani nie ma własnych dzieci? — zapytał.
— Nie mam ich, księże proboszczu.
— I chciałaby pani, jak ta królowa z bajki, żeby jaka dobra wróżka zesłała pani ładne dzieciątko?
— Właśnie tak.
Rektor Milwey pomyślał może na stronie, że ci królowie i królowe z bajek, pragnący zawsze dzieci, mieliby z pewnością wprost przeciwne życzenia, znalazłszy się na jego miejscu. Zamiast tego jednak, wypowiedział głośno zdanie, że w danym wypadku najlepiej będzie zasięgnąć rady jego żony.
Wezwana więc, przybyła i pani pastorowa. Była to kobieta miła i przystojna, chociaż już trochę przywiędła skutkiem codziennych trudów. Ona także, podobnie jak mąż, stłumić musiała w sobie wiele zbytkownych gustów i skłonności estetycznych, które zastąpione być musiały myślą o węglu i flaneli dla ubogich. Wyrzekli się oboje dawnych przyzwyczajeń i stosunków, oddając się ciałem i duszą zabiegom o swych ubogich, z którymi i dla których zbierali najskromniejsze okruchy ze stołu życia.
— Kochanko! — rzekł do żony rektor Milwey — ci państwo chcieliby adoptować małe dziecko, chłopczyka; sierotę — dodał natychmiast, widząc niepokój, malujący się na twarzy żony.
Dowiedziawszy się, że nie chodzi tu o żadnego z jej malców, pani Milwey wzięła natychmiast do serca sprawę wyszukania sieroty.
— Ja myślę, — rzekł do niej mąż, — że wnuk starej Goody, nadawałby się najlepiej.
— Nigdy w świecie, mój drogi.
— Dlaczego?
— Znasz przecie jego babkę i jej gust do tabaki. Odwiedzałyby nieustannie malca i zasypywałaby go tabaką, wszystkie sukienki byłyby poplamione... nigdy w świecie pani nie dałaby sobie z nią rady.
Pani Boffen, cała w uśmiechach, wdzięczna była niezmiernie pani rektorowej za tak dobre zrozumienie jej życzeń. Rektor wszelako ujął się za małym Goody.
— — Przecież to dziecko nie będzie mieszkało u swojej babki.
— No tak, ale ty wiesz przecież, jak niedelikatna jest stara Goody. Naprzykrzać się będzie państwu nieustannie i nigdy nie będzie zadowolona. Pamiętasz, jak się zachowała ostatnim razem, gdy zaprosiliśmy ją na choinkę, razem z jej małym? Wypiła dwanaście szklanek herbaty, a mimo to mruczała wciąż i z niczego nie była kontenta. A gdy dostała spódnicę flanelową, odniosła ją na drugi dzień, mówiąc, że jest za krótka i narobiła przytem tyle krzyku, że się ludzie zaczęli skupiać koło naszego domu.
— Może więc mały Frank Harrison?
— Ależ nigdy.
— Przecież on nie ma babki.
— Ale malec jest bardzo brzydki, a państwo chcą z pewnością ładne dziecko.
— Więc może wnuczka tamtej z cegielni?
— Przecież to dziewczynka, a państwo chcą chłopca.
— W takim razie chyba Tom Bocker, śliczny zdrowy chłopak,
— Zapominasz, mój drogi, że on ma już lat dziewiętnaście, a wątpię bardzo, aby państwo wychowywać chcieli dorosłego sierotę.
— Och, nie. Mój Boże, gdybym była wiedziała, że sprawimy państwu tyle kłopotu...
— O, niech pani tego nie mówi.
— Wdzięczni jesteśmy, że się pani do nas zwróciła.
Była to szczera prawda; byli oboje tak wdzięczni, jakgdyby posiadali sklep z sierotami, dla którego otwierała się im klientela.
— Niech państwo dadzą nam kilka dni czasu do namysłu, a z pewnością coś znajdziemy — upewnił ich rektor Milwey.
— Tak, tak, z pewnością — poparła go gorąco żona. — Mamy przecież bardzo wiele sierot — mówiła dalej z takim niepokojem, jakgdyby się lękała konkurencyi.
— Widzi pani, niektóre z naszych sierot, są u krewnych lub znajomych swych rodzin. Ci ludzie wyzyskiwaliby państwo niemiłosiernie, przepijając wszystko, coby się im dało na rachunek sierot i niktby temu nie mógł przeszkodzić.
Ułożono ostatecznie, że pani Milwey szukać będzie sieroty, łączącego w sobie wszystkie potrzebne dane i skoro tylko znajdzie takiego, da o tem znać do willi Boffenów. Przed odjazdem pan Boffen zaproponował jeszcze pani rektorewej, by zrobiła go swoim kasyerem, na jakie 200 funtów rocznie, na rzecz swych ubogich, czem oboje małżonkowie tak się ucieszyli, jakby chodziło tu o polepszenie własnego ich bytu.
Na tem skończyła się wizyta, zostawiając obu stronom wrażenia jaknajmilsze i zarodek wzajemnej sympatyi.

ROZDZIAŁ X.
Kontrakt ślubny.

Olbrzymi zamęt panował w domu państwa Weneeringów. Bardzo dojrzała panna została narzeczoną bardzo dojrzałego młodzieńca i dojrzała ta młoda para udać się miała do kościoła z mieszkania najlepszych swych przyjaciół, jakimi byli państwo Weneering. U nich też miało się odbyć poślubne śniadanie.
Lokaj-chemik, który miał zwyczaj potępiać z zasady wszystko, co się działo w domu jego państwa, ganił bezwzględnie projektowane małżeństwo, że jednak nikt nie troszczył się o jego zdanie, przygotowania do uroczystości ślubnej były w pełnym toku.
Oboje narzeczeni uchodzili za ludzi bardzo bogatych. Pan młody posiadał podobno kapitały i pobierał wysokie dywidendy w różnych przedsiębiorstwach, a to, jak wiadomo, wystarcza zupełnie w naszych czasach do zrobienia z danej jednostki wybitnej znakomitości.
— Skąd pochodzi?
— Z dywidendy.
— Do czego dąży?
— Do dywidendy.
— Jakie ma upodobania?
— Dywidendy.
— Jakie zasady?
Dywidendy.
— Z jakiego powodu wybrano go do parlamentu?
— Przez dywidendy,
Magiczne to słowo panuje dziś niepodzielnie, a my, zwykłe sobie mrowie ludzkie, powtarzamy je jak zahypnotyzowani lub odurzeni opium. — Człowiek, pobierający dywidendy, może nie mieć żadnej wartości, żadnego nawet powodzenia, może nic sam nie robić, nic nie produkować, dywidenda otoczy go mimo to aureolą blasku, przed którym korzyć się muszą zwykli śmiertelnicy. Otóż dywidendy to właśnie skojarzyły małżeństwo, które wprowadziło w niemały kłopot pana Twemlow. Zaproszony na obiad w małem kółku do swych przyjaciół Weneeringów, dowiedział się tam o zbliżającej się uroczystości i dotyczących jej szczegółach.
— Przyjacielu! — rzekł do niego pan Weneering — Sofronia jest sierotą (Sofronia było to imię panny młodej), trzeba więc, aby ktoś prowadził ją do ślubu w zastępstwie jej ojca.
— Pan może to zrobić — rzekł do Weneeringa Podsnap, zaproszony także na tę rodzinną naradę,
— Nie, mój drogi! odpowiedział na to Weneering — nie zrobię tego dla trzech przyczyn. Najpierw, wiem, że nie nadaję się do tej roli (był rzeczywiście młodszy od obojga narzeczonych), następnie nie czuję się w prawie zabierania miejsca godniejszych odemnie przyjaciół panny młodej; po trzecie wreszcie, żona moja ma przesąd jakiś pod tym względem i nie życzy sobie, abym prowadził kogobądź do ślubu, dopóki nasza mała nie wyjdzie za mąż.
Mała miała zaledwie pół roku, termin więc, w jakim wolno było ojcować panu Weneering, był dość odległy.
— Ale — mówił dalej Weneering — pocóż szukać mamy daleko, skoro mamy śród siebie człowieka ze wszech miar najodpowiedniejszego, drogiego naszego przyjaciela Twemlowa.
W ten sposób mały dżentlmen mianowany został przybranym ojcem dojrzałej, młodej osoby i musiał biegać w przeddzień ślubu, załatwiając różne formalności.
Po dopełnieniu ich, znalazł się wraz z Weneeringiem w biblioteczce domowej, gdzie schodzić się zaczęli różni uczestnicy weselnej uroczystości.
Wkroczyła więc najpierw jutrzejsza oblubienica, Sofronia, córka zmarłego ziemianina Horacego Akershema i dziękowała w gorących wyrazach widzianemu po raz trzeci w życiu panu Twemlow za podjęcie się zastąpienia zmarłego przed laty, nieodżałowanego eskira Horacego.
Te same dziękczynienia powtórzył następnie narzeczony, pan Alfred Lammie, którego Twemlow oglądał dziś po raz drugi w życiu.
Wbiegły następnie drużki, cały legion, zrekrutowany niewiadomo skąd przez pomysłowego Weneeringa. Ten objaśnił jeszcze Twemlowa, że starszym drużbą będzie Mortimer Lightwood.
— Znasz oryginalność tego naszego przyjaciela? (Twemlow widział go raz jeden tylko i nie zamienił z nim ani słowa). Otóż pisze mi on, co następuje: „Zupełnie nie wiem, dlaczego pan mnie właśnie wybrał, ale skoro pan sobie tego życzy, nie odmawiam i stawię się w dniu oznaczonym.
Wszystko to rozstroiło małego pana Twemlow, który wymknął się z tego gwaru i powrócił do swego mieszkania na Dukestreet, gdzie kazał sobie podać skromną wieczerzę.
Czuł się przygnębiony i smutny, patrząc na swój talerz z zupą, w której pływał kotlet barani. On także miał kiedyś swój sen o szczęściu i czuł w tej chwili, że w sercu jego żyją jeszcze wspomnienia o czarownej istocie, którą, uwielbiał, a która nie odpowiedziała na jego zapały. I marzyło mu się, że ona jest dziś jeszcze taka, za jaką ją uważał przed laty (jaka zresztą nigdy nie była). Marzyło mu się dalej, że, gdyby ukochana jego nie została żoną innego z wyrachowania, lecz wyszła za niego z miłości, byliby z sobą bardzo szczęśliwi (przypuszczenie to było z gruntu fałszywe). Dalej jeszcze wystawiał sobie, że może ona tam gdzieś marzy w tej chwili o nim, jak on o niej, a tkliwa jej dusza (była to najoschlejsza dusza, jaką kiedykolwiek świat wydał) zachowuje mu dotąd serdeczną pamięć (a było to największe jego złudzenie).
Myśląc o tem wszystkiem, biedny, mały dżentlmen oparł czoło na drobnych swych suchych rękach, a łokcie na suchych kolanach i popadł w smutną zadumę. Pustka przy nim i dokoła niego, sam, zawsze sam. Biedny Twemlow siedział tak długo, aż wreszcie usnął, ale i we śnie trapiły go jeszcze smutne myśli, a lekki dreszcz wstrząsał jego szczupłą postacią.
Nazajutrz lady Tippins zjawiła się prawie pierwsza z gości weselnych, nie chcąc tracić ani momentu z uroczystości, którą zamierzała wyśmiać u innych swoich znajomych.
Dama ta miała pretensye do wielkiego talentu narracyjnego.
— Mortimerze! — wołała, rzucając Się na adwokata państwa Boffenów — mówże mi zaraz nędzniku, gdzie jest pan młody.
— Na honor, nie wiem i nie obchodzi mnie to wcale.
— Co mówisz niegodziwcze, tak to wywiązujesz się ze swych obowiązków pierwszego drużby?
W rażenia, jakich publiczność udzielała sobie w kościele, dałyby się streścić w następujący sposób:
„Panna młoda, lat 45, albo się na tem nie znamy. Suknia po 30 szylingów łokieć, welon prześliczny, z pewnością prezent“.
„Drużki dobrano widocznie tak, aby nie zaćmiewały panny młodej. Jedna, ta z zadartym noskiem, byłaby niczego, gdyby nie patrzyła tak zawzięcie na swoje nogi.
„Biedny Twemlow umiera ze strachu, aby go nie wzięto za prawdziwego ojca. No! bo też nie miałby się czem pysznić“.
„Panią Weneering oszacować dziś można co najmniej na 2,000 funtów, nie licząc aksamitu jej sukni. Ojciec jej musiał stanowczo pożyczać na zastaw, bo skądby wzięła tyle klejnotów”.
Po skończonej ceremonii, pan Weneering podał ramię lady Tippins, prowadząc ją do karety, za nimi pośpieszyła reszta orszaku. Salony państwa Weneering, wspaniale przystrojone kwiatami, czekały na szczęśliwą parę. W orszaku było wiele osób zupełnie nowych, które się tu znalazły niewiadomo skąd. Osoby te, zdziwione z początku poufałym tonem, z jakim je tu traktowano, ośmieliły się wkrótce tak dalece, że przeczyły co słowo panu Weneering i to jeszcze przed śniadaniem. Tampony stawiły się w komplecie, gotowe na wszystko, chociażby przyszło im zastąpić pana młodego w razie, gdyby się ten niespodzianie zagubił. W antraktach pani Weneering wnosiła do salonu niemowlę, przystrojone w ubiór weselny i pokazywała je wszystkim, błyskając rubinami, szmaragdami, turkusami i brylantami, które zdobiły jej zakrzywione palce. Wreszcie lokaj-chemik zaprosił wszystkich do jadalni, która wyglądała dziś równie olśniewająco jak salony. Stół uginał się pod ciężarem srebrnych wielbłądów i pasztetów, zdobnych w Amorki i Kupidyny. Przed zajęciem miejsc pan Weneering ofiarował publicznie pannie młodej kosztowną bransoletkę, którą jej sam włożył na rękę. Wogóle jednak goście, zwłaszcza nowi, traktowali gospodarstwo tak, jakby państwo Weneering byli tylko poczciwymi restauratorami, u których zamówiono obiad, płacąc od osoby. Tampony zmiatały potrawy, jak to było ich zwyczajem, a nowi goście zapraszali się wzajemnie, najbezczelniej w świecie i dolewali sobie z niezwykłą szczodrością coraz to nowe kieliszki szampana. Co więcej, zaczęli robić głośne uwagi, ile też gospodarz zarobi na dzisiejszej uczcie i zachowywali się zupełnie tak, jakgdyby byli w knajpie. Pan Weneering nie mógł temu przeszkodzić, z powodu, iż był uwięziony pomiędzy lady Tippins a ciotką panny młodej, starszą panią, robiącą wrażenie osoby skamieniałej. Dama ta powzięła do starej trzpiotki natychmiastową nienawiść i obrzucała ją wciąż spojrzeniami Meduzy. Co więcej, ilekroć lady Tippins wygłosiła jakiebądź rozkosznie zalotne zdanie, skalista ciotka okazywała swoje zgorszenie rozgłośnem chrząkaniem, które zaczęło wreszcie zwracać uwagę całego stołu. Prócz tego zaznaczała swą niechęć, odrzucając energicznie wszystkie półmiski, z których nabrała coś wpierw lady Tippins, przyczem mówiła głośno:
— Nie! nie! zabierzcie to sobie, ja takich rzeczy nie jadam.
Chciała widocznie dać do zrozumienia, że, używając tych samych potraw, jakiemi żywi się podstarzała piękność, mogłaby się sama stać do niej podobna, co byłoby opłakanym i haniebnym dla niej końcem. Lady Tippins wywzajemniała się, jak mogła, tak zaciekłej antagonistce, trzymając ją pod ogniem swej lornetki, ale arystokratyczne te tony nie zrobiły żadnego wrażenia na kamiennej ciotce, która dotrwała do końca w jawnie wrogiej postawie. Co się tyczy starszego drużby, ten siedział całkiem wyczerpany, przechylając się w tył na poręczy krzesła i zdawał się korzystać z tego momentu, dla zrobienia obrachunku wszystkich win, jakie popełnił w życiu; podobnie zachowywał się przyjaciel jego, Eugeniusz. Że jednak wszystko ma swój koniec, skończyła się i owa uczta weselna, a nowożeńcy zaczęli się żegnać, mając odpłynąć w poślubną podróż na wyspę Wight. Na znak, dany przez pana Weneeringa, orkiestra, ustawiona przed oknem, zagrała hucznego marsza, co ściągnęło oczywiście licznych widzów i słuchaczy. W tej chwili lokaj-chemik, który stał w bramie domu, chcąc dodać splendoru odjazdowi, doznał niespodziewanie przykrej zniewagi. Oto jeden z Tamponów rzucił za odjeżdżającymi starym trzewikiem, co, jak wiadomo, przynosić ma szczęście podróżnym. Ponieważ jednak był już porządnie zamroczony winem szampańskiem, trafił więc w lokaja, zamiast przysporzyć powodzenia nowożeńcom.
Na tem skończyła się uroczystość, goście rozpierzchli się błyskawicznie, Mortimer z Eugeniuszem znikli, jak inni, podobnież Twemlow i ciotka Meduza, zachowująca do końca kamienną postawę.
Każda wszakże rzecz ma swą odwrotną stronę medalu, dostrzegliby ją więc i w tych godach weselnych ci, którzyby spotkali nowopobraną parę, w niespełna dwa tygodnie po ślubie. Nowożeńcy, którzy znajdowali się jeszcze na wyspie Wight, spacerowali nad morzem, ale odciski ich stóp na piasku wskazywały, że ani chwili nie szli z sobą pod rękę. Sofronia, dziurawiła piasek parasolką, a małżonek jej wlókł za sobą laskę, trzymając ręce z tyłu.
— Czy powiesz mi wreszcie Sofronio? — zaczął Alfred Lammie po długiem milczeniu.
— Nie mam ci nic do powiedzenia. Co za nieuczciwość!
— Co powiedziałaś? — syknął Alfred Lammie, zagarniając ręką, swe krzaczaste faworyty, tak, że twarz jego zdawała się tonąć w gęstwinie żółtej trawy.
— Nic nadzwyczajnego, — odrzuciła wyniośle Sofronia, nie przestając iść szybko.
— Powiedziałaś nieuczciwość.
— A gdyby nawet.
— Tu niema gdyby... powiedziałaś to na pewno.
— Przypuśćmy, że powiedziałam... i cóż dalej.
— Czy śmiałabyś powtórzyć mi to prosto w oczy?
— Tak, — odparła Sofronia, zatrzymując się i obrzucając swego małżonka pogardliwem spojrzeniem. — A teraz ja z kolei spytam, czy śmiałbyś rzucić mi w oczy coś podobnego?
— Nie zrobiłem tego.
Była to prawda. Wobec tego Sofronia uciekła się do zwykłego wybiegu kobiecego.
— Mało mnie to obchodzi, co pan zrobił, a czego pan nie zrobił — rzekła wyniośle.
— Masz szczególny sposób dyskutowania.
— Dawałeś mi do zrozumienia, że posiadasz majątek, — wybuchnęła Sofronia.
— Nigdy tego nie robiłem.
— W takim razie pozory mnie zwiodły.
— A ty, czy nie starałaś się wzbudzić we mnie przekonania, że jesteś bogata?
— To nieprawda.
— W takim razie i mnie pozory zwiodły.
— Czy to moja wina, że, będąc awanturnikiem i łowcą posagowym, nie miałeś dość odwagi i rozumu, aby dowiedzieć się prawdy?
— Pytałem Weneeringa.
— Cha! cha! Cóż może o mnie wiedzieć taki Weneering.
— A teraz ja cię zapytam, kto wmówił w ciebie, że jestem bogaty?
— Nadawałeś sobie takie pozory.
— Więc nie radziłaś się nikogo? Owszem, pytałam Weneeringa.
— Który wiedział o mnie tyle, co i o tobie.
Po krótkiej pauzie Sofronia zatrzymała się znów i rzekła z pasyą:
— Nie daruję tego nigdy Weneeringom.
— Ani ja — stwierdził zimno jej mąż.
Zaczęli znów spacerować po wybrzeżu, żłobiąc za sobą ślady na piasku parasolką i laską.
Morze padało, słońce, które niedawno jeszcze powlekało złotą jasnością brutalne stoki skał, schowało się gdzieś, zostawiając już tylko na wybrzeżu brudne, błotniste plamy, ale nawet, uciekające jedna za drugą zdawały się piętnować pogardą i odrazą tych dwoje oszustów, złapanych we własne sidła.
— Wyrzucasz mi, żem wyszła za ciebie przez wyrachowanie — mówiła Sofronia — a czyż mogłeś rościć sobie pretensye, abym się rozkochała w twojej osobie? to doprawdy przechodzi granice.
— Mógłbym ci oddać pięknem za nadobne, Sofronio, i zadać ci to samo pytanie.
— A zatem — rzuciła Sofronia szybko — niedość, żeś mnie oszukał, chcesz mnie jeszcze znieważać!
— Wcale nie, przecież to nie ja podniosłem drażliwą kwestyę, a tylko ją odwróciłem.
— Ba! — zawołała młoda małżonka, łamiąc parasolkę.
Twarz Alfreda Lammie pozieleniała i wystąpiły na nią złowróżbne plamy. Umiał się wszakże hamować, gdy małżonka jego nie ukrywała wcale swojej wściekłości.
— Rzuć to! — syknął Alfred Lammie, wskazując parasolkę — zrobiłaś z tego przedmiot bezpożyteczny, który cię tylko ośmiesza.
Na to pan Sofronia Lammie obrzuciła męża obelgami, nazwała go łotrem, chwyciła parasolkę i chciała go bić.
On wytrzymał to wszystko w milczeniu.
Wtedy Sofronia uciekła się do płaczu. Nazwała się najnieszczęśliwszą z kobiet, oszukaną, skrzywdzoną i pohańbioną. Zapytywała przytem swego małżonka, dlaczego jest taki podły i nie dobije jej odrazu, skoro mógł ją do tego stopnia skrzywdzić. Czemu nie wydrze jej życia, które złamał doszczętnie. Zaczęła łkać, mówiła wiele o intrygach i oszustwie, wreszcie opadła na ławkę kamienną i przeszła przez wszystkie możliwe fazy histerycznej wściekłości,
Mąż jej stał przez cały ten czas nieruchomy, a plamy, które wystąpiły mu były na twarz jak piętna szatańskie, nikły powoli. Oddychał tylko ciężko, jak człowiek, który wraca z szybkiego pościgu.
— Wstań pani — rzekł wreszcie — i pomówmy poważnie.
Nie zwróciła uwagi na ten rozkaz.
— Wstań, mówię ci, Sofronio!
Mówisz? Doprawdy mówisz? — przedrzeźniała go z najwyższą ironią.
Spuściła głowę, udając, że nie wie o tem, iż mąż jej patrzy na nią, ale czuła na sobie ten wzrok i była zakłopotana.
— Wstań pani, pójdziemy stąd mistress Lammie, dosyć już tych scen. Zrozumiała mnie pani?
Podał jej rękę a ona nie opierała się dłużej i wstała. Poszli tym razem w stronę swego mieszkania,
— Mistress Lammie — mówił do niej Alfred. — Byliśmy oboje oszukani i oszukaliśmy się wzajemnie, jest to błędne koło, z którego nie wyjdziemy.
— Pan pierwszy zaczął mnie wyróżniać.
— Poco wspominać fakty, których, niestety, nie potrafimy już odwołać.
— Zostałam haniebnie wyzyskana.
— Ja także. Myślę, Sofronio, że uspokoiłaś się już o tyle, aby zrozumieć nasze wzajemne położenie i przyznaję ci chętnie, że byłem ostatnim głupcem, żeniąc się z tobą tak na słowo.
— A ja! — przerwała mu Sofronia — a ja, czem byłam!
— Tak, ty także, sięgnąwszy myślą wstecz, możesz sobie powiedzieć, żeś zrobiła głupstwo.
— Niestety, odrobić już tego nie możemy, musimy też pomyśleć, co z tego wyniknie.
— Wstyd i nędza — rzekła z goryczą Sofronia.
— Niekoniecznie. Wynika z tego przedewszystkiem trzeba jasnego porozumienia się. Podaj mi rękę, Sofronio, i słuchaj uważnie. Przełożę ci moje warunki, dzieląc je na trzy punkty, aby być lepiej zrozumianym. A więc „primo“ dość już przykra rzecz, żeśmy się na sobie zawiedli, nie potrzebujemy tego rozgłaszać. Czy zgadzasz się na to?
— Tak, jeśli to możliwe.
— Umieliśmy przecie siebie oszukać. Dlaczegóżby nie miało się nam to udać wobec innych. Zrozumiałaś?
— Tak.
— Następnie, ponieważ Weneeringowie przez głupią próżność przyczynili się do wprowadzenia nas w błąd, musimy się zemścić na Weneeringach.
— Co to, to najchętniej!
— Mimo to, nie będziemy im przeszkadzali we wciąganiu nowych ludzi w podobne sieci, w jakie sami wpadliśmy, o ile to nam korzyść przyniesie.
— Naturalnie.
Po trzecie, Sofronio, nazwałaś mnie awanturnikiem i miałaś słuszność, ale że i ty sama nie jesteś niczem innem, jak zwykłą awanturnicą, mamy więc oboje działać solidarnie w każdej sprawie, która może nam przynieść pieniądze.
Zgodziła się i na to po krótkiem wahaniu.
A wreszcie jeszcze jedno. Okazałaś dziś Sofronio bardzo przykry charakter, otóż proszę jakich byłem dziś świadkiem, nie się nigdy; bo mogę cię upewnić, że charakter mój jest prawie dyabelski i, gdybym zmuszony był kiedy dać mu upust, nie wypadłoby to na twoją korzyść.
Sformułowawszy w ten sposób i zatwierdziwszy ten kontrakt ślubny, czcigodna para powróciła do swego gniazdka.
Jeżeli Alfred Lammie, chcąc poskromić swoją żonę, uznał za stosowne ogołocić ją z resztek poczucia godności osobistej i szacunku dla samej siebie — to cel ten został w zupełności dopięty.

ROZDZIAŁ XI.
Człowiek, który pracuje w pocie czoła.

Mortimer Lightwood i Eugeniusz Wrayburne zamieszkali razem i prowadzili wspólne kawalerskie gospodarstwo, stołując się u restauratora, który przysyłał im obiad. Przyjaciółmi byli i kolegami od dzieciństwa, a teraz przyjaźń ta zacieśniła się bardziej jeszcze.
Wiosna już była, ale nie ta urocza wiosna, opiewana przez poetów, ale zimna, dżdżysta, przenikliwa, ostra, a przedewszystkiem wietrzna. Wiatr nie dął, ale poprostu smagał ludzi, rżnął, piłował, rozdrabniał wszystko na miałki pyłek. Wtedy to nastąpiło owo tajemnicze wirowanie miliarda papierków, tak charakterystyczne dla Londynu. Mniejsze i większe skrawki papieru unosiły się w powietrzu, opadały na krzaki, polatywały między drzewami, siadały na drutach telegraficznych, zwiedzały wszystkie kąty, mokły we wszystkich studniach i szukały napróżno schronienia za kratami wszystkich ogrodów, Zjawisko to, jak już wyżej wspomniałem, charakterystyczne dla Londynu, nieznane jest w Paryżu, bo stolica Francyi, mimo swej zamożności, umie i z takich nawet drobnostek wyciągać pożytek, a może i wicher nie bywa tam tak bezwzględny. Nasz Londyn za to bywa w takie dni wietrzne czemś najokropniejszem w świecie, ponurem, nadąsanem miastem, łączącem w sobie właściwości komina, który dymi, i jędzy, która się wścieka. Smutne, rozzgrzytane, opłakane miasto, bez najmniejszej szczeliny w swem okropnem, ołowianem sklepieniu; taki bywa nasz Londyn w dni wiosenne.
Taki też wydawał się Mortimerowi i Eugeniuszowi, gdy, spożywszy wspólny obiad, siedzieli o zmroku przy koniaku, paląc namiętnie papierosy.
— Uf! co za wiatr — rzekł Eugeniusz — a słychać go u ciebie tak przenikliwie, jakgdybyśmy siedzieli w latarni morskiej, oddanej pod straż naszą. Co do mnie, żałuję szczerze, że nie jestem latarnikiem.
— Zanudziłbyś się.
— Wcale nie gorzej, niż gdzieindziej. Pomyśl tylko, przynajmniej nie miałbym tam żadnych rozpraw sądowych.
— Ani klijentów. — dodał Mortimer.
— Gdybyśmy siedzieli tak we dwóch na samotnem wybrzeżu, lady Tippins nie mogłaby nas odwiedzać, a co lepsze, mogłaby zatonąć, zanimby się do nas dostała. Nie potrzebowalibyśmy uczęszczać na uczty weselne, widywalibyśmy czasem dla rozrywki rozbitków.
— Po za tą jedyną dywersyą byłoby to jednak życie monotonne zauważył Lightwood.
— Myślałem już o tem — odrzekł Eugeniusz, jakgdyby rozważał już na seryo projekt zamieszkania w latarni morskiej. — Byłaby to przynajmniej monotonia ograniczona, stokroć lepsza od bezgranicznej monotonii tak zwanego świata.
— Mówmy lepiej o twoim ojcu — zaproponował Lightwood, przypominając przedmiot rozmowy, który się im nieustannie wymykał.
— Dobrze — odparł Eugeniusz, sadowiąc się wygodnie w fotelu — mówmy o moim czcigodnym rodzicu. Nie miałem, co prawda, zamiaru poruszać tej kwestyi do czasu zapalenia świec, bo jest to kwestya, wymagająca sztucznego oświetlenia, ale skoroś ją raz rozpoczął...
Tu Eugeniusz przegarnął węgle, a gdy trysnął z nich nowy płomień, mówił dalej:
— Otóż czcigodny mój rodzic znalazł w swem czcigodnem sąsiedztwie kobietę, którą przeznacza na żonę swemu synowi.
— Majątek jest? — spytał Lightwood.
— Naturalnie, że jest, bez tego mój czcigodny rodzic nie byłby jej wybrał. A teraz pozwól, że dla skrócenia czasu nie będę wciąż mówił mój czcigodny rodzic, tylko M. C. R. To nawet będzie dobrze brzmiało, przypominając coś, jakgdyby: jego ekscelencya książę Wellington.
— Co ci za pomysły przychodzą do głowy...
— Otóż M. C. R. należy do tego typu ludzi, którzy obmyślają wcześnie karyerę swych dzieci w chwili ich urodzenia, a czasem jeszcze przed urodzeniem. Mnie więc przeznaczył od kolebki na członka palestry, którym też istotnie zostałem. Brak mi tylko, jak dotąd, licznej klijenteli, na i żony.
— Nie skarżyłeś się dotąd na ten drugi brak.
— Ja nie, ale M. C. R. pomyślał o tem za mnie. Słowo ci daję, że, gdybyś go znał tak dobrze, jak ja, toby cię M. C. R. ubawił tak samo, jak mnie bawi.
— Niezbyt synowskie orzeczenie,
— Kiedy ja, owszem, mam dla niego szczere przywiązanie, a nawet dużo szacunku. Ale posłuchaj dalej. Otóż, gdy mój najstarszy brat ujrzał światło dzienne, było z góry wiadome, że będzie musiał przez całe życie borykać się z kłopotami rodzinnymi, co się nazywa w oczach świata odziedziczeniem schedy ojcowskiej. O to więc nie potrzebował się troszczyć. Drugiego mego brata przeznaczył M. O, R. od dzieciństwa na filar naszego Kościoła, a on też został tym filarem, coprawda, chwiejnym. Skoro przyszedł na świat mój trzeci brat, M, C R., który nie pragnął tak szybkiego powiększenia rodziny, nie uczuł się jednak zaskoczony i już w pół godziny po jego urodzeniu zadecydował, że będzie to podróżnik, który objedzie wszystkie oceany; i rzeczywiście brat mój służy w marynarce, lecz nie odbył jeszcze owej okrężnej podróży. Wreszcie przyszedłem ja i wypełniłem wyrok obywatelski z wiadomym ci skutkiem. Potem przyszedł mój młodszy brat, w którym M. C. R. odkrył w niemowlęctwie już szalone zdolności do mechaniki i tak bez końca.
— To wszystko bardzo pięknie, ale cóż ta twoja przyszła?
— A! to już, niestety, pomysł M. C. R., który mnie wcale nie bawi.
— Czy ją znasz?
— Nie widziałem jej nigdy.
— A więc należałoby spróbować.
—. Mój drogi, ty mnie znasz, ty wiesz, czy ja jestem stworzony do małżeństwa, ja, który się wszystkiem łatwo przesycam, a w gruncie nudzę się stale, bezwzględnie, rozpaczliwie.
— Nie jesteś konsekwentny, Eugeniuszu.
— Owszem, upewniam cię, że się nudziłem i nudzę najkonsekwentniej w Świecie...
— Tak, ale przed chwilą mówiłeś sam, że monotonia byłaby ci we dwoje znośniejsza.
— W latarni morskiej, mój drogi, tak, w latarni morskiej możebym się jeszcze zdecydował.
Ciemność ogarnęła tymczasem pokój, wypełzając ze wszystkich kątów.
Za oknem wicher wył coraz żałośniej i dzwonił ponuro o szyby. Eugeniusz przeciągnął się leniwie, a potem przystąpił do okna, które, jak wiadomo, wychodziło na cmentarz. Chciał, jak się zdaje, rozkoszować się jeszcze spokojem, jakiego zażywał przy ogniu przez porównanie go z wichurą, szalejącą na dworze.
Patrzył więc na pogrążone w mroku grobowce, z których podnosić się zdawały wydłużone cienie,
— Rzekłby kto, — szepnął — że duchy umarłych wybrały się na spacer, a zabłąkawszy się pukają do naszych okien, by nas zapytać o drogę.
Wygłosiwszy to zdanie, Eugeniusz powracał do swego fotelu, lecz zatrzymał się w pół drogi.
— Patrz tylko — rzekł do Mortimera — zdaje mi się, że naprawdę wywołałem upiora.
Lightwood odwrócił głowę i dojrzał przy drzwiach coś podobnego do człowieka.
— Za pozwoleniem! — odezwał się ochrypły głos. — Czy jeden z panów jest adwokatem i nazywa się Lightwood?
— Należy pukać — rzucił szorstko Mortimer.
— Za pozwoleniem panów, drzwi były otwarte.
— Czego tu chcecie?
— Za pozwoleniem — powtórzył ochrypły głos — czy jeden z panów jest adwokatem i nazywa się Lightwood?
— Tak — odparł Mortimer.
— To dobrze — odparł ochrypły głos, zamykając drzwi. — Przyszedłem tu w interesie do pana adwokata.
Lightwood zapalił świecę i zobaczył przy drzwiach podejrzane indywiduum, miętoszące w ręku zatłuszczoną czapkę, niegdyś futrzaną, dziś wytartą do skóry i przypominającą raczej butwiejące szczątki zdechłego kota lub psa.
— O co idzie? — spytał Mortimer. — To pan jest panem adwokatem Lightwood? — powtórzył raz jeszcze właściciel czapki, siląc się bezskutecznie na przyjemny uśmiech.
— To ja.
— W takim razie, proszę łaski pana adwokata — mówił przybysz, zginając się w służalczym ukłonie — proszę mieć wzgląd na to, że ja jestem biednym człowiekiem, pracującym w pocie czoła i chciałbym złożyć przysięgę.
— W takim razie zwróć się pan do kogo innego.
— Ależ ja chcę zrobić Alfreda Dawid...
— Czy to imię wasze?
— Ależ nie; ja chcę zrobić Alfreda Dawid na ręce pana adwokata.
— Affidawit[4] — mruknął Eugeniusz, nie przestając palić papierosa.
— Nie mam kwalifikacyi do przyjmowania takich zeznań — objaśnił go Mortimer.
Osobnik z czapką zdawał się być zawiedziony, ale po namyśle rzekł znowu:
— To może pan adwokat będzie łaskaw spisać to, co powiem bez przysięgi.
— Powiedzcie, o co chodzi?
— O co chodzi — powtórzył, przysuwając się bliżej. — Chodzi tu o nagrodę 5,000 funtów, to nielada gratka.
— Siadajcie, proszę — rzekł Mortimer, który odgadł z tych słów, że chodzi tu o jakiś ślad, dotyczący morderstwa Johna Harmon. — Może napijecie się wina?
— Nie odmówię, jeśli taka łaska pana adwokata.
Mortimer nalał mu pełny kieliszek, który gość wypił w ten sposób, że popłukał sobie usta winem, przelewając je najpierw pod prawy policzek, następnie pod lewy, aby je wreszcie połknąć.
— Może jeszcze?
— I owszem.
Kieliszek znów został napełniony i wypróżniony w ten sam sposób, co poprzednio.
— Jak się nazywacie?
— Pan adwokat się za bardzo śpieszy — rzekł gość z odcieniem wymówki. — Mówiłem już, że jestem biednym człowiekiem, pracującym w pocie czoła i chcę przysłużyć się sprawiedliwości. A to, co mam powiedzieć, ma być przecie spisane.
Uwzględniając trafność tego życzenia, Mortimer przysunął arkusz papieru i pióro, gdy przyjaciel jego ofiarował się służyć mu za pisarza,
— A teraz powie pan swoje nazwisko? — spytał Lightwood.
Ale człowiek, pracujący w pocie czoła, nie czuł się jeszcze dostatecznie zabezpieczony.
— Za pozwoleniem pana adwokata, tamten pan, co pisze, jest świadkiem niby, to też i ja chciałbym wiedzieć nazwisko jego i adres.
Eugeniusz wyjął z portfelu swój bilet wizytowy i rzucił go na stół nieufnemu gościowi, który zwinął w trąbkę ową kartkę i zawiązał ją w węzełek chustki od nosa.
— A teraz — zaczął Lightwood — radzę panu skupić uwagę na każde słowo, bo wszystko będzie spisane. Zatem nazwisko?
— Roger Riderhood.
— Miejsce zamieszkania?
— Limehole nad rzeką.
— Zajęcie?
Na to pytanie odpowiedział Riderhood z mniejszym pośpiechem, niż na dwa poprzednie.
— Mam robotę na rzece.
— Byliście kiedy karani?
Lekko zmieszany tem pytaniem, Riderhood udał, że go nie dosłyszał.
— Pan adwokat pytał mnie o co?
— Siedzieliście już kiedy w więzieniu?
— Tylko raz, ale to się przecie może każdemu zdarzyć.
— Za co?
— Za to, że włożyłem kiedyś, tak przez żart, rękę do kieszeni pewnego majtka, ale to był mój przyjaciel.
— Rozumiem teraz, na jakiem polu pracujecie w pocie czoła — zauważył Eugeniusz.
— Tak, dobrze pan powiedział Nieraz to mi pot kroplami spływa aż na ziemię, jak deszcz, proszę pana adwokata, jak deszcz kroplisty.
Eugeniusz przechylił się w tył na krześle i patrzył na Riderhooda, puszczając z papierosa kółka dymu. Tamten namyślał się, gładząc rękawem swoją czapkę, a potem zaczął:
— Proszę tak pisać: „Ja, Roger Riderhood, który mówię do was, zeznaję, że znam człowieka, który zabił Harmona. Człowiekiem tym jest Jesse Hexham, którego nazywają także Gafferem. On wyłowił ciało Harmona, ale wprzód go zabił, to jego ręka spełniła to morderstwo.“
Na tak stanowcze oświadczenie, obaj przyjaciele spoważnieli.
— Na czem opieracie to oskarżenie? — pytał Lightwood.
— Na czem? — zastanowił się Riderhood, wycierając twarz rękawem. — A bo ja, za pozwoleniem panów adwokatów, ja dawniej robiłem na rzece z Gafferem, robiliśmy obaj, we dnie i w nocy. Ale ja już wtedy pomiarkowałem sobie, że on ma jakieś sposoby nie całkiem przyzwoite. Ja go też porzuciłem, za pozwoleniem panów adwokatów; pierwszy wycofałem się z tego interesu... On ma córkę i ja z góry mówię panom adwokatom, że ta córka mówić będzie co innego. Ale takie gadanie funta kłaków nie warte, bo ona zwyczajnie, jak córka, gotowa kłamstwo na kłamstwie stawiać, byle go tylko uniewinnić.
— Wszystko to niczego nie dowodzi — przerwał mu Lightwood.
— Niczego? — powtórzył Riderhood, nie tyle zdziwiony, co niezadowolony.
— Naturalnie, że niczego, a raczej jest to tylko dowodem, że macie w posądzeniu Gaffera.
— Przecież mówiłem, co może poświadczyć ten pan adwokat, co pisze, że gotów jestem przysiądz, że jako ten świat jest wieczny i końca mieć nie będzie, tak prawdą jest, że Gaffer zabił tego Harmona.
— Przysięga wasza dowiedzie tylko, że wy istotnie podejrzewacie Gaffera, ale nie daje żadnej pewności, że on istotnie popełnił tę zbrodnię... tak mówi prawo.
— Napewno? — spytał słodziutko Riderhood.
— Najpewniej w świecie, wasza przysięga nie wystarcza.
— A czy ja powiedziałem, że wystarcza, niech powie ten pan adwokat, co jest świadkiem naszej rozmowy, czy ja powiedziałem coś podobnego?
— Dawał hultaj do zrozumienia coś podobnego, ale istotnie nie powiedział.
— A co! — zawołał z tryumiem Riderhood, — jak to dobrze mieć świadka.
— A więc mówcie dalej, co macie do powiedzenia i to bez żadnych wykrętów.
— Niech tylko pan adwokat pisze słowo w słowo, co powiem, a zobaczymy, czy to nie wystarczy. Otóż ja, Riderhood, mówię i twierdzę, że Gaffer powiedział mi sam własnemi ustami, że zabił tamtego człowieka.
— Uważaj pan na słowa swoje, mości Riderhood.
— Uważać na słowa swoje... ależ ja powtórzyć to mogę choćby sto razy, że Jesse Hexham, zwany także Gafferem, powiedział mi sam, że nikt inny, tylko on, zrobił koniec z Harmonem.
— Gdzie znajdowaliście się wtedy obaj?
— Gdzie?.. ależ powiem to, naturalnie, niech pan adwokat będzie spokojny, że nie skłamię ani na źdźbło; ja przecież wiem, czem to pachnie, jak się robi Alfreda Dawid. Wychodziliśmy wtedy obaj z gospody „Pod sześciu tragarzami“, która stoi przecie na miejscu i nie ucieknie. Pan adwokat może ją widzieć choćby zaraz.
— I kiedyż to było?
— Wieczorem tego samego dnia, kiedy Gaffer wyłowił trupa. Wychodziliśmy, jakem mówił, obaj w nocy na pięć minut, a może na siedem minut przed dwunastą, na to przysięgać nie będę, bo to delikatna sprawa, szczególniej, jak człowiek przysięga z Alfredem Dawid.
— Mówcie dalej.
— A jakże, powiem, przecie po to przyszedłem. Rog Riderhood — mówi do mnie Gaffer; — ja się nazywam Roger, ale mówią mi Rog, nie dlatego, żeby mi uchybić, tylko, że to niby krócej.
— Nie zabierajcie nam czasu zbytecznymi szczegółami, panie Riderhood.
— Przecież ja nie powiedziałem ani jednego fałszywego słowa, panie adwokacie, wszystko tak było, jakem rzekł, że Gaffer powiedział do mnie: Słuchaj Rog Riderhood, dziś na rzece o małom cię nie zamalował wiosłem i powiedziałem parę przykrych słów, jak to bywa między kolegami. Ale bo widzisz, Riderhood, ty mi coś zanadto wścibiasz nosa do mojego czółna. Było tak właśnie; jego córka może poświadczyć, żeśmy się przemówili na rzece.
— Mówcie tylko to, co się odnosi do tego zabójstwa.
— A właśnie, zaraz powiem. Więc ja mu rzekłem wtedy: — Słuchaj, Gaffer, ty bo wypłatałeś brzydki kawał temu topielcowi, a on mi na to: To widzisz dla jego pieniędzy... tak mi powiedział słowo w słowo.
Nastało dłuższe milczenie i słychać było tylko ciche syczenie ognia, dogasającego na kominku. Riderhood skorzystał z tej pauzy dla wytarcia sobie twarzy, rąk i czoła wierzchem swej czapki.
— Nie macie już nic więcej do powiedzenia? — spytał wreszcie Mortimer.
— Jakto? — pytał z głębokiem zdumieniem Riderhood. — Niech tu na miejscu przepadnę, jeśli co z tego rozumiem. Cóż tu można jeszcze powiedzieć?
— Nie zadawałeś mu żadnych pytań?
— Ani mi to przez myśl nie przeszło, tak mnie to jakoś otumaniło. Ale od tego czasu powiedziałem sobie, że między mną a Gafferem wszystko skończone. On szukał ze mną zgody, prosił, błagał, ale ja nic. Jestem wprawdzie biedny człowiek, pracujący w pocie czoła, ale powiedziałem mu: Jeżeli tak, to nie próbuj nawet patrzeć w tę stronę, gdzie pracuje Rog Riderhood. Tak mu powiedziałem słowo w słowo.
— I dlaczego chowaliście tak długo dla siebie tak ważną wiadomość? Czemu nie złożyliście wcześniej takiego zeznania, jak dziś?
— Dlaczego, pan adwokat pyta? Ot, jakoś głowy nie miałem.
— Wtedy nie było jeszcze wyznaczonej nagrody — zauważył Eugeniusz, rysując profil kobiecy na skrawku papieru.
— Pan adwokat utrafił w samą prawdę, nie było wtedy jeszcze wyznaczonej nagrody, więc chociaż chodziło mi ciągle po głowie, że trzebaby komuś powiedzieć to, co wiem, schowałem to dla siebie. Ale teraz oto przeczytałem na afiszach, że pan adwokat Lightwood przeznacza taki szmat złota temu, co znajdzie zabójcę. Powiedziałem też sobie zaraz. Słuchaj, Riderhood, dlaczego masz lepiej życzyć Gafferowi, niż sobie, jeżeli on ma córkę, to i ty masz córkę.
— Więc macie córkę, panie Riderhood?
— Tak jest, panie adwokacie, mam córkę... 22 lata skończy w październiku. Powiedziałem też sobie: Masz córkę, a garniec złota sam ci lezie w ręce, czy go nie weźmiesz?
— Słusznie — powiedział Eugeniusz, wykończając swój rysunek.
— Tak jest, garniec pieniędzy... i byłoby to sprawiedliwie, gdyby człowiek, pracujący w pocie czoła, wypuszczał z rąk tyle grosza? Pocóżby w takim razie pan Lightwood ogłaszał taką rzecz afiszami? Czy to pan Lightwood nie miał prawa wyznaczyć nagrody i czyż do mnie należy ganić to, co zrobił pan adwokat?
— Tak, to z pewnością nie należy do was — zauważył Eugeniusz.
— Ja też to sobie odrazu pomyślałem i skoro tylko przeczytałem na afiszu adres pana adwokata, przyszedłem tu, aby spełnić swój obowiązek.
— Co myślisz o tem wszystkiem? — spytał Mortimer Eugeniusza, zniżając głos.
— Myślę, że trzeba zaprowadzić tego człowieka do naszego inspektora policyjnego, tam nad rzekę,
— Tak, to jest nawet konieczne, ale co myślisz o jego zeznaniach?
— Myślę, że to jest wielki łotr, ale zeznania jego mogą być prawdziwe, mimo, że złożył je jedynie dla pozyskania premii.
— Coprawda, szczerość nie patrzy mu z oczu.
— O ile sobie przypominam, to i wspólnik jego nie wygląda też zbyt cnotliwie, zdaje się, że należą obaj do sfery społecznej rzezimieszków.
Riderhood usiadł tymczasem przed ogniem, usiłując napróżno podsłuchać rozmowę przyjaciół.
Nagle Eugeniusz rzekł:
— Mówiłeś, panie Riderhood, że i Hexman ma córkę, czy podejrzewasz ją także o współudział w zbrodni?
„Pracownik w pocie czoło” namyślał się chwilę, a doszedłszy widocznie do wniosku, że objęcie oskarżeniem Lizy nie przyniesie mu żadnej korzyści, odpowiedział przecząco.
— Więc poprzestajesz na wplątaniu w tę sprawę jej ojca?
— To nie ja go wplątałem, on się sam wplątał.
— Trzeba z tem skończyć — szepnął Eugeniusz — pójdziemy tam piechotą?
— Tak, aby dać mu jeszcze po drodze czas do namysłu.
Lightwood zdmuchnął świecę, delator powstał także i wyszli wszyscy trzej.
— Idź pan przodem, panie Riderhood — rzekł Lightwood — wiesz zapewne, gdzie nas masz zaprowadzić.
— Rozumie się, panie adwokacie.
Mówiąc to, okropny człowiek wciągnął obu rękami na uszy swoją wstrętną czapkę i szedł, zgarbiony nieco, poprzedzając obu przyjaciół.
— Patrz tylko na niego — rzekł Mortimer do Eugeniusza — czy nie wygląda na zdecydowanego szubienicznika?
— Który w dodatku powiesiłby nas bez wahania, gdyby mu się nadarzyła sposobność.
Była to jedyna wymiana słów, na jaką sobie pozwolili w czasie dość długiej wędrówki przez ulice, biegnące wzdłuż Tamizy.
Riderhood szedł przed nimi w jednakiej zawsze odległości, jak los nieubłagany. Obaj młodzi ludzie nie spuszczali go z oczu i obaj życzyli sobie w duszy, aby im gdzie zginął lub zaprzepaścił się w drodze, ale nie zanosiło się na to wcale. Ten poseł nieszczęścia, który wydać miał za złoto głowę dawnego kolegi, nie dałby się niczem odstraszyć.
Nie powstrzymał go też i grad spory, który napotkał ich w pół drogi, zaściełając ulice białemi kuleczkami,
Riderhood szedł bez wytchnienia, rozgniatając grad bezkształtnie obutemi stopami, dziurawiąc niemi błoto i zostawiając po sobie głębokie odciski, które nie przypominały w niczem stóp ludzkich. Wiatr nie przestawał wyć i dąć i porywał, zda się, z sobą całą wrzawę i ruch uliczny, tak, iż zdawało się chwilami, że wszystkie odgłosy miejskie podnosiły się w górę i że znajdują się gdzieś w powietrzu.
Wreszcie Riderhood i obaj adwokaci zatrzymali się przed gospodą „Pod sześciu tragarzami“; wtedy dopiero Riderhood uznał za stosowne przemówić:
— Widzicie, panowie, te czerwone firanki, to jest właśnie gospoda panny Patterson, tej, o której mówiłem. Nie uciekła, sami panowie widzicie, że nie skłamałem.
— Pocóżeś nas tu sprowadził?
— Chciałem pokazać panom „sześciu tragarzy”, a zresztą Gaffer mieszka tu zaraz, pójdę zobaczyć, czy jest w domu.
Odszedł na chwilę, ale wnet powrócił.
— Niema Gaffera, ani jego czółna, ale jego córka jest w domu i czeka go z kolacyą, to znaczy, że zaraz przyjdzie i nie będzie trudno go wziąć.
— Chodźmy do posterunku — rzekł Lightwood.
Riderhood odrzekł na to, że rozumie sam, jak niezbędna jest ta wizyta, poszli więc wszyscy trzej do posterunku policyjnego.
Strażnica ta bezpieczeństwa publicznego wyglądała zupełnie tak samo, jak za pierwszą ich bytnością. Inspektor, który poznał odrazu Eugeniusza i Mortimera, nie zadziwił się wcale ich przyjściem. Podniósł tylko głowę od papierów i położył na boku pióro.
— Czy nie zechciałby pan przejrzeć tych notatek? — rzekł Mortimer, kładąc przed nim zeznania Riderhooda, spisane przez Eugeniusza.
Pan inspektor zabrał się do czytania i uczuł się tak wzruszony od pierwszych prawie wierszy, że spytał obu przyjaciół, czy nie mają przy sobie tabaki. Ponieważ jednak żaden z młodych ludzi nie używał tego narkotyku, inspektor potrafił się jakoś bez niego obejść.
— Czy wiecie, co tu jest napisane? — zapytał Riderhooda, ukończywszy czytanie.
Godny osobnik odpowiedział twierdząco, mimo to, inspektor odczytał mu raz jeszcze cały protokół tonem możliwie oficyalnym.
— Czy to wszystko jest zgodne z prawdą? — spytał następnie.
— Powiedziałem wszystko, co wiem — odparł delator.
— Ja sam zaaresztuję Gaffera — rzekł inspektor do Lightwooda. — A gdzie on jest? — spytał następnie Riderhooda — musicie to naturalnie wiedzieć.
Czcigodny dżentlmen odpowiedział to samo, co poprzednio, przyrzekając, że odnajdzie Gaffera za parę minut.
— Czy nie zechcielibyście, panowie, pójść ze mną do gospody „Pod sześciu tragarzami“? Bardzo przyzwoita oberża, gospodyni kobieta rzadkiej wartości. Poczekamy tam pod pozorem małej przekąski.
Obaj przyjaciele zgodzili się chętnie, inspektor więc wziął kapelusz i włożył do kieszeni parę żelaznych kajdanków, tak naturalnie, jakby to była para rękawiczek, poczem zawołał na swego agenta, który stanął przed nim w postawie służbowej.
— Wiesz, gdzie masz mnie szukać?
Agent salutował twierdząco.
— Co do was, Riderhood — mówił dalej inspektor — skoro będziecie mieli już co pewnego, zastukajcie do rozmównicy panny Patterson.
Owa rozmownica był to osobny gabinecik, rodzaj salonu, przeznaczonego dla znakomitszych klijentów panny Patterson. Po odejściu Riderhooda, Mortimer zapytał inspektora, co myśli o zeznaniach tego człowieka.
— Myślę, — odparł inspektor — że w zeznaniu tkwi jakaś część prawdy, a o ile coś było, to i Riderhood wziął w tem z pewnością udział, a teraz oskarża swego wspólnika, żeby sam uszedł kary, i w dodatku zarobił przyrzeczoną nagrodę. A wiecie, panowie, że się tak wszystko składa, że ten łotr może osiągnąć swój cel podwójny. A teraz, panowie, pamiętajcie, że nikt w gospodzie nie powinien się domyśleć, kim jesteście. Przedstawię was gospodyni, jako dostawców cegieł od strony Northfleet naprzykład i powiem, że czekacie na ładunek, który ma nadejść tratwą. Czy potraficie, panowie, utrzymać się w roli?
— Czy słyszysz Eugeniuszu? — spytał Martimer.
— Naturalnie — odparł tenże — od tej chwili nie istnieje dla mnie nic, prócz cegieł i cegielni.

ROZDZIAŁ XII.
Jaką bronią wojujesz, od takiej zginiesz.

Inspektor wprowadził obu przyjaciół do gospody Abbey, w której miał olbrzymie względy, jako stały bywalec, a jeszcze więcej, jako przedstawiciel władzy. Na cześć jego oświecono błyskawicznie gazem tak zw. rozmównicę, a Bob z rozkazu swej pani rozpalił zdumiewająco szybko wesoły ogień, który ogrzał natychmiast ten mały gabinecik.
— Podają tu znakomicie grzane Kseres — rzekł inspektor — może przyjęlibyście, panowie, małą flaszkę?
— Ależ oczywiście — odparł Eugeniusz — jako ceglarz z zawodu, przepadam za tem winem i w rodzinie mojej nie pijają innego.
Inspektor uśmiechnął się na tę gorliwość, z jaką Eugeniusz przejął się odrazu włożoną na niego rolą.
— Tak, tak, — rzekł — rodzina pańska położyła już znaczne zasługi w przemyśle ceglarskim.
— Naturalnie — potwierdził Eugeniusz — mój ojciec, a nawet mój dziad robili już w cegle. Otóż, jako najbardziej zainteresowany, podałbym wniosek, aby nie mieszać do tej ceglanej historyi młodej dziewczyny, która jest krewną jednego z tych ludzi.
— Zdaje mi się, że córką — rzekł na to Mortimer.
Na te słowa inspektor zesztywniał nagle.
— Możecie, panowie, być pewni, że młoda dziewczyna nie zostanie do niczego wmieszana, o ile to będzie możliwe.
— Prócz niej był tam, zdaje mi się, jeszcze jakiś chłopak, piętnastu lat mniej więcej.
— A! był, ale uciekł z domu, ma teraz inne zajęcie.
— Więc ta dziewczyna jest teraz sama?
— Zupełnie sama, czeka właśnie przy ogniu na powrót ojca.
W tej chwili przerwało rozmowę wejście Boba, który wniósł na tacy dymiący imbryk metalowy. Miał on właśnie uraczyć gości owym znakomitym trunkiem, który umiano przyrządzać z tak wyjątkowym talentem w gospodzie panny Paterson. Bob miał minę uroczystą, jak przystało na człowieka świadomego ważności dokonywanego czynu. — Prócz imbryka, przyniósł jeszcze na tacy rodzaj wydrążonego stożka żelaznego, który wetknął ostrym końcem w żar gorący, wypełniwszy go wprzód po brzegi winem już zagrzanem. Następnie ulotnił się raz jeszcze i powrócił, niosąc na drugiej tacy 3 szklanki olśniewająco czyste; pochylił się potem nad ogniem i czekał tak, dopóki wonna para nie zaczęła wydobywać się z żelaznego stożka. Wtedy wyrwał go szybko z ognia, okręcił w ręku, wywołując ciekawe syczenie, następnie przelał wino z powrotem do imbryka i nagrzewał nad parą każdą z kolei szklankę. Dopełniwszy tego wszystkiego, napełnił trzem gościom ich szklanki i czekał, złożywszy ręce na piersiach, na pochwały, których mu też nie szczędzono.
— Za powodzenie waszych cegielni! — zawołał inspektor, trącając się szklanką z Mortimerem i Eugeniuszem.
Bob wyszedł a po jego odejściu fikcyjne cegły stawały się zbyteczne, ale alegorya ta przypadła widocznie do smaku panu inspektorowi, bo nie przestał się nią i nadal posługiwać. Wyborny trunek wywołał ciepły nastrój i ożywił rozmowę, gdy w tem dało się słyszeć umówione pukanie do okna. Eugeniusz zadrżał, inspektor wstał i, włożywszy ręce do kieszeni, wyszedł z miną obojętną, jak człowiek, który chce zobaczyć jaka pogoda.
— To wszystko staje się przykre i wcale mi się nie podoba — rzekł Eugeniusz.
— Ani mnie — odparł Mortimer. — Gdybyśmy tak odeszli?
— Ty nie masz prawa odejść, a ja zostanę dla ciebie.
Rzekłszy to Eugeniusz, zamyślił się, a potem spojrzał na przyjaciela z jakimś dziwnym wyrazem.
— Czy wiesz? — mówił — że stoi mi ciągle w oczach ta czarnowłosa dziewczyna, która siedzi w tej chwili sama jedna przy ogniu. Czy zdajesz sobie sprawę, że my dwaj uknuliśmy niejako spisek przeciw tej biednej istocie, że oplątaliśmy ją w sieci, jak zdrajcy.
— Tak, trochę — odparł Mortimer.
— Nie trochę, ale ogromnie,
Tymczasem inspektor powrócił, donosząc, że nie odnaleziono dotąd ani Gaffera, ani jego czółna, Musiał popłynąć gdzieś dalej na rzekę, nie zważając na noc burzliwą. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, oczekuje przypływu, który bywa najwyższy o pierwszej godzinie w nocy — nie pozostaje więc nic innego, jak czekać cierpliwie.
— Nie mam odwagi narażać panów na tak straszliwą niepogodę — zakończył inspektor — ale sam czuwać muszę na wybrzeżu, ukryty za jednem z czółen.
Obaj przyjaciele oświadczyli na to, że towarzyszyć będą na wszelki wypadek panu inspektorowi, choćby dlatego, żeby go wogóle znaleźć w razie potrzeby. — Mortimer, robiąc to, spełniał swój obowiązek, ale Eugeniusz, który zazwyczaj nie lubił się fatygować z lada przyczyny, okazywał w całej tej sprawie niezwykłą energię i ciekawość,
Brzeg urwisty wyłożony był w tem miejscu oślizgłemi płytami kamiennemi, prowadzącemi da przystani, gdzie uwiązanych było kilka bark, zabezpieczonych tu od prądu, któryby mógł gdzieindziej porwać je w tak burzliwą noc. Miejsce to położone było prawie pod dawnym młynem, w którym obecnie mieszkał poławiacz trupów, nie było więc wątpliwości, że tu właśnie przymocuje on swoje czółno.
Tu więc ukrył się inspektor a Mortimer, obeznawszy się dobrze z miejscowością, powracać chciał pod „Sześciu tragarzy”. Wtedy przekonał się, że Eugeniusz znikł mu gdzieś w ciemnościach. Nie wiedział, że już przedtem przyjaciel jego postanowił dowiedzieć się naocznie, co robi córka Jerzego Hexhama, a może leż dlatego tylko przyszedł tutaj. Tu, pod oknami domu Gaffera, rosły wysokie trawy, tak, że można było dojść bez hałasu pod samo okno.
Tak też zrobił Eugeniusz. Spojrzał do środka i zobaczył dokładnie wnętrze izby, oświetlonej jedynie ogniem, płonącym na kominie. Lampa nie była zapalona, a Liza siedziała na podłodze przed ogniem, który oświecał czerwonawym blaskiem jej ładną a dziwnie smutną w tej chwili twarzyczkę, jej czarne oczy i bujne, czarne włosy, splecione w warkocze i opadające na ramiona.
Eugeniusz nie spuszczał z niej wzroku i widział refleksy od ognia, padające na jej policzki i nadające dziwny blask jej oczom. Potem zobaczył duże, jak groch łzy, spływające jej po twarzy z tych pięknych oczu. Sama była, opuszczona, a może przeczuwała coś.
Smutny widok przedstawiała ta piękna dziewczyna, płacząca przed ogniem, ale jakże czarujący zarazem.
Eugeniusz wzięty był całkowicie tym urokiem i pochłonięty aż do zapomnienia o wszystkiem, co z nim nie miało związku.
Nagle Liza wstała, jakby ją co tknęło i podeszła ku drzwiom.
Eugeniusz był zupełnie pewien, że to nie on był przyczyną jej niepokoju, zachowywał się bowiem tak cicho, tak nieruchomo, że nie mogła odgadnąć jego obecności. Odstąpił jednak od okna i skrył się za węgieł domu.
Liza otworzyła drzwi i stała kilka chwil, wpatrzona w ciemność.
— Ojcze! — zawołała po chwili — ojcze! czy to ty mnie wołasz?
Powtórzyła dwukrotnie to wołanie, a potem cofnęła się, mówiąc do siebie:
— Dwa razy, wyraźnie dwa razy słyszałam jego głos, a może mi się zdawało.
Wróciła do izby i zamknęła drzwi.
Eugeniusz zaś wycofał się z pod domu i odszukał Mortimera, który znajdował się już w gospodzie pod „Sześciu tragarzami”.
— To ohydne — mruknął do przyjaciela — powtarzam, że to ohydne, mam takie wrażenie, jakbym to ja był jakimś mordercą, czy zbrodniarzem.
— Suggestya tej ohydnej nocy — szepnął Mortimer.
Eugeniusz nalał sobie kseresu z imbryka, ale trunek ten, wyziębiony, nie miał już żadnego smaku, wypluł go też natychmiast w popiół,
— Tfu! zupełnie jakbym się napił zamulonej wody z Tamizy.
— Suggestya otoczenia — bąknął Mortimer.
— Wspaniały jesteś z twoją suggestyą. Czy długo tu jeszcze zabawimy?
— Nie wiem, musimy czekać na inspektora.
— Co do mnie, nie bawiłbym tu ani chwili dłużej. Ta oberża pod „Sześcioma tragarzami“, jest najsmutniejszem miejscem, jakie widziałem w życiu.
— Możemy ostatecznie odejść.
— Ostatni już czas chyba — szepnął Eugeniusz, otrząsając się cały. — Prócz innych czynników, wypędza nas stąd chyba te miliardy drobnoustrojów, które rzucają się tu na człowieka z dyabelskiem żarłoctwem,
W istocie, drobne owady, jakich nie brakło w gospodzie, opuściły widocznie dzienne schronienie, uważając obu przyjaciół za swój nocny żer. To ich ostatecznie zdecydowało. Zawołali Boba i zaczęli mu płacić.
— Słuchaj! — rzekł do parobka Eugeniusz, z nowym przebłyskiem humoru. — Gdybyś chciał kiedy pracować przy cegle, możesz się do mnie zgłosić.
— Dziękuję panu, ale mam tu dobre miejsce i skarżyć się nie mogę.
— No tak, ale, gdybyś kiedy zmienił zdanie, znajdzie się zawsze u mnie dla ciebie posada. Ja widzisz, jestem właścicielem, a ten pan jest moim buchalterem, prowadzi mi książki i wypłaca pensye i gratyfikacye, sute gratyfikacye, jeśli pracownik zasłuży na to, bo dewizą moją jest, jaka praca, taka płaca.
— To sprawiedliwie — odrzekł chłopak, kłaniając się nisko za otrzymany napiwek.
Wyszli wreszcie, a Mortimer rzekł:
— Śmieszny jesteś, Eugeniuszu, po co to wszystko?
— Śmieszny? bardzo być może, wszystko jest śmieszne na tym świecie.
Mortimer odczuł niejasno, że dzisiejszego wieczora zaszła w przyjacielu jego jakaś zasadniczą zmiana.
Przechodząc obok domu Gaffera, zobaczyli światło w jego oknie,
— Patrz, Mortimerze, ona tam wciąż czeka.
— Chodźmy zobaczyć przez okno.
— Po co? po co? daj jej spokój, dajmy jej wreszcie spokój.
Chwycił za rękaw Mortimera. Doszli do posterunku inspektora, który się niczego dotąd nie doczekał.
— Widziałem córkę jego — mówił urzędnik — otworzyła drzwi i zawołała dwa razy, „czy to ty ojcze?“ widocznie oczekuje go za chwilę, jeżeli zresztą nie oznacza to, że chciała go w ten sposób ostrzedz.
— Z równem powodzeniem twierdzićby można, że to znaczy „Rule Britannia — mruknął Eugeniusz.
Przycupnęli obok inspektora, a po niejakim czasie Eugeniusz wyciągnął się, jak długi na dnie czółna i zakrył sobie twarz kapeluszem.
Godziny upływały za godzinami, wiatr przynosił od strony miasta odgłosy dzwonów i zegarów. Słyszeli bijącą pierwszą godzinę po północy, a połem drugą i trzecią. I bez tego zresztą poznaliby, że noc już upłynęła, widząc na rzece szeroki, czarny pas, oznaczający cofanie się wody, czyli odpływ.
Zdawało się już, że człowiek, na którego czatowali, zdołał umknąć, ostrzeżony przez kogoś.
Riderhood klął już zcicha i żalił się na cały ród ludzki, który pozbawić go chce owoców jego pracy, wreszcie pomysłowy ten człowiek udzielił inspektorowi zbawiennej rady,
— Mam tu swoje czółno, panie inspektorze.
— A więc?
— Wsiądę i popłynę zobaczyć, co się dzieje? Znam doskonale zwyczaje Gaffera, wiem, o której godzinie i gdzie bywa jego łódź w czasie odpływu.
— Niezła myśl — rzekł inspektor.
— A jeżeli uda mi się znaleźć co, to świzdnę.
— Zwracam uwagę czcigodnego pana Riderhood — rzekł Eugeniusz, — że świzdanie jest odgłosem, który symbolizuje tajemnicę i wywołuje różne wnioski. Otóż, jeżeli czcigodny Riderhood raczy liczyć się z mojem skromnem życzeniem, to radzę mu, aby nie gwizdał.
— Który z panów adwokatów mówi, żeby nie świzdać? — zagadnął Riderhood. — Widzi mi się, że to ten drugi adwokat, co pisał i był świadkiem.
— Odnośnie do pytania, zadanego przez czcigodnego Riderhooda, mam zaszczyt stwierdzić, że jestem tym drugim adwokatem — odparł Eugeniusz, nie zmieniając postawy i trzymając wciąż kapelusz na oczach.
— Panowie wszyscy dobrze widzą? — spytał wtedy Riderhood.
— Tak, wszyscy.
— A więc, jeżeli co znajdę, to stanę pod gospodą od strony rzeki i będę tak stał, czekając na panów.
Zgodzono się na to i Riderhood znikł, co przyniosło niemałą ulgę jego przymusowym towarzyszom. Czekanie było teraz mniej uciążliwe. Po małej godzinie Riderhood stanął na umówionem miejscu, a każdy z trzech czekających utrzymywał, że dostrzegł go pierwszy. Stał prosto nad nimi pod ścianą gospody, tak blisko, że mogli rozmawiać z nim przyciszonym głosem.
— Znalazłeś go?
— Nie.
— A więc o cóż chodzi? — spytał Lightwood, widząc wystraszoną minę donosiciela.
— Znalazłem jego czółno, ale...
— Ale co?
— Czółno jest puste i wcale nie umocowane, Gaffera w niem niema, ale za czółnem wlecze się coś, panowie wiedzą, jego zwykły połów. Miał szczęście i tym razem, wyłowił kogoś, ale umknął.
Wszyscy trzej czatujący dżentlmeni podnieśli się, jak na komendę. Skostnieli byli, zziębli, zmęczeni nocą bezsenną. Spojrzeli wszyscy trzej jednocześnie w okna domu, w którym Liza czekała dotąd na ojca. Światełko, jaśniejące za szybami, zamigotało właśnie i zgasło, ustępując świtaniu.
— Gdybym to ja był panem inspektorem — mruknął Riderhood — kazałbym zaraz aresztować dziewczynę. Musiałaby wyśpiewać. Gdybym był inspektorem, mówię panom...
— Ale nie jesteś nim, przeklęty szczurze wodny — przerwał mu Eugeniusz z taką pasyą, że zacny Riderhood zapomniał języka w gębie,
— Ja przecież wiem — mamrotał — wiem przecież, że nie jestem, ale czyż nie wolno człowiekowi się odezwać?
— Człowiekowi tak, ale nie takiemu robactwu.
Inspektor i Lightwood spojrzeli na Eugeniusza, zdziwieni tym wybuchem,
— Co mu się stało? — rzekł Lightwood, ale Riderhood inaczej zrozumiał to pytanie i odniósł je do Gaffera.
— Co mu się stało? — powtórzył — niech mi się ziemia rozstąpi pod nogami, jeśli rozumiem. Umknął może, chytry był zawsze, przebiegły. Żeby tak skrzywdzić takiego, jak ja biedaka.
— Przymocowałeś jego czółno? — spytał wreszcie inspektor, który rozważał coś dotąd i kombinował w milczeniu.
— Niema potrzeby, panie inspektorze. Czółno Gaffera wsunęło się między dwie tratwy i stoi mocniej, niż gdyby było uwiązane.
— Trzeba tam popłynąć — zadecydował inspektor.
Riderhood, który na to tylko czekał, ofiarował natychmiast swoje usługi i swoje czółno. Trzej panowie spojrzeli z niedowierzaniem na ów statek, wyglądający bardzo niepewnie, ale na oświadczenie Riderhooda, że przewoził nieraz sześciu ludzi, weszli do łodzi, lokując się w niej z całą ostrożnością. Eugeniusz odzyskał już równowagę i powrócił do zwykłego tonu.
— Baczność! — mówił, siadając obok Mortimera — prgnąłbym, aby czcigodny Riderhood nie posunął filantropii swej aż do wsypania nas pod wodę. Uf! jaki chłód!
Rzeczywiście chłód był przenikliwy, przykry, dojmujący chłód poranny, przesycony wilgocią. Wszystko też dokoła zdawało się dygotać od zimna. Domy nadbrzeżne czarne i wilgotne, gdzieniegdzie nakropione plamami topniejącego Śniegu, wyglądały tak, jakgdyby przysiadły i skurczyły się pod wpływem zimna. Domy te spały jeszcze i nie widać w nich było żadnego ruchu. Nędzna łupina Riderhooda sunęła ukradkowo między wielkimi statkami, które wszystkie zdawały się jej zagrażać. Każdy dziób statku, łańcuch każdy, każdy słup, wmurowany w rzekę dla oznaczenia głębokości jej toni, ukazywały im, zdaniem Eugeniusza, twarz owego wilka z bajki, przebranego za babunię, zdając się mówić: „Jestem tu, żeby was lepiej zjeść”. Po półgodzinnej żegludze Riderhood przestał wiosłować i, oparłszy się obu rękami o krawędź tratwy, przysunął do niej swoją łódź.
— Patrzcie panowie — rzekł — to tu, widzicie, że nie skłamałem.
— Tak, to w istocie czółno Gaffera — rzekł inspektor — znam je przecie dobrze.
— Widzi pan inspektor — mówił dalej Riderhood — jednego wiosła brak, a drugie złamane, ale mimo to połów jest, patrzcie panowie.
Wskazywał ręką sznur, przymocowany do steru, którego drugi koniec zatopiony był w wodzie. Inspektor przesiadł się już był do łodzi Gaffera, tej łodzi, której dno zamalowane nosiło na sobie zawsze odcisk jakby zwłok ludzkich, owiniętych w całun.
— Trzeba to wciągnąć — rzekł inspektor, dotykając sznura.
— Łatwo to powiedzieć, panie inspektorze, ale trudno zrobić. Próbowałem już, sznur naprężony jest i twardy jak tyka drewniana.
— Poruszymy go jednak, trzeba koniecznie wyprowadzić stąd czółno i zobaczyć, co się za niem wlecze.
— Ostrożnie — mówił Riderhood — możemy skaleczyć trupa, lub wypuścić go z pętlicy. — Mówił, jak człowiek obyty z rzemiosłem.
— To nic, muszę go mieć, muszę łódź wyswobodzić.
Mówiąc to, pan inspektor zabrał się do dzieła z pomocą Riderhooda i to z taką znajomością rzeczy, że dokazał, czego pragnął. Wyplątał czółno, wysunął je zręcznem uderzeniem wioseł, nie naruszywszy sznura, ani tego, co było na nim uwiązane. Odpłynęli trochę dalej i zatrzymali się u przystani.
— No! a teraz — rzekł inspektor do Riderhooda — wyciągnijcie mi to, jest to robota, do której jesteście przyzwyczajeni.
Wskoczył na brzeg razem z obu przyjaciółmi, Riderhood zaś przesiadł się do łodzi Gaffera. Wtedy dopiero przyciągnął ciało uwiązane i dźwignął je na łódź. Zaledwie wszakże spojrzał na twarz topielca, stał się sam tak blady, jak dzień, który właśnie świtał i opadł na ławkę, bełkocąc niewyraźnie.
— Patrzcie tylko, patrzcie! Ot, co mi zrobił.
Brakło mu tchu i nie był w stanie słowa więcej wyrzec. Spojrzawszy na łódź, inspektor i jego towarzysze zrozumieli powód tego wzruszenia. Wyłowione zwłoki były zwłokami Gaffera. Nie namyślając się długo, wyciągnęli je na brzeg i ułożyli tam, a potem stanęli wszyscy trzej, dziwnie zadumani. Poławiacz trupów leżał tak samo, jak te setki topielców, których zwłoki wlókł niegdyś za łodzią swoją po to jedynie, aby przeszukać ich kieszenie. Leżał dziś tak samo z twarzą unurzaną w mule rzecznym, smagany wichrem, który spacerował mu we włosach i zdawał się bawić ich podnoszeniem. Drobny śnieg, który zaczął właśnie padać, siekł szpileczkami twarz jego skostniałą, sztywną; skonać musiał przed kilku już godzinami. Eugeniusz wpatrywał się najuporczywiej w twarz zmarłego, a w uszach brzmiało mu natrętne wołanie, które słyszał w nocy z ust Lizy.
— Czy to ty ojcze, słyszałam dwa razy twój głos...
Nigdy już biedna dziewczyna nie usłyszy odpowiedzi na to pytanie. Ojciec jej leży tu bez życia, bez głosu, wystawiony bezsilnie na srogość wichru, który zdaje się urągać jego szczątkom, to znów biadać nad nim żałośnie. — Inspektor przypatrywał się długo zwłokom, przykląkłszy na jedno kolano.
— Słuchajcie, panowie — rzekł po dojrzałej rozwadze, — zaraz wam wytłómaczę, jak się to stało. — Musieliście już zauważyć, że uwikłany był pod ramię i za szyję.
Rzekłszy to, pan inspektor pochylił się nad zmarłym i połą kurtki topielca zgarnął warstwę śniegu z jego twarzy.
— Tak, teraz jest podobniejszy do siebie. Otóż zaraz to panowie zrozumiecie. Wczoraj była noc burzliwa, a ten człowiek jest jednym z tych, którzy ubierają się lekko. Mówię o nim, jak gdyby żył jeszcze, co znaczy siła przyzwyczajenia! Otóż wczoraj, jemu nawet było zimno. Miał zwyczaj, co wszyscy wiedzą, zabierać ze sobą zwitek powrozów, który kładł czasem obok siebie na dnie łodzi, czasem zaś — opłakany, mówiąc nawiasem, zwyczaj — owijał go sobie około szyi, co mu dodawało ciepła. Tak też zrobił i wczoraj.
— Chodził po łodzi zziębły, ręce miał zgrabiale, gdy wtem zobaczył na rzece coś z zakresu swego przemysłu, słowem topielca. Przymocował więc koniec sznura do steru, jak zwykł był robić w podobnych razach. Następnie przechylił się z łodzi, chcąc się upewnić, czy warto się trudzić. Naraz wiatr silny, czy też prąd, powstały od dwóch żaglowców, płynących w przeciwnym kierunku, słowem jakieś nieprzewidziane wstrząśnienie, wytrąciło go z łodzi tak, że wpadł do wody głową na dół.
— Nie przeraził się tem oczywiście, będąc wybornym pływakiem, ale zanotujcie to sobie panowie, miał jeszcze owinięty dokoła szyi powróz. Niezręcznie mu szło wyplątywać się jedną ręką, drugiej nie używał, bo miał w niej pieniądze, wydobyte z kieszeni topielca. No, i zamiast rozplątać pętlicę, zacisnął ją mocniej dokoła szyi, tak, że koniec końców przyholował go jego własny statek. A co się tyczy pieniędzy, patrzcie panowie, ma je jeszcze w dłoni.
Rzekłszy to, pan inspektor rozgiął zaciśnięte palce topielca, z pomiędzy których wypadło kilka srebrnych monet.
— Nie wypuścił ich dotąd, widzicie panowie.
— Cóż pan zrobi z nim teraz? — spytał Morlimer.
— Gdyby pan zechciał zostać chwilkę przy nim, powrócę tu zaraz z moimi agentami.
Mortimer zgodził się na to i zaraz po odejściu inspektora, odwrócił sę odruchowo, szukając oczyma Eugeniusza. Chciał zrobić jakąś uwagę o przykrej misyi, jaka im przypadła w udziale, ale przyjaciel jego znikł bez śladu.
— Eugeniuszu! — zawołał jeszcze za nim, zamiast niego wszakże powrócił tylko pan inspektor ze swymi ludźmi.
— Nie widziałeś pan mego towarzysza? — zapytał Mortimer.
— Nie, nie widziałem go, bardzo oryginalny młodzieniec, dowcipny i poważny zarazem,
— Wolałbym, żeby jego dowcip objawił się dziś w trochę innej formie, — mruknął Mortimer, zły na przyjaciela za tak nagłą dezercyę,
On sam musiał tu jeszcze zostać i wziąć udział w spisaniu protokułu. Senny był i upadał ze znużenia, to też dwoiło mu się prawie w oczach i zdawał sobie sprawę, przez pół tylko z tego, co robił sam i inni obok niego.
Po usunięciu zwłok udali się wraz z inspektorem do najbliższej szynkowni, nie dorównywającej bynajmniej „Sześciu tragarzom”.
Pan inspektor zawołał Riderhooda i, obdarzywszy go porcyą grogu z funduszów publicznych, oświadczył mu surowo, że będzie miał oko na niego. Następnie ulokował się sam przed ogniem jak zmokły parasol i przestał się zupełnie zajmować oskarżycielem Jerzego Hexhama.
Riderhood wpadł w stan częściowego odurzenia. Warunki, w jakich zginął jego niedawny wspólnik, podziałały wstrząsająco na moralną jego wrażliwość. Wiedział przecież, że ojciec Lizy nie miał ani połowy tylu grzeszków na sumieniu co on, a przecież ta śmierć...
Oddalił się z głową spuszczoną, przejęty nieznanym mu dotąd lękiem.
Mortimer walczył tymczasem ze snem i robił nawpół świadome wysiłki ukrycia tego stanu przed panem inspektorem.
— Był tu przed chwilą — mówił urzędnik — widzisz pan?
— Tak, tak, widzę — odparł z godnością Mortimer.
— Wypił szklankę grogu, jak my.
— Kto? — spytał głośno Mortimer, który nagie zrozumiał, iż nie wie, o co chodzi.
— Pański przyjaciel — odparł inspektor.
— A tak, wiem, wiem — powtórzył ze zdwojoną godnością Mortimer, w przekonaniu, że mowa tu jest o Riderhoodzie.
Dalszy ciąg jego wrażeń gubił się już w chaotycznem zamgleniu. Przypominał sobie potem, że postać inspektora przybierała w jego oczach fantastyczne kształty, że, potykając się i zataczając, doszedł do stacyi dorożek, a wsiadłszy do jednej z nich, był pewien, że znajduje się w łodzi i robi wyrzuty Eugeniuszowi za jego nagłą ucieczkę, To ostatnie złudzenie było tak silne, że, znalazłszy się przed własnem mieszkaniem, Mortimer, wysiadając z dorożki, polecił opiece dorożkarza swego przyjaciela, na co woźnica otworzył szeroko oczy, bo w dorożce nie było nikogo, prócz Mortimera. Słowem, wypadki tej nocy podziałały dziwnie na młodego adwokata, robiąc go lunatykiem.
Powróciwszy do siebie, miotał się jeszcze czas jakiś, był zbyt wyczerpany, by mógł zasnąć. Aż wreszcie rzucił się na łóżko, nie wiedząc prawie kiedy. Obudził się późno po południu i pomyślał zaraz o Eugeniuszu, o którego był naprawdę niespokojny. Przyjaciel jego powracał właśnie, okazało się, że się dotąd nie kładł i że bawił gdzieś nad rzeką,
— Na Boga! — krzyknął na jego widok Mortimer — cóż to za włóczęga obłocony, obdarty, rozczochrany?
— Czyż doprawdy tak źle wyglądam — odparł zimno Eugeniusz, stając przed lustrem i poprawiając sobie włosy. — Tak, rzeczywiście, trochę mi się ubranie pogniotło.
— Cóżeś ty robił człowieku, tyle czasu?
— Co? Musiałeś chyba zauważyć, żeśmy zaczynali już sobie ciężyć i to się mogło źle skończyć. Trzeba było zrobić małą przerwę, abyśmy nie byli zmuszeni rozbiedz się na krańce świata. Dlatego też uwolniłem cię na czas pewien od mej obecności. A przytem, czułem wczoraj na sumieniu wszystkie zbrodnie tego świata. Słowem, wzgląd zarówno na przyjaźń, jak na sumienie, skłonił mnie do małej wycieczki,
Mortimer zrozumiał, że przyjaciel nie chce mu dawać wyjaśnień i poprzestał na tem, co usłyszał.


ROZDZIAŁ XIII.
Szkoła Podsnapów.

Pan Podsnap, jeden z najznakomitszych przyjaciół państwa Weneeringów, był człowiekiem, którego interesy były w doskonałym stanie. Cieszył się też wyborną opinią w oczach innych, a lepszą jeszcze we własnych oczach. Rozpoczął karjerę swoją, będąc już w posiadaniu ładnego kapitału, odziedziczonego w spadku, który znacznie powiększył, spekulując na ubezpieczeniach morskich.
Był to człowiek zupełnie zadowolony ze świata i nie mógł nigdy pojąć, dlaczego wszyscy inni ludzie nie są równie jak on zadowoleni. Zdawał sobie też wybornie sprawę z własnej zasługi i wiedział, że daje świetny przykład cnoty obywatelskiej tem swojem niezamąconem zadowoleniem. Miał on zresztą wyborną metodę, która polegała na tem, że wszystko, czego on nie uznaje, przestaje tem samem istnieć. Każdy chyba przyzna, że trzeba wiele siły i godności, dla stworzenia sobie takiego poglądu na świat. Pan Podsnap miał zawsze w pogotowiu parę magicznych wyrazów, którymi zmiatał niejako z drogi wszystkie nieprzyjemne lub zawiłe strony życia.
— Nie potrzebuję wiedzieć o tem — powtarzał — proszę o tem przy mnie nie mówić, nie uznaję tego.
Wymawiając te rozstrzygające wyrazy, pan Podsnap wykonywał zwykle ręką szeroki gest, który był mu właściwy, a którym oczyszczał niejako świat ze wszystkich ciemnych i ciernistych zagadnień, jakich istnienie uważał za osobistą dla siebie obrazę. Trzeba przytem wiedzieć, że nietylko moralny, ale i geograficzny świat uznawany przez Podsnapa, bardzo był zacieśniony. Mimo, że zawdzięczał bogactwo swoje handlowi międzynarodowemu, uważał on istnienie innych krajów, poza Anglią, za omyłkę przyrody.
— To nie angielskie! — mówił o wielu rzeczach, wykonywając szeroki, zmiatający gest, z rumieńcem oburzenia na czole.
Słowa te przecinały oczywiście w zawiązku każdą kwestyę. Z drugiej strony, świat, który streszczał w sobie pojęcia o życiu pana Podsnapa, wstawał o godzinie ósmej, golił się o wpół do dziewiątej, śniadał o dziewiątej, wychodził o dziesiątej na giełdę, powracał o wpół do szóstej — i obiadował o siódmej. Literatura, zdaniem pana Padsnapa, składała się ze stosów książek, co opisują ze czcią przynależną ludzi, należących do świata, który wstaje o ósmej, goli się o wpół do dziewiątej, śniada o dziewiątej, obiaduje o siódmej i t. p.
Malarstwo i rzeźba winny były produkować portrety i biusty ludzi zasłużonych, praktykujących bez wytchnienia wstawanie o ósmej, golenie się o wpół do dziewiątej etc. Muzyka miała być koncertem czcigodnych instrumentów, opiewających w poważnym rytmie, bez żadnych waryacyi, wstawanie o ósmej, golenie się o wpół do dziewiątej i dalszy ciąg tych czynności. Poza tem nic na świecie nie miało prawa bytu.
Czując się sam bezwzględnie szanownym i doskonałym, mister Podsnap uznał za stosowne wziąć nawet Opatrzność pod swoją protekcyę, skutkiem czego mniemał, że jemu wyłącznie przysługuje prawo interpretowania wyroków Opatrzności. Ludzie, stojący na niższym szczeblu, nie powinni byli sobie pozwalać na podobną praktykę. Całokształt tego rodzaju poglądów stanowi do pewnego stopnia szkołę, którą pozwoliłbym sobie nazwać szkołą Podsnapów. Istnieje bowiem cały szereg Podsnapów, wygłaszających te zasady z pompą, harmonizującą dobrze ze skrzypieniem butów, jakie noszą.
Prócz pana Podsnapa, istniała jeszcze pani Podsnap i panna Podsnap, młode gąsiątko, ćwiczone bezowocnie przez matkę w sztuce efektownego roztaczania piór.
Była to panienka, wyglądająca jeszcze zupełnie dziecinnie, wąska w ramionach, anemiczna, z czerwonymi łokciami i małym, spłaszczonym noskiem, który zdawał się niekiedy wyzierać ciekawie na świat, to znów cofał się dyskretnie, sterroryzowany przygniatającym ciężarem klejnotów mamy i wspaniałości papy.
W stosunku do tej młodej miss szkoła Podsnapów dzieliła wypadki tego świata na dwie kategorye, na te, które wypada znać pannie Podsnap i których jej znać nie wypada. Prawda, że dziewczątko Podsnapów rumieniło się z lada przyczyny, skąd wywnioskować było można zarówno, że wie za mało, lub za wiele,
Miss Podsnap wychowywała się w dużych, ciemnych pokojach, w towarzystwie starszych osób i dużych, ciemnych sprzętów.
Nie bawiła się nigdy z dziećmi i widywała rzadko słońce, bo do metody szkoły Podsnapów należało unikanie słońca i trzymanie się miejsc zaciemnionych. To też, gdy pani Podsnap produkowała swoją młodą latorośl, obwożąc ją wspaniałym ekwipażem po alejach parku, dziewczyna ta wyglądała z pod fartucha powozowego, jak chora, siedząca w łóżku i marząca o schowaniu się napowrót pod kołdrę.
— Georgiana mieć będzie wkrótce osiemnaście lat — rzekł dnia pewnego do żony mister Podsnap. — Czas już pokazać ją światu.
— Może więc — odparła małżonka — zaprosimy do siebie kilka osób w dzień jej urodzin.
Pod wpływem tej narady, małżonkowie Podsnap postanowili wydać mały wieczorek tańcujący z kolacyą i zamówili na ten dzień młodego człowieka, który miał służyć za automat muzyczny, wygrywając przez cały wieczór kadryle i walce. Wśród zaproszonych znajdowali się naturalnie i państwo Weneering, ale nic w urządzeniu salonów i zastawy stołów państwa Podsnapów nie przypominało przyjęć u państwa Weneering. Jeżeli tamci, jako parweniusze, silili się przedewszystkiem na błyszczącą elegancyę, to tu, u Podsnapów, chodziło przedewszystkie gospodarzom o stwierdzenie, jak solidne jest ich bogactwo. Nie było więc tu żadnych rzeźbionych wielbłądów, ale za to wszystkie szczegóły zastawy były monstrualnie ciężkie i masywne. Wszystko zrobione było tak, aby zabierać mogło jak najwięcej miejsca, a wszystkie przedmioty zdawały się mówić do widza: „Patrzcie, oto macie nas tu w całej okazałości naszej brzydoty, ale za to jesteśmy wszystkie ze szczerego srebra, drogocennego metalu, znaczonego stemplem rządowym. Pomyślcie tylko, ilebyście zyskali, gdybyście mogli nas przetopić“.
Takimi wyrazami zdawał się przemawiać ohydny serwis, stojący na wzniesieniu pośrodku stołu i cztery wiadra z lodem, w których chłodziły się wina i olbrzymie, brzuchate solniczki, które podawali sobie biesiadnicy, i potwornie wielkie i ciężkie łyżki i widelce, służące raczej do rozciągania ust jedzących, niż do jedzenia.
Sprzęty państwa Podsnapów były równie masywne, jak i srebra, a goście zgromadzeni przy stole, podobni byli do sprzętów i sreber. Znajdował się wszakże wśród nich pewien francuski dżentlmen, do którego wszyscy, nie wyłączając pana domu, mówili tak, jakgdyby był dzieckiem o słuchu nieco stępionym. Francuz ten zaproszony został po długiem i ciężkiem wahaniu, gdyż, zdaniem pana Podsnapa, ludzie z za morza i wogóle cała Europa kontynentalna istniała tylko po to, aby spiskować przeciw poczuciu wstydliwości młodych miss angielskich. — Po przybyciu Francuza, Podsnap przedstawił mu swoją rodzinę po francusku, mówiąc: „Madame Podsnap, mademoiselle Podsnap“. Potem, powracając do swego macierzystego języka, pan Podsnap spytał Francuza po angielsku, jak mu się podoba Londyn, a zrobił to w taki sposób, jakgdyby podawał łyżkę lekarstwa głuchemu.
— London... wie pan: London — ryczał nad uchem Francuza.
Cudzoziemiec wyraził swój podziw dla tej stolicy.
— Prawda! jakie wielkie miasto? — rzekł pan
Podsnap.
— Bardzo wielkie — potwierdził Francuz.
— I bogate, panie.
— Tak, ogromnie bogate.
— Qgromnie, mówi się po angielsku „immensely“ — objaśniał uprzejmie mister Podsnap. — Nasze przysłówki nie kończą się na „ment”, jak francuskie, a bogaty mówi się po angielsku „Miecz, uważa pan, „ricz”.
— Ricz — powtarzał cudzoziemiec.
— A czy zauważyłeś pan — mówił z chlubą pan Podsnap — czy zauważyłeś pan na ulicach naszego miasta, które jest właściwie stolicą świata, świetne wyniki naszej angielskiej konstytucyi?
Francuz przeprasza, ale nie rozumie o co chodzi.
— An-giel-skiej kon-sty-tu-cyi — skanduje pan Podsnap takim tonem, jakby wykładał coś niezdolnym dzieciom ze szkółki ludowej. — U nas się mówi „british”,
— „Yes, I know him“ — odpowiada cudzoziemiec.
W tej chwili jakiś młody żółtawy gość, siedzący na drugim końcu stołu, ryzykuje piskliwym głosem pytanie w języku francuskim, mówiąc „esken“; Francuz zwraca się uprzejmie w jego stronę, ale młody gość, który nosi okulary, chroni się za nie dyskretnie i nie mówi ani słowa więcej. Wtedy pan Podsnap nawiązuje z powrotem zerwaną nić rozmowy.
— Musiałeś pan zauważyć — mówi do cudzoziemca — na naszych ulicach, „streets“, jak my mówimy, lub też na bruku, jak wy mówicie „any tokens...
Francuz bardzo cierpliwie i z wielką uprzejmością objaśnia, że nie wie, co znaczy „any tokens’”.
— Pozór, piętno, znak, ślad — skanduje dobitnie pan Podsnap
— Ślady konia? — pyta Francuz.
— U nas mówi się „horse’, Anglicy wymawiają pełne „h“... nie tak, jak we Francyi, u nas tylko niższe klasy nie wymawiają „h”.
— Przepraszam, zawsze zapominam — usprawiedliwia się Francuz.
— Nasz język jest bardzo bogaty i bardzo trudny dla cudzoziemców — zgadza się wspaniałomyślnie pan Podsnap.
W tem miejscu młody gość w okularach rzuca jeszcze jedno „esken“, z równie małym skutkiem, jak poprzednio.
— Nasza konstytucya — mówi dalej pan Podsnap — jest najpierwsza w świecie, my, Anglicy, dumni jesteśmy z naszej konstytucyi, żaden kraj nie ma podobnej.
— A jakże radzą sobie inne kraje? — pyta skromnie Francuz.
— Ha, to trudno — mówi z rezygnacyą pan Podsnap — radzą sobie, jak mogą. Opatrzność obdarzyła naszą wyspę zupełnie wyjątkowo.
— W takim razie Opatrzność zacieśniłaby niezmiernie granice swej działalności, bo Anglia jest niedużą wyspą.
— Bez wątpienia, panie, wyspa nasza wybrana została z pośród wszystkich innych krajów, a konstytucya nasza jest wzorem dla całej Europy. I gdybyśmy tu byli sami swoi, Anglicy, to nie wahałbym się powiedzieć, że Anglik „Englishman” jest wyjątkowo uposażony w zalety i cnoty. Skromny, spokojny, niezależny i wypłacalny, panie, wypłacalny Anglik nie ma powodu rumienić się i nie potrafiłby nigdy wywołać rumieńca wstydu na twarz młodej dziewczyny, podczas kiedy inne narody... Tak! próżno szukalibyśmy angielskich cnót u innych narodów,
Skończywszy to przemówienie, które wypowiedział trochę zapalczywie, na myśl, że przesądny cudzoziemiec chciałby może zastrzedz się przeciw niektórym jego punktom, pan Podsnap uspokoił się znacznie i przeszedł do potocznych tematów.
— Czy słyszałeś pan co o szczęśliwym spadkobiercy? — spytał Weneeringa.
— Nie wiele, prócz tego, że objął już swój spadek i że sąsiedzi nazywają go złoconym śmieciarzem za to, nie mówiłem panu może, że młoda dziewczyna, której domniemany małżonek został zamordowany, jest córką jednego z moich urzędników biurowych.
— Mówiłeś mi pan już o tem.
— Moja żona odwiedziła nawet tę młodą osobę i znalazła ją bardzo dobrze.
— Tak, tak, bardzo dobrze — potwierdziła Anastazya Weneering, rozkładając osiem krogulczych palców, pokrytych pierścionkami. — Ta młoda osoba jest bardzo dobrze wychowana, a przytem bardzo ładna.
Na ogół pan Podsnap nie był pewien, czy historya człowieka, którego ciało znaleziono w rzece, jest dostatecznie przyzwoita dla uszu córki, nie mógł jednak przeszkodzić ponownemu opowiadaniu całego zdarzenia.
Alfred i Sofronia Lammie znajdowali się, oczywiście, wśród gości i stanowili ozdobę zebrania, przytem rozkoszą było prawdziwą patrzeć na doskonałą harmonię młodych małżonków.
Można tak było ich tytułować w domu, w którym brakło zupełnie młodzieży, prócz młodocianej Georgiany.
Po kolacyi, skoro się już wszyscy goście dostatecznie wyparzyli przy pieczeni baraniej, młody człowiek, odgrywający rolę automatu muzycznego, wsunął się dyskretnie za pulpit fortepianu i wglądał stamtąd, jak jeniec z poza kraty eleganckiego więzienia...
Towarzystwo podzieliło się na grupy. Najstarsi i najsolidniejsi dżentlmeni skupiali się dokoła gospodarza domu, inni czuli się w obowiązku zamienić kilka zdań z panią Podsnap, inni wreszcie małemi grupami błądzili po salonie, zaglądając do różnych waz, flakonów, ozdobnych skrzynek.
Wyglądało to zupełnie tak, jak gdyby ludzie ci szukali jakiegoś zgubionego przedmiotu, który Podsnapowie mogliby im ukraść, w razie, jeśli go natychmiast nie znajdą. Inni wreszcie, stosunkowo najmłodsi, siedzieli na upatrzonych miejscach, robiąc na prędce przegląd przyszłych swych tancerek.
Panny, siedzące pod ścianami, oddawały się w milczeniu porównawczej analizie sukien swych i wdzięków.
Bohaterka wieczoru, Georgiane, przechodziła istne męki, robiąc nadludzkie wysiłki dla usunięcia się z przed oczu i myśli swych gości.
Należy przyznać słuszność szkole Podsnapów, że nie dopuszczała takiego uchybienia konwenansom, jakiem byłoby wspomnienie o przyczynie baliku. Wszyscy zamknęli oczy na fakt, że fetka ta została wydana na cześć urodzin panny domu; przyzwoitość nakazywała milczeć o tem zdarzeniu, jak gdyby i wiele więcej pożądane było, gdyby się ta młoda osoba wcale nie urodziła.
Młoda osoba siedziała bezpiecznie w swoim kąciku, dopóki nie odkryły jej tam bystre oczy pani Sofronii Lammie.
Sofronia zamieniła wpierw z mężem spojrzenie, którem zdawała się pytać:
— Czy warto rozpocząć grę?
Otrzymawszy odpowiedź twierdzącą, Sofronia usiadła obok latorośli Podsnapów, która spojrzała na nią wystraszonemi oczyma.
— Jak tu zacisznie w tym kąciku — rzekła Sofronia — porozmawiamy tu sobie swobodnie.
— Pani jest bardzo dobra — odparło dziewczątko Podsnapów — ale ja nie umiem wcale rozmawiać.
— Spróbujmy wszakże — rzekła na to Sofronia z czarującym uśmiechem.
— Nie, nie, bo pani zaraz pozna, jak jestem głupia — mówiła niespokojnie Georgiana, kręcąc się na krześle. — Ja nie jestem taka jak Ma. Ma umie rozmawiać.
Fakt ten nie ulegał wątpliwości, Ma prowadziła zwykle rozmowę w pełnym galopie z rozwianą grzywą i rozdętemi nozdrzami.
— A lubi pani muzykę? — pytała przeciągle mistress Lammie, nadając głosowi swemu najsłodsze modulacye.
— Tak, to jest nie, ja nie umiem grać. Ma gra na fortepianie.
Ma umiała grać rzeczywiście i produkowała się niekiedy, wygrywając potoczyste kawałki zawsze w pełnym galopie.
— Ale z pewnością lubi pani tańczyć — mówiła mistress Lammie.
— Co to, to nie — zaprzeczyło dziewczątko, rzucając się w tył — ja niecierpię tańców.
— Co mówisz moja śliczna, to niemożliwe, takie młode, czarujące stworzenie. To niemożliwe żebyś nie lubiła się zabawić.
— Lubiłabym może — odpowiedziała z wahaniem Georgiana, rzucając nieśmiałe spojrzenia na umiejętnie ułożoną twarz pani Sofronii — ale ja tego nie potrafię, chyba że...
— Chyba, że co?
— Że pani mi przyrzeknie, że nie powie pani o tem nikomu.
— Przyrzekam ci to.
— Więc powiem pani, że lubiłam tańczyć pierwszego maja gdybym była kominiarzem.[5] — A co, ja z góry wiedziałam, że się pani okropnie zdziwi.
— Upewniam cię moja droga, że im dłużej z tobą rozmawiam, tem więcej mnie zaciekawiasz. Chciałabym abyśmy stały się przyjaciółkami, Czy chcesz mieć ze mnie szczerą przyjaciółkę? powiedz moja śliczna, że nie jestem podobna do tych wszystkich starych pań. Wyszłam niedawno zamąż, jestem młodą mężatką, ja cię potrafię zrozumieć. Więc lubiłabyś tańczyć pierwszego maja i...
— Cicho, niech pani nie mówi, Ma gotowa usłyszeć.
— Ma siedzi daleko.
— Czy pani jest pewna, że nie usłyszy? Ja chciałam tylko powiedzieć, że widziałam tańczących kominiarzy, którzy byli bardzo weseli.
— Więc i ty lubiłabyś tańczyć gdybyś należała do nich?
Georgiana skinęła twierdząco głową.
— A taka jak jesteś, nie lubisz tańca?
— Bo ja się boję, to jest przecie okropne. Gdyby pani wiedziała jak ja nie cierpię swoich tancerzy.
Ten nowy punkt widzenia na sztukę Terpsychory, zadziwił bardziej jeszcze panią Lammie. Patrzyła ciekawie na Georgianę, która położyła ręce na kolanach, przebierając nerwowo palcami i marzyła o ukryciu swoich łokci, co było czystem niepodobieństwem wobec tego, że suknia jej miała krótkie rękawki.
— To okropne — powtórzyła raz jeszcze z przekonaniem.
Nie wiedząc co na to odpowiedzieć, mistress Lammie rozpłynęła się w uśmiechach.
— Gdyby pani wiedziała co ja wycierpiałam u pani tancmistrzyni, gdzie uczyłam się tańczyć i składać ukłony, jak Ma.
— No! ale to już przeszło — uspokajała ją Sofronia.
— Cóż z tego, to co dziś, jest jeszcze gorsze. Widzi pani, widzi pani! Ma rozmawia z jakimś panem i zaraz mi go przyprowadzi. Och! jak ja go niecierpię, jak ja go niecierpię,
Georgiana przechyliła się w tył i oparła głowę o ścianę, mrużąc oczy. Niemy ten opór nie przydał się na nic. Ma przystąpiła do niej z potworem.
Georgiano! Pan Grompus.
Potwór ujął pod rękę swoją ofiarę i pociągnął ją na środek salonu. Automat przy fortepianie, obrzuciwszy salon dyskretnem spojrzeniem, uderzył parę bladych akordów, służących za wstęp do kadryla. Na hasło to ośm par, należących do szkoły Podsnopów, golących się o ósmej i śniadających o wpół do dziewiątej, poczęło wykonywać szereg figur kadrylowych. Korzystając z tej przerwy, Alfred Lammie zbliżył się do swej drogiej małżonki i szepnął jej coś do ucha, bawiąc się wisiorkami jej bransoletki.
Figuranci Podsnapów doszli do szóstej figury, odtańczyli „grande chaine“ i spacerowali teraz parami pomiędzy sprzętami Podsnapów. Niewinny Grompus, nie przeczuwając, jakie męczarnie zadaje swej tancerce, spacerował z nią bez końca do ostatnich granic, na jakie pozwalają konwenanse, bawiąc ją opowiadaniem o turnieju łuczników. Ofiara jego, krocząc na czele kolumny, złożonej z ośmiu par, trzymała wciąż oczy wbite w ziemię i podniosła je tylko parę razy, rzucając rozpaczliwe spojrzena w stronę Sofronii.
Męcząca promenada przerwaną została wreszcie wejściem lokaja, przed którym drzwi otwarły się, jakby wysadzone kulą armatnią. Podczas gdy służący ten rozdawał dokoła szklanki, napełnione gorącym napojem, Georgiana usiadła przy swej nowej przyjaciółce.
— Boże drogi! — szepnęła — skończyło się wreszcie. Spodziewam się, że pani na mnie nie patrzyła.
— Przeciwnie, moja ślicznotko i pozwól sobie powiedzieć, że jesteś trochę zanadto nieśmiała,
— A bo ja nie jestem taka, jak Ma.
W tej chwili pan Grompus, przechodząc obok obu pań, udarował niedawną swą tancerkę zdobywczym uśmiechem.
— Idź precz! niecierpię ciebie — szepnęła dziwna dziewczyna.
— Pozwól pani sobie powiedzieć, kochana panno Podsnap... — zaczęła Sofronia.
— Och nie nazywaj mnie pani panną Podsnap, mów mi Georgiano.
— A więc droga Georgiano, to, że matka twoja jest osobą światową, nie powinno cię zniechęcać do świata. Nie masz żadnego powodu być nieśmiałą.
— Doprawdy? pani tak myśli? A więc to musi być prawdą.
— Ja ci nie narzucam swego zdania, tak tylko powiedziałam w prostocie ducha. Może to było niedorzeczne.
— O proszę pani, pani nie jest niedorzeczna, to ja jestem głupia. Ja przecież z nikim jeszcze tyle nie rozmawiałam. Pani jest bardzo mądra.
Mistress Lammie, która uczuła trafność tej pochwały, zarumieniła się i kiwać poczęła głową, nie dlatego, aby chciała coś przez to wyrazić, lecz by oczarować do reszty nieśmiałe dziewczątko.
Tymczasem jeniec, uwięziony przy fortepianie, zaczął grać drugiego kadryla, osnutego na motywach żałosnych, które zdradzały tęsknotę jego za wolnością. Miss Podsnap cofnęła się znów w tył i przymknęła oczy w przystępie nowej rozpaczy.
— Widzi pani tego w monoklu? Już wiem, że Ma przyprowadzi mi go.
Tym razem Georgiana zdradzała mniej jeszcze rezygnacyi, ale nie uniknęła przeto swego losu. Jegomość z okiem oszklonem spojrzał na nią z góry na dół, jakby zamierzając wyciągnąć ją ze studni i powlókł ją do nowego kadryla.
W tym prawie czasie grupa skupiona dokoła gospodarza domu pozyskała nowego uczestnika w osobie łagodnego dżentlmana, który zamącił niespodzianie powagę i spokój tego zebrania, rzucając całkiem niewłaściwą, zdaniem pana Podsnap, uwagę o nędzy, panującej wśród pewnych warstw w najbogatszej stolicy świata.
— Dzienniki donoszą — zaczął ów nieostrożny jegomość — że pół tuzina osób zmarło tu w ostatnich dniach, dosłownie, z niedostatku.
Usłyszawszy to, p. Podsnap poczerwieniał z oburzenia i wykonał swój zmiatający gest.
— Poruszać taki temat po kolacyi, nie, to doprawdy przechodzi wszelkie granice.
— Jeśli tak jest — zaopiniował stanowczo — to ci ludzie sami sobie winni.
Ale łagodny jegomość nie ustąpił przed gromami pana Podsnapa i oświadczył w łagodnych wyrazach, że było już śledztwo urzędowe, które wykazało, że nie było w tem dobrowolnej winy owych ludzi, którzy robili owszem wszystko, co było w ich mocy dla uniknięcia głodowej śmierci.
To oburzyło bardziej jeszcze pana Podsnapa, po którego stronie stanął oczywiście pan Weneering i cały zastęp grubych ryb, stanowiących jego orszak.
— Niema na świecie kraju, któryby robił tyle dla ubogich, co nasza Anglia — rzekł Podsnap.
Łagodny jegomość nie zaprzeczał temu, lecz zrobił skromną uwagę, że w takim razie wzmiankowany wypadek jest tem smutniejszy i że gdzieś, coś, musiało się popsuć.
— Gdzie? i co? — zapytał ostro pan Podsnap.
— Należałoby dowiedzieć się, a przynajmniej szukać — doradził łagodny osobnik.
— To bardzo łatwo mówić gdzieś i coś, ale niech pan wskaże gdzie. A zresztą rozumiem doskonale, do czego pan zmierza. Panu się zachciewa wprowadzenia centralizacyi, nie, nie, mój panie, na to się nigdy nie zgodzę, to nie angielskie.
Szmer uznania podniósł się w grupie pana Podsnap, nagradzając odważne jego wystąpienie.
Ale łagodny osobnik bronił się stanowczo od zarzutu, jakoby chodziło mu o jakąś centralizacyę, mówił, że uczuł się tylko dotkniętym boleśnie całym tym wypadkiem i sądzi, że nie jest to po angielsku patrzeć obojętnie na ludzi umierających z głodu.
— A czy pan znasz ludność Londynu? — zapytał wtedy pan Podsnap.
Łagodny osobnik nie był tego pewny, ale mniemał, że to niema nic do rzeczy i że ustawy...
— A ja ją znam — przerwał mu arbitralnie pan Podsnap — i powiadam panu, że ubodzy zawsze byli i będą. A zresztą — mówił dalej, wpadając w szlachetne oburzenie — wszystko, coś pan mówił, obraża w najwyższym stopniu moje uczucia. Znam chyba obowiązki moje lepiej, niż pan, ale takich rzeczy nie uznaję i słyszeć o nich nie chcę. Sam pan chyba rozumiesz, że to jest temat bardzo niewłaściwy, którego nie należy nawet poruszać w obecności naszych żon i córek.
Wypowiedziawszy tę druzgoczącą przemowę, od której ognia wystąpiły mu na twarz i czoło rumieńce szlachetnej dumy, pan Podsnap wykonał zwycięzki gest, który oznaczał, że temat niewłaściwy został przez niego absolutnie usunięty z powierzchni ziemi.
W tymże czasie Georgiana uwolniona od swego tancerza, schroniła się znów pod skrzydła nowej swej przyjaciółki,
Mistress Lammie miała właśnie przy boku swego małżonka.
— Kochanie! — rzekła do Georgiany — pozwól, że przedstawię ci mego drogiego Alfreda. Spodziewam się, że pokochasz go z czasem tak samo, jak mnie.
Drogi Alfred skłonił się z wdziękiem i oświadczył, że będzie się czuł bardzo szczęśliwy, jeśli panna Podsnap zaszczyci go odrobiną przyjaźni.
— Mów Georgiana, — gruchała pieszczotliwie Sofronia, — nasza mała przyjaciółka nie lubi sztywnych ceremonij.
— Jesteś pani doprawdy małą czarodziejką, panno Georgiano, Sofronia jest trudną w dobieraniu sobie przyjaciółek, a pani panno Georgiano, obudziłaś odrazu jej sympatyę, oczarowałaś ją pani poprostu.
Georgiana słuchała tych wszystkich pochlebstw, z olbrzymiem zakłopotaniem.
— Ja właśnie myślę o tem, za co mnie pani polubiła? — rzekła nagle.
— Za co aniołku? — za to, że jesteś tak inną od wszystkiego, co cię otacza.
— Może być, bo i ja polubiłam panią za to, że pani jest jakaś inna, nie taka, jak oni — odpowiedziała Georgiana, cokolwiek uspokojona.
— Czas już nam odejść — mówiła mistress Lammie, powstając i pochyliła się pieszczotliwie nad dziedziczką domu Podsnapów. — Cóż, jesteśmy przyjaciółkami nieprawdaż?
— Och tak! — odparła młoda miss,
— Do widzenia pieszczotko. Doprawdy żal mi się z tobą rozstawać.
Czar, jaki dojrzała młoda małżonka wywierała na to dzikie stworzenie, był jednak rzeczywiście bardzo silny, bo Georgiana podając jej rękę zdobyła się na parę słów serdecznych.
— Gdy pani odejdzie stąd niech pani, nie zapomina o mnie i niech pani prędko powróci.
W chwili odejścia Alfred Lammie otaczał żonę swoją tysiącem uprzejmości, otulał ją okryciem i sprowadził ją pod ramię po schodach, Dopiero znalazłszy się w powozie małżonkowie odsunęli się od siebie zupełnie wrogo. Jechali z początku w milczeniu, poczem Alfred odezwał się pierwszy:
— Czy śpisz Sofronio?
— Czy pan to uważasz za możliwe? — odburknęła urocza małżonka,
— Zupełnie możliwe po tak idyotycznym wieczorze — odparł czuły Alfred. — Ale skoro nie śpisz, uważaj co ci powiem i zrób to następnie.
— Czy nie robiłam wszystkiego przez cały wieczór, podług twych cennych wskazówek?
— Słuchaj — mówił Alfred, podnosząc głos, — czuwaj nad tą małą idyotką i nie wypuszczaj jej z opieki. Masz już ją prawie w ręku, uważaj, aby ci się nie wymknęła przedwcześnie... Bo da się coś zrobić, a oprócz satysfakcyi, jaką mi zrobi upokorzenie tego durnia, nie zapominaj, że winniśmy sobie wzajemnie trochę grosza.
Na to przypomnienie urocza Sofronia odrzekła kilka niezbyt uprzejmych słów i dała wyraz swym uczuciom, rzucając się w tył na oparcie, która osypała obficie pudrem, opadającym jej z twarzy i włosów.


ROZDZIAŁ XIV.
Upiory.

Od pewnego czasu pan Boffen czuł się naprawdę ofiarą swego bogactwa. Siedząc w swym salonie w nieodstępnem towarzystwie pani Boffen, miał przed sobą cały stos papierów, rozrzuconych w największym nieładzie, a patrzył na nie takim wzrokiem, jakim spoglądałby na liczne bataliony wojsk zwykły cywil, któremu polecono, by nagle manewrował nimi na polu bitwy. Próbował od pewnego czasu kontrolować sam swoje rachunki, ale pomagał sobie przytem, obyczajem ludzi niewprawnych, w odczytywaniu cyfr dużym palcem, który jakoś był zawsze powalany atramentem. Z tego wynikało tylko większe jeszcze zagmatwanie pomazanych gryzmołów i koniec końców pan Boffen uczuł się zupełnie bezradnym wobec nich. — Wielką też ulgę przyniósł zacnemu spadkobiercy odgłos dzwonka, zapowiadający wizytę Juliusza Rokesmith.
— Patrz tylko moja droga — zawołał z radością Boffen. — To pan Rokesmith, wspólny przyjaciel nasz i Wilferów.
— Siadaj pan proszę, siadaj, — mówił z wylaniem. — To jest pani Boffen, którą już widziałeś. Powiem prawdę, że na wieki zapomniałem o panu, ale, bo miałem tyle zajęcia. A teraz rad jestem, żeś pan przyszedł.
— I ja także — potwierdziła pani Boffen.
— Pan chciałeś być moim sekretarzem? — zaczął Boffen.
Rokesmith potwierdził to skinieniem głowy.
— Otóż, prawdę mówiąc, w pierwszej chwili wydało mi się to trochę dziwne, a także pani Boffen dziwiła się, gdy jej o tem wspomniałem. Myśleliśmy oboje, że sekretarz to jest właściwie takie biurko z szufladami, obite zielonem suknem. A pan przecie nie jesteś biurkiem.
— Z pewnością nie — odparł z uśmiechem Rokesmith. — Ale może uda mi się pana przekonać, że potrafię mimo to być sekretarzem.
Tu młody ten człowiek próbował wyjaśnić zwięźle spadkobiercy, na czem polegają obowiązki sekretarza.
— A więc — spytał ze zwykłą szczerością pan Boffen — gdybym pana ostatecznie wziął do siebie, cobyś pan robił?
— Spisywałbym pańskie dochody i rozchody, regulowałbym rachunki ze służbą, robotnikami, dostawcami a wreszcie utrzymywałbym w porządku pańskie papiery — dodał, patrząc z lekkim uśmiechem na stół, zawalony splamionymi rachunkami i różnego rodzaju bibułą.
Mister Boffen podrapał się w ucho, splamione atramentem, i spojrzał na żonę.
— Ułożyłbym w porządku te wszystkie papiery — mówił dalej Rokesmith — powiązałbym je w paczki i włożyłbym w koperty, na których wypisany byłby interes, do którego się odnoszą, tak, że miałbyś pan w każdej chwili pod ręką to, czegobyś pan potrzebował.
— To możebyś pan spróbował na początek uporządkować to wszystko, co tu leży? — zaproponował spadkobierca.
Usłyszawszy to życzenie, Rokesmith odłożył w mgnieniu oka na bok kapelusz i rękawiczki — a usiadłszy przy biurku, zabrał się do klasyfikowania papierów. Były to wszystko rachunki z przebudowy domu, który kupił sobie świeżo pan Boffen i gdzie tapicerowie, stolarze i inni rzemieślnicy, odświeżali wszystko na nowo. Rokesmith dotrzymał obietnicy i powiązał bardzo zgrabnie w paczki odnośne rachunki, a następnie zaopatrzył je w odpowiednie napisy.
— Doskonale! wybornie — zachwycał się pan Boffen — a teraz przeczytaj mi pan to wszystko, co napisałeś na wierzchu.
Rokesmith odczytał spis rachunków, przysłanych przez stolarza, cieślę, tapicera, stelmacha, handlarza koni i t. p. Następnie wyszczególnił cenniki i oferty, zrobione w ostatnich czasach panu Boffen, odróżniając te, które były przyjęte, od tych, które odrzucono.
Słuchając tego, spadkobierca nie posiadał się z radości, — I pomyśleć tylko, że pan zrobiłeś to wszystko tak prędko i zużyłeś tak mało atramentu, a przytem niema na panu ani jednej plamki — mówił, patrząc z podziwem na swego sekretarza. — A teraz może pan zechce napisać jeszcze jeden list na próbę?
— Do kogo?
— Do kogobądź.
Rokesmith spełnił z gotowością to życzenie, kreśląc następującą kartkę:
„Mister Boffen przesyła pozdrowienie panu Johnowi Rokesmith i donosi mu, odnośnie do zrobionej przez niego oferty, że przyjmuje ją i daje mu przy sobie posadę sekretarza. Mister Boffen zastrzega sobie, że posada jest tymczasową i że pan John Rokesmith zostanie u niego na razie bez żadnych określonych warunków, a co się tyczy wynagrodzenia i jego wysokości, to ta oznaczoną zostanie dopiero wtedy, gdy się pan Boffen przekona, że pan Rokesmith będzie istotnie pożytecznym. Jeśli warunki te odpowiadają panu Rokesmith, może on objąć natychmiast swoją nową posadę“.
— Ależ Noddy! — zawołała pani Boffen — czy słyszysz, jak to ślicznie napisane?
Pan Boffen słyszał i podzielał w zupełności zachwyt swojej żony. Uważał stanowczo tę małą próbkę stylu swego sekretarza za świetny objaw ludzkiego geniuszu.
— A teraz, mój stary — mówiła dalej jego żona — musisz się natychmiast z panem umówić, bo gdybyś musiał dłużej jeszcze grzebać w tych papierach, dostałbyś napewno apopleksyi, a ja umarłabym z żalu, nie mówiąc już o koszulach, których się już żadna praczka nie dopierze i które porozpadają się od rdzy.
Roztropne te słowa zjednały pani Boffenowej parę głośnych pocałunków, które pan Boffen wycisnął na jej policzkach. Następnie spadkobierca zwrócił się do swego nowego sekretarza, obdarzając go odrazu bezgranicznem zaufaniem.
— Mówiłem już panu pierwszym razem, że ja sam mam proste upodobania, a żona moja lubi elegancyę. Otóż trzeba panu wiedzieć, że ona właśnie zwyciężyła, i jedziemy teraz oboje w górę, aby żyć z szykiem.
— Zmiarkowałem to odrazu z pańskich rachunków — odparł sekretarz.
— Tak jest, kupiliśmy nowy, paradny dom, a trzeba panu wiedzieć, że nastręczył mi go ten mój literat z drewnianą nogą, bo jest to dom, z którym literat mój jest niejako związany.
— Jako współwłaściciel? — spytał Rokesmith.
— Nie, tylko widzi pan, prowadzi on od lat już całych swój interes pod murem tego domu, więc to już tak prawie, jakby się z nim spokrewnił. Otóż on pierwszy dał mi znać, że na tym pałacu, bo to prawie pałac, przylepiono kartkę z napisem, że jest na sprzedaż. Kupiłem więc ten pałac, choć wydał mi się trochę za wysoki i za ciemny, a mój literat napisał nawet z tego powodu śliczny wierszyk, którego moja żona wyuczyła się na pamięć — powiedz duszko, jak on nazwał tam nowy nasz dom?
— „Będzie to świetny teatr uczt, zabaw i bali, gdzie błądzić będą goście od sali do sali“ — zadeklamowała pani Boffen.
— Wie pan — mówił spadkobierca, że to jest nawet zupełnie prawdziwe, bo w nowym moim domu są dwie duże sale, jedna od frontu, druga od tyłu, nie licząc tej, w której jadać będzie służba. Nasz literat układa nam przy każdej okazyi bardzo ładne wierszyki. Oto naprzykład ostatni, który skomponował na cześć pani Boffen.
Sekretarz ujrzał się w posiadaniu arkusza papieru, na którem wyczytał parę strof ze znanej, starej ballady. Imię bohaterki zastąpione tylko było nazwiskiem pani Boffen, z czego wynikło, że czcigodna ta osoba opłakiwać musiała śmierć kochanka, który zginął w bardzo tragicznych warunkach.
— A co! widzi pan, jakiego mamy literata — mówił z chlubą pan Boffen. — Tylko muszę pana ostrzedz, że on jest bardzo zazdrosny. Trzeba się więc tak urządzić, żeby się nie obraził na nas o to, żeśmy pana przyjęli.
— Ależ mój drogi! — zawołała jego żona — słońce świeci przecie dla wszystkich.
— No tak, to prawda we wszystkiem, tylko nie w literaturze — zauważył pan Boffen. — Pamiętaj zresztą moja droga, że wtedy, gdy umawiałem naszego literata, nie miałem jeszcze zamiaru kupować pałacu i wynosić się z naszego starego domu. Nie chcę więc, aby Gilas Wegg myślał, że mam dla niego mniej szacunku teraz, jak gdyby nasze paradne sale przewróciły mi w głowie. Słowem, pan Rokesmith musi mieć u nas takie zajęcie, któreby nie obraziło Gilasa Wegg. Czy chcesz pan mieszkać u nas, panie Rokesmith?
— Czy tutaj?
— Nie, na ten dom mam inne projekty. Pan zamieszkasz w naszym nowym domu.
— Jeśli pan sobie tego życzy, jestem całkiem na pańskie rozkazy.
— W takim razie przypuśćmy, że pan obejmie natychmiast swoje obowiązki. Jak pan myśli, czy nie byłoby dobrze, abyś pan wziął na siebie doglądanie robót w naszym nowym domu.
— Ależ bardzo chętnie, proszę mi dać adres.
Pan Boffen podyktował ów adres, który sekretarz zapisał. Przez ten czas pani Boffen przypatrywała się z baczną uwagą twarzy Rokesmitha i twarz ta podobała się jej widocznie, bo skinęła głową z uśmiechem, jakby chciała powiedzieć: — „to właśnie człowiek, jakiego nam trzeba“.
— A więc — rzekł Rokesmith — może się pan spuścić na mnie, że dopilnuję robót w pańskim nowym domu. Pojadę tam natychmiast.
— Może zechcesz pan pierwej obejrzeć tę naszą siedzibę?
Rokesmith zgodził się na to i pozwolił oprowadzać się po domu starego Harmona.
Dom ten nosił na sobie ślady zaciekłego sknerstwa, jakiem napiętnował go były jego właściciel.
Dzieła ręki ludzkiej mają tak samo, jak twory przyrody, spełniać swoje przeznaczenie, inaczej zamierają i butwieją przedwcześnie. — Wiadomo też, że dom, w którym nikt nie mieszka, rujnuje się daleko prędzej od domów zamieszkałych. — Stary Harmon był jednym z tych skąpców, którzy nie korzystają nawet z własnego mienia.
Nieliczne meble, których nikt prawie nie używał, były na wpół spróchniałe, obicia wiecznie zakryte pokrowcami, wypełzły i porozłaziły się, nieoglądane nigdy wzrokiem ludzkim.
Pokój, w którym mieszkał i umarł stary dusigrosz, pozostawiony był przez spadkobierców zupełnie takim, jakim był za jego życia.
Stare łóżko bez firanek, z żelaznym baldachimem, wyglądało jak duża klatka. Stara kołdra, pozszywana z różnych kwadratowych kawałków, pokrywała je. Stary stół z zakręconemi nogami, a na nim stara skrzynka, w której znaleziono testament, stały jeszcze na miejscu.
Pod ścianą stały dwa stare fotele, z wystającemi sprężynami, pokryte także obiciem, zszywanem z kwadratowych kawałków.
— Zostawiliśmy tu wszystko, jak było za życia starego Farmona, bo też czekaliśmy na przyjazd jego syna. Biedak ten widział właśnie ostatni raz swego syna.
Rokesmith obrzucił wzrokiem cały pokój, a oczy jego zatrzymały się dłużej na drzwiach w kącie.
— Te drzwi prowadzą na tylne schody — objaśnił go Boffen — gdy młody John Harmon był jeszcze dzieckiem, tędy zwykle przychodził do ojca, którego się okropnie bał. Patrz pan — dodał, otwierając drzwi — tu na tych schodach siadywało nieraz biedne dziecko, nie śmiejąc wejść, a ja i żona moja dodawaliśmy mu otuchy.
— A jego biedna siostra — opowiadała pani Boffen — bawiła się nieraz tu na dziedzińcu. Widzi pan ten kącik pod murem, tam mierzyli się oboje i zapisali imiona swoje. Napisy te są tam po dziś dzień, a biedne dzieci już nie żyją.
— Nie bój się, moja stara, to już nasza rzecz, żeby te imiona nie zaginęły. Zrobimy dla nich coś takiego, ażeby pamięć o nich została i za naszego życia, i dłużej jeszcze,
— Kochane biedne dziateczki — szepnęła pani Boffen.
— Tak, tak, dzieciństwo ich nie było słodkie.
Stojąc u góry tylnych schodów, patrzyli oboje na dziedziniec, zalany w tej chwili słońcem i na ów kącik pod murem, na którym ręce dwojga dzieci skreśliły przed laty swoje imiona. To proste wspomnienie smutnego dzieciństwa dwóch małych istot i szczera litość, z jaką mówili o nich oboje starzy, miały w sobie coś wzruszającego. Rokesmith odczuł to widocznie, bo słuchał uważnie tego powiadania i oglądał wszystko z wyraźnem zajęciem.
Zeszli następnie na dziedziniec i Noddy Boffen pokazywał swemu sekretarzowi osobliwości tej siedziby, jakiemi były porosłe już trawą pagórki śmiecia, które stanowiły pierwsze jego dziedzictwo przed śmiercią młodego Harmona.
— To, co tu jest, — rzekł, wskazując na pagórki — wystarczyłoby do końca życia mnie i mojej starej i nie pragnęlibyśmy nic więcej, byleby nasz drogi John żył jeszcze. Rokesmith oglądał wszystko ciekawie, zwiedził nawet stojącą przy bramie lepiankę, która służyła długo za mieszkanie małżonkom Boffen, wtedy, gdy byli jeszcze służącymi starego Harmona. Opatrzywszy dokładnie wszystko, zapytał jeszcze raz pana Boffen, czy nie ma dla niego jakich nowych poleceń.
— Nie, żadnych już — odparł spadkobierca.
— Pozwolę sobie jeszcze zapytać pana, czy masz pan zamiar sprzedać ten stary dom?
— O nie, nigdy; zachowamy go ja i moja żona na pamiątkę naszego pana, jego dzieci, no i naszej dawnej pracy.
— A to? — spytał jeszcze Rokesmith, — ukazując na pagórki śmiecia.
— To? — powtórzył pan Boffen — to co innego; toby się dało sprzedać, ale nie zaraz jeszcze. Wie pan co, żalby mi było rozkopywać te pagórki, do których się już oko przyzwyczaiło i które nawet upiększają naszą dzielnicę, bo pomyśl pan tylko jakiby tu był płaski widok, gdyby ich nie było. Nie mówię wszakże, żebym nie miał tego kiedyś ruszyć. Widzi pan, ja jestem człowiek bez nauki, ale na śmieciach znam się wybornie. Mógłbym oszacować panu co do szelinga wartość tych pagórków i mogę panu ręczyć, że nie tracą one nic na czekaniu. Przyjdziesz pan jutro do nas, panie Rokesmith?
— Będę przychodził codziennie i dokładać będę wszelkich starań, abyś pan mógł wejść jaknajprędzej w posiadanie swego nowego domu.
— O! mnie wcale nie pilno, Tylko widzi pan, jeśli się ludziom dobrze płaci, to należy wymagać, żeby pracowali pilnie. Czy i pan jesteś tego zdania?
— Najzupełniej — odparł Rokesmith, żegnając ukłonem swego pryncypała.
Zostawszy sam, pan Boffen spojrzał dokoła siebie, zacierając ręce z zadowoleniem.
— No! — rzekł do siebie — jeżeli jeszcze Silas Wegg zgodzi się na to, co mu zaproponuję, wszystko już pójdzie gładko, jak po maśle.
Ale Silas potrafił już w przebiegłości swojej opanować swego chlebodawcę i wziął zupełnie górę nad tą prostą, szczerą naturą. Zwycięstwa takie są zjawiskiem powszedniem i zdarzają się codziennie. Inna rzecz, czy są trwałe. Narazie więc uczciwy i szczodry Boffen był nieświadomie narzędziem w rękach chytrego Silasa Wegg i, robiąc wszystko to, co się tamtemu podobało, troszczył się jeszcze nieustannie, aby nie urazić swego literata i nie dotknąć go brakiem szczerości. To, co chciał zaproponować Silasowi Wegg, miało być spełnieniem najskrytszych marzeń podstępnego straganiarza, a przecież poczciwy spadkobierca dręczył się cały dzień i niepokoił, czy jego lektor nie posądzi go o brak delikatności.
Przyszła wreszcie godzina, o której Wegg wtajemniczał państwa Boffen w okoliczności, towarzyszące upadkowi państwa rzymskiego, rozdzielonego już na dwa cesarstwa. W tym czasie Noddy Boffen śledził z żywem współczuciem tragiczne losy dzielnego wodza, z którego Wegg uczynił naprędce Anglika, przezwawszy — Bully — Sorins, — w którym jednak światły czytelnik odkryje zapewne bez trudności słynnego Belizaryusza. Ale dnia tego pan Boffen przerwał nagle lektorowi swemu prawie w pół zdania.
— Wegg! — rzekł do niego — czy przypominasz sobie, jak poznaliśmy się po raz pierwszy i co ci wtedy powiedziałem?
— Przypominam sobie bardzo dobrze; zapytałeś mnie pan, czy podoba mi się pańskie nazwisko, a ja bez żadnych wykrętów powiedziałem, jako człowiek szczery, że nie.
— Ale teraz oswoiłeś się już z mojem nazwiskiem, a wkrótce oswoisz się z niem jeszcze więcej.
— Doprawdy? — zadziwił się Wegg, zabierając się na nowo do czytania.
— Nie, nie, nie czytaj jeszcze Wegg, mam ci powiedzieć nowinę.
Wegg, który spodziewał się tego oddawna, zdjął okulary, udając wielkie zdziwienie.
— Cobyś powiedział Wegg, gdyby ci ktoś powiedział, że musisz zwinąć swój stragan?
— Chciałbym widzieć człowieka, któryby żądał odemnie takiej ofiary.
— Masz go przed sobą, Wegg, bo to ja nim jestem — rzekł, stukając się w piersi pan Boffen.
Silas Wegg, który wiedział oddawna, jakie projekty ma na niego pan Boffen, chciał już zawołać: „Mój dobroczyńco!“ i wypowiedział już prawie połowę tego zdania, ale wrodzona przewrotność pohamowała ten wybuch wdzięczności.
— Rozumiem — rzekł, przybierając obrażoną minę, — rozumiem panie Boffen. Wstydzić się będziesz mego straganu, który opiera się właśnie o mur pańskiego pałacu. O, nie miej pan obawy, pomyślałem już sam o tem. Wiem, że byłoby nieprzyzwoicie gdybym prowadził dalej mój mały handel pod oknami pańskiego pałacu. Gdzie pan chcesz, abym go przeniósł?
Tu Silas Wegg wymienił kilka najdalszych i najnędzniejszych ulic, a potem zadeklamował czterowiersz, w którym porównywał los swój, z losem opuszczonego sieroty.
— No! no! jesteś zanadto obraźliwy, Wegg, — rzekł na to pan Boffen.
— Wiem o tem, panie, wiem o tem, byłem zawsze bardzo drażliwy i honorowy, od najmniejszego dzieciństwa.
— Słuchaj mnie Wegg, wbiłeś sobie z pewnością w głowę, że chcę ci dać pieniądze za to, żebyś zwinął swój stragan?
— Tak panie, — odparł z wielką godnością Wegg, — wbiłem sobie do głowy coś podobnego.
— Ależ ja wcale nie mam zamiaru tego robić.
Zapewnienie to nie ucieszyło wcale literata, który spytał parokrotnie jeszcze pana Boffen, czy istotnie nie ma zamiaru opłacić jego ustąpienie z pod muru.
— Wcale nie, mam na ciebie zupełnie inne projekty,
— Jakież to? — pytał Wegg, nie ukrywając już swej radości,
— Cobyś powiedział o człowieku, któregobym osadził w naszej willi, oddając mu nad nią nadzór. Człowiek taki miałby oprócz mieszkania, opał, światłe i cztery funty na miesiąc. Co myślisz, Wegg? — Człowiek taki mógłby tu sobie żyć jak król.
— A czy człowiek ten, — zapytał z chytrym uśmiechem Wegg, — musiałby czytać bez żadnej dopłaty?
— Nie, za czytanie dostałby osobną dopłatę i utrzymanie.
— Masz pan zupełną słuszność, panie Boffen i ja także nie inaczej rozumiem ten interes.
Rzekłszy to, Silas Wegg zerwał się z krzesła i, wyciągnąwszy kościstą swą rękę, machał nią nad głową pana Boffen.
— Tak, to rozumiem. Słowo się rzekło, interes ubity. Rzucam swój stragan, rzucam go na zawsze, odtąd hołdować już będę tylko poezyi.
Wyraz „hołdować“ podobał mu się tak dalece, że powtórzył go parokrotnie.
— Nie lękaj się panie bólu, jaki mi zadajesz, odrywając mnie od mego handlu. Ja to zniosę. To już u nas dziedziczne. Mój ojciec cierpiał tak samo, gdy przeniesiono go z marynarki do służby rządowej, a przecież przeniósł to także, pamiętam to, jak dziś, mimo, że byłem wtedy dzieckiem. Tomasz mu było na imię. Ja zrobię to samo, co on i pokonam mój ból.
Mówiąc to wszystko, Silas Wegg gestykulował bez przerwy, wydzierając rękę swą panu Boffen, ilekroć ten próbował uchwycić ją w przelocie.
Wreszcie rzucił ją nagle swemu chlebodawcy, który uścisnął ją nakoniec, przez co kontrakt został zawarty.
Fakt ten ulżył znacznie sumieniu spadkobiercy i zapragnął on teraz dowiedzieć się o losach Bully Sorinsa, o które był przecież niespokojny.
Silas Wegg włożył więc napowrót okulary, ale nie było widocznie przeznaczonem panu Boffen zaspokoić dziś swą ciekawość, bo zaledwie czytanie się rozpoczęło, dał się słyszeć za drzwiami głos pani Boffen, która wołała swego Noddy, a potem szybkie jej kroki, jak gdyby zbiegała ze schodów.
Na to zerwał się pan Boffen, spiesząc na pomoc ukochanej małżonce. Znalazł ją na korytarzu całkiem zmienioną i drżącą, ze świecą w ręku.
— Co ci jest, moja droga?
— Sama nie wiem, chodź, proszę cię, sam zobacz.
Bardzo zdziwiony pan Boffen poszedł po schodach za żoną, która zaprowadziła go do dużego pokoju, leżącego wprost naprzeciw tego, w którym umarł stary Harmon.
Pan Boffen obejrzał się dokoła i nie zobaczył nic nadzwyczajnego, prócz stosu prześcieradeł i serwet, leżących na podłodze.
— Miałam właśnie schować je do szafy — mówiła pani Boffen — ale zlękłam się tak bardzo, że rzuciłam je na podłogę.
— I cóż cię tak przestraszyło?
— Wiesz przecie, że nie jestem bojaźliwą, ale to było coś tak wyraźnego.
— Wytłomacz się jaśniej, kochanie, co to było?
— Oni wrócili tu dziś, wierz mi Noddy, Stary Harmon i oboje dzieci. Byli tu w tym pokoju.
— Co za przywidzenie! — odparł pan Boffen nie bez trwogi wszakże, bo przerażenie żony i jemu się udzieliło. — Czy widziałaś ich? W któremże miejscu stali?
— Nie mogę powiedzieć, żebym ich tak wyraźnie widziała, ale czułam ich obecność.
— Dotknęłaś ich?
— Nie, ale wiem, że byli tu blisko, czułam ich w powietrzu. Nie myślałam wcale o nich, ani o starym Harmonie, ani o jego dzieciach. Układałam, jak ci to już mówiłam, bieliznę w szafie i nawet sobie coś nuciłam, gdy nagle z ciemnego kąta wynurzyła się twarz.
— Czyja twarz? — spytał Boffen, rozglądając się po pokoju.
— Najpierw starego, który wyglądał niby młodziej, potem obojga dzieci, które znów wyglądały starzej, a potem wszyscy troje pokazali mi się naraz.
— I zniknęli?
— Tak, zaraz prawie zniknęli.
— A gdzież ty stałaś wtedy, moja stara?...
— Ja stałam przed szafą i starałam się nawet nie zwracać na to uwagi, zwłaszcza, skoro gdzieś przepadli. Zaczęłam umyślnie myśleć o czem innem, o Belli Wilfer, o naszym nowym domu. Aż tu nagle w chwili, gdy składałam prześcieradła, zdało mi się, że wszystkie trzy twarze patrzą znów na mnie i upuściłam prześcieradła.
Leżały tam jeszcze, Boffen podniósł je z ziemi,
— I wtedy to zbiegłaś na dół?
— Nie, powiedziałam sobie jeszcze, że mi się to wszystko wydaje. Poszłam więc umyślnie do pokoju sypialnego naszego dawnego pana i postanowiłam, że przejdę się po nim trzy razy tam i napowrót. Weszłam więc ze świecą, ale skoro tylko stanęłam obok łóżka, zobaczyłam ich znowu w powietrzu.
— Widziałaś twarze?
— Tak. A prócz tego czułam ich za drzwiami, w kącie, wreszcie wysunęli się, niby przez drzwi, które prowadzą na schody i zeszli na dziedziniec,
Mister Boffen osłupiały spoglądał na żonę, która ze swej strony patrzyła na niego błędnemi oczyma.
— Moja droga, zdaje mi się, że najlepiej zrobimy, odprawiając dziś Wegga, nie będzie już dziś nic z czytania. Przytem nie trzeba wspominać przy nim o tem wszystkiem. On ma przecież zamieszkać tu, skoro się wyniesiemy, gotów myśleć, że tu naprawdę pokazują się jakieś duchy i upiory, a przecież to nie prawda; przynajmniej do tej pory nie działo się tu nic takiego,
— Z pewnością nie. Byłam przecież tutaj przy śmierci starego i potem, gdy rozeszła się wiadomość o zamordowaniu Johna, a przecież się nie bałam, a teraz boję.
— To się już nie powtórzy. Widzisz, moja stara, to po prostu dlatego, że nie mieszkamy na tem samem miejscu.
— A dlaczegoż dotąd nic się nam nie wydawało?
— No! — odparł po namyśle Boffen. — Każda rzecz musi mieć jakiś początek. Chodź! przejdziemy się razem, po domu, zobaczysz, czy znajdziemy tu jakie duchy.
Poszli istotnie z latarnią, pożegnawszy wprzód Silasa Wegg, który zdrzemnął się tymczasem przy ogniu, po sutej kolacyi. Będąc z temperamentu oszustem, uradowany był, że może odejść i opuścić godzinę zajęcia, za którą mu i tak zapłacą. Małżonkowie Boffen wzięli się pod ręce i przeszli się nietylko po domu od piwnic do strychu, ale i po dziedzińcu. Doszedłszy do stóp swych pagórków ze śmieci, postawili na ziemi latarnię i spacerowali czas jakiś, dla rozproszenia do reszty dziwnego nastroju pani Boffen.
— Cóż moja droga — spytał jej mąż, gdy powrócili z tej przechadzki i znaleźli się w swej bawialni. — Prawda, żeś się całkiem uspokoiła; potrzeba ci było tylko trochę rozrywki.
— Tak, mój drogi — odparła, zdejmując szal — tylko, że skoro zamknę oczy, powracają znów.
— Jeszcze? — zawołał jej mąż.
— Tak — odparła, dotykając palcem czoła. Widzę to samo. Nasz dawny pan trochę niby młodszy, dzieci niby trochę starsze — potem jakiś cudzoziemiec i wszyscy razem.


ROZDZIAŁ XV.
Ładne dziecko i kapryśna pupilka.

Sekretarz złoconego śmieciarza zabrał się energicznie do pracy i prowadził dzielną ręką interesy pana Boffen. Kontrolował rachunki, czuwał nad robotami w nowym domu, prowadził korespondencyę i nic nie uszło jego bacznego oka. Jeden wszelako szczegół obudzićby mógł podejrzliwość człowieka mniej łatwowiernego od pana Boffen: oto Rokesmith przystąpił do swych obowiązków i pełnił je w taki sposób, jakgdyby znał wybornie treść testamentu starego Harmona. Ilekroć Boffen zasięgnąć chciał w czem jego rady, on wiedział wszystko z góry, rozumiał o co chodzi, uprzedzał możliwe zarzuty i wykazywał dowodnie, że na tem polu niema dla niego nic tajnego... Było w osobie Rokesmitha, jak i w twarzy jego, coś mglistego i niedopowiedzianego. Zachowanie się jego było na pozór zupełnie swobodne — a przecież cechowało go coś, co wyróżniało go od innych. Była to jakby chmura bolesnego i nieodwołalnego wspomnienia, które zawisło nad jego życiem. Prócz tego, mimo wspomnianej już powyżej gorliwości w prowadzeniu interesów pana Boffena, Rokesmith unikał starannie wszelkiej sposobności zetknięcia się z adwokatem swego chlebodawcy, Mortimerem Lightwood. Był pod tym względem tak upartym, że zwróciło to nawet uwagę złoconego śmieciarza.
— Czy pan masz za co żal do adwokata Lightwood? — zapytał go raz pan Boffen.
— Bynajmniej, nie znam go prawie,
— Może prowadzi on przeciw panu jaki niemiły proces sądowy?
— Wcale nie.
— Więc pan może w ogóle nie lubisz adwokatów?
— Nie mam przeciw nim żadnych uprzedzeń, a tylko postawiłem sobie zasadę, nie stawać nigdy pomiędzy panem a jego doradcą prawnym.
Wymijająca ta odpowiedź zadowoliła na razie pana BoFfen, który też nie nalegał dłużej. Co prawda, od czasu, gdy Rokesmith zajął się jego interesami, wiele drobniejszych spraw załatwiało się bez pomocy adwokata i to daleko pośpieszniej i składniej. Jedna tylko okoliczność wiązała jeszcze pana Boffen z Mortimerem Lightwood, a była nią chęć odszukania mordercy Johna Harmon. Od czasu nagłej śmierci poławiacza trupów, oskarżyciel jego, Riderhood, zamilkł jak grób i nie chciał zgoła mieszać się do tej sprawy. Wobec tego Mortimer przypomniał sobie Juliusza Handford, który zjawił się tak niespodziewanie w trupiarni. Robił więc starania w celu odszukania go, ogłaszał wezwania do niego w dziennikach, obiecywał nagrodę temu, któryby odnalazł jego adres i miejsce zamieszkania. Ogłoszenia tej treści ukazywały się w gazetach na miejscu naczelnem, przeszło sześć tygodni. Rokesmith odczytywał je zwykle swemu chlebodawcy, poczem obaj wygłaszali twierdzenie, że się to prawdopodobnie na nic nie przyda. Inna sprawa zaprzątała zato żywo oboje państwa Boffen i ich sekretarza. Chodziło o dziecko, o dziecko to, które miało być wychowane pod przybranym imieniem Johna Harmon, dla uwiecznienia jego pamięci.
Pastor Milwey i jego żona szukali wytrwale idealnego chłopca sieroty, któryby połączył w sobie wszystkie żądane zalety i natrafiali wciąż w poszukiwaniach swoich na niezwalczone trudności. Każde dziecko było prawie zawsze dziewczynką, albo też było za małe lub za duże, za brudne, lub za niesforne, znałogowane do życia na ulicy, lub skłonne do włóczęgi. Prócz tego, skoro które zaczynało się zbliżać do wymarzonego ideału, wynurzali się, jak z pod ziemi, krewni, którzy wpierw wcale się nie troszczyli o daną sierotę, a obecnie występowali jako opiekunowie, nakładając możliwie wysokie ceny na głowę dziecka. Żadne przeskoki na giełdzie nie dałyby się porównać z fluktuacyą tych cen, jakich żądano za dzieci. Zrana malec mógł się bawić w rynsztoku, zdany na Bożą opiekę, do południa po otrzymaniu oferty wartość jego wzrastała do kilku tysięcy funtów, a pod wieczór cena jego stawała się prawie niedostępną.
Powstał dosłownie rodzaj targu na sieroty, a w dodatku zaczęto sobie pozwalać na grube mistyfikacye. Ojcowie i matki podawały się za umarłych, przyprowadzając własne dzieci, jako sieroty. Nakładano na poszukujących haracz w formie piwa, które trzeba było fundować w sąsiednim szynku, zanim pokazano żądanego sierotę, którego autentyczność była i tak wątpliwa. Handlarze sierot zgłaszali się tuzinami, coraz to nowi, ale autentyczny sierota stawał się stosunkowo prawdziwą osobliwością.
Prosta rzecz, że mimo tych wszystkich zabiegów, pastor Milwey stał mocno przy zasadzie, że dzieci nie są towarem i nie obiecywał nikomu żadnej zapłaty; przeciwna natomiast strona nie chciała także ustąpić, co utrudniało mocno porozumienie.
Wreszcie wielebny Frank Milwey mógł donieść państwu Boffen, że znalazł w Brentford śliczne dziecko, naprawdę osierocone. Rodzice malca umarli, a on chował się u własnej prababki, kobiety uczciwej, ale bardzo wiekowej, która nie miała go prawie czem wyżywić. Oferta zdawała się najlepszą ze wszystkich, wobec czego pani Boffen pojechała umyślnie do Brentford, w towarzystwie swego sekretarza.
Rokesmith powoził sam, stangret zaś z głową, jak młotek, zajął miejsce z tyłu za siedzeniem.
Przybywszy do Brentford, podróżni musieli zostawić swój ekwipaż w oberży pod „trzema srokami“, bo niepodobieństwem byłoby krążenie w powozie w labiryncie krętych i błotnistych uliczek.
Poszli więc wszyscy pieszo, pytając po drodze każdego spotkanego przechodnia o adres Higden, każdego spotkanego przechodnia o adres Higdenowej.
Zasypano ich mnóstwem sprzecznych wiadomości, z których jedne zbijały drugie, aż wreszcie, wiedzeni raczej instynktem, znaleźli się naprzeciw napół rozwalonej chałupy, połączonej z ulicą za pomocą chwiejącej się kładki, rzuconej przez rynsztok.
Na kładce siedziało ładne dziecko z różową buzią i ciemnymi, kręconymi włosami, pławiąc w rynsztoku drewnianego konika. Rokesmith odgadł oczywiście, że małoletni sportsmen musi być zapewne wymarzonym sierotą.
Postąpili ku niemu, dziecko straciło w tej chwili równowagę, a że było okrągłe, jak kulka, potoczyło się też, jak piłka i wpadło głową do rynsztoka.
W chwilę potem wdowa Higden ujrzała panią Boffen i jej sekretarza, piastujących dziecko, które darło się w niebogłosy. Nastąpiła krótka, ale gwałtowna scysya.
Wdowa Higden bowiem chciała wyjść, podczas gdy pani Boffen usiłowała wejść, a wszystko to działo się na chwiejnej kładce przy akompaniamencie ogłuszających krzyków malca.
Nagle dziecko zaniosło się, zsiniało i umilkło, co było tak straszne, że pragnęło się prawie, aby znów zaczęło krzyczeć. Pani Boffen obsypała je pieszczotami, wdowa Higden cofnęła się i wszyscy weszli wreszcie do izby, w której znajdował się ogromny magiel.
Przy maglu stał chłopak wysoki i chudy z małą głową i ogromnemi ustami, które otworzył szeroko na widok wchodzących, jakby przez to chciał ich lepiej widzieć.
Pod maglem siedziało dwoje dzieci, chłopiec i dziewczynka. Wysoki i chudy chłopak obracał korbę i robiło to takie wrażenie, jakby ta straszna maszyna miała za chwilę już zgnieść dzieci, tymczasem dochodziła tylko na parę cali od ich główek, poczem cofała się, nie czyniąc im najmniejszej szkody.
W izbie ubogo było, ale bardzo czysto, szyby świeciły na ramach, które służyły zapewne w lecie do przymocowania wiązanej kraty, po której piąć się musiała kwitnąca czerwono fasola, teraz jednak było na to zawcześnie.
Wdowa Hidgen była jedną z tych niespożytych istot, których powalić nie mogły żadne ciosy losu. Każdy rok prawie jej życia przynosił jej nowe klęski i nieszczęścia. Wytrzymała to wszystko, a i teraz trzymała się jeszcze wcale dobrze, mimo podeszłego wieku i teraz jeszcze była bardzo czynną, trzymała się prosto, a w oczach miała dużo blasku.
Wdowa Hidgen była w gruncie rzeczy istotą tkliwą, nie umiejącą rozumować, ani obliczać, ale Bóg jest tak dobry, że przebaczy jej zapewne w nieskończonem swem miłosierdziu, iż rządziła się przez całe życie sercem, nie głową.
— Wiem już, wiem — odpowiedziała, wysłuchawszy swych gości, którzy wyłuszczyli jej powód swych odwiedzin, — pani pastorowa pisała o tem do mnie, a Salop mi przeczytał, bo ja sama nie czytam pisanego, zaledwie tylko drukowane na książce do nabożeństwa. Salop zato czyta bardzo gładko, lubię też, jak mi przeczyta czasem jaką gazetę.
Salop był to ów chłopak od magla, wpatrujący się wciąż w gości z szeroko otwartemi ustami. Goście uznali za obowiązek grzeczności spojrzeć na Salopa, który otworzył usta szerzej jeszcze i wybuchnął śmiechem. Śmiech ten był widocznie zaraźliwy, bo udzielił się dzieciom, siedzącym pod maglem, które mu zawtórowały. Śmieli się wszystko troje długo i głośno, wdowa Higden zaśmiała się także. Pani Boffen a nawet Rokesmith poszli za jej przykładem. Wszystko to razem wzięte było niedorzeczne, ale wesołe. Następnie Salop, ogarnięty szałem pilności zaczął znów obracać z wielkim hałasem korbą od magla, aż wdowa Higden musiała go zatrzymać.
— Czekaj, Salop, nie słychać, co państwo mówią.
— To maleństwo jest pani wnuczkiem? — spytała pani Boffen.
— Tak, to mój John, mój mały Jonny.
— John? co pani mówi? Słyszy pan, panie Rokesmith, to dziecko ma na imię John, co za śliczny malec.
Mały John siedział na rękach u prababki, która całowała od czasu do czasu jego małą piąstkę; dziecko oparło bródkę o ramię opiekunki i spojrzało z góry na panią Boffen, wielkiemi niebieskiemi oczyma.
— Tak, z pewnością — odparła mistress Higden, ładne dziecko, kochane maleństwo... to najmłodszy od mojej najmłodszej wnuczki, która umarła, jak wszyscy moi.
— A tamte dzieci — spytała pani Boffen, wskazując na parę, siedzącą pod maglem, czy to jego rodzeństwo?
— Nie, pani, to są obce dzieci, dane mi na opiekę. Płacą mi od nich po cztery pensy na tydzień. Lubię dzieci, więc ich doglądam, nie mogę ich więcej trzymać, bo magiel zabiera za wiele miejsca.
— Jakże się nazywają?
— Toddle i Poddle... chodźcie tutaj.
Chłopczyk i dziewczynka, tak wezwane, wygramolili się z pod magla i szli na swych małych nóżkach, takim krokiem, jakby zmuszeni byli przebywać wciąż szeroko rozlane strumienie. Stanąwszy przy babci Higden, zaczęli zaczepiać małego Jonny, z wyraźną ochotą wciągnięcia go do zabawy. Wdowa Higden pogładziła ich po główkach i odesłała na miejsce. Wtedy pani Boffen spytała ją jeszcze o chłopca, obracającego magiel.
— To Salop — odpowiedziała pani Higden, a potem dodała, zniżając głos: — Dziecko nieznanych rodziców, rozumie pani? podrzutek. Znaleziono go gdzieś pod płotem i zaniesiono go do tego wstrętnego domu dla ubogich.
— Pani nie lubi tego domu? — spytała pani Boffen.
— Och! moja pani — zawołała na to wdowa Higden. — Wolałabym umrzeć w opuszczeniu, razem z moim Jonny, niż oddać tam mego małego, lub się od nich sama czego dopraszać.
Słowa te wymówiła wdowa Higden z przekonaniem i z energią, któreby mogły dać wam do myślenia, czcigodni panowie i panie z dobroczynnych komitetów.
— Czyż pani nie wie — mówiła dalej stara kobieta, — jak oni tam obchodzą się z ludźmi? Biedak, który zapuka do nich, odsyłanym bywa od Annasza do Kajfasza, tak długo, że mu to wszystko musi zbrzydnąć, jeśli go wpierw śmierć nie zaskoczy. Tak, tak, moja pani. Odsyłają biedaka od progu do progu, nie dadzą jeszcze nic, a już wymawiają mu każdą kruszynę chleba, każdą łyżkę lekarstwa, doktora, łóżko, wszystko wciąż wymawiają i wypominają wciąż. Cóż dziwnego, że biedny człowiek woli wreszcie skonać pod płotem, niż ich o co prosić. I ja też potrafię skonać, jak inni, skoro czas na mnie przyjdzie, a poniewierać się nie dam i wstydu sobie oszczędzę.
Słyszycie, czcigodni panowie i panie z dobroczynnych komitetów, słyszycie to lordowie i dżentlmeni? Perwersya wrodzona, powiemy „Zatwardziałość, której nie zdołają wykorzenić najuczeńsze wysiłki pracy ustawodawczej“.
— Jonny! mój śliczny aniołku — mówiła dalej, całując swego wnuczka. — Proś Boga jak będziesz starszy, by twoja prababka, co dożyła lat siedemdziesięciu, nie wziąwszy nigdy ni grosza jałmużny, znalazła siłę schować się do jakiej dziury w ostatniej godzinie, byleby nie wpaść w ręce tych panów i pań bez serca, co odsyłają jedno do drugiego każdego biedaka i mamią go fałszywemi obietnicami, aby go tylko oszukać i sponiewierać.
Świetny wynik dobroczynnej waszej działalności, panowie i panie z komitetów. Nieprawdaż? Do takich uczuć doprowadzać umiecie najuczciwszych z pomiędzy ubogich. Pozwólcie więc, że spytam was z całym należnym wam szacunkiem, czy nie szkoda zachodów dla uzyskania takich owoców?
Nienawiść i lęk, przebijające ze słów tej starej, spracowanej kobiety, nie pozwalały wątpić o szczerości jej uczuć.
— A on czy dla was pracuje? — spytał Rokesmith, wskazując na Salopa.
— Tak, panie — odparła staruszka — na mnie on robi i to mogę powiedzieć, dzielnie pracuje.
— Czy on mieszka u pani?
— Tego nie powiem, chociaż częściej bywa u mnie, niż gdzieindziej. Tam, w domu ubogich, miano go za niespełna rozumu, ale ja zobaczyłam go w kościele i powiedziałam im: „dajcie mi chłopca“. Żal mi się go zrobiło, bo takie to było wtedy zbiedzone, chuderlawe.
— Czy to jego prawdziwe imię Salop?
— Nie, tak go przezwali, bo tego dnia, gdy go znaleźli, była sobota.
— Zdaje się mieć dobry charakter?
— O! co do tego, to niema mowy. Poczciwy jest z kościami i ani kruszyny w nim żółci nie znajdzie. Pani nie ma pojęcia, jaki to dobry chłopak, choć nie pozna się tego, patrząc na niego.
W istocie biedny Salop nie był szczęśliwie wyposażony, pod względem urody. Wysoki, chudy, długi, kościsty, wąski w ramionach, był typowym obrazem niezgrabnego i źle zbudowanego osobnika ludzkiego. Kształty miał ostrokątne, a jednak grube w wiązaniach, a przytem jakby rozluźnione w zawiasach. Prócz tego, twarz jego przyozdobiona była kilku czerwonymi pryszczami, rozkwitającymi w najlepsze na jego skórze bez odrobiny wstydu. Słowem, był to brzydal w całem znaczeniu tego słowa. Przecież taki jak był walczył mężnie w szeregach wydziedziczonych tego świata i widać było, że dotrwa do końca pod sztandarem.
— Mówmy teraz o małym Jonny — zaczęła pani Boffen, patrząc ze szczerym zachwytem na malca, siedzącego wciąż jeszcze na rękach u babki,
Mały Jonny boczył się i dąsał na widok obcych ludzi, skutkiem czego odwracał główkę i zakrywał tłustą łapką swoje błękitne ślepka.
— Gdyby pani zechciała mi powierzyć to maleństwo, byłoby mu u mnie dobrze, Znalazłby u mnie Jonny wszystkie wygody, dobre wychowanie i naukę, a przedewszystkiem serce. Postaram się być dla niego prawdziwą matką.
— Bardzo jestem pani wdzięczną — odparła wdowa Higden, odejmując rączkę malca od oczu i uderzając nią o swoją pomarszczoną dłoń. — I on by rad był z pewnością, gdyby rozumiał, o co chodzi. Nie chcę mu zagradzać drogi do szczęścia, tylko, widzi pani, ja przylgnęłam do tego biedactwa więcej może, niż pani myśli i żal mi rozstawać się z nim. Niech mi pani tego za złe nie bierze.
— Brać za złe? moja droga pani, co też pani mówi. Brać za złe, że pani taka dobra dla tego dziecka, że je pani kocha?
— Widzi pani, huśtałem ja już niejedno dziecko na kolanach, a wszystkie pomarły, on jeden mi został. No, ale to nie znaczy, żebym chciała przeszkodzić. Przecież wiem, że jemu z tem będzie dobrze. Po śmierci mojej zostanie dżentlmenem, będzie uczony, bogaty. Ja wiem, że jemu z tem będzie dobrze. Niech pani na mnie nie zważa.
Mówiąc to, biedna kobieta urwała, głos jej się złamał, a stara, szlachetna jej twarz zalała się nagle łzami.
Dostrzegł to najpierw tkliwy Salop, który, widząc płaczącą swą opiekunkę, przechylił głowę i zaczął buczeć nie na żarty. Na to hasło Poddle i Toddle ryknęły pod maglem, a mały Jonny zaniósł się od krzyku na rękach u babki, a wierzgając zabłoconemi nóżkami, kopał niemi w pierś panią Botten.
Wszystko to razem było tak zabawne, że wzruszenie i rzewność, jakie ogarnęły były przed chwilą babkę Higden, rozwiały się natychmiast. Przyprowadziła do porządku dzieci, a zwłaszcza Salopa, który urwał w połowie rozpoczęte łkanie i wymierzył sobie natychmiast pokutę w postaci kilkunastu obrotów magla. Ale pani Boffen była do głębi wzruszona i robiła sobie w duszy zarzut okrucieństwa.
— Niech się pani nie martwi — mówiła do wdowy Higden — nic się przecież jeszcze nie stało.
— Niech pani nie zważa na mnie, to przejdzie.
— Boże święty! — mówiła znowu pani Boffen — ja przecie nie chcę, żeby ktoś płakał, przeciwnie, chcę, żeby było wszystkim wesoło, Odłożymy to na później i pani się namyśli, chłopak się może przyzwyczai. Pani nam da znać.
— Tak, przyślę Salopa — odparła pani Higden.
— To będzie najlepiej, a skoro mister Salop przyjdzie do nas, zapłacimy mu za jego trud i poczęstujemy go smacznym obiadem. Tak, tak! dostanie u nas mięso, jarzyny, piwo i wyborny pudding.
Wobec tak obiecującej perspektywy mister Salop rozwarł szeroko usta i wybuchnął głośnym śmiechem.
Toddle i Podle zawtórowali mu. Jonny nie pozostał za nimi w tyle i tak po chóralnym płaczu nastąpił chóralny śmiech.
Przy tej sposobności para Poddle i Toddle wykonała dyskretnie nowy atak na małego Jonny. Walka była krótka, lecz mężna, poczem para malców powróciła na swe stołeczki.
— Chciałabym także zrobić coś dla pani — rzekła jeszcze pani Boffen do wdowy Higden.
— Wdzięczna pani jestem, ale mnie nic nie potrzeba. Mogę jeszcze pracować, póki mi sił starczy.
Słowom tym towarzyszyło harde spojrzenie, które świadczyło, że dzielna kobieta mówiła z najgłębszego przekonania.
— Rozumiem to, bo sama byłam uboga i pracowałam na życie — odrzekła pani Boffen — nie jestem wcale żadną lady, pani Higden, ale dlatego właśnie wiem z doświadczenia, że czasem mała drobnostka nawet może osłodzić życie.
— Mnie się zdaje — odparła na to mistress Higden, — że pani jesteś prawdziwą lady, lady z urodzenia, ale nie przyjmę nic nawet od pani. Nigdy jeszcze nie brałam jałmużny, droga pani, nigdy, nigdy. Niech pani nie myśli, że jestem niewdzięczna, ale wolę zarabiać na życie, niż brać darmo.
— I ma pani słuszność, ja też nie myślałem o żadnej jałmużnie, lecz tylko o drobnych rzeczach, które można darować i przyjąć.
— Dziękuję pani jeszcze raz — odrzekła wdowa Higden — ale, bo widzi pani gdybym mogła sama dziecko wychować, nie oddałabym go pani za nic na świecie, bo kocham go, mego Jonny, nietylko dla niego samego, ale kocham w nim także wszystkich tych, co już zmarli, wszystkich moich; dzieci, wnuki i moje młode lata i nadzieje moje. To też, gdybym wzięła pieniądze za to wszystko, nie miałabym czoła w oczy pani spojrzeć. Nie, nie, daję go pani z dobrej woli, daruję go pani. Chciałabym tylko, żeby śmierć przyszła na mnie prędko, skoro mi sił zabraknie. A do pani mam tylko jedną prośbę. Mam tu, widzi pani, zaszyte w sukni pieniądze, które sobie schowałam na pogrzeb. Niech pani dopilnuje, żeby mnie za nie pochowano. Nie chcę i po śmierci zawdzięczać nic tym ludziom.
Miss Boffen uściskała rękę starej kobiety, która stała wyprostowana i zupełnie już spokojna. Mogę was upewnić mylordowie i dżentlmeni, że twarz jej była w tej chwili bardziej może dostojna niż wasza.
Otrzymawszy więc legalne już prawa do małego Jonny, pani Boffen próbowała wziąść go na ręce. Nie przyszło to z łatwością. Przywołano najpierw Poddle i Doddle, które siadały kolejno na kolanach obcej pani. Jonny patrzył na to z pod oka a przekonawszy się, że dzieci zsadzone zostały bez żadnego uszczerbku dla siebie z tego niebezpiecznego stanowiska, pozwolił się tam z kolei umieścić. Nie był jednak wcale zadowolony, o czem świadczyła jego zachmurzona buzia i naprężone sztywnie ramionka. Zwolna jednak pani Boffen zaczęła mu szeptać takie cuda o prześlicznych zabawkach, jakiemi go obdarzy, że mały dżentlmen, raczył spojrzeć na nią trochę przychylniej, trzymając piąstkę w buzi, a gdy usłyszał o dużym koniu na kółkach, który go powiezie prosto do cukierni, gdzie dostanie mnóstwo ciastek, pozytywny malec dał się do reszty przebłagać i śmiał się rozkosznie wraz z Poddle i Doddle. Zachwycona swoim sierotą, pani Boffen pożegnała wreszcie wdowę Higden i powróciła do gospody pod trzema srokami, odprowadzona tam krótszą i lepszą drogą przez usłużnego Salopa. Furman z głową w kształcie młotka spojrzał z niewymowną pogardą na niezgrabnego wyrostka, poczem powóz ruszył i pani Boffen wraz ze swym sekretarzem powróciła do Londynu. Rokesmith, odprowadziwszy swą chlebodawczynię, wracał do swego mieszkania w domu Willerów i szedł drogą, prowadzącą między polami — zrobił to może mimowolnie, a może spodziewał się spotkać tu Bellę, która spacerowała wieczorami. Przeczucie to nie zawiodło go — ładna miss szła właśnie z oczyma spuszczonemi na książkę. Bella nie nosiła już żałoby, ubierała się owszem jasno i kolorowo, z czem jej było bajecznie do twarzy. Czytała idąc i prawdopodobnie dostrzegła nadchodzącego Rokesmitha, bo podniosła brwi ze zdziwieniem, gdy ją pozdrowił.
— Ach! to pan!
— Tak pani, to ja, ładny wieczór, miss Bello.
— Doprawdy? nie zauważyłam, ale gotowa jestem uwierzyć, skoro pan tak twierdzi.
— Pochłonięta pani była czytaniem?
— Taak — odrzekła przeciągle Bella.
— Zapewne jaki czuły romans?
— Och! cóż znowu, nie czytam takich rzeczy.
— A więc o czem mowa w tej książce?
— Najwięcej o pieniądzach.
— Więc pochwała pieniędzy?
— Nie wiem, może pan sam zobaczyć.
Podała mu książkę, którą się dotąd wachlowała, Rokesmith wziął ją i szedł obok Belli,
— Dano mi do pani zlecenie — rzekł po chwili.
— Czy być może?
— Państwo Boffen polecili mi donieść pani, że za dwa tygodnie będą już mogli przyjąć panią w swym nowym domu, co im sprawi wielką radość.
Bella spojrzała na niego trochę wyniośle z pod zmrużonych powiek i podniesionych brwi. Spojrzenie to zdawało się mówić:
— I skądże przychodzisz do tego rodzaju zleceń?
— Zostałem sekretarzem państwa Boffen, miss Bello. Czekałem właśnie sposobności, aby o tem pani powiedzieć.
— Sekretarz? cóż to takiego sekretarz — spytała impertynencko kapryśna miss.
— To, to nic wcale — odparł Rokesmith tymże samym, co ona tonem.
Bella posłała mu ukradkowe spojrzenie, świadczące o tem, że nie spodziewała się podobnej odpowiedzi.
— I pan tam będzie ciągle siedział? — pytała z grymaśnym dąsem.
— Ciągle nie, ale bardzo często.
— Ach Boże! to dopiero przyjemność...
— Niech się pani uspokoi, miss Bello, stanowiska nasze w tym domu będą tak różne. Ja będę zajętym interesami, pani przyjemnościami. Ja będę musiał pracować na życie, pani się będzie bawić i podobać.
— Podobać? Nie rozumiem pana.
— Skoro ujrzałem panią po raz pierwszy — mówił Rokesmith, nie zważając na ostatni wykrzyknik Belli — chodziła pani w żałobie. Nie znałem wówczas powodu tej różnicy pomiędzy panią a resztą jej rodziny, spodziewam się, że nie jestem niedyskretnym, wspominając o tem.
— Wcale nie — odrzekła Bella, wzruszając ramionami. — Więc teraz znasz pan już ten powód.
W duszy zaś pomyślała: „Mówiłam im odrazu, że ta głupia żałoba wystawi mnie na pośmiewisko“.
— Odkąd zajmuję się interesami pana Boffen, zrozumiałem po kim pani nosi żałobę, Nie poniosła pani ostatecznie zbyt ciężkiej straty. Nie mówię oczywiście o majątku, lecz o tym obcym człowieku, którego pani nie znała, którego wartości nie możemy ocenić, ani ja, ani pani! Niema też; kogo żałować. Zato oboje państwo Beffen są tak hojni, a przytem tak szczerze chcą okupić niejako swą fortunę, że od pani tylko będzie zależało, aby strata majątkowa została w zupełności pokryta. Błysk tryumfu ukazał się w oczach Belli.
— Będziemy, bądź co bądź, wspólnie mieszkali pod jednym dachem — mówi Rokesmith — dlatego pozwoliłem sobie zamienić z panią kilka słów, które, mam nadzieję, nie obraziły pani.
— Nie mam zdania o tem wszystkiem. Myśl którą pan wypowiedział, jest dla mnie nowa i zrodziła się, być może, w pańskiej wyobraźni.
— Przekona się pani z czasem.
Stali już przed domem, a pani Wilfer, widząc przez okno córkę swą, rozmawiającą z lokatorem zacisnęła mocniej pod brodą koronkowy fanszonik i wyszła na ich spotkanie, niby przypadkiem.
Ujrzawszy majestatyczną damę, Rokesmith powtórzył jej to samo, co mówił przed chwilą Belli, to jest, że został sekretarzem państwa Boffenów.
— Nie mam zaszczytu znać bliżej tych państwa — zauważyła pani Wilfer, powiewając rękawiczkami — ale w każdym razie winszuję im nabytku.
— Bardzo skromny nabytek — odparł Rokesmith.
— Daruj pan — odrzekła pani Wilfer — ale posuwałbyś pan pokorę do szaleństwa, gdybyś pan mówił na seryo. Taki Boffen nie mógłby znaleźć światlejszego pomocnika...
— Pani zbyt łaskawa. Mówiłem przytem miss Bell, że państwo Boffenowie oczekiwać jej będą wkrótce w swym nowym już domu.
— Zgodziłam się już, aby córka moja przyjęła propozycyę pana Boffen i nie będę jej stawiała przeszkód.
— Proszę cię Ma, nie mów głupstw — rzekła ładna miss.
— Zamilcz, moja córko.
— Nie, Ma, nie mogę pozwolić, abyś mówiła takie niedorzeczności. Jakżeż ty mi możesz stawiać przeszkody?
— Mówię — ciągnęła dalej pani Wilier ze wzrastającą godnością — że skoro raz zgodziłam się na propozycyę, nie będę stawiała przeszkód pani Boffen, która chce ozdobić mieszkanie swoje wdziękami jednej z mych córek i chociaż twarz tej pani mogłaby wzbudzić trwogę w uczniach Savatera, nie sprzeciwiałam się temu, by korzystała z towarzystwa mego dziecka.
— Właśnie w tej chwili wyraziłem zupełnie podobną myśl w stosunku do miss Belli — napomknął Rokesmith.
— Pozwól pan — przerwała mu pani Wilfer z zastanawiającą uroczystością — ja jeszcze nie skończyłam. Dodać jeszcze muszę, że jeżeli użyłam wyrazu wdzięki, to nie dawałam określenia temu znaczeniu, jakieby pan mógł mu przypisywać, lecz użyłam go w innem znaczeniu.
Na to światłe objaśnienie Bella wybuchnęła pogardliwym śmieszkiem.
— Dość tego Ma. Panie Rokesmith, zechciej pan oświadczyć moje najserdeczniejsze pozdrowienia pani Boffen.
— Przepraszam cię moja córko, wystarczy zupełnie, jeśli pan powie, że przesyłasz jej ukłony.
— Najserdeczniejsze pozdrowienia — powtórzyła Bella ze złością, tupiąc nóżką.
— Ukłony — powtórzyła majestatycznie matka,
— W takim razie — rzekł pojednawczo Rokesmith — będę miał zaszczyt oświadczyć jej, że panna Bella przesyła jej pozdrowienia, a szanowna pani ukłony.
— I powiedz pan jej — mówiła Bella — że bardzo się cieszę na myśl, że się do niej przeniosę i że chciałabym, żeby się to stało jak najprędzej.
— A nie zapomnij moja córko — zaczęła pani Wilfer — że gdy już zamieszkasz u pani Boffen, z którą żyć będziesz musiała, żyć na stopie równości, obowiązkiem twoim będzie okazywać uprzejmość panu sekretarzowi, chociażby przez wzgląd na to, że jest naszym lokatorem. Słowa te wymówiła czcigodna dama tonem niesłychanie protekcyonalnym, który nie pozwolił wątpić, jak nisko upadł w jej opinii lokator od chwili, gdy dowiedziała się, że jest tylko sekretarzem.
Rokesmith uśmiechnął się tylko i poszedł do swego pokoju, podczas gdy matka i córka udały się do swej sutereny na dole. Myślał o Belli: „Jaka zimna, niegrzeczna, kapryśna, ale przy tem jaka śliczna, jaka ponętna. Och! gdyby wiedziała“...
Ale Bella wiedziała tylko jedno, że nieznośny lokator chodził dnia tego do późna w nocy po swoim pokoju i nie dawał jej przez to spać. Żaliła się też znów na swe ubóstwo, które każe jej znosić takiego sekretarza, który hałasuje nad jej głową nawet w nocy i chodzi, chodzi, chodzi, miotając się, jak dusza w czyśćcu.

ROZDZIAŁ XVI.
Bagienko

Boffenowie zamieszkali wreszcie w swoim wspaniałym, arystokratycznym pałacu i weszli w okres świetności towarzyskiej. Był to okres kwitnący, w czasie którego zaroiło się dokoła nich od mnóstwa satelitów. Był to cały tłum tworów brzęczących, pełzających i motylkujących, które krążyły dokoła złoconego śmieciarza, zwabione jego bogactwem. Wśród ludzi, którzy pośpieszyli ze złożeniem swych kart wizytowych u odźwiernego arystokratycznego pałacu, znaleźli się w pierwszym rzędzie państwo Weneering. Przybiegli tu bez tchu prawie na wieść o tym nowo otwartym domu i złożyli trzy karty wizytowe, jedną od pana, drugą od pani, trzecią od obojga małżonków wspólnie. Czarująca stara lady Tippins złożyła jedną kartę, sir Twemlow dwie karty wizytowe. Nadpłynął też wspaniały faeton, wiozący panią, pana i pannę Podsnap, którzy złożyli każdy swoją kartę — i tak szło w nieskończoność. Zdarzało się, że panie, mające po kilka córek, składały cały stos kart wizytowych, nie zapominając nawet o tych członkach żeńskich swej rodziny, które zmieniły już nazwisko przez swe zamęźcie. Tak np. niejaka mistress Tapkins zameldowała się w imieniu własnem i pięciu córek, jako mistress Tapkins, miss Fryderyka Tapkins, miss Eufemia Tapkins i pani Henrykowa, Jerzowa, Alfredowa Swoshle z domu Tapkins.
Skoro Bella zamieszkała w pałacu państwa Boffenów, wezwano do niej najlepszą krawcową i modniarkę, które przekształciły ją w mgnieniu oka w wytwornie ustrojoną damę.
Weneeringowie pierwsi ze skruchą i pośpiechem złożyli na nowo swe bilety wizytowe, pod adresem czarującej miss Wilfer, za nimi poszli inni, a pani Tapkins nie omieszkała uczcić jej przesłaniem nazwisk swych pięciu córek.
Z drugiej strony, bogactwa złoconego śmieciarza nie dawały usnąć kupcom i dostawcom.
Na widok pani Boffen przejeżdżającej z Bellą powozem, lub pana Boffen, spacerującego pieszo, właściciel hali rybnej uchylał czoła ze czcią, a chłopcy sklepowi ocierali sobie ręce o fartuchy przed złożeniem mu ukłonu. Nawet czerwony łosoś i karp, wystawione na stole marmurowym, zdawały się patrzeć z podziwem na wybrańca losu. Chciałyby, zda się, złożyć ręce z zachwytu, gdyby je posiadały. Rzeźnik nawet, którego interesy szły wyśmienicie, nie wahał się z okazywaniem najgłębszej czci panu Boffen, ilekroć ten, przechodząc, raczył rzucić okiem na jego widny i przestronny sklep, zawieszony ćwiartkami wołowiny i cielęciny.
Służba Boffenów, otaczana była także sympatyą i szacunkiem. Zatrzymywano na ulicy jej członków, przemawiając mniej więcej w ten sposób:
— Słuchajcie przyjacielu, gdyby twoi państwo chcieli brać u mnie towary, umielibyśmy podziękować wam za to i wywdzięczyć się jak należy.
Wszystko to zresztą było jeszcze niczem wobec nawału korespondencyi, które spadały codziennie na sekretarza złoconego śmieciarza. Napływały setkami wezwania do składek na kościoły, probostwa, organy, a nie chciano się nigdy zadowolić zwykłą składką szylinga, lub pół korony; czcigodny pan Boffen proszony był usilnie o dopełnienie ogólnej kwoty, bez względu na jej wysokość, Tysiąc dwieście osób przysłało mu listy z markami, których wartość służyć miała za fundusz wychowawczy dla kilku tysięcy dzieci.
Członkowie arystokracyi nie zapominali również o bogatym panu Boffen. Książę Linseed naprzykład przysłał mu następujące zaproszenie:

Do Nikodema Boffen Esquira.

Łaskawy Panie!
Jako przewodniczący dorocznego bankietu, na rzecz Tow. wspierania ubogich rodzin, przekonany będąc o wielkiej doniosłości tej pożytecznej instytucyi — pozwalam sobie prosić łaskawego Pana o przyjęcie na siebie godności honorowego komisarza owego bankietu.
Licząc na przychylną odpowiedź przed 14-m b. m. , pozostaję z wysokiem poważaniem

Linseed.
P. S. Wkładka komisarza wynosi trzy gwinee.

Zaproszenie było oczywiście litografowane, adres na kopercie inną ręką jak podpis. Ten ostatni za to pochodził naprawdę od księcia Linseed.
Następnie dwóch hrabiów i jeden wicehrabia zawiadomili Nikodema Boffen Esquira, że pewna szlachetna lady, mieszkająca w jednem z zachodnich hrabstw, gotowa jest przesłać 20 funtów na kasę emerytalną ubogich z klasy średniej, pod warunkiem, że dwudziestu dżentlmenów złoży na ten cel po sto funtów. Pan Nikodem Boffen zechce niezawodnie podpisać nazwiskiem trzech członków swej rodziny, trzy take listy składkowe.
Tak postępowały stowarzyszenia dobroczynne.
Poza niemi istniał jeszcze cały tłum prywatnych ubogich. Ludzie ci zasypywali pana Boffena gradem listów, a rozprawianie się z nimi było najuciążliwszym obowiązkiem nieszczęśliwego sekretarza. Przedewszystkiem tacy prywatni petenci dołączali do swych suplik papiery i dokumenty osobiste, znajdujące się przeważnie w stanie prawie sproszkowanym. Dokumenty owe trzeba im było odsyłać, gdyż twierdzili stanowczo, że utrata takowych byłaby dla nich ciężką krzywdą i ostateczną ruiną.
Wśród tych korespondentów i korespondentek, znalazło się kilka osieroconych córek oficerów a nawet generałów, przyzwyczajonych, jak pisały, w młodości do wszystkich zbytków życia (z wyjątkiem wszakże ortografii), Utrzymywały one przeważnie, że prośba o wsparcie, jaką zanoszą do Nikodema Boffen, jest pierwsza, na jaką się zdobywa ich duma. Przeczuwają w nim szlachetne serce, które zrozumie ich krytyczne położenie, bo czyż mogły się spodziewać, one, których ojcowie okryli się niegdyś chwałą na półwyspie hiszpańskim, że społeczeństwo zostawi je kiedyś w takiem osamotnieniu.
W dalszym ciągu sekretarz państwa Boffen miał sposobność przekonać się, że wzajemna ufność małżeńska jest stosunkowo rzadkiem zjawiskiem. Mnóstwo małżonek prosiło w tajemnicy przed mężami swymi, których delikatność byłaby boleśnie urażona, gdyby się dowiedzieli o tym kroku swych żon i którzyby tego nie ścierpieli, z drugiej strony zdarzali się i mężowie, proszący o zasiłek w sekrecie przed żonami. Osobną grupę stanowi petenci, podlegający proroczym wizyom. Ci opisywali z talentem, jak, siedząc w nędznej lepiance, przy ogarku dogasającej świecy, doznali nagle cudownego uświadomienia, gdyż jakiś głos wewnętrzny podszepnął im nazwisko Nikodema Boffen Esquira, który przeznaczony jest na wydobycie ich z otchłani. Pokrewną grupę stanowili ludzie, przyjmujący z należną wdzięcznością dobre rady. Siedzieli właśnie przy wieczerzy, składającej się z zimnych nieosolonych ziemniaków, które spożywać byli zmuszeni przy świetle chemicznej zapałki, gdyż nie stać ich było na świecę. Siedzieli w nędznem mieszkaniu, oddawna już niepłaconem, z którego nielitościwy kamienicznik wyrzuci ich jutro na ulicę, gdy wszedł przyjaciel, który, widząc okropne ich położenie, doradził im:
— Napiszcie tylko do Nikodema Boffen Esquira, ten wam z pewnością nie odmówi. — Zdarzali się też ludzie niezależni, którzy w gruncie gardzili złotem, co właściwie stanęło im na przeszkodzie w zrobieniu fortuny. Ci rzeczywiście nie przyjęliby w darze od pana Boffen złamanego szeląga, ale za to zażądali kategorycznie pożyczki, którą zamierzali wyrównać najdalej za miesiąc, dodając naturalnie procent co najmniej piąty. Jeżeli zresztą pan Boffen nie chciałby przyjąć zwrotu, to gotowi będą w każdej chwili złożyć owe pieniądze na cel dobroczynny, wskazany przez pana Boffena, gdyby zaś pan Boffen odmówił im, to sam sobie będzie winien, ściągając na siebie pogardę dusz wybranych.
Inną seryę stanowili ludzie punktualni, którzy w razie nieotrzymania wsparcia od pana Boffena, przyrzekali położyć kres swym cierpieniom w oznaczonym dniu i godzinie.
Tacy przyrzekali, naprzykład, zabić się we wtorek o kwadrans na drugą. To też, gdyby pan Boffen pozwolił sobie spóźnić się i przesłać pieniądze cokolwiek później, to niech się próżno nie trudzi, bo zastanie już tylko zimne ich trupy, a w kieszeni list, obwieszczający całemu światu, że samolubna jego nieużytość stała się przyczyną ich samobójstwa.
Dalej zwracali się do pana Boffena ludzie, będący w pół drogi do zrobienia fortuny. — Brak jakiegoś poszczególnego przedmiotu, jak naprzykład skrzypiec, zegarka, maszyny elektrycznej lub czegoś innego w tym rodzaju może zwichnąć zupełnie ich karyerę, o ile Nikodem Boffen Esquire nie zaradzi temu, przesyłając im wiadomą kwotę pod danym adresem.
Pewna wreszcie kategorya proszących nie objaśniała, na co potrzebuje pieniędzy. Listy takie pisane były prawie zawsze ręką kobiecą i podawały adres „poste-restante“. — Zdarzało się też czasem, że osłaniać miały jakąś zadziwiającą tajemnicę. „Pan Boffen — pisano — zdumiałby się nieskończenie, gdyby wiedział, kim jest osoba, prosząca go o 200 funtów. Nie dowie się jednak nigdy, bo nieodgadniona tajemniczość przysłaniać musi na wieki nazwisko owej osoby“.
W takiem to bagienku nurzał się po szyję sekretarz państwa Boffen od chwili, gdy zamieszkali oni w swym nowym, wspaniałym domu. Nie mówiąc już o fałszywych wynalazcach nieistniejących wynalazków; tysiące szarlatanów usiłowało wciągnąć nowego bogacza w sieci swych spekulacyi. Stawić czoło temu wszystkiemu nie było zaiste zbyt łatwem zadaniem.
W starym domu osiadł tymczasem szanowny Silas Wegg. Ale, czy i ten nie spiskował skrycie przeciw swym dobrodziejom? Może nie. A jednak, jeżeli człowiek z nogą drewnianą kładzie się na podłodze i zagląda pod łóżka, jeżeli, nie bacząc na swoje kalectwo, skacze jak czapla po drabinach, wspina się na krzesła, aby dowiedzieć się, co się dzieje na wysokich szafach, jeżeli, uzbrojony w żelazną motykę, grzebie niezmordowanie w śmieciach i popiołach, to chyba człowiek taki poszukuje czegoś ważnego i spodziewa się znaleźć.


CZĘŚĆ DRUGA.

ROZDZIAŁ I.
Szkoła i pedagog.

Szkoła, w której Karol Hexham pobierał pierwsze nauki, była to tak zwana szkoła analfabetów, to znaczy szkoła mieszana, pod względem płci i wieku. Była to szkoła, prowadzona z najlepszemi zresztą chęciami przez nauczycieli ochotników, nie mających najmniejszego wyobrażenia o sztuce nauczania. Pomieszczenie było nad wyraz nędzne. Izba szkolna mieściła się w brudnem, cuchnącem podwórku, uczniowie zamknięci w niej, cierpiąc na brak powietrza, drzemali przeważnie, lub walczyli ze snem. Uczniowie ci byli mieszani, to jest znajdowali się tam dorośli i dzieci, ale ochotnicy-nauczyciele opierali swój system na śmiesznem przypuszczeniu, że wszyscy bez różnicy ich uczniowie, mają naiwną, dziecięcą duszę.
Hipoteza ta stawała się źródłem potwornych niedorzeczności. Czytano więc kobietom dojrzałym powiastkę o pięcioletniej Margit, która mieszkała przy młynie. Margit owa była wzorowem dzieckiem i obsypywała z tego powodu tysiącem morałów pięćdziesięcioletniego młynarza, który zapominał przy niej języka w gębie. Wzruszająca owa Margit dzieliła się chlebem z ptaszkami i nie przyjęła ofiarowanego sobie nankinowego kapelusza, odpowiadając, że rzepy nie noszą kapeluszów, ani też baranki, które jedzą rzepę. Zdumiewające to dziewczę plotło samo kapelusze i wypowiadało przy każdej sposobności, a nawet bez sposobności, sążniste i ciężkie kazania.
Tak było z kobietami, bo kobiety uczyły się osobno,
Mężczyźni i chłopcy, zgromadzeni we własnym oddziale, karmieni byli historyą małego Tomcia, który nie ukradł dobroczyńcy swemu osiemnastu pensów, mimo, że mógł to zrobić. Wymieniony Tomcio został wynagrodzony za ten czyn kwotą trzech szylingów i sześciu pensów, które stały się początkiem jego dobrobytu. W tym samym stylu utrzymane były wszystkie inne opowieści, a czytelnicy wysnuć z nich mogli ten tylko wniosek, że należy być dobrym nie dlatego, że dobro jest dobrem samo w sobie, lecz dlatego tylko, że można z tego mieć korzyść.
Karol Hexham był właśnie takiem dzieckiem, z tego też powodu nauczył się tam czytać i pisać, a potem przejść mógł do szkoły średniej. Tu kierownik szkoły wyróżnił go odrazu z powodu jego zdolności i postanowił zjednać go sobie i zatrzymać, uważając go za przyszłą chlubę swej szkoły. Kierownik ów nazywał się Bradley Headstone i był swego rodzaju znakomitością. Posiadał najwyższe dyplomy naukowe i otrzymywał wysoką pensyę, stosownie do swych zasług.
— Czy chcesz odwiedzić dziś twoją siostrę? — spytał pewnego dnia swego ucznia.
— Tak jest, panie profesorze, jeżeli pan pozwoli,
— I owszem, bardzo chętnie, sam nawet pragnąłbym ją poznać.
— Siostra moja nie ma jeszcze stałego mieszkania, panie Headstone, wolałaby, jak sądzę, abyś ją pan odwiedził, gdy już będzie u siebie.
— Słuchaj, Hexham — rzekł na to wysoko dyplomowany nauczyciel — czy siostra twoja jest dla ciebie właściwem towarzystwem?
— Więc pan wątpi o tem?
— Tego nie powiedziałem, ale widzisz, Hexham — dodał, biorąc go za guzik od spencerka — ty będziesz kiedyś jednym z naszych, zostaniesz niezawodnie jednym z członków szanownego ciała nauczycielskiego. Czy nie lepiejby więc było zerwać zawczasu stosunki, które ci mogą kiedyś ciężyć?
— Opuścić moją siostrę, panie?
— Tego nie powiedziałem. Nie znam jej przecie, Stawiam tylko kwestyę warunkowo. Poddaję ją twojej rozwadze. Wiesz przecie, jakie mieć będziesz u mnie stanowisko.
— Ostatecznie — rzekł Karol Hexham z widocznym wysiłkiem, — ona sama tego chciała.
— Jeżeli tak — rzekł na to Bradley — to widocznie rozumie sama, że rozłączenie wasze jest niezbędne.
Chłopak walczył z sobą widocznie, potem rzekł nagle, podnosząc głowę:
— Siostra moja nie mieszka wprawdzie jeszcze u siebie, ale mimo to możeby pan zechciał zobaczyć ją? Wtedy mógłby pan sam osądzić, jaka jest. Moglibyśmy pójść do niej zaraz.
— A czy nie lepiej byłoby dla niej, abyś ją wpierw uprzedził o naszej wizycie?
— Moja siostra — odparł z niejaką dumą Karol — nie ma nic do ukrywania. Nie potrzebuje się obawiać nieprzewidzianych odwiedzin.
Ufność, jaką miał do Lizy od lat dziecinnych, brała w nim górę coraz bardziej i równoważyła wrodzony egoizm, który doradzał mu wyrzec się jej dla karyery.
— A więc — rzekł po namyśle nauczyciel — mam dziś po południu wolny czas i mogę pójść z tobą dla poznania twej siostry.—
— Dziękuję panu.
Bradley Headstone był człowiekiem nawskroś poprawnym. Wszystko w nim było poprawne, począwszy od stroju. Koszula z krochmalonym przodem, węzeł czarnej krawatki wzorowo związany, garnitur popielaty nakrapiany czarno, srebrny zegarek na takiejże dewizce — wszystko to było bez zarzutu poprawne i przyzwoite. Słowem, pan Bradley Headstone był dwudziestoośmioletnim kawalerem, nadzwyczaj poprawnym i przyzwoitym, Był także wzorowym pedagogiem, a tylko cały obfity zapas nauki, który zdobył pilną pracą, był ulokowany niejako mechanicznie w jego mózgu. Materyałem tym mógł rozporządzać dowolnie. Mógł rozwiązywać na zawołanie zadania arytmetyczne. Umiał na zawołanie odczytać głosem z nut daną melodyę lub też zagrać ją na organach. Miał w mózgu swoim osobne szufladki na każdy przedmiot. W jednej ulokowana była historya, w drugiej geografia, w trzeciej nauki przyrodnicze i t. d., a wszystko we wzorowym porządku. Cały ten ładunek pedagogiczny, zdobyty z olbrzymim nakładem pracy i utrzymywany we wzorowym ładzie, ciężył mu jednak widocznie, tak dalece, że brakło mu zupełnie wewnętrznej swobody, co też malowało się na jego twarzy. Wyglądał na człowieka, żyjącego w nieustannym strachu, aby nie uronić coś z zebranych bogactw i zdawaćby się mogło, że je wciąż oblicza, aby się upewnić, że niczego nie braknie.
W tych warunkach byłoby dla niego niesłychanie trudną rzeczą wypróżnienie danej szufladki dla wypełnienia takowej nowym materyałem. A przecież pod tym pozornym ładem i spokojem drzemała, jak żar pod popiołem, burzliwa, gorąca natura.
To też, gdyby zamiast iść do szkoły nauczycielskiej, młody Bradley poszedł był do marynarki i zaciągnął się do załogi okrętowej, to tam czułby się z pewnością w swoim żywiole i nie byłby pewnie ostatnim w swym zawodzie. Zamiast tego, wtłoczono go w szablon szkolny, z którego wyszedł wzorcowym nauczycielem.
Był on wogóle człowiekiem bardzo ambitnym. Dzieciństwo miał ciężkie i przebijał się o własnych siłach. Pamiętał o swem ubogiem pochodzeniu więcej od innych, którzy się o nic nie troszczyli, Skutkiem tego był draźliwy i urażał się łatwo. Stał obecnie, mimo młodego wieku, na czele dwóch szkół i miał u siebie rodzaj internatu, do którego ściągnął Karola Hexhama, przeczuwając, że taki uczeń przyniesie mu chlubę. Karol był mu też niezmiernie oddany.
Obie szkoły Bradleya podobne były bliźniaczo do wszystkich szkół, rozsianych w tej dzielnicy, a szablon ten powtarzał się wszędzie z taką wiernością, że możnaby mniemać, że te białe domki są jednym i tym samym budynkiem, przenoszącym się cudownie z miejsca na miejsce, jak pałac Aladyna.
Szkoły te, zbudowane według najnowszego systemu, mieściły jednak tu i owdzie w swych murach istoty ludzkie, skonstruowane podług dawnego, a wiecznie nowego wzoru, stworzone zarówno dla dobra i zła, dla szczęścia i nieszczęścia ludzkiego.
W szkole Bradleya przedstawicielką tej niezniszczalnej rasy była młodziutka i milutka nauczycielka, nazwiskiem Peecher. Była to drobna, zręczna osóbka, świeża jak wisienka, schludna, skrzętna i zawsze uśmiechnięta.
Wszystko dokoła niej było, jak ona sama, milutkie i miniaturowe. Małe stoliczki, malutka poduszeczka na szpilki, malutkie koszyczki, skrzyneczka, małe okazy wag i miar.
Ona sama była małą kobietką, wykształconą podług metody Bradleya Headstone i była w stanie napisać w każdej chwili na zadany temat malutkie wypracowanie; a gdyby Bradley Headstone napisał kiedy do niej, prosząc o jej rękę, opracowałaby także dany temat, ale odpowiedziałaby z pewnością twierdząco, bo kochała go bardzo.
Czarny, wzorowo związany krawat, który otaczał kołnierzyk pana kierownika, był nieraz przedmiotem jej skrytej zazdrości. Jakże chętnie oplotłaby, jak on, szyję niewdzięcznika swemi drobnemi ramionkami dla zatrzymania go przy sobie. Ale ambitny i wzorowy pan kierownik nie zdawał sobie sprawy z uczuć swej koleżanki, ponieważ jej nie kochał.
W chwili, gdy Karol i Bradley Headstone wybierali się do Lizy, miss Peecher polewała kwiaty malutką koneweczką. Pomagała jej w tem ulubiona uczennica, która rozumiała wybornie stan serca swej mistrzyni, a chcąc się do niej dostroić, kochała się też skrycie w Karolu Hexham, który mieszkał już od pół roku w internacie pana kierownika. To też podwójne wzruszenie zawrzało wśród zapachów lewkonii, gdy pan kierownik ze swym uczniem zatrzymali się przed bramą ogródka.
— Ładny dziś mamy wieczór, panno Peecher.
— Bardzo ładny, panie Bradley, pan idzie na spacer?
— Tak, pani, wybieramy się nawet na dość daleką wędrówkę,
— Wspaniała pogoda na wycieczkę,
— Nie idziemy dla przyjemności, miss Peecher, a raczej z obowiązku.
Miss Peecher wypróżniła koneweczkę i zażądała wody od wzorowej uczennicy, która gruchała tymczasem z Karolem Hexham.
— Żegnam panią, miss Peecher.
— Do widzenia, panie Bradley.
Po odejściu obu młodych ludzi, wzorowa uczennica podniosła rękę w górę, obyczajem przyjętym w klasie.
— Co chcesz powiedzieć, Mary?
— Proszę pani, pan Karol mówił mi, że pan kierownik i on idą dziś do jego siostry.
— To być nie może — odrzekła miss Peecher. — Przecież pan Bradley nie zna siostry Karola Hexham.
Ulubiona uczennica podniosła znów w górę dwa paluszki na znak, że nie wyczerpała przedmiotu.
— Cóż tam jeszcze, Mary?
— Pan kierownik poszedł do niej dla rozmówienia się z nią w sprawie pana Karola.
— To niema żadnego znaczenia.
Uczennica nie opuszczała jednak ręki,
— Co mówisz, Mary?
— Chciałam powiedzieć, proszę pani, że oni mówili, że siostra Karola Hexham jest bardzo ładna.
— Och, Mary! Mary! — przerwała jej malutka nauczycielka, kiwając główką — jak ty się wyrażasz? Ileż razy mówiłam ci, że należy wyrażać się poprawne i gramatycznie. Odpowiedz mi, co rozumiesz przez „oni“, jaka to część mowy?
Dziewczyna skrzyżowała ręce z tyłu i stanęła w szkolnej postawie.
— „Oni”, to zaimek osobisty.
— W której osobie?
— W trzeciej.
— W jakiej liczbie?
— W liczbie mnogiej.
— Ileż zatem osób miałaś na myśli, mówiąc o siostrze Karela Hexham?
— Przepraszam panią — tłómaczyła się zawstydzona dziewczynka — ja chciałam tylko powiedzieć, że pan Karol tak mówił.
— A zatem „on“, a nie „oni“ — rzekła z godnością mała miss Peecher. — Właśnie chciałam cię doprowadzić logicznie do zrozumienia twego błędu. Karol Hexham mówić mógł o swej siostrze, nie zaś pan Bradley, który jej nigdy nie widział. Zatem użyłaś zaimka „oni” zupełnie niewłaściwie.
Przekonawszy tak gruntownie ulubioną uczenicę o popełnionym przez nią błędzie, miss Peecher wróciła do polewana kwiatków, poczem zabrała się do krajania bluzki, którą sobie miała uszyć.
Pan kierownik Bradley szedł tymczasem wraz z Karolem Hexham wzdłuż Tamizy do dzielnicy Millbank. W dzielnicy tej znajdowało się wówczas mały placyk, zwany Smith-Square, w średku którego wznosił się stary kościołek pod cieniem jednem starego drzewa. Po jednej strone owego placyku dostrzegł nauczyciel z uczniem kuźnię, po drugiej pracownię cieśli i skład drzewa, dalej jeszcze sklep ze starem żelaziwem. Nie silili się odgadnąć, dlaczego przed tym ostatnim sklepem znajdował się stary zniszczony kocioł nawpół wkopany w ziemię i zapuścili się w krętą uliczkę, zwaną Kościelną, na której stały szeregiem z jednej tylko strony małe domki. Nie było tu najmniejszego ruchu, cała uliczka drzemała, jak ktoś, co zażył laudanum.
— Tu właśnie mieszka moja siostra — rzekł Karol, wskazując na drzwi, prowadzące do jednego z domków.
— Często bywasz u nej? — spytał Bradley.
— Nie byłem jeszcze, odkąd się tu przeniosła — odparł po niejakiem wahaniu Karol.
— Czem się zajmuje twoja siostra?
— Moja siostra jest szwaczką w wielkiej pracowni krawieckiej, która dostarcza ubrań marynarzom.
Zastukali do drzwi, a gdy te otworzyły się prawie same, weszli obaj do małej izdebki, w której na starym, wysokim fotelu siedziało dziwne jakieś stworzenie. Była to niby dziewczynka, dziecko lub karlica, istotka drobna i szczupła.
— Nie mogę wstać — rzekła do wchodzących, — bo mam słabe nogi i plecy mnie bolą. Wejdźcie, panowie, i zamknijcie drzwi.
Weszli więc, ona zaś spytała:
— Czego panowie sobie życzą?
— A czy niema tu kogo jeszcze? — spytał Karol trochę zdziwiony.
— Nikogo, prócz mnie, ja tu jestem gospodynią — rzekła dziwna istotka.
— Przyszedłem tu do mojej siostry — rzekł po chwili Karol.
— Jest przecież na świecie dużo braci i dużo sióstr. Kto pan jesteś?
Zabawna mała osóbka mówiła trochę uszczypliwie, a mała jej twarzyczka, która nie była wcale brzydka, jaśniała dowcipem. Twarzyczka ta ożywiona była szaro-niebieskiemi oczyma, błyszczącemi życiem i miała subtelne delikatne rysy, bardzo jednak zaostrzone. Podobnież i kontury szczupłej jej figurki, łokci i rąk, przedstawiały kombinacyę ostrych linii, przecinających się pod kątem. Było zupełnie naturalne, że słowa i gesty tak zbudowanej istoty musiały być ostre i cięte.
— Nazywam się Hexham — objaśnił — ją Karol.
— A! w takim razie dowiedz się pan, że siostra pańska nadejdzie tu wkrótce. A któż jest ten drugi pan? — dodała, wskazując na Bradleya.
— To jest pan Bradley Headstone, kierownik szkoły.
— Siadajcie, panowie. Przysuńcie sobie krzesła. Ja nie mogę wstać, bo mam nogi słabe i plecy mnie bolą.
Usłuchali tej rady, mała zaś osóbka zabrała się do roboty. Smarowała klejem mikroskopijne płytki z kartonu i drzewa, poczem sklejała je papierem i spajała bardzo zwinnie i zgrabnie, posługując się kilku gatunkami nożyczek i małych nożyków. Dokoła niej na stole pełno było kolorowych skrawków materyi, wstążek, jedwabiów i aksamitek.
Mała robotnica pracowała zdumiewająco szybko, strzelając niekiedy oczkami w stronę swych gości.
— Ręczę, że panowie nie zgadują, jakie jest moje rzemiosło?
— Pani klei pudełeczka — zaczął Karol.
— A prócz tego?
Poduszeczki do szpilek.
— A dalej?
— Motylki do ocierania piór.
— Niezupełnie. A pan, panie Headstone, wszak tak się pan nazywa? Pan, jako nauczyciel, odgadniesz może łatwiej, co ja robię?
— Coś, do czego wchodzi słoma — rzekł Bradley, wskazując na snopek słomy, leżący pod stołem.
— Brawo! — zawołała mała robotnica — już prawie pan zgadłeś. Robię wprawdzie pudełeczka, poduszeczki i wycieraczki do piór, ale to tylko z resztek, które mi pozostają od mego głównego zajęcia. Ale do czego używam słomy?
— Robi pani materacyki ze słomy.
— Materacyki? Cha, cha! nieszczególna odpowiedź, jak na kierownika szkoły. Powiem panu zagadkę. Albo nie, zagrajmy lepiej w literę K. Moja przyjaciółka nazywa się Karolina, lubię ją, bo jest Kędzierzawa, nie lubię, bo jest Kapryśna, umieszczę ją w gospodzie Pod Złotym Kawalerem, daruję jej Kapelusz, dam jej na imię Kokietka i poślę ją do Konstantynopola. Cóż, rozumie pan teraz?
Bradley nie rozumiał jeszcze, ale rzekł na chybił trafił.
— Jest pani modniarką?
— Prawie pan zgadł.
— Robi pani kapelusze dla dam?
— O tak i to dla pięknych dam, a nietylko kapelusze. Jestem krawczynią i modniarką lalek.
— Lalek?
— Tak jest, ubieram lalki.
— Czy to popłatne zajęcie?
Kobieta-dziecko wzruszyła ramionami.
— Nie — rzekła — nie, to liche zajęcie, źle płatne, a przytem moje klijentki są niecierpliwe i bardzo naglące. Nieraz muszę w noc długo pracować, aby im dogodzić. Niedawno, naprzykład, robiłam wyprawę dla jednej lalki, która wychodziła zamąż. Musiałam się bardzo śpieszyć, pracowałam kilka nocy, a to niedobrze dla mnie, bo nogi mam słabe i plecy mnie bolą.
Bradley i Karol Hexham patrzyli na miniaturową istotkę coraz bardziej zdumieni.
— Przykro mi za te panie — rzekł wreszcie Bradley — są naprawdę zbyt wymagające.
— Wszystkie, wszystkie są takie — mówiła modniarka lalek — a przytem tak nie umieją szanować sukien, zmieniają je co tydzień. Pracuję, naprzykład, dla jednej lalki, która ma trzy córki. Boże drogi, jak te dzieci niszczą ubranie, zrujnują stanowczo matkę.
Tu mała istotka wybuchnęła ostrym, przenikliwym, choć niezbyt głośnym śmiechem i posłała znów wymowne spojrzenie swoim gościom.
— Czy zawsze miewa pani tak wiele pracy, jak dziś? — spytał Bradley.
— O! zwykle miewam jej daleko więcej — odparła mała osóbka, — przedwczoraj, naprzykład, musiałam szyć żałobę dla jednej z moich klijentek. Lalka ta straciła swego kanarka, tak jest, kanarka — powtórzyła, śmiejąc się znów swym cieniutkim głosikiem.
— Musi pani mieć jakieś towarzystwo, stosowne do siebie. Może są tu jakie dzieci w sąsiedztwie?
— Na miłość Boga, nie mówcie mi, panowie, o dzieciach, ja nie znoszę dzieci — rzekła z przekonaniem modniarka lalek, zaciskając groźnie swoją małą piąstkę. — Biega to wiecznie, krzyczy, hałasuje, skacze, skacze bez końca.
Mimo, że Bradley i jego towarzysz nie odznaczali się zbytnią subtelnością, odczuli jednak w słowach małej kaleki gryzący ból, jaki budzić w niej musiał widok zdrowych, skaczących istot.
— Tak, tak — mówiła dalej — nie znoszę dzieci. Podpatruje to przez dziurkę od klucza, a potem przedrzeźnia starsze osoby, zwłaszcza, jeżeli mają słabe nogi i plecy bolące. O, znam ja dobrze te złośliwe stworzenia. Gdybym mogła, zepchnęłabym je wszystkie do czarnej piwnicy, tam, pod naszym kościołem i zamknęłabym je na cztery spusty, a potem nasypałabym im pieprzu przez dziurkę od klucza.
— Pieprzu? a to na co? — spytał Karol.
— Bo musiałyby wtedy kichać, a jabym się śmiała z nich. Śmiała, jak one z drugich.
Uspokoiła się po chwili i rzekła z mocą:
— Nie, nie, żadnych dzieci, lubię tylko dorosłe osoby.
Trudno było określić jej wiek. Biedne jej, ułomne ciało nie dawało pod tym względem żadnych pewnych przesłanek, podobnież i szczupła twarzyczka, jednocześnie dziecinna i zwiędła. Mogła mieć dwanaście lub piętnaście lat, mogła też mieć mniej lub więcej.
— Zawsze wolałam dorosłe osoby — mówiła znów kaleka — rozsądne są, spokojne, dorzeczne. Nie brykają wciąż, nie skaczą, nie wywijają koziołków, skoro wyjdę za mąż, to chciałabym mieć odrazu dorosłe dzieci.
W tej chwili dały się słyszeć kroki na chodniku, malutka robotnica nastawiła uszki, a chorobliwa, ale ładna jej twarzyczka rozpromieniła się.
— Oto właśnie nadchodzi dorosła osoba, jedna z tych, które lubię.
Drzwi otworzyła się i weszła Liza, ubrana czarno. Zobaczywszy Karola, objęła go ramionami i całowała, ale on czuł się tem zażenowany.
— Daj pokój — powtarzał — uspokój się, jest tu ze mną pan kierownik Headstone, który był łaskaw przyjść, aby cię poznać,
Oczy Lizy spotkały się wtedy ze wzrokiem Bradleya, który stał zdumiony. Nie spodziewał się widocznie, że jest tak piękna. Nigdy nie czuł się zmieszany i skrępowany, jak w tej chwili, co prawda, nie czuł się on nigdy naprawdę swobodny.
— Mówiłem panu Headstone, że nie mieszkasz jeszcze u siebie. Mimo to, był tak dobry i przyszedł tu ze mną. Jak ty dobrze wyglądasz!
Bradley podzielał w zupełności to mniemanie,
— Nieprawdaż? — zawołała wtedy mała osóbka, siedząca na fotelu. — Nieprawdaż, że Liza teraz ślicznie wygląda. No, proszę, mówcie do niej, nie krępujcie się mną.
Mówiąc to, pokazywała kolejno długim, cienkim paluszkiem każdą z trzech osób, obecnych w pokoju:

Raz, dwa, trzy

Każdy z was patrzy

Ale nie na mnie.

Po tej okolicznościowej improwizacyi, zabrała się znów do roboty, mimo, że mrok już zapadał.
— Nie spodziewałam się, byś przyszedł tu do mnie — mówiła Liza do brata — myślałam, że wyznaczysz mi znów miejsce spotkania na ulicy, obok naszej pracowni. Rozumie pan — dodała, zwracając się do Bradleya — że łatwiej mu spotkać się ze mną na ulicy, niż przychodzić tak daleko do me$o mieszkania.
— Nie odwiedzał więc pani dotąd? — pytał Bradley, zawsze mocno zmieszany.
— Nie — odparła trochę smutno. — Czy zadowolony pan z niego, panie Headstone?
— Nie można być pilniejszym. To też karyerę ma przed sobą otwartą, byle sam chciał.
— On chciał zawsze, a i ja także. Jakże wdzięczni jesteśmy panu, panie Headstone.
Bradley, który przed poznaniem Lizy, doradzał sam Karolowi, aby z nią zerwał, czuł się teraz w fałszywem położeniu. Zwłaszcza, gdy Liza dodała, że nie chce krępować brata, ani też zagradzać mu drogi do karyery.
— Brat pani — mówił — musi pilnie pracować, ma rzeczywiście nie wiele wolnego czasu. Później, gdy już zdobędzie stanowisko, będzie mógł oczywiście częściej panią odwiedzać.
— Mówiłam mu zawsze to samo — odparła Liza, uśmiechając się łagodnie.
— Nie mówmy o tem — przerwał Karol. —
Jakże ci się powodzi Lizo?
— Bardzo dobrze, niczego mi nie brakuje.
— Mieszkasz tu?
— Tak, tu na górze mamy bardzo ładny i widny pokoik.
— A prócz tego salon — podchwyciła mała robotnica — tak jest, ten salon, w którym przyjmujemy gości, ilekroć nas ktoś odwiedzi. Nieprawdaż, kochanie, że salon mój jest zawsze na usługi twoich gości.
Zwinęła w trąbkę swą małą kościstą rączkę i przyłożyła ją do oczu jak lornetkę.
Liza skinęła ręką, jakby nakazując jej milczenie,
Gest ten nie uszedł uwagi Bradleya. Zauważyła to natychmiast mała osóbka, a, zmrużywszy figlarnie oczy, zawołała do niego:
— Ho! ho! Pan ją szpiegujesz.
Mogło to nie mieć żadnego znaczenia, a jednak Liza, która nie zdjęła dotąd kapelusza, zaproponowała nagle bratu, aby się z nią przeszedł po skwerze i nagliła o to z pośpiechem, jakby chciała uniknąć jakiejś niedyskrecyi ze strony małej robotnicy.
Wyszli więc wszyscy troje, a Bradley rzekł:
Rozmawiajcie sobie państwo, a ja przejdę się tymczasem nad rzekę.
Znalazłszy się sam na sam z Lizą, Karol dał wyraz swemu niezadowoleniu.
— I kiedyż wreszcie, Lizo, nauczysz się dobierać sobie towarzystwo, czemu nie zamieszkałaś w jakim przyzwoitym domu?
— Tu mi jest bardzo dobrze, Karolku.
— Dobrze? Wstyd mi teraz, żem przyprowadził tu pana Headstone. Co znaczy ta mała wiedźma? to straszydło, z którem się sprzęgłaś. Jakim sposobem zawarłaś z nią znajomość?
— Całkiem przypadkowo, chociaż to ma pewien związek z naszą przeszłością. Pamiętasz topielców naszego ojca? Pamiętasz afisze, rozwieszone w naszej izbie? Otóż jeden z nich...
— Poco, u dyabła, wspominasz o tem wszystkiem. Chciałbym zapomnieć, zapomnieć na zawsze.
— Bo widzisz, ta dziewczyna jest wnuczką tego pijaka.
— Jakiego pijaka?
— No! tego wiesz, którego ojciec nasz wyłowił kiedyś w nocnem ubraniu, a potem, wiesz dobrze, jego pieniądze.
— Wiem, wiem. Ale co to wszystko ma do rzeczy? To mi nie tłomaczy jeszcze wcale, dlaczego ty mieszkasz z jego wnuczką.
— Czyż nie rozumiesz jeszcze? Zadośćuczynienie, pokuta. A zresztą gdybyś wiedział, jakie to dzielne stworzenie! Ojciec jej był krawcem i pracuje w tej samej co ja fabryce. Zna nawet wybornie swoje rzemiosło, ale jest nałogowym pijakiem, prawie zidyociałym, drży na całem ciele z pijaństwa, każdy grosz przepija. Mała Jenny wyrosła pośród nich, taka biedna, kaleka, chora, od kolebki prawie musiała sobie radzić, wyuczyła się sama swojej roboty.
— Wszystko to bardzo pięknie, ale poco ty mieszkasz nad rzeką, czy miłe ci te wszystkie wspomnienia?
— Nasz ojciec zginął tu, Karolu.
Jeżeli się spodziewała, że wywoła w tem oschłem sercu żal lub wzruszenie, to była w błędzie,
— Ja tu robię wszystko, co w mojej mocy, aby dojść do czegoś, a ty stajesz mi wciąż na drodze, jak zapora.
— Ja, Karolku?
— Tak, ty Lizo. Bo i poco przypominasz wciąż to, co było. Trzeba już raz z tem zerwać, jak mówi pan Headstone. Musimy oboje obrać nową drogę i iść prosto do celu, nie oglądając się poza siebie.
— Nawet aby naprawić zło?
— Ee! ty zawsze byłaś marzycielką — przerwał jej pogardliwie chłopak. Jesteś wciąż taka, jak dawniej, kiedy siedziałaś przed ogniem i roiłaś Bóg wie co, myśląc o niebieskich migdałach.
Liza patrzyła uważnie na brata i odrzekła ze spokojem:
— Mój kochany, jeżeli ci się zdaje, że wybrałam przez samolubstwo mieszkanie nad rzeką, to się mylisz. I dla mnie te wspomnienia są przykre. Ale zostanę tu, bo uważam to za swój obowiązek.
— Ty zawsze śnisz na jawie, Lizo. Sama jesteś winna, żeś wybrała to wstrętne mieszkanie, u jakiegoś krawca pijaka i u tej małej czarownicy. Proszę cię, abyś się stąd wyniosła, a ty mówisz o jakichś urojonych obowiązkach. Nie! doprawdy mogłabyś wreszcie nauczyć się praktyczności,
Liza mogłaby mu odpowiedzieć, że była jednak dość praktyczna dla niego, hodując go przez całe dzieciństwo, a potem posyłając go do szkoły. Nie użyła wszakże tego argumentu, a tylko położyła mu ręce na ramieniu, tym samym ruchem, jak dawniej, gdy uśmierzała jego chłopięce wybryki.
Chłopak zrozumiał znaczenie tego gestu i łzy mu nabiegły do oczu. Otarł je rękawem.
— Lizo — rzekł innym zupełnie tonem. — Przysięgam ci, że będę dla ciebie dobrym bratem i nie zapomnę nigdy, ile ci jestem winien. Czy gniewasz się na mnie Lizo?
— Ależ nie, cóż znowu!
— Ale zrobiłem ci przykrość.
— Nie, Karolu.
Ta druga odpowiedź była mniej szczera.
— Nie chciałem, doprawdy, że nie chciałem cię urazić. Ale oto pan Headstone zatrzymał się, znudził się już zapewne czekaniem.
Uściskali się na zgodę i zeszli się z Bradleyem Headstone, który czekał na nich przy moście,
— Odprowadzimy twoją siostrę — rzekł łaskawie nauczyciel i podał niezgrabnie ramię pięknej dziewczynie.
Liza wsunęła pod nie rękę, ale wnet wysunęła ją nagłym ruchem, jakgdyby lękała się, aby ktoś tego nie dostrzegł.
— Dziękuję panu za grzeczność, ale nie chcę, abyście nakładali drogi przezemnie. Wrócę sama do domu.
Bradley podał jej rękę, dotykając zaledwie końców jej palców, Liza podziękowała mu raz jeszcze za dobroć jego dla brata.
Weszli obaj na most, prowadzący na drugi brzeg Tamizy i szli w milczeniu przez całą jego długość. Na drugim końcu mostu, spotkali się twarzą w twarz z dżentlmenem, który szedł niedbale z papierosem w ustach, krokiem człowieka, który nie ceni swego czasu. Był to Eugeniusz Wrayburne, a brat Lizy poznał go odrazu. Zachował był do niego urazę, zmarszczył też brwi na jego widok, a gdy się wyminęli, obejrzał się za nim raz i drugi.
— Czy znasz tego pana? — spytał Bradley,
— Ach! to ten Wrayburne, adwokat bez klientów — odparł z niechęcią Karol. — Ciekawy jestem, poco się tu włóczy?
— Nie lubisz go? — spytał jeszcze Bradley.
— O tak, wcale go nie lubię.
— Czy obraził cię?
— Naturalnie — odparł chłopak, czerwieniąc się z gniewu. — Widząc mnie po raz pierwszy, wziął mnie pod brodę w bardzo niegrzeczny sposób.
— Dlaczegóż to zrobił?
— Powiedziałem o mojej siostrze coś, co mu się nie podobało.
— Więc on zna twoją siostrę? — spytał niezwykle żywo Bradley.
— Wtedy nie znał jej jeszcze.
— A teraz?
— Teraz zna ją — odparł Karol powoli, ważąc coś w myśli.
— Jestem pewny, że szedł teraz do niej — zauważył nauczyciel.
— O nie, to niemożliwe, nie zna jej tak dobrze, aby miał u niej bywać. Gdybym go na tem złapał...
Milczeli jakiś czas, idąc szybko obok siebie,
— Jak się nazywa ten dżentlmen?
— Eugeniusz Wrayburne — odparł Karol. — Przyszedł do nas pierwszy raz z drugim adwokatem, wcale nie w swojej sprawie, bo on nie ma żadnych spraw. Było to wtedy, gdy mój ojciec znalazł trupa Harmona. Wtedy właśnie zobaczył moją siostrę.
— Czy widywał ją i potem?
— Tak, widział ją jeszcze w dniu śmierci mego ojca. On pierwszy powiedział jej o tem razem z panną Abbey, właścicielką gospody „pod sześciu tragarzami“.
— A czy i potem widywał ją?
— Nie, sądzę, że nie; Liza by go nie przyjęła.
Bradley Headstone puścił ramię swego ucznia, które ściskał mocno w czasie powyższej rozmowy.
— Myślę — rzekł po długiem milczeniu — że twoja siostra musi mieć trochę wykształcenia.
— Nie, panie, nie była nigdy w szkole.
— A! tak, przypominam sobie teraz, że stało się to skutkiem dziwacznych uprzedzeń twego ojca, a przecież nie wygląda ona wcale na osobę nieoświeconą.
— Ona, widzi pan, dużo myślała, zastanawiała się nad wielu rzeczami. Nieraz przesiadywała nad ogniem długie godziny, a wtedy takie dziwne myśli przychodziły jej do głowy.
— Nie podoba mi się to — rzekł Bradley.
Wyrzekł te słowa tak gwałtownie, że uczeń jego spojrzał na niego z niejakiem zdziwieniem.
— Wie pan co? — rzekł po chwili. — Ja myślę, że Liza mogłaby i teraz jeszcze wiele się nauczyć. Pan rozumie, że jeśli kiedy zostanę profesorem, byłoby mi bardzo przykro, gdybym musiał rumienić się za swoją siostrę z powodu jej ciemnoty, tembardziej, że była zawsze dla mnie bardzo dobra.
— To jeszcze nic — rzekł żywo nauczyciel ty jesteś tylko bratem, ale człowiek wykształcony i ze stanowiskiem, który chciałby się z nią ożenić, znalazłby się w jeszcze trudniejszem położeniu. Byłoby to dla niego prawdziwem utrapieniem, gdyby, wziąwszy ją za żonę, pomimo nierówności stanu, musiał się jeszcze wstydzić za jej nieuprawny umysł.
— To samo właśnie i ja myślę — rzekł Karol.
— Ty, jako brat, nie miałeś wyboru, urodziłeś się jej bratem, ale odpowiedzialność męża byłaby stokroć poważniejsza, bo mąż przecież wybiera.
— To też, panie — mówił Karol — ponieważ po śmierci ojca Liza ma swobodę, mogłaby się teraz uczyć. Możeby miss Peecher zechciała jej dawać lekcye?
— Nie, nie, miss Peecher nie byłaby właściwą dla niej nauczycielką.
— W takim razie?
— Poczekaj, pomyślę jeszcze o tem.
Powrócili do domu, gdy było już zupełnie ciemno, w jednem tylko oknie internatu dla dziewczynek paliło się małe światełko, Zaczajona przy tem oknie, czuwała Mary, ulubiona uczenica.
— Proszę pani! — wyszeptała, podnosząc w górę dwa paluszki.
— Co chcesz, Mary?
— Pan kierownik i pan Karol powracają ze spaceru.
— Proszę pani — szepnęła znów dziewczynka po upływie paru sekund.
— Cóż tam jeszcze?
— Pan Headstone i pan Karol weszli już do siebie i zamknęli drzwi.
Miss Peecher stłumiła westchnienie i złożyła bluzkę, której szyciem była zajęta, wspinając igłę w miejscu, w którem biłoby jej serduszko, gdyby włożyła bluzkę na siebie.

ROZDZIAŁ II.
Znowu pedagogia.

Wieczór zapadał. Modniarka lalek, zostawszy sama po odejściu Lizy, nuciła cicho aż do powrotu swej przyjaciółki.
— Mizzie Lizzie Wizzie! — rzekła, przerywając śpiew w chwili, gdy Liza stanęła w progu — wiesz co ci powiem?... nie weszłabym nigdy za twojego brata,
— Doprawdy?
— Nie, nie! — zaprzeczyła mała istotka, po trząsając główką — ten chłopak nie podoba mi się.
— A jego nauczyciel?
— Nauczyciel? Ten jest tem właśnie, na co wygląda.
Liza bawić się zaczęła włosami swej małej przyjaciółki, które były niezwykle bujne i spadały w obfitych splotach na jej chude, ułomne ramionka.
— No, a teraz — rzekła kaleka, — pokaż mi świat Boży.
Liza odwróciła do drzwi wysoki fotel i otworzyła te drzwi, wychodzące na ulicę. Sama też przysunęła sobie krzesło tuż obok fotelu i wzięła za rękę modniarkę lalek. W ten sposób spędzały zwykle wieczory, patrząc na ruch uliczny.
— Najlepsza to godzina dnia dla Jenny, która cię kocha — rzekła mała istotka.
Nazywała się Fanny Cleawer, ale przezwała się niewiadomo dlaczego, imieniem Jenny Wren.
— Myślałam sobie właśnie — mówiła dalej — że ty Lizo musisz zostać ze mną, aż dopóki za mąż nie wyjdę, a przynajmniej, dopóki nie będę miała narzeczonego. No i ten się będzie miał z pyszna, a i tak wiem już z góry, że on nie potrafi tak mi usłużyć, jak ty, ani tak mi włosów uczesać. Za to będę go posyłała z robotą i po robotę.
Te rozmowy o przyszłym mężu były ulubionym tematem dla Jenny Wren. Na szczęście miała o sobie niezgorszą opinię i przyrzekła, że trzymać będzie w żelaznych karbach tego problematycznego małżonka.
— Niewiem, gdzie on jest teraz i kim jest, ale jeżeli ten panicz wyobraża sobie, że mnie potrafi oszukać, to się bardzo myli. O! znam ja dobrze jego sztuki i sztuczki.
— Czy nie za sroga jesteś dla niego — zauważyła Liza, gładząc ją po włosach.
— Nie — odparła mała osóbka z wielką determinacyą. — Nie można postępować inaczej z tymi hultajami. O, ja ich znam. Słowem, bardzo bym chciała, abyś została przy mnie do chwili mego ślub.
— Nie opuszczę cię, kochanie.
— Nie mów tak, o, ja wiem, że odeszłabyś zaraz, gdyby...
— Jakto, nie liczysz na mnie?
— Więcej niż na srebro i złoto. Ale... — Tu przerwała sobie i zaczęła nucić.

Kto idzie tu

Tra la la la
Przyjaciel twój
Gosposiu ma
I prosi Gosposi

O ziarneczko prosa.

W tej chwili właśnie postać męska zatrzymała się przed drzwiami.
— Nie jest że to pan Wrayburne? — spytała mała robotnica.
— On we własnej osobie — odparł młody człowiek.
— W takim razie niech będzie tak uprzejmy i raczy wejść.
— Nie jestem wcale uprzejmy, ale wejdę.
Rzekłszy to, Eugeniusz uścisnął ręce obu dziewczętom i stanął obok Lizy, opierając się plecami o drzwi.
— Błąkałem się bez celu — rzekł, wyjmując papierosa z ust — no i zaszedłem tu powiedzieć paniom dobry wieczór.
Liza milczała.
— Brat panią odwiedził? — spytał jej.
— Tak — odparła trochę zmieszana.
— Proszę! więc raczył, jakże to uprzejmie z jego strony. A kto to z nim był?
— Kierownik szkoły, w której się uczy mój brat,
— Tak? domyśliłem się tego.
Liza starała się być swobodna, ale nie trudno było odgadnąć, jak silne wzruszenie kryje się pod tym pozornym spokojem.
Eugeniusz zachowywał się ze zwykłą swą niedbałą opieszałością, a tylko gdy Liza spuściła oczy, patrzył na nią ze skupioną uwagą, jakiej nie obudziła w nim dotąd żadna inna osoba.
— Nie dowiedziałem się nic nowego — rzekł po chwili — a tylko chciałem powiedzieć pani, że mam zawsze oko na Riderharda, jak to pani przyrzekłem.
— Wierzę panu.
— Źle pani robi, bo mnie nie trzeba nigdy wierzy.
— I czemuż to? — spytała uszczypliwie Jenny,
— Bo jestem leniwy, jak znarowiony pies,
— A czemużby pan nie miał się stać pracowitym psem.
— Bo, moja droga, nie mam nikogo, dla kogoby warto się trudzić... Lizo! — rzekł następnie; zniżając głos, nie tyle dlatego, aby nie być słyszanym przez Jenny, ale ponieważ chciał być wyjątkowo poważny, — czy namyśliłaś się już co do sprawy, o której ci mówiłem,
— Nie mogę się zgodzić, panie, doprawdy, że nie mogę.
— Fałszywa duma — odparł.
— Spodziewam się, że pan tego nie myśli, panie Wrayburne.
— Fałszywa duma — powtórzył Eugeniusz — inaczej dlaczegożbyś mi pani miała odmawiać. Proponuję pani taką prostą rzecz, kilka nędznych szylingów za lekcye, które pani będzie pobierała. Dla mnie to będzie przyjemność i nie zrobi żadnej różnicy. A przytem chodzi tu nietylko o panią, ale i o pannę Wren. Sama przecie Lizo uznałaś, że nauka jest dobrą rzeczą, skoro starałaś się o nią tak usilnie dla twego brata. Gdybym sam chciał dawać ci te lekcye, to rozumiałbym jeszcze twoje skrupuły. Ale ja nie mam zamiaru mięszać się do niczego. Proszę cię tylko, abyś mi pozwoliła opłacać lekcye za ciebie i za pannę Wren. Sama musisz czuć potrzebę wykształcenia, bo inaczej brat twój, który jest niewdzięcznikiem, wstydzić się ciebie będzie. A i dla pamięci ojca nie powinnaś mi odmawiać.
— Mego ojca?
— Naturalnie, bo przedłużasz w ten sposób po za grób krzywdę, jaką wyrządził ci w swej nieświadomości, nie pozwalając ci się uczyć.
Struna, jakiej dotknął, mówiąc te słowa, była najdraźliwsza w uczuciach Lizy. A zresztą czuła ona, słuchając Eugeniusza, że on, traktujący zazwyczaj wszystko lekko i obojętnie, odczuwa jednak wybornie wszystko, co ona czuje, rozumie każdy odruch jej dumy, żalu, czy pragnienia.
Jakie miała prawo ona, stojąca tyle niżej od niego, wątpić o szlachetności jego zamiaru. Biedna dziewczyna doznała nagle olbrzymiej skruchy z powodu, że mogła go tak zapoznawać, a uczucie to znalazło wyraz we łzach.
— Niech pani nie płacze — rzekł z niewysłowioną słodyczą — niech pani nie płacze. Chciałem tylko przedstawić pani rzecz we właściwem świetle, Przyznaję zresztą szczerze, że było też w tem nieco egoizmu. Ułożyłem sobie, że zrobię dla pani i panny Wren coś pożytecznego, to mi się tak rzadko zdarza, abym się komu na co przydał. Dlatego może pomysł ten miał dla mnie może tyle powabu, dlatego odmowa pani zrobiła mi przykrość, ale za parę dni zapomnę o tem, taki już jestem. Niech więc pani nie troszczy się wcale o moje uczucia. To był nietakt z mej strony, że zwróciłem się z tem do pani, trzeba było zacząć najpierw od panny Wren.
Mówił dalej w ten sposób lekko, od niechcenia, wyrzekając się niby swego zamiaru, to znów do niego powracając. Czytał wybornie w sercu tej pięknej dziewczyny, wymieniał wszystkie prawie wątpliwości, jakie jej się mogły nasunąć.
— Nie cierpię pustych frazesów — rzekł w końcu — nie przechwalam się też nigdy, przypisując sobie jakieś szlachetne, dobroczynne zamiary, ale o jednem mogę panią upewnić, że miałem w tym wypadku najlepsze chęci i zupełnie uczciwe.
— Nie wątpię o tem, panie Wrayburne.
Doznawała coraz silniejszych wyrzutów sumienia.
— Wierzę ci Lizo, a przecież, gdybyś mi naprawdę ufała, nie odmówiłabyś mi z pewnością.
— Nie umiem się jasno wysłowić — odparła zakłopotana — a przytem pan wie zawsze z góry, co mam zamiar powiedzieć i przewiduje najdalsze skutki.
— Więc przyjmij pani te skutki — rzekł śmiejąc się Eugeniusz — a w ten sposób oszczędzisz mi zawodu. Jak prawdą jest, że szanuję cię i poważam, tak upewniam cię, że nie rozumiem zupełnie, dlaczego nie chcesz się zgodzić na te lekcye.
Wyrzekł te słowa z takim akcentem prawdy i szczerości, że Liza nietylko uczuła się gotowa zgodzić na wszystko, ale wstydziła się w duszy głupiej i szalonej, jak ją nazwała, dumy, która podyktowała jej poprzednią odmowę.
— Przyjmuję — rzekła — i spodziewam się, panie Wrayburne, że nie weźmiesz mi pan za złe, żem się tak długo wahała. Przyjmuję za siebie i za Jenny. Nieprawdaż, kochanie, że pozwalasz mi mówić i w twojem także imieniu?
Mała osóbka, siedząca z twarzą opartą na łokciach w swym wielkim fotelu, odpowiedziała twierdząco i to z takim pośpiechem, że owo „tak“ wybiegło z jej ust jak mały kamyk, rzucony z procy.
— A zatem sprawa ubita — rzekł na to Eugeniusz, podając rękę Lizie. — A teraz nie mówmy już o tem, szkoda doprawdy czasu na takie drobiazgi.
Rzekłszy to, zaczął się przekomarzać z małą Jenny.
— Chcę kupić u ciebie lalkę — rzekł do niej.
— Nie rób pan tego.
— Dlaczego?
— Bo byś pan ją zaraz popsuł, jak robią zwykle dzieci.
— Cóż to szkodzi moja droga. W ten sposób właśnie handel idzie.
— Nie znam się na handlu, ale zdaje mi się, że lepiejby pan zrobił, kupując u mnie motylka do wycierania piór i używając go niekiedy.
— Ależ moja droga, gdyby każdy człowiek chciał być tak pracowity, jak ty, musiałby zabierać się do roboty od kolebki, pełzając jeszcze na czworakach... a to nie wyszłoby mu na zdrowie.
— Zapewne — odrzekła, czerwieniąc się, mała robotnica — bo miałby wtedy, jak ja, słabe nogi i plecy bolące.
— Nie, nie, nie to miałem na myśli — przerwał Eugeniusz, który nie chciał jej żadną miarą urazić. — Myślę tylko, że nie byłoby to z korzyścią dla własnych pani interesów. Za dużoby się namnożyło wówczas modniarek lalek.
— Jest w tem trochę prawdy — odrzekła Jenny — pan miewasz czasem trafne pomysły.
— Czy wiesz Lizo, — mówiła dalej — że gdy siedzę przy robocie tak sama, samiuteńka, czuję nieraz dokoła siebie zapach prześlicznych kwiatów, Sama nie wiem, zkąd to pochodzi.
— Pochodzi to ztąd — odparł Eugeniusz z odcieniem nudy — że czuje pani zapach kwiatów ponieważ kwiaty pachną.
— Nie, nie, to nie to — zaprzeczyła Jenny — niema tu wcale kwiatów w naszej dzielnicy, to nie to. A przecież, gdy szyję suknię dla lalek, czuję nieraz taki mocny, taki odurzający zapach róż, jakby cała podłoga była niemi usypana. Zdaje mi się wówczas, że dośćby mi było rękę wyciągnąć, a uczułabym pod palcami miękkie, aksamitne dotknięcie puszystych róż i innych kwiatów, kwiatów, których nie znam, bo, co prawda, mało w życiu widziałam kwiatów,
— Ładne sny, ładne miewasz widzenia — rzekła na to Liza, patrząc na Eugeniusza, jakby mu chciała powiedzieć, że Bóg zsyła te piękne wizye małej robotnicy w zamian za jej kalectwo.
— Masz słuszność, Lizo... miewam bardzo ładne sny. Słyszę także śpiewające ptaszki. Jak one śpiewają! Och! gdybyście wiedzieli, jaki to śpiew!
Rzekłszy to, wzniosła oczy ku niebu z wyrazem zachwytu, który robił ją prawie piękną. Opuściła następnie główkę i mówić zaczęła, patrząc gdzieś w przestrzeń:
— Zdaje mi się, że moje ptaszki i kwiaty są daleko piękniejsze od tych, które są na ziemi. Przynajmniej pamiętam, że, gdy byłam mała, dzieci, które widywałam we śnie, były daleko piękniejsze od tych, które mnie otaczały, gdym się zbudziła. Te dzieci z moich snów nie były wcale do mnie podobne. Nie było im głodno ani chłodno, nikt ich nie bił, a przytem nie wytykały mnie palcami, jak dzieci z naszej ulicy i nie wyśmiewały się ze mnie. Było ich dużo, dużo, a wszystkie miały białe sukienki i jakiś blask koło główek i u dołu sukienki... Otaczały mnie wieńcem i mówiły wszystkie razem: „Gdzież jest ta, która cierpi”, a gdy wymówiłam imię moje, zabierały mnie z sobą i odlatywały ze mną. Tak mi było z niemi dobrze, tak miło. A gdy odniosły mnie na miejsce, mówiły do mnie: „Nie bój się, wrócimy jeszcze”.
Jenny mówiła to wszystko pod wpływem wspomnień, które wprawiły ją znów w rodzaj ekstazy. Zapomniała na chwilę, że nie jest sama, ale opanowała się potem i powróciła do rzeczywistości.
— Co ja tu wygaduję? Nieprawdaż, panie Wrayburne? musiałam pana okropnie znudzić. Ale doprawdy przepraszam, żem pana tak długo zatrzymała.
— To znaczy, że pani chce, abym już sobie poszedł — rzekł na to Eugeniusz, który już rzeczywiście zamyślał o odwrocie.
— Dziś jest sobota — rzekła Jenny — mój syn powraca dziś do domu, szkaradny chłopak, nie ma pan pojęcia, co ja mam z nim kłopotu.
Eugeniusz spojrzał pytająco na Lizę.
— Mówi o swej lalce — szepnął półgłosem.
— Nie, o swym ojcu — odparła również cicho Liza.
Usłyszawszy to, Eugeniusz zrejterował na dobre. Słyszał już o tym ojcu i nie miał ochoty go spotkać.
Odszedł natychmiast i zatrzymał się na zakręcie ulicy za węgłem domu, chcąc zapalić papierosa. Zamyślił się przez chwilę nad tem, co dziś postanowił i spytał siebie, dlaczego to robi? Ale odpowiedzi nie znalazł, jak człowiek, któremu wszystko w świecie jest obojętne.
Na rogu ulicy wpadł prawie na niego jakiś obszarpaniec, zataczający się na chodniku. Eugeniusz powiódł za nim wzrokiem, gdy się oddalił, i ujrzał go, zatrzymującego się przed mieszkaniem. Był to właśnie ów ojciec modniarki lalek.
Skoro tylko wszedł do izby, Liza powiedziała dobranoc swej przyjaciółce i chciała odejść.
— Nie odchodź pani, panno Hexham — bełkotał pijaczyna — nie uciekaj od biedaka, który tak bardzo ceni sobie zaszczyt twojej kompanii. Nie odchodź pani, panno Lizo.
Liza wymówiła się jakiemś pilnem zajęciem i wymknęła się cichaczem do siebie na górę.
Pijak, zostawszy sam na sam z małą kaleką, spoglądał na nią trwożliwie.
— Jak się masz Jenny? — rzekł wreszcie ochrypłym drżącym głosem. — Jak się masz córko wybrana, jedyna pociecho złamanego serca?
Mała kaleka wyciągnęła rękę gestem rozkazującym i rzekła dość ostro:
— Siadaj ojcze! Siadaj tam w twoim kącie...
A wtedy nędzarz, którego ciało stanowiło jedną kupę brudnych łachmanów, osunął się, zataczając, na krzesło. Twarz jego zużyta przedwcześnie, postarzała, skrzywiła się, jak twarz dziecka, które chce płakać, dolna warga opadła bezsilnie. Wyciągnął ręce przed siebie, jakby chciał uprosić swą córkę, aby mu oszczędziła napomnień. Nie zdawał sobie sprawy z tego przeciwnego naturze przestawienia wartości.
— Skąd przychodzisz ojcze? — syknęła Jenny. — Ho, ho! myślisz, że się dam oszukać? Znam twoje sztuki i sztuczki, Wiem, żeś był znów w szynku. Czy ci nie wstyd ojcze? Czy ci nie wstyd?
Pijak nie odrzekł nic, a tylko świszczący jego oddech, przesycony wyziewami wódki, świadczył o słuszności robionych mu zarzutów.
— Pracować cały tydzień jak niewolnik po to tylko, aby się w sobotę tak sponiewierać! Co ci w głowie, mój ojcze, co ci w głowie?
Ile razy mała Jenny wyrzekła „co ci w głowie”, pijak drżał na całem ciele, jakby te słowa miały jakieś magiczne, a przerażające znaczenie.
— Tak, tak, co ci w głowie? — powtórzyła mała robotnica — zasługiwałbyś doprawdy, aby cię zamknięto w jakiej czarnej dziurze, gdzie biegają szczury, pająki i inne szkaradne stworzenia. Zasłużyłeś na to z pewnością.
— Och, moja córko! — jęknął żałośnie pijak — gdybyś wiedziała? Okoliczności mocniejsze są odemnie.
— Okoliczności? proszę! Dam ja ci okoliczności. Zobaczysz! Zaskarżę cię sama do policyi i skazany będziesz na 5 szylingów kary, których ja za ciebie nie zapłacę. I owszem, niech cię zamkną do „ula, niech cię tam trzymają całe życie. I owszem.
— Wiesz dobrze, jak słabe mam zdrowie — użalał się starzec — niedługo już będę ciężarem dla ciebie.
— No, no, daj pokój, a lepiej zrób, co należy. Pokaż mi, ile ci zostało pieniędzy z tygodniowego zarobku? No! śpiesz się, dawaj pieniądze.
Sterroryzowany w ten sposób pijak grzebać zaczął po kieszeniach, a Bóg jeden wie, z jaką mu to przychodziło trudnością. Wygrzebał wreszcie z brudnych szmat kilkanaście srebrnych i miedzianych monet i ułożył je na stole.
— I to już wszystko? — spytała Jenny.
— Nie mam już nic więcej.
— Poszukaj-no, poszukaj, może się coś znajdzie.
Usłuchał tego wezwania ze służalczą uległością, śmieszną i odrażającą zarazem.
— Boże jedyny — krzyknęła Jenny — więc zostało ci tylko te 7 szylingów i 8 pensów? I za to mam cię wyżywić przez cały tydzień? Za to? Chcesz chyba z głodu umrzeć.
— Nie, nie, nie chcę być głodny — zaprotestował łkając, a łzy pijackie potoczyły się po jego policzkach.
— Cha! cha! za to mogłabym cię chyba nakarmić ochłapami, które sprzedają dla psów i kotów, rozumiesz. No, ale dość już tego. Dobranoc ci, idź spać.
Stary już nie opierał się i powlókł się na górę do swego pokoju, słychać było na schodach chwiejne jego kroki. Po chwili Liza zeszła znów na dół.
— A więc będziemy wieczerzać — rzekła do swej małej przyjaciółki. — Boże wielki — rzekła Jenny, wzruszając ramionami — trzeba coś zjeść, prosta rzecz, że trzeba, aby sił nie stracić.
Liza nakryła białym obrusem mały stoliczek i podała na stół skromny posiłek, Próbowała rozweselić swą przyjaciółkę, ale się to jej nie udało.
— Wiesz, co ja myślę — mówiła do Lizy mała Jenny — myślę sobie, co ja zrobię, jeśli się będzie tak dalej rozpijał.
— Umiesz go przecie powstrzymywać — pocieszała Liza.
— Ale gdzietam, coraz z nim gorzej. Wiesz co, jeśli będzie tak dalej pił, jak bydlę, ja mu coś zrobię, ja mu wleję do ust gorącej oliwy, jak będzie spał, albo coś podobnego.
— Nigdy nie zrobisz takiej okropności.
— Doprawdy? a no, może... ponieważ ty tak mówisz. A szkoda, bo by mi to zrobiło wielką przyjemność.
— Przekonana jestem, że sama nie wierzysz w to, co mówisz.
— Myślisz tak, doprawdy, tylko widzisz, ty nie wychowałaś się między pijakami i nie masz słabych nóg i pleców bolących.
Liza próbowała znów rozpogodzić ją i naprowadzić na zwykłe jej marzenia. Ale czar nie działał już. Odbiegły wizye anielskie, a natomiast mała Jenny była już tylko złą, zgryźliwą i zgorzkniałą gosposią, z głową, przepełnioną cyframi, Rachowała, liczyła, odliczała, powracała na ziemię i nie marzyła już o niebie.
A tam na górze przewracał się w śnie pijackim ten, który był wstydem i zgryzotą jej życia. Ileż to razy, gdy Jenny była małem dzieckiem, ręka, która winna była brać ją w opiekę, wlokła ją w błoto, poniewierała, sprowadzając ją z drogi przedwiecznego dobra. Cóż dziwnego, że nie mogła być zawsze aniołem, biedna mała modniarka lalek.

ROZDZIAŁ III.
Trzeba działać.

Wielka Brytania (pojęta tak, jak ją wyobrażają na monetach państwowych) uświadomiła sobie pewnego pięknego dnia, że Weneering może jej oddać ważne usługi, stając się członkiem parlamentu. Wielka Brytania odkryła w panu Weneering zalety reprezentacyjne, które to zalety nie podlegały absolutnie żadnej wątpliwości, skutkiem czego sfery miarodajne doszły do przekonania, że izba posłów byłaby czemś niekompletnem, gdyby nie zawezwała na członka swego pana Weneeringa. Wielka Brytania więc poleciła pewnemu, ukwalifikowanemu do takiej czynności osobnikowi, aby zawiadowił pana Weneering, że jeśli zechce przelać do kasy wyborczej 5 tysięcy funtów, to może liczyć na pewno, iż zostanie członkiem parlamentu, a dwie literki C, P, (członek parlamentu) zjednoczone zostaną na zawsze z jego nazwiskiem, co będzie go kosztować po 2500 funtów od litery. Prosta rzecz, że nikt nie dotknie złożonych przez niego pieniędzy, a tylko po wyborach rozwieją się one i ulotnią, jakby pod wpływem magicznego zaklęcia.
Ukwalifikowany dżentlmen udał się zatem do pana Weneeringa i powtórzył mu zlecenie Wielkiej Brytanii.
Weneering uczuł się mile połechtany tak zaszczytną propozycyą, odrzekł jednak, że przed powzięciem ostatecznego postanowienia, naradzić się musi ze swymi przyjaciółmi.
Na to delegowany jegomość dał mu zaledwie cztery godziny czasu do namysłu, oświadczając mu, że istnieje inny dżentlmen, który gotów jest wyłożyć na swe wybory sześć tysięcy funtów, czyli o tysiąc funtów więcej, niż pan Weneering i że w razie zwłoki będzie się musiał zwrócić do owego dżentlmena.
Na takie dictum pan Weneering pobiegł do żony, wołając:
— Trzeba działać. — Następnie zaś kazał zawołać dorożkę.
Anastazya Weneering, która piastowała właśnie swoje niemowlę, oddała je natychmiast mamce, a, przycisnąwszy do czoła 10 krogulczych palców, stała przez chwilę, z nawpół obłędnym wyrazem twarzy, zapożyczonym częścią od Ofelii, częścią zaś od jednej z heroin klasycznych, słynnych ze swej małżeńskiej wierności.
— Trzeba działać — powtórzyła, przyciskając rękami rozpalone skronie, trzeba działać.
Tymczasem Weneering wskoczył do fiakra, a dorożkarz, który go wiózł, otrzymał rozkaz szarżowania na przechodniów z niemniejszą zapalczywością, jak to uczyniła gwardya pod Waterloo. Przelecieli więc, jak wicher, kilka ulic, przedzielających ich od Duke-street, w dzielnicy Saint James, to jest od miejsca, gdzie mieszkał Twemlow. Dżentlmen ten wyszedł był właśnie z rąk artysty-fryzyera, który, dla niewyjaśnionych bliżej celów, namaścił mu włosy żółtkami jaj, a ponieważ zabieg ten leczniczy domagał się dwugodzinnego suszenia włosów, uczesanie pana Twemlow usposobiło go bardzo odpowiednio do wysłuchania piorunującej nowiny, gdyż włosy stały mu dosłownie na głowie. W tej fryzurze przypominał zarówno kolumnę na Fish-street[6], jak i króla Pryama, uchodzącego z murów płonącej Troi.
— Drogi mój Twemlow, — zawołał pan Weneering, ściskając obie dłonie małego dżentlmena — ty, który jesteś najdawniejszym i najlepszym z moich przyjaciół! (tym razem zdaje się być tego pewny, pomyślał Twemlow).
— Drogi przyjacielu — powtórzył pan Weneering, — jak myślisz, czy kuzyn twój lord Snigsworth zechce podpisać się na mojej liście? Nie wymagam wcale, aby jego lordowska mość raczył sam przybyć, wystarczy mi, gdy się podpisze na liście komitetu.
— Sądzę, że kuzyn mój nie zechce podpisać się na tej liście — odparł z przygnębieniem Twemlow.
— Moje opinie polityczne — rzekł na to Weneering, który dotąd nie miał żadnych opinij — są przecież zupełnie zgodne z przekonaniami lorda Snigsworth, to też nie dla mnie może, ale ze względu na dobro publiczne, nie odmówi mi lord Snigsworth swego podpisu.
— Może, może... — odparł ze zwątpieniem Twemlow — chociaż...
W zakłopotaniu swem zapomniał o żółtkach, które miał we włosach i podrapał się niebacznie w głowę, — to zmieszało go bardziej jeszcze.
— Mówmy otwarcie — rzekł dalej pan Weneering, — przecież między nami niema ceremonij, jak między prawdziwymi przyjaciółmi. Jeśli tylko to, o co pana proszę, jest panu niemiłe lub przedstawia jaką trudność, powiesz mi pan to całkiem szczerze, przyrzekasz mi to pan?
Mały Twemlow przyrzekł to z całą gotowością, a wówczas pan Weneering zaproponował mu, aby napisał do lorda Snigsworth, w jego interesie, przedstawiając całą sprawę w jaknajlepszem świetle, ze stanowiska publicznego dobra. Ale Twemlow, ośmielony przyrzeczeniem, jakie wydarł od niego jego przyjaciel, rzekł stanowczo:
— Jeżeli mam być szczery, to wołałbym nie zajmować tą sprawą lorda Snigsworth.
Odpowiedź ta zmartwiła mocno pana Weneeringa. A przecież Twemlow miał zupełnie poważne powody do tej odmowy. Jego stryjeczny brat, Snigsworth, był to stary, podagryczny jegomość, obdarzony bardzo przykrym charakterem. Twemlow był od niego zależny, pobierając od jego lordowskiej mości małą rentę, wzamian za co poddawać się musiał wszystkim kaprysom starego hipohondryka, Odwiedzając naprzykład swego kuzyna, ulegał niewzruszonemu regulaminowi etykiety, przypominającemu dawne instytucye feudalne.
Musiał naprzykład wieszać kapelusz w oznaczonem miejscu, siadać na pewnem oznaczonem krześle, poruszać w rozmowie tylko pewne oznaczone przedmioty, mówić tylko do niektórych osób, a przedewszystkiem opiewać za każdym razem z nowym zachwytem wartość nagromadzonych w rezydencyi lorda pamiątek rodzinnych, a zwłaszcza obrazów. Nie wolno mu było uchylić się ani na jotę od tych obowiązujących przepisów. Musiał także wstrzymywać się w czasie tych wizyt od picia starych, kosztownych win, chyba, że go specyalnie do tego upoważniono.
— Mogę wszelako usłużyć panu w inny sposób — rzekł po namyśle Twemlow — to jest będę sam działał.
Pan Weneering podziękował mu za tak dobre chęci, ściskając jego dłonie,
— Tak jest, będę działał — powtórzył Twemlow, zapalając się do tej myśli — która godzina?
— Pięć minut po jedenastej.
— Za dziesięć minut idę do klubu i będę tam siedział do wieczora.
— Dziękuję, stokrotnie dziękuję — zawołał Weneering, zachwycony tym projektem, — Wiedziałem, że mogę liczyć na pana. Powiedziałem to nawet pani Weneering przed wyjazdem z domu, bo, mój drogi Twemlow, jesteś pierwszy, do którego się zwróciłem, Anastazya poświadczy, że wyraziłem się zupełnie, jak pan przed chwilą, mówiąc: „trzeba działać“.
— A pani Weneering, czy działa już?
— O! naturalnie i to z całej mocy.
— Wybornie! Skoro płeć nadobna jest z nami, możemy być pewni zwycięstwa.
— Ale nie powiedziałeś mi jeszcze, drogi przyjacielu, co myślisz o mojem wejściu do parlamentu?
— Myślę — odparł wzruszonym głosem pan Twemlow — że będziesz pan ozdobą klubu.
Weneering podziękował mu raz jeszcze, poczem wypadł na schody, a rzuciwszy się w głąb fiakra, rozkazał dorożkarzowi szarżować na City, z zupełną pogardą dla bezpieczeństwa przechodniów.
Twemlow próbował po jego odejściu oczyścić swe włosy z żółtka, które ścięło się tymczasem na jego głowie, pokrywając ją rodzajem skorupy, skutkiem czego głowa ta podobną się stała do świeżo upieczonej babki. Udało mu się po niejakim czasie usunąć tę ozdobę za pomocą szczotkowania, poczem udał się istotnie do klubu, a wziąwszy w posiadanie największe okno, stał się celem spojrzeń wszystkich przechodniów. Spełniał on swoją misyę w następujący sposób: skoro kto wchodził do klubu, Twemlow zadawał mu pytanie:
— Czy znasz pan Weneeringa?
Odpowiedź “ wypadała zwykle przecząco. Twemlow mówił wówczas: — Weneering kandyduje, czy pan wie? Kandyduje na Wide-Pocket.
— Czy tak? Życzę mu szczęścia za jego pieniądze — odpowiadał z lekkiem ziewnięciem dany osobnik.
Około szóstej godziny Twemlow uczuł się wyczerpany swą działalnością, dziwiąc się w duchu, że parlament nie mianował go dotąd swym agentem wyborczym.
Weneering dopadł tymczasem mieszkania Podsnapów, gdzie zastał pana Podsnapa dziwnie wzburzonego, gdyż, czytając gazety, dżentlmen ów doszedł w cudowny prawie sposób do świadomości, że Włochy nie chcą się uważać za Anglię. Wyzyskał też wizytę pana Weneeringa dla wypowiedzenia na ten temat piorunującego protestu.
Weneering ośmielił się przerwać mu potoki wymowy, uwiadamiając go o swej kandydaturze. Upewnił go następnie, że przekonania ich są zupełnie jednakie, a zarazem dał do zrozumienia, że jego własne opinie polityczne powstały pod wpływem światłych wskazówek pana Podsnapa.
— Czy pytasz mnie pan o radę? — zagadnął go surowo pan Podsnap.
Weneering mówić zaczął o nieocenionej pomocy tak wyjątkowego przyjaciela.
— A więc nie o radę panu chodzi, lecz o moje poparcie.
Pan Weneering nie przeczył temu.
— Słuchaj mnie, Weneering — rzekł na to Podsnap, marszcząc brwi — parlament nie obchodzi mnie wcale, bo przecież rozumiesz sam, że gdyby było inaczej...
Weneering rozumiał wybornie, że gdyby pan Podsnap zapragnął być członkiem parlamentu, to zostałby nim w oka mgnieniu.
— A więc nie odmawiam panu swego poparcia, dziś właśnie mamy wolny czas, przyjdę więc do was na obiad, tam naradzimy się, co mamy robić. Zdałoby się nam paru energicznych ludzi obytych w świecie, którychbyśmy mogli posyłać tu i owdzie.
— Boots i Brewer — zaproponował Weneering.
— Ci panowie, których poznałem u was? bardzo dobrze.
Pomysł wprawienia w ruch Bootsa i Brewera oczarował Weneeringa. Pożegnawszy więc Podsnapa, udał się w pełnym galopie do mieszkania tych dwóch panów i zamówił dla każdego z nich osobną dorożkę.
Boots i Brewer zgodzili się z zachwytem na rolę agentów wyborczych i popędzili w swych dorożkach każdy w przeciwnym kierunku.
Weneering udał się następnie do konfidenta Wielkiej Brytanii, z którym załatwił parę delikatnych tranzakcyi finansowych i ułożył z jego pomocą mowę kandydacką do niezależnych wyborców miasteczka Wide-Pocket. W mowie tej wyrazić miał Weneering, że powraca do Wide-Pocket z uczuciem żeglarza, który po długiej wędrówce przybywa skąpać się w atmosferze stron rodzinnych. Ściśle biorąc, Weneering nigdy nie był w Wide-Pocket i nie wiedział dokładnie, gdzie leży to miasteczko. Pani Weneering nie traciła czasu ze swej strony i pojechała własnym powozem do lady Tippins. Sędziwa trzpiotka mieszkała w dzielnicy arystokratycznej nad gorseciarką, w której oknie wystawowem stała figura kobieca naturalnej wielkości, w niebieskiej spódnicy, ze sznurówką w ręku. Dama ta spoglądała przez ramę na przechodniów z wyrazem nawpół zdumionym, nawpół naiwnym i zdziwiona widocznie sama, że kazano jej ubierać się w miejscu publicznem. Lady Tippins była u siebie, a salon jej był w mroku graniczącym z ciemnością nocną. Przyjęła panią Weneering, siedząc plecami do okna. Nadobna staruszka zdziwiła się niemało, widząc u siebie panią Weneering w porze tak niezwykłej, dowiedziawszy się wszakże o co chodzi, przyrzekła jej swą pomoc. Pani Weneering opowiedziała jej w przerywanej wzruszeniem mowie, że mąż jej kandydować będzie w dzielnicy Wide-Pocket, że zatem ona, jako małżonka i matka, oddać się musi całą duszą agitacyi na jego korzyść, z tego też powodu zwraca się do lady Tippins, która ma tak rozległe stosunki. Pani Weneering dodała jeszcze, że przyjechała tu własnym powozem, który gotowa jest oddać na wyłączny użytek lady Tippins, sama zaś powróci do domu pieszo, bo niema ofiary, którejby nie poniosła dla szczęścia swego małżonka. Ekwipaż jej jest zupełnie nowy, ale odda je go bez wahania razem z końmi i stangretem dostojnej swej przyjaciółce, sama zaś gotowa jest brodzić, jeśli trzeba, w błocie ulicznem, choćby miała zakrwawić sobie stopy o twarde bruki i paść później bez sił przed kolebką niemowlęcia.
— Bądź spokojna, moja droga — odrzekła na to wszystko lady Tippins — będziemy agitowali na korzyść twego męża i wprowadzimy go niezawodnie do parlamentu.
Agitowała też istotnie, a zwłaszcza wprowadziła w żywą agitacyę konie państwa Weneering. Jeździła nimi od rana do nocy, składając wizyty, odwiedziła wszystkich znajomych, roztaczając znany czar swego umysłu i zielone pióra olbrzymiego wachlarza.
— Drogi panie! — mówiła kolejno do licznych swych znajomych — zgadnij pan, czem teraz jestem i czem się zajmuję? Wyborami, drogi panie, tak jest, wyborami. Jestem agentem wyborczym i agituję za swym kandydatem, który stawać będzie w Wide-Pocket. Chcesz pan wiedzieć, kto kupił ten okręg wyborczy? Niejaki Weneering, najlepszy mój przyjaciel, nie mówiąc o żonie jego, która się także uważa za moją najlepszą przyjaciółkę. A co najciekawsze, że nikt właściwie nie zna tych Weneeringów, nikt nie wie, skąd się wzięli. To pewne, że wydają Lukullusowe obiady, na które każdy może przychodzić, jak w bajkach „Z tysiąca i jednej nocy“. Ułożyliśmy też w naszem kółku, żeby popierać niby jego kandydaturę, Będzie to pyszna farsa, zabawimy się wybornie. Ten Weneering jest prawie moją własnością, przyjdź pan do niego jutro; stół wyborny, trzymać się będziemy, we własnem kółku, a upewniam pana, że gospodarze zostawią nas w spokoju, W każdym razie liczymy na pański głos, a także i na wpływy pańskie, to się oczywiście na nic niezda, ale musimy coś zrobić dla ocalenia pozorów.
A jednak czarująca lady Tippins nie miała racyi, przypuszczając, że się to na nic nie zda. Ileż to opinii, zwłaszcza parlamentarnych, powstało tylko dzięki temu, że kilkanaście osób jeździło dorożkami po mieście. Iluż to posłów wprowadzono w ten sposób do parlamentu, lub usunięto z niego. Ilekroć chodzi o poparcie jakiej kandydatury, lub przemycenie jakiej afery kołowej, wystarczy zupełnie, aby kilkanaście osób miotać się zaczęło po mieście w dorożkach i to właśnie nazywa się agitacyą. To też gdy adherenci pana Weneeringa zeszli się u niego wieczorem w godzinie obiadowej, zatrzymano i nadal dwa fiakry, zamówione dla Bootsa i Brewera. Przyniesiono natychmiast dwa wiadra wody i postawiono je przed końmi, tuż pod mieszkaniem kandydata, nakazując woźnicom, by trzymali się w pogotowiu, gdyż lada chwila jakaś nagląca potrzeba zmusić może obu agitatorów do nowej wycieczki. Boots i Brewer powiesili całkiem osobno swoje paltoty i kapelusze i zalecili służącemu, aby czuwał nad tem, by nie potrzebowali ich szukać w chwili, gdy będą odchodzili.
Zasiedli następnie do stołu i jedli obiad z miną strażaków ogniowych, oczekujących lada moment sygnału, wzywającego ich do ugaszenia strasznego pożaru. Przy zupie pani Weneering oświadczyła, że jeśli przyjdzie jej spędzić kilka jeszcze dni podobnych do dzisiejszego, siły jej zostaną zupełnie wyczerpane.
— I my także namordowaliśmy się niemało — rzekł pan Podsnap — ale zato przyjaciel nasz wejdzie do parlamentu.
— Wprowadzimy go tam z pewnością! Niech żyje Weneering! — zawołała lady Tippins, rozkładając wachlarz.
— Wprowadzimy go! — powtórzył Twemlow.
— Tak jest, wprowadzimy go! — wtórowali mu Boots i Brewer.
Szczerze mówiąc, nie było o co robić tyle hałasu, bo wejście Weneeringa do parlamentu było rzeczą postanowioną od chwili, gdy targ został zawarty i suma wyborcza wypłacona. Wszelako goście Weneeringa uznali za stosowne działać i agitować nadal z możliwym rozgłosem. Na razie wszakże musieli wszyscy odświeżyć wyczerpane siły, co się odbiło przedewszystkiem na piwnicy pana Weneeringa. Lokaj-chemik przyniósł, acz niechętnie, kilka flaszek wina, stanowiących kwiat jego produktów chemicznych, a po wypróżnieniu ich, objawy solidarności z Weneeringami stały się niezwykle głośne i serdeczne, a języki trochę splątane. Nagle Brewer natchniony został szczęśliwą myślą, którą podzielił się natychmiast ze swem otoczeniem. Wyjął z kieszeni zegarek, a spojrzawszy na wskazówki, rzekł uroczyście:
— Jadę natychmiast do Izby sejmowej i zostanę już tam. Proszę mi przysłać dorożkę jutro o dziewiątej.
— Doskonała myśl! — rzekł Podsnap.
— Stać będę w kuluarach — mówił dalej Brewer — tuż obok sali obrad i mieć będę w ten sposób oko na to, co się tam dzieje.
Weneering nie miał słów dla wyrażenia swej wdzięczności pomysłowemu Brewerowi. Pani Weneering miała łzy w oczach. Natomiast Boots czuł się upokorzony. Po raz pierwszy Brewer zdystansował go oryginalnym pomysłem i postanowił coś bez jego współudziału.
Całe towarzystwo odprowadziło Brewera do drzwi, chcąc patrzeć na jego odjazd.
— Przyjaciela — rzekł Brewer do dorożkarza — czy koń twój odświeżył się już trochę?
— Świeży jest, panie, jak masło — odparł woźnica.
— W takim razie jedź, bracie, żywo do gmachu parlamentarnego — rozkazał Brewer.
Dorożkarz wskoczył na kozioł, Brewer skoczył do fiakra i odjechali co koń wyskoczy, żegnani okrzykami.
— Ten Brewer, to zdolny chłopak — zauważył Podsnap. — Zobaczycie, że zajdzie wysoko.
Nazajutrz pan Weneering udać się musiał do Wide-Pocket dla wygłoszenia mowy kandydackiej do swych wyborców. Wsiadł więc do pociągu w towarzystwie Podsnapa i Twemlowa.
Przybywszy na miejsce trzej dżentlmeni zastali na dworcu w Wide-Pocket konfidenta Wielkiej Brytanii, który zabrał ich zaraz do otwartego powozu, zalepionego plakatami, zalecającymi kandydaturę pana Weneeringa. Jechali tak przez miasteczko wśród śmiechów pospólstwa i przybyli przed nędzny ratusz, górujący nad paru lepiankami, w których sprzedawano cebulę i sznurowadła do trzewików.
Całość ta stanowiła, zdaniem konfidenta W. Brytanii, plac targowy miasteczka Wide-Pocket.
Z okna ratusza przemawiać miał pan Weneering do wyborców, a właściwie do wyludnionego placu.
W chwili, gdy miał nastąpić ten popis oratorski, Podsnap, który prawdopodobnie umówił się w tym względzie z panią Weneering, wysłał do tej małżonki i matki krótką depeszę, składającą się ze słów: „zaczyna mówić“. Powrócił zresztą natychmiast na swoje miejsce i stanął obok mówcy wraz z panem Twemlow.
Weneering zatonął w krasomówczej ekstazie, a ilekroć zabłąkał się nieco w labiryncie słów, pan Podsnap i Twemlow wołali jednogłośnie:
— Słuchajcie! słuchajcie!
A jednak w przemówieniu pana Weneeringa znalazły się dwa ustępy niezwykle silne, które podszepnął mu, prawdopodobnie, konfident Wielkiej Brytanii w czasie ich krótkiej narady.
Po pierwsze, mówca przeprowadził niezmiernie ciekawe porównanie pomiędzy ustrojem państwa a nawą okrętu, którego sterem kierują wysokie ministerya. Posługując się tą przenośnią, Weneering uświadomił wyborców z Wide-Pocket, że stojący przy boku jego czcigodny Podsnap jest posiadaczem znacznej fortuny.
— Gdyby więc, panowie, nawa państwowa zagrożona została w najżywotniejszych swych interesach, gdyby człowiek, stojący u steru, uczuł się na chwilę bezwładny i niezdolny do kierowania tą nawą, kto? jak myślicie, podpisałby polisę asekuracyjną, zabezpieczającą byt owej nawy? Nie uczyniłby tego z pewnością żaden z naszych wielkich asekuratorów, słynnych w całym świecie narówni z książętami naszego handlu. Skoro zaś jeden z nich stoi przy mnie (pan Podsnap zrobił majątek na ubezpieczeniach morskich), to widać, że się czuje odpowiedzialny w imieniu wszystkich przedstawicieli tej znakomitej i wielkiej klasy społeczeństwa, której jest członkiem.
Następnie pan Weneering uczuł potrzebę zaznajomienia swych wyborców z faktem bliskiego pokrewieństwa, jakie łączy drugiego przyjaciela jego, pana Twemlow, z członkiem rodowej arystokracyi, jego lordowską mością hrabią Snigsworth. Przy tej sposobności mówca zaznaczył, że sprawy publiczne przybrały charakter anormalny, a ustrój społeczny może się za chwilę rozpaść (a może się nawet już rozpada), o ile się nie zmieni w porę programu politycznego.
— Tak jest, panowie — mówił — gdybym zalecił dotychczasowy program jakiejkolwiek klasie społeczeństwa, przyjętyby on został ze słuszną pogardą... wytykanoby mnie palcami, gdybym poważył się narzucić taki program któremukolwiek z czcigodnych przedstawicieli stanu kupieckiego tego miasta, chcę mówić naszego miasta. Każdy z was, czcigodni panowie, odpowiedziałby mi z całkiem usprawiedliwonem oburzeniem: „Precz z takim programem“. — Przypuśćmy teraz, panowie, że, wstąpiwszy o kilka stopni wyżej na drabinie społecznej, ująłbym pod rękę tu obecnego przyjaciela mego i udał się wraz z nim do starożytnej rezydencyi, która była kolebką jego rodu, a przeszedłszy pod cieniem niebotycznych lip i marmurowych krużganków, stanąłbym przed obliczem mego przyjaciela, lorda Snigsworth i przedstawił ów program. Czy wiecie, coby mi odpowiedział ten czcigodny przedstawiciel rodowej arystokracvi?
— Precz z takim programem! — zawołałby lord Snigsworth. — Przecz z tym, który poważa się narzucać mi taki program. Tak jest, panowie. Jego lordowska mość w słusznem oburzeniu wyraziłby je z pewnością tymi samymi wyrazami, jakich użyli przed chwilą dzielni i zacni przedstawiciele naszego miasta i odpowiedziałby mi: „Precz z takim programem!“
Na tym efekcie oratorskim zakończył pan Weneering swoją mowę wyborczą, skutkiem czego Podsnap zatelegrafować mógł do jego żony: „Skończył i siadł“.
Następnie konfident Wielkiej Brytanii zaprosił wszystkich na obiad do hotelu, gdzie nastąpiło obliczenie głosów, które wypadły oczywiście na korzyść pana Weneeringa.
To też przed odejściem jeszcze pociągu do Londynu, Podsnap zatelegrafować mógł do pani Weneering: „Jest posłem“.
Na miejscu oczekiwał ich w domu państwa Weneering wspaniały obiad, przy którym zasiedli wszyscy dawni i nowi przyjaciele nowego członka parlamentu. Znalazła się tam oczywiście lady Tippins, w towarzystwie Bootsa i Brewera.
Rozmawiano wiele o wyborach, przyczem każdy podnosił skromnie swoje zasługi. Ostatecznie wszakże zgodzono się jednomyślnie, że pomysł Brewera udania się do parlamentu i stróżowania na korytarzach, był jednym z najszczęśliwszych, był poprostu mistrzowskiem pociągnięciem na szachownicy wyborczej. Pod koniec obiadu nastąpił wzruszający epizod, wywołany przez panią Weneering, która, będąc z natury skłonna do łez, rozpłakała się parę razy w tym dniu uroczystym.
— Może mnie pani nazwać szaloną — rzekła do lady Tippins, która siedziała obok niej na honorowem miejscu, — ale muszę pani opowiedzieć, co mi się zdarzyło: Wczoraj w godzinie wyborów siedziałam obok kolebki małego Dzidzi, które rzucało niespokojnie rączkami i nie mogło usnąć.
Lokaj-chemik, który przysłuchiwał się temu opowiadaniu ze zwykłym sceptycyzmem, orzekł w myśli, że wiatr nie dawał dziecku spać, ale nie wypowiedział głośno tej opinii, któraby mogła przyprawić go o utratę piastowanego stanowiska; pani Weneering zaś opowiadała dalej:
— Nagle maleństwo przestało się rzucać i otarło rączki jedna o drugą, a potem uśmiechnęło się nagle, czy uwierzy pani, uśmiechnęło się.
Tu Anastazya urwała, chcąc dać słuchaczom swym czas do oswojenia się z nadzwyczajnością tego zjawiska. Pan Podsnap jednak czuł się w obowiązku zapytać, dlaczego się dziecko uśmiechnęło,
— Przeczuło drogie maleństwo, przeczuło, że ojciec jego zostaje właśnie w tej chwili członkiem parlamentu, podszepnęły mu to może jakie wróżki dobroczynne.
Tu pan Weneering, który śledził pilnie wzruszenie, odbijające się na twarzy jego małżonki, porwał się z miejsca i podbiegł do niej, roztrącając biesiadników, dość na czas, aby podtrzymać bezwładne jej ciało, które usunęło się jak martwe w jego ramiona. Niósł z wysiłkiem omdlałą, której nogi wlokły się po dywanie, wywołując ogólne wzruszenie. Pozostało więc tylko niepewne, czy wróżki dobroczynne podszepnęły także niemowlęciu, że dziedzictwo jego uszczuplone zostało w tym dniu o kwotę 5,000 funtów.
Twemlow, wzruszony wypadkami, powrócił do swego mieszkania nad stajnią na Dake-Street i rozważał ze zwykłym niepokojem zjawisko, które spędzało mu sen z powiek, po każdej wizycie u Weneeringów.
— Na miłość Boską — mówił — podnosząc rękę do czoła. — Ten Weneering nie znał jeszcze do wczoraj trzech czwartych ludzi, którzy byli dziś u niego na obiedzie. Nie! ten człowiek przyszedł za późno w mojem życiu, nie zdołam go nigdy zrozumieć.

ROZDZIAŁ IV.
Podszepty Amora.

Pani Alfredowa Lammie zaprzyjaźniła się dziwnie szybko z jedynaczką domu Podsnapów. Ona i Georgiana, zjednoczone były teraz duchem i sercem, jak się wyrażała poetycznie pani Lammie, i nie mogły żyć bez siebie. Ilekroć Georgiana uchylić się chciała od żelaznego regulaminu szkoły Podsnapów i wyjść po za obręb zaklętego koła, w którem paradowała jej matka, prosiła o pozwolenie odwiedzenia swej przyjaciółki, a nie stawiano temu żadnych przeszkód. Pani Podsnap, której koścista uroda oceniana była jeszcze należycie przez starych osteologów, uczęszczających na jej obiady, obchodziła się wybornie bez towarzystwa swej córki.
Ze swej strony pan Podsnap traktował przyjaźń, jaką okazywała pani Lammie jego córce, jako rodzaj starania się o jego potężną protekcyę,
Nie mogąc się podnieść do jego wysokości, Alfredowie Lammie uchwycili skwapliwie kraj jego szaty, a nie mogąc korzystać bezpośrednio z jarzącego słońca jego wielkości, poprzestawali na skromnych promieniach, odbijających pośrednio jego blaski. Podniosło to nawet jego dobre mniemanie o młodej parze, która umiała ocenić należycie zaszczytne stosunki z domem Podsnapów. Nie skąpili też im swojej protekcyi, bo szkoła Podsnapów wyznaje jeszcze jedną zasadę: „Ci, których raczyliśmy dopuścić do współżycia z nami, są tem samem nietykalni”.
Przyjaciele i znajomi, bywający w domu Podsnapów, otrzymywali niejako patent, zatwierdzony ręką Podsnapa i nikt odtąd nie miał prawa podawać w wątpliwość ich kwalifikacyj społecznych. To też, gdyby ktoś poważył się w przytomności Podsnapa wątpić o wypłacalności Alfreda Lammie, Podsnap zmusiłby do milczenia tego śmiałka.
Państwo Lammie, którzy zajmowali skromne mieszkanie na Sackwill street, upewniali wszystkich znajomych, że jest to chwilowa tylko instalacya i poszukiwali nieustannie wspaniałej kamienicy, którą zamierzali nabyć w najarystokratyczniejszej dzielnicy Londynu. Całe towarzystwo brało żywy udział w tych poszukiwaniach i co parę dni ktoś odkrywał piękny pałacyk, willę, lub kamienicę i donosił o niej młodym małżonkom.
Państwo Alfredowie Lammie zwiedzali natychmiast od piwnic do strychów wzmiankowany budynek, namyślali się dni parę, ale zawsze odkrywali w końcu jakiś brak, niemożliwy do usunięcia, który paraliżował ich decyzyę. Doznali z tego powodu tylu rozczarowań, że postanowili wreszcie sami wybudować książęcą rezydencyę, która odpowie ich wymaganiom.
Postanowienie to podniosło bardziej jeszcze świetność ich w opinii, a wiele osób zbrzydziło sobie własne domy, na myśl o wymarzonym pałacu państwa Lammie.
Tymczasem małe ich mieszkanko na Sackwill street zastawione było eleganckimi meblami, zawieszone draperyami i dywanami, których pochodzenia nikt nie badał. Meble były na szczęście dyskretne i nie zdradziły nikomu tajemnicy swego pochodzenia, to też i panna Georgiana Podsnap zachwycała się w dobrej wierze eleganckiem i gustownem urządzeniem mieszkania swej przyjaciółki. Bardziej jeszcze oczarowana była szczęściem domowem państwa Laminie i doskonałą harmonią, panującą między nimi.
— Jestem pewna — mówiła do pani Lammie — że pan Alfred kocha panią, jak kochanek i myślę...
— Georgiano! moje życie — upomniała ją pani Lammie — nie uważasz dość na to, co mówisz.
— Boże jedyny, czy ja co złego powiedziałam? — Powiedziałaś, „pan Alfred“, a przyrzekłaś mi przecie, że odrzucisz ceremonialny przydomek „pan“, mówiąc o moim mężu.
— Więc tylko to? Chwała Bogu, myślałam, że powiedziałam coś daleko gorszego, bo ile rozmawiam z Ma, zawsze mi się wymknie coś okropnie niestosownego.
— Ale ze mną, kochanie, możesz mówić wszystko swobodnie.
— Tak! pani nie jest moją Ma, co za szkoda. Jakby to było dobrze, gdyby pani była moją Ma.
Sofronia obdarzyła swą przyjaciółkę najsłodszym w świecie uśmiechem, poczem zaprosiła ją na podwieczorek do swego buduaru,
— A więc — rzekła, nawiązując rozmowę — Alfred odpowiada pojęciu, które sobie wytworzyłaś o kochanku?
— Och nie, ja o tem nie myślałam — broniła się panna Podsnap, kryjąc, o ile mogła, swe odkryte łokcie — ja tylko chciałam powiedzieć, że musi panią bardzo kochać, że jest dla pani taki dobry, taki uważający.
— Z pewnością — odrzekła mistres Lammie, uśmiechając się dziwnie — Alfred kocha mnie tyle właśnie, co ja jego.
— Co za szczęście! — zawołała miss Podsnap.
— Georgiano droga — odpowiedziała jej pani Lammie — czy wiesz, że zaczynam być niespokojna, słysząc te zachwyty dla Alfreda.
— O, błagam panią, niech pani tak nie mówi — broniła się Georgiana, czerwieniąc się, jak piwonia. — Chwalę pana Alfreda dlatego, że jest pani mężem i że ja panią tak kocham.
Nagłe światełko zamigotało w oczach Sofronii, ale zgasło wnet, pokryte zimnym uśmiechem.
— Źle mnie zrozumiałaś, kochanie, nie to miałam na myśli. Chciałam tylko powiedzieć, że niepokoi mnie twoje serduszko, które odczuwa pustkę i tęskni już za czemś.
— Nie, nie — broniła się biedna dziewczyna. — Za wszystkie skarby świata nie chciałabym, aby się stało to, o czem pani mówi.
— Czego byś nie chciała? — badała Sofronia z tym samym zimnym uśmiechem.
— Pani wie dobrze, o czem mówię. Gdyby ktoś poważył się mówić mi o takiej rzeczy, zwaryowałabym chyba ze wstydu i gniewu. Lubię patrzeć na waszą miłość, ale to zupełnie co innego. Nie chciałabym za nic w świecie, żeby mnie coś podobnego spotkało. Znienawidziłabym takiego człowieka, zabiłabym go.
Alfred Lammie wsunął się tymczasem cicho do buduaru i stanął za krzesłem Sofronii. Georgiana spostrzegła go, podniósłszy oczy. Wtedy ten dżentlmen podniósł do ust pukiel włosów swej małżonki, a następnie przesłał od ust pocałunek Georgianie.
— Co ja słyszę? — rzekł. — Mówi się tu o nienawiści i o mężach.
— Widzisz, jak to źle słuchać pod drzwiami. A czy dawno tu jesteś?
— Wszedłem dopiero co.
— W takim razie szkoda, żeś się spóźnił, bo usłyszałbyś pochwały, jakie oddawała ci Georgiana.
— Nie wiem, czy to były pochwały — rzekła młoda osoba z widocznem wzruszeniem — mówiłam tylko, że pan jest taki oddany mojej przyjaciółce.
W odpowiedzi na to, Alfred ucałował rękę żony, która odwzajemniła mu się, całując jego dewizkę od zegarka.
— Mam nadzieję, że to nie mnie chciano znienawidzieć i zamordować — mówił Alfred.
— Spytaj o to Georgiany.
— Ależ ja nie mówiłam o nikim, — Jeśli ci mam prawdę powiedzieć, mój najmilszy — rzekła Sofronia — to Georgiana wyrażała się w ten sposób o przyszłym konkurencie do swej ręki.
— Naprawdę? — spytał poważnie Alfred.
— Sądzę, mój drogi, że Georgiana nie mówiła tego seryo, powtarzam ci jednak wiernie jej słowa.
— Dziwny zbieg okoliczności, bo właśnie szedłem tutaj w zamiarze pomówienia z tobą o pewnym wielbicielu panny Georgiany. Daję ci słowo, że tak było.
— Wiem, co warte twoje słowo — odparła znacząco Sofronia.
— Wiesz także zapewne, kogo mam na myśli?
— Fledgeby? — rzekła Sotronia.
— Właśnie on. Opowiedz, proszę, o nim Georgianie.
— Nie chcę, nie chcę wcale o nim słyszeć — wołała miss Podsnap, zatykając sobie uszy.
Ale Sofronia zmusiła ją, śmiejąc się, do opuszczenia rąk i wysłuchania tego, co jej chciała powiedzieć.
— Słuchaj, najmilsze ptaszątko — mówiła jej. — Pan Fledgeby jest to kawaler młody, bogaty, z bardzo dobrej rodziny. Otóż pan Fledgeby, który jest także dawnym znajomym Alfreda i Sofronii, zobaczył pewnego dnia w ich loży, w teatrze, pewną młodą panienkę, której imię...
— To nie ja. — Protestowała miss Podsnap — to nie mnie on zobaczył. — Właśnie, że ciebie, aniołku — objaśniła ją Sofronia, biorąc ją pieszczotliwie za obie ręce i rozkładając je, to składając. — Zobaczył w naszej loży Georgianę Podsnap i powiedział Alfredowi...
— Nie cierpię go za to — zawołała gwałtownie Georgiana.
— Za, co dziecko? Nie wiesz przecie, co powiedział Alfredowi.
— Wszystko jedno i tak go nie cierpię.
— Moja śliczna — mówiła Sofronia ze swym usidlającym uśmiechem — powiedział tylko, że widok twój oczarował go aż do utraty równowagi.
— Boże jedyny, jakiż on głupi.
— Biedak uprosił Alfreda, aby go z tobą zapoznał. Będzie więc u nas jutro na obiedzie, a potem weźmiemy go do naszej loży i ciebie także, to rzecz umówiona. Wyobraź sobie przytem, że ten biedny młodzieniec jest tak onieśmielony, że się ciebie boi daleko więcej, niż ty jego.
Usłyszawszy to, Georgiana, która wyłamywała sobie palce z rozpaczy, nie mogła się przecież wstrzymać od śmiechu na myśl, że jest na świecie ktoś, co się jej boi.
Korzystając z tak pomyślnego zwrotu, Sofronia podwoiła pieszczoty i namowy i skłoniła swą młodą przyjaciółkę do zgody na swe projekty. Ułożono więc, że Georgiana przyjdzie jutro do państwa Lammie, aby poznać pana Fledgeby, który ją podziwia.
Miss Podsnap pożegnała wreszcie swoich przyjaciół i odeszła do domu pod eskortą mrukliwego lokaja, wysokiego na sześć stóp; nie wypuszczano jej bowiem inaczej na ulicę. Po jej odejściu pani Lammie rzekła do swego małżonka:
— Jeśli się nie mylę, twój nieprzeparty urok wywarł głębokie wrażenie na tej małej; podbój ten przynosi ci może więcej korzyści, niż zaszczytu, w każdym razie czuję się w obowiązku uwiadomić cię o tem.
Wyrzekłszy te słowa, Sofronia spojrzała w lustro i spotkała w niem uśmiech swego małżonka, wyrażający zadowolenie. Odpłaciła mu za to pogardliwem spojrzeniem zawsze w lustrze, poczem odwrócili się oboje i spojrzeli na siebie tak spokojnie, jakgdyby twarze ich nie brały żadnego udziału w niemej grze spojrzeń, odbitej w zwierciadle.
Sofronia czuła, że nie jest szczera, obniżając wartość młodziutkiej Georgiany, która obdarzała ją takiem zaufaniem, a może chciała tylko zagłuszyć wyrzuty sumienia, z powodu sposobu, w jaki odpowiadała na nieopatrzną ufność młodej dziewczyny.
Nie zamieniła już zresztą ani słowa z mężem, jakgdyby, uknuwszy raz brzydki spisek, nie chcieli rozbierać jego szczegółów.
Nazajutrz Georgiana Podsnap przyjechała istotnie na obiad, przy którym spotkać miała owego pana Fledgeby. Znała już wtedy prawie wszystkich gości, bywających u państwa Lammie, prócz owego młodego kawalera.
Goście owi, po za godzinami obiadu, spędzali lwią część czasu w tak zwanym gabinecie Alfreda. Była to duża, trochę ciemna sala, z oknami, wychodzącemi na dziedziniec, w której nie było książek, ale za to znajdował się duży bilard i dekoracye w stylu wyścigowym. Ludzie, zbierający się w tym gabinecie, mieli wszyscy pewne wspólne cechy — dużo błyskotek, dużo gwary kawalerskiej, dużo dymu tytoniowego i rozmów końskich.
Rozmowa o koniach powracała wciąż na usta przyjaciół Alfreda Lammie i była im równie niezbędna, jak rozważanie kursów giełdowych, które zajmowały ich namiętnie. Wśród przyjaciół tych znajdowali się tacy, którzy jechali do Francyi lub z niej powracali, a zawsze w sprawach giełdowych, śledząc kursy hiszpańskich, tureckich, włoskich, greckich lub meksykańskich losów. Inni krążyli z tych samych powodów w londyńskiem City, obliczając najdrobniejsze ich fluktuacye ruchu giełdowego. Wszyscy żyli w nieustannej gorączce, mówili wciąż o pieniądzach, posługując się cyframi bez wymieniania walorów.
Zwykli byli naprzykład mawiać: „Joe stoi na sto tysięcy, Tom na dwakroć lub 85“ i t. d. Zdawali się dzielić wszystkich ludzi na ziemi na dwie kategorye, zbogaconych i zrujnowanych. Żyli w wiekuistym pośpiechu, a nigdy nic nie robili, z wyjątkiem paru astmatycznych indywiduów, obdarzonych grubymi, obwisłymi wargami. Ci ostatni, uzbrojeni w notatniki i ołówki, którymi posługiwali się z trudnością z powodu olbrzymich pierścieni, błyszczących na ich palcach, wykładali innym za pomocą cyfr, sztukę robienia majątku. Dla uzupełnienia charakterystyki tych panów dodać jeszcze należy, że klęli jak parobcy stajenni i że ich własna służba stajenna była nieokrzesana i nieobyta ze swem rzemiosłem, odbiegając od typu dobrego stangreta, w tym samym stopniu, co ich panowie od typu dżentlmena. Ów Fledgeby, którego państwo Lammie zamierzali swatać z bogatą panną Podsnap, był młodzieńcem trochę innego pokroju, niż wyżej wzmiankowani panowie. Szczupły, niezgrabny, żółtowłosy, twarz miał rumianą, jak brzoskwinia, dojrzewająca na tle czerwonego muru. Marzeniem jego było dojść do posiadania wąsów i faworytów, których się żadną miarą nie mógł doczekać, stąd przyzwyczajenie szukania ich nieustannie ręką pod nosem i na policzkach. Gest ten stał się jego nałogiem, a męczące oczekiwanie wprawiało go w nieustanne przewroty duchowe, w czasie których przechodził z dziwną łatwością od nadziei do rozpaczy.
— Na Jowisza, już są! — wołał, stając przed lustrem, a po chwili zaczynał wątpić, czy w ogóle twarz jego ozdobi się kiedy zarostem. W tym ostatnim wypadku miewał wygląd tak przygnębiony, że widok jego budzić musiał współczucie. Dziś wyglądał całkiem inaczej, gdy wspaniale wystrojony, z szapoklakiem pod pachą, zjawił się w salonie Sofronii Lammie. Miał on własny system prowadzenia rozmowy, krótkiemi, urywanemi zdaniami. Oddając hołd należny temu lapidarnemu wysławianiu i takiemuż wzięciu się, przyjaciele młodego Fledgeby nazywali go uosobionym czarem i nie nazywali go inaczej, w jego nieobecności zwłaszcza. Zasiadłszy więc naprzeciw pani Lammie, Czar rozpoczął z nią rozmowę, zwykłym swym skoncentrowanym stylem.
— Gorąco dziś, pani Sotronio?
— Mniej, niż wczoraj — odparła pani Lammie.
— Możliwe — zgodził się Czar, który nie zwlekał nigdy z odpowiedzią — za to jutro będzie dyabelnie gorąco.
Puściwszy parę jeszcze podobnych fajerwerków, Czar stałby się zupełnie rozmowny, gdyby nie wejście do salonu panny Podsnap.
Sofronia pobiegła na spotkanie swej drogiej Georgiany, obsypała ją pieszczotłami i przedstawiła jej pana Fledgeby.
Podano do stołu i Alfred Lammie zasiadł w całym blasku na zwykłem swem miejscu, mając za krzesłem służącego, dręczonego nieustanną trwogą o los swej miesięcznej pensyi. Fledgeby i Georgiana, których posadzono naprzeciw siebie, zachowywali się w najszczególniejszy sposób i utracili zupełnie mowę.
Georgiana usiłowała napróżno ukryć swoje łokcie i wykonywała poruszenia, nie dające się pogodzić z poprawnem używaniem widelca. Siedzący naprzeciw niej Czar, robił wszystko, co było w jego mocy, aby na nią nie patrzeć, a w zamieszaniu tem szukał niefortunnie na swej twarzy wąsów, ręką, widelcem, chlebem, albo nawet szklanką.
Widząc to zakłopotanie młodych, pan i pani Lammie wzięli na siebie rolę Amora, podszeptującego im obopólne ich role i wywiązali się z tego w następujący sposób:
— Georgiana — rzekł z uśmiechem Alfred Lammie — nie jest dziś taka, jak zwykle.
Młoda osoba wyjąkała parę słów, twierdząc, że jest owszem taka, jak zwykle.
— Co to, to nie — zaprzeczyła Sofronia, — Gdzież podziała się dziś twoja żywość i ta wesołość, tak szczera, która jest dla nas prawdziwem wytchnieniem po zawrotnym wirze zabaw światowych.
Miss Podsnap spojrzała na drzwi, jak osoba, która chce uciec.
— Niech Fledgeby nas osądzi — rzekł na to Alfred, podnosząc głos.
— Daruj, mój drogi, — przerwała mu Sofronia, — ale nie odstąpię ci pana Fledgeby, dopóki nie skończymy naszej dysputy.
Fledgeby musiał chyba znać wybornie alfabet niemych dla prowadzenia owej dysputy, bo nikt dotąd nie słyszał, aby jakie słowo padło z jego ust.
— Zacznę chyba być zazdrosny o pana Fledgeby i o czemże to rozprawiacie tak zawzięcie?
— Czy mam powiedzieć o czem? — spytała Sofronia milczącego Fledgeby.
— Tak — odparł krótko Czar, przybierając minę człowieka, który rozumie.
— W takim razie powiem wam, że pan Fledgeby, tak samo, jak Georgiana, nie jest dziś taki, jak zwykle.
— Czy to prawda, Fledgeby? — spytał Alfred.
— Nie wyobrażaj sobie, mój drogi, że ja i pan Fledgeby zwierzymy ci się tak łatwo, powiedz nam lepiej, co myśli Georgiana.
— Georgiana twierdzi, że jest dziś taka, jak zawsze, ale ja temu stanowczo przeczę,
— To samo właśnie mówił mi przed chwilą pan Fledgeby.
Ta nadzwyczajna rozmowa trwała jeszcze czas jakiś, nie odnosząc żadnego skutku, bo Fledgeby i Georgiana milczeli dalej zawzięcie i nie chcieli na siebie spojrzeć.
Państwo Lammie nie dali się tem zrazić i postanowili wprowadzić przemocą na scenę ociągającego się Amora.
Alfred zaczął przekomarzać się żartobliwie ze swą małżonką z powodu koloru jej sukni, który mu się jakoby nie podobał.
— Co mówisz, Alfredzie? — broniła się pani Lammie — suknia, która ma taki delikatny różowy ton? Biorę wreszcie za sędziego pana Fledgeby.
— A ja Georgianę.
— Georgiano, kochanie, proszę cię, nie przechodź do wrogiego mi obozu.
— A pan, panie Fledgeby?
— Ta suknia jest różowa — zaopiniował małomówny młodzieniec.
— A widzisz! — rzekła do męża pani Lammie.
Czar zdobył się wówczas na twierdzenie, że róża jest królową kwiatów.
— Bajeczny pomysł, mój drogi Fledgeby — pochwalił go Alfred.
Wówczas Czar wygłosił jeszcze mniemanie, że gusta bywają rozmaite.
— Och, panie Fledgeby! — zawołała z wyrzutem Sofronia. — Więc pan mnie zdradzasz, zdradzasz moją biedną, różową suknię na korzyść niebieskiej. A ty, Georgiano?
— Georgiana twierdzi, — podchwycił szybko Alfred — że podziwia cię w każdej sukni. To też nie jej to jest wina, że pan Fledgeby przekłada nad wszystko kolor niebieski, który jest jej kolorem.
Georgiana miała dnia tego niebieską suknię.
— Prosta rzecz — pospieszyła dodać Sofronia, gładząc pieszczotliwie ręką niebieską suknię swej przyjaciółki. — Predylekcya, jaką ma pan Fledgeby do niebieskiego koloru, nie jest wcale z jego strony pustym komplementem, lecz objawem gorących uczuć, których nie umie pohamować. I nie dziwię się mu, wcale się mu nie dziwię.
To sztuczne wciąganie do rozmowy dwojga młodych nie zdało się wszakże na nic.
Fledgeby i Georgiana nie spojrzeli ani razu na siebie. Alfred Lammie był wściekły i żywił w duszy nieprzepartą chętkę wzięcia ich obojga za głowy dla stuknięcia niemi jedną o drugą.
Zamiast tego wszakże zapytał stosunkowo spokojnie młodego Fledgeby, czy zna dzisiejszą operę.
— Nie znam z niej ani jednej nutki.
— A ty, Georgiano? — spytała Sofronia.
— Ja, nie... — wyjąkała dziewczyna ogromnie zmieszana.
— To znaczy — zawołała Sofronia — że nie znacie jej oboje, ani ty, ani pan Fledgeby.
Fledgeby uczuł, że należy mu powiedzieć coś bardzo uprzejmego.
— Jestem bardzo szczęśliwy — zaczął — że wybrany zostałem przez...
Tu uciął i nie mógł zdobyć się na dalszy ciąg mowy.
— Przez los — podpowiedział mu Alfred Lammie, zagarniając ręką swe bujne faworyty, które mu przysłoniły twarz, jak krzew rosochaty.
— Nie — zaprzeczył Fledgeby — nie los, lecz przeznaczenie zapisało w swojej księdze, że usłyszę tę operę w tak pamiętnej okoliczności, to znaczy razem z panną Podsnap.
Słuchając tego, Georgiana splotła nerwowo dwa małe palce i rzekła, patrząc w talerz:
— Bardzo panu dziękuję, ale my zwykle chodzimy do teatru same tylko z Sofronią i ja to daleko wolę.
Na razie trzeba było poprzestać na takiej wymianie słów i Alfred musiał pozwolić na odejście Georgiany do przyległego salonu.
Podano tam czarną kawę, na którą Alfred przyprowadził niebawem młodego Fledgeby i doprowadził go nawet do podania miss Podsnap filiżanki kawy.
Przy tej sposobności Czar zauważył, że zielona herbata jest napojem podniecającym, na co Georgiana wyjąkała.
— Doprawdy? Jakimże sposobem to się dzieje?
Tego już Czar nie umiał wytłómaczyć. Poszli wreszcie do teatru.
— Panie Fledgeby, — mówiła, wychodząc, pani Sofronia — nie zajmuj się pan mną, bo muszę i tak nieść wachlarz mój i tren od sukni. Podaj pan lepiej ramię Georgianie.
Fledgeby spełnił to życzenie i szedł na czele pochodu, mając u boku swego pannę Podsnap; za nimi postępowała Sofronia, a z tyłu Alfred nasępiony, z twarzą człowieka, pędzącego przed sobą niesforne stado.
Znalazłszy się w loży, państwo Lammie zaczęli znów z sobą rozmowę w zastępstwie Georgiany i młodego Fledgeby.
— Drogi Alfredzie! — mówiła Sofronia — pan Fledgeby zrobił mi właśnie uwagę, że prawdziwa miłość obywa się bez sztucznej podniety, jakiej wymagają od niej w teatrze.
— A mnie zwierzyła się właśnie Georgiana, że bohaterka dzisiejszej sztuki nie ma słusznych powodów do uwierzenia w miłość swego partnera.
— Georgiana ma słuszność — odparła na to Sofronia — ale pan Fledgeby jest zupełnie innym typem człowieka, niż ten, ze sceny.
— Być może, drogi skarbie, ale Georgiana prosi mię właśnie...
I tak w dalszym ciągu Georgiana i Fledgeby prowadzili niby z sobą wyczerpującą rozmowę, mimo, że nie puścili pary z ust.
Po skończonem przedstawieniu Fledgeby pożegnał państwa Lammie, wsiadających do powozu, poczem małżonkowie odwieźli pannę Podsnap do jej mieszkania.
Po drodze Sofronia ograniczyła się do wypowiedzenia pod adresem Georgiany paru niewinnych zdań, jak naprzykład:
— Oj! ty filutko, ty filutko! zawróciłaś do reszty głowę temu biednemu Fledgeby.
Wróciwszy do siebie, Sofronia opadła bezsilnie na fotel i patrzyła gniewnie na swego męża i pana, który próbował ulżyć sobie odkorkowaniem flaszki wody selcerskiej, zamierzając przyrządzić napój „whisky soda“. Dokonywał tego aktu z zapalczywością człowieka, ukręcającego łeb jakiejś hydrze, której krew zamierza wyżłopać.
— I cóż? — zapytał znowu, wycierając zwilżone faworyty.
— Czy nie mogłeś wynaleźć dla niej kogo innego, przecież to skończony kretyn.
— Nie jest wcale taki głupi, jak się wydaje.
— Tak, może jest geniuszem?
— No, w każdym razie wiem co robię, a ty nie zaimponujesz mi swemi pogardliwemi minami. Dowiedz się przytem, że ten kretyn, jak go nazwałaś, staje się bardzo mądry tam, gdzie wchodzi w grę jego interes. Wpija się, mówię ci, jak pijawka, gdy mu chodzi o pieniądze, potrafi wtedy stawić czoło dyabłu samemu i zaszachuje każdego.
— Nawet ciebie?
— Nawet mnie. Tak! mówię ci, że jest godnym mnie partnerem, tak prawie, jak ty. Nie ma wprawdzie żadnych zalet, żadnych cech młodości, taki jest, jakim go dziś widziałaś, ale zacznij z nim tylko mówić o interesach, głupota jego znika w oka mgnieniu, a jeśli jest tępy w czem innem, to tępość ta służy mu nawet w jego spekulacyach.
— Ale czyż ona ma posag, który go zadowolni?

— Ma własny kapitał, dobrze zabezpieczony. Pracowałaś dziś nad nim tak produktywnie, że na razie nie odmawiam ci wyjaśnień, ale na przyszłość zaniechaj pytań, bo wiesz, że tego nie lubię. Dobranoc, musisz być znużona.

ROZDZIAŁ V.
Podszepty Merkurego.

Alfred Lammie nie mylił się w charakterystyce swego przyjaciela Fledgeby. Młodzieniec ten nie był głupi, ale za to był podlejszy od najpodlejszych psów, bo, jak wiadomo, podłość zwierząt nie jest nigdy tak doskonała, jak nikczemność podłego człowieka. Ojciec Fledgebego był lichwiarzem, który, pożyczając na wysokie procenty, oplątał, między, innemi, pewną wdowę, która, nie mogąc się mu uiścić z długu w terminie, musiała zostać jego żoną. Owocem tego małżeństwa był Fledgeby, który inaczej nie ujrzałby zapewne światła dziennego. Matka jego obraziła całą swą rodzinę tem zamążpójściem (gdyż, jak wiadomo, rodzina obraża się, jeśli chce pozbyć się kłopotu opiekowania którymś ze swych członków). I tu więc gniewano się na biedną kobietę za jej niepowodzenia majątkowe i nie przebaczono jej, gdy stała się prawie bogata przez małżeństwo swe ze starym Fledgeby.
Pani Fledgeby pochodziła, jak to mówią, z dobrej rodziny i była nawet w dalekim, co prawda, stopniu, kuzynką lorda Snigsworth. Czcigodny lord wymazał ją wprawdzie z grona swych krewnych, co jednak nie przeszkodziło jej pozostać i nadal jego kuzynką. W tych warunkach pożycie państwa Fledgeby było bardzo burzliwe. Stary Fledgeby zaraz po ślubie umorzył dług swojej żony, intabulując go na całym jej majątku, co wywołało krańcową rozbieżność zdań pomiędzy małżonkami.
Przyszło wskutek tego między nimi do bardzo energicznych rozpraw, przy których rzucano sobie do głowy obuwie, talerze i inne w tym rodzaju pociski. Prócz tego żona robiła wszystko, co było w jej mocy, aby wydawać jak najwięcej pieniędzy, czemu małżonek jej, mimo najlepszych chęci, nie mógł wcale przeszkodzić.
Wśród tych scen upłynęło pierwsze dzieciństwo małego Fledgeby, ale stopniowo czas zrobił swoje, a niezgodni małżonkowie zeszli do grobu.
Fledgeby pozostał sam i powodziło mu się nie najgorzej. Był młody i zamożny, mieszkał elegancko i robił dobre interesy. Nazajutrz po spotkaniu się swem z panną Podsnap, Fledgeby ugaszczał u siebie Alfreda Lammie.
Siedzieli razem przy stole, na którym stało dużo starej porcelany, kupionej na licytacyi. Co się tyczy przyjęcia, składało się ono z dwóch bardzo cienkich plasterków szynki, dwóch, równie cienkich, krążków masła i z dwóch jaj wątpliwej świeżości.
Prócz tego był tam jeszcze chleb.
— Jakże ci się podoba Georgiana? — spytał Alfred.
— Zaraz ci powiem — odparł Fledgeby.
— Mów więc chłopcze.
— Bardzo się mylisz, jeśli ci się zdaje, że ci naprawdę odpowiem.
— Mów więc to tylko, co ci się podoba.
— Omyliłeś się raz jeszcze, bo ja nic nie powiem.
Alfred spojrzał na niego z ukosa i zmarszczył brwi.
— Słuchaj! — rzekł wtedy Fledgeby — jesteś głębszy odemnie, ale zanadto prędki. Ja przeciwnie, nie jestem może głęboki, ale zato umiem panować nad sobą i milczeć.
— Masz kwadratowy łeb, mój Fledgeby.
— Być może, ale zato nie mam długiego języka i mówię ci panie Lammie, że nie odpowiadam z zasady na zadawane mi pytania.
— Moje było przecie tak proste.
— Na pozór tak, ale pozory często mylą. Byłem raz na rozprawie sądowej, gdzie sędzia zadawał oskarżonemu pytania bardzo proste, a przecież każda odpowiedź na nie była szkodliwa. Oskarżony uniknąłby był wielu przykrości, gdyby był trzymał język za zębami.
— Gdybym ja trzymał się podobnej zasady — odparł Alfred — nie poznałbyś wcale panny Podsnap.
— Próżne trudy — odciął Fledgeby, szukając zarostu pod nosem. — Nie próbuj wyciągać mnie na słówka.
— Tak, tak, — rzekł wtedy Alfred, próbując go ułagodzić — umiesz panować nad sobą. Ileż to razy zauważyłem, że gdy innym wino rozwiązuje języki, ty stajesz się coraz bardziej milczący, im bardziej tamci się wywnętrzają.
— Nie mam nic przeciw temu, by mnie odgadywano, nie lubię tylko, gdy mnie ktoś wprost o coś pyta — odparł z wewnętrznym uśmiechem Fledgeby.
— Słowem, my wszyscy opowiadamy o sobie różne rzeczy, ale o tobie nie wiemy ani słowa.
— Nie dowiecie się i nadal — odrzekł Fledgeby z tym samym wewnętrznym śmiechem.
— Z pewnością! — zawołał Alfred, rozwierając szeroko ramiona, jakby chciał powołać się na świadectwo całej ludzkości, co do wysokiej przebiegłości swego przyjaciela. — Gdybym nie wiedział, co wart jest mój Fledgeby, nie byłbym go wybrał dla zawarcia z nim naszej małej tranzakcyi.
— Panie Laminie — odrzekł spokojnie Fledgeby. — Nie weźmiesz mnie pan na to, nie jestem wcale próżny i nie lubię komplementów, bo to nie procentuje.
Alfred odsunął talerz, co nie było zbyt wielkiem poświęceniem wobec skromnej ilości szynki. Zasunął się potem głębiej w fotel i zagarnął ręką swe cynamonowe faworyty, co stworzyło mu krzaczasty ekran, z poza którego obserwował swego przyjaciela.
— Co ci jest u dyabła? — rzekł po namyśle.
— Widzisz! — odrzekł na to Fledgeby, mrugając oczkami, osadzonemi bardzo blisko siebie. — Wiem bardzo dobrze, że wczoraj nie przedstawiłem się w korzystnem świetle tej panience. Ty i twoja żona przeciwnie, zwłaszcza twoja żona. To bardzo zręczna kobieta, ogromnie przyjemna. Wy doskonaleście się zachowali, byliście coprawda na swoim gruncie, ale nie wynika jeszcze z tego, żebym się stal waszym manekinem. Nie byłem nim i nie będę.
— Phi! — zawołał Alfred, patrząc na tego łotrzyka, który, przyjąwszy z ochotą nikczemny układ, mający na celu usidlenie młodej dziewczyny, pozwalał sobie jeszcze na okłamywanie swych sprzymierzeńców. — Więc mówisz mi to wszystko z powodu jednego pytania?
— Należało ci czekać, abym ci sam je zadał. Nie podoba mi się, gdy rzucacie mi na głowę tę Georgianę, jakgdybyśmy byli, ja i ona, waszą własnością.
— Bardzo dobrze — odparł Alfred — zatem skoro będziesz w lepszym humorze, raczysz może wypowiedzieć się dokładniej.
— Właśnie powiedziałem już, że ty i twoja żona zachowaliście się wczoraj bez zarzutu. Róbcie tak dalej, a wtedy i ja potrafię odegrać moją rolę. Czy mogę ci służyć drugiem jajkiem?
— Dziękuję.
— Może i słusznie, jajko to nie przysporzyłoby ci zdrowia, a i szynka jest bardzo słona, ale może pozwolisz jeszcze kawałek?
— Dziękuję.
— To może chleba z masłem?
— Dziękuję.
— W takim razie ja go trochę zjem — odparł Czar znacznie już ułagodzony, bo gdyby Alfred przyjął był zaprosiny, on sam musiałby się wstrzymać od jedzenia.
Ten młodzik, nie liczący jeszcze dwudziestu trzech lat, skąpy był, jak zgrzybiały sknera, a nikt nie mógł orzec, czy poza tą namiętnością tliła w nim jakabądź iskra upodobań i gustów, właściwych młodości. Wiedział, co warte są pozory i dlatego trzymał eleganckie mieszkanie, ale poza tem wszystko, co go otaczało, począwszy od ubrania, aż do porcelany, wydarte było komuś z krzywdą, wyzyskiem; każdy przedmiot przypominał mu czyjąś ruinę. Podawał się za dżentlmena, żyjącego z renty, a prowadził pokątne spekulacye, wkładał swój kapitał w różne wysoko procentujące przedsiębiorstwa i faktorował pokryjomu. Wszyscy zresztą jego przyjaciele, nie wyłączając Alfreda Lammie, należeli do tegoż typu, wszyscy byli niejako przemytnikami w nieprzebytym gąszczu lasów giełdowych.
— Myślę — rzekł Fledgeby do Alfreda, spożywającego chleb z masłem — że ty musiałeś dużo obcować z kobietami.
— Dosyć — odrzekł Lammie, trochę zachmurzony opornem zachowaniem się swego pupila,
— Z upodobania? — spytał jeszcze Fledgeby.
— One znajdowały w tem upodobanie — odparł niechętnie Alfred tonem człowieka, który nie mógł przeszkodzić danemu faktowi.
— Małżeństwo jest ładną rzeczą, takie naprzykład, jak twoje.
Alfred uśmiechnął się złośliwie. Fledgeby mówił dalej.
— Bo małżeństwo mego ojca naprzykład nie było wcale wesołe. Ale ta Ge... Ge... jak ją nazywacie?
— Georgiana — odparł Alfred.
— To imię nie podoba mi się, właśnie myślałem o tem wczoraj. Należałoby mówić Georgina.
— Dlaczego? — spytał Lammie.
— Dlatego — odparł z namysłem Czar — że ten ma szkarlatynę, kto jej dostał. Słowem nie chcę, żeby nosiła to imię. Już lepiej będzie nazywać ją Zorzetą.
Tu umilkł, a gdy milczał tak pewien czas, Alfred rzekł:
— Mówiłeś o niej?...
— Mówiłem — rzekł z dąsem, że go zmuszono do wypowiedzenia się — mówiłem, że ta Georgiana nie ma, zdaje się, gwałtownego charakteru.
— Słodycz gołąbki — objaśnił Alfred.
— Prosta rzecz, że ty nie powiesz inaczej, — odrzekł Czar, który odzyskiwał natychmiast pewność siebie, gdy dotykano jego interesów. — Ale widzisz, ważne jest nie to, co ty mówisz, ale to, co ja o tem myślę. Myślę więc, że nie chciałbym, aby pożycie moje z żoną było takie, jak moich rodziców. Ona, Zorzeta, nie jest, zdaje się, kłótliwa...
Rozmowa ta nie była miła Alfredowi Lammie. Fledgeby traktował go wciąż z góry i sypał mu afront za afrontem. Widząc, że trwa dalej w takim nastroju, postanowił go uśmierzyć. Powstał więc i spojrzał ostro w oczy żółtowłosemu młodzikowi. Wtedy małe, chytre oczka konkurenta Georgiany mrugnęły niepewnie, bo Fledgeby był także skończonym tchórzem. Alfred wiedział już, jak postąpić i grzmocić zaczął pięścią w stół, aż porcelana zabrzękła.
— Co to znaczy? — krzyczał podniesionym głosem — pan się zrobiłeś arogantem, pan odpowiadasz mi wciąż impertynencko. Czekaj no chłystku! ja cię nauczę!
— Mówiłem tylko... — wyjąkał Fledgeby, mocno zmieszany.
— Gburze bezczelny, włóczęgo, awanturniku! Gdyby tu był twój lokaj, zażądałbym od niego sześciu pensów z twojej kasy na oczyszczenie mi butów, bo nie wart jesteś, aby przychodzić do ciebie w czystem obuwiu. A potem dostałbyś odemnie nogą w grzbiet, jak na to zasługujesz.
— Nie zrobiłbyś pan tego — jęknął Fledgeby.
— Owszem, owszem, możesz być pan pewny, że skarcę cię, jak należy. Dajno mi tu twój nos, ja ci go przytrę.
Fledgeby zakrył instynktowo ręką zagrożony organ.
— Widzicie go! jaki łotrzyk — grzmiał dalej Alfred, prostując się w całej okazałości. — Wybrałem go z pomiędzy tysiąca innych, aby mu ułatwić doskonały interes, a on mi tu miny pokazuje. Myślisz, że daje ci do tego prawo ten głupi dokument, opatrzony twoim podpisem, który mam u siebie w biurku? Myślisz, że ta mizerna kwota, którą wypłacisz mi po ślubie twym z panną Podsnap powstrzyma mnie od traktowania cię, jak na to zasłużyłeś? Poczekaj, zaraz obaczysz!
— Niech się pan nie unosi, przepraszam pana.
— Co pan mówisz? — ryczał Alfred, udając szalony gniew.
— Przepraszam pana — powtórzył Fledgeby.
— Mów pan głośniej! nie słyszę! — wrzasnął Alfred.
— Przepraszam pana — powtórzył pracowicie Fledgeby.
Gniew Alfreda Lammie opadł wtedy równie nagle, jak się był zapalił.
— No, już dobrze, przebaczam ci i jako człowiek honoru, gotów jestem zapomnieć o twych przekroczeniach.
Rzekłszy to, Alfred Lammie usiadł na dawnem miejscu. Uczynił to samo i Fledgeby, ale ostrożniej, zasłaniając sobie wciąż nos ręką, nos, o którego los drżał nieustannie w ciągu tej rozprawy. Po niejakim czasie dopiero pozwolił sobie na utarcie organu, który odegrał przed chwilą tak drażliwą rolę.
— Alfredzie! — rzekł potem ze służalczą pokorą — spodziewam się, że jesteśmy znów dobrymi przyjaciółmi?
— Nie mówmy o tem.
— Jeśli cię uraziłem, to przepraszam cię raz jeszcze, nie miałem wcale tego zamiaru.
— Nie mówmy o tem — powtórzył wspaniałomyślnie Alfred Lammie. — Podaj mi rękę, Fledgeby.
Fledgeby zadrżał, ale wysunął ostrożnie rękę, którą Alfred uścisnął i zgoda przywrócona została ku obopólnemu zadowoleniu obu godnych przyjaciół, bo buńczuczny Alfred był w gruncie tchórzem nie gorszym od Fledgebego i nie zdobyłby się może na tyle energii, gdyby nie błysk trwogi, który dojrzał był w oczach przeciwnika.
Dokończyli więc obaj śniadania w najlepszej harmonii i umówili się raz jeszcze, że pan i pani Lammie ułatwiać będą i nadal konkury nieśmiałemu młodzieńcowi i mówić będą za niego, aż do chwili decydującej, w której Fledgeby oświadczy się o rękę Georgiany.
Jakiemże oburzeniem zawrzałby czcigodny pan Podsnap, gdyby był w stanie przeczuć, że jego latorośl jest przedmiotem tak gminnych targów. Na szczęście nie domyślał się tego wcale i przekonany był, że wzorowo wychowana młoda osoba oczekiwać będzie pod sklepieniem przybytku rodu Podsnapów, aż zjawi się jakiś znakomity Fitz Podsnap, który obdarzy ją ręką swą i majątkiem, co najmniej równym jej bogactwu. Czar tak był wstrząśnięty sceną, jaką wyprawił mu Alfred Lammie, że odzyskał równowagę w dobrą chwilę dopiero po jego odejściu. Potem, mimo, że była to niedziela, udał się na City a rozminąwszy się z nieprzebraną falą ludzi, zawrócił w ciasną uliczkę i stanął przed wysokim żółtym domem, gdzie widniał nad bramą szyld, opiewający firmę „Pubsey i Spółka“. Fledgeby pociągnął za dzwonek i czekał jakiś czas, ale nikt mu nie otwierał. Powtórzył to kilka razy, aż wreszcie przeszedł zniecierpliwiony na przeciwległy chodnik i spojrzał w górę. Dostrzegł widocznie kogoś, bo powrócił i szarpnął znów za dzwonek.
Drzwi zaskrzypiały wreszcie i w progu ukazał się stary żyd, z łysą głową i kosmykami siwych włosów po obu stronach twarzy. Na widok wchodzącego pochylił się nisko ze wschodnią uniżonością, jak człowiek, który wita swego przełożonego.
— Czemu nie otwierałeś? — spytał gniewnie Fledgeby.
— Wielmożny panie — odparł żyd. — Dzisiaj niedziela, nie spodziewałem się, żeby kto przyszedł. To przecie wasze święto.
— Bierz dyabli wszystkie święta, — mruknął Fledgeby — a zresztą, cóż ciebie obchodzą nasze święta? Zamykaj drzwi.
Żyd spełnił rozkaz i weszli następnie obaj do przestronnej izby, zastawionej pudłami i pakami. Fledgeby otwierał pudełka i zaglądał do ich wnętrza. Były tam różne bezwartościowe drobiazgi, sztuczne perły, sztuczne kwiaty, liche zegarki i inne fatałaszki, przysłane tu jako próbki zagranicznych fabryk.
— Nie powiedziałeś mi jeszcze coś robił, kiedy tu przyszedłem.
— Wyszedłem trochę na świeże powietrze, wielmożny panie.
— Gdzie, do piwnicy?
— Na dach, wielmożny panie.
— Cóż to? czy to na dachu handlujesz, czy tak pilnujesz moich interesów?
— Dziś, wielmożny panie, niedziela, to niema żadnych interesów. Żeby robić interesy, trzeba dwie osoby, a ja byłem sam.
— Tak, dobrze mówisz — odparł Fledgeby nieco ułagodzony — do interesu trzeba dwóch osób, tego, co sprzedaje i tego, co kupuje, tak u nas mówią.
— Mówią tak, wielmożny panie i to jest prawda.
— Prawda, jak prawda, bo wy żydzi zwykle kłamiecie.
— Kłamstwo, wielmożny panie, jest pospolite między ludźmi w różnych narodach.
Mimowolnie zmieszany Fledgeby, podrapał się w głowę.
— Naprzykład — rzekł po namyśle — niektórzy z was podają się za ubogich, a nikt przecież nie słyszał o ubogim żydzie.
— Żydzi słyszą nieraz o tem, wielmożny panie, i spieszą wtedy z pomocą biedakowi.
— No a teraz przyznaj sam, że nikt nie wierzy w twoje ubóstwo.
— To prawda, wielmożny panie. Nikt nie chce wierzyć, że ten dom i wszystko, co w nim jest, to nie moje, a gdybym powiedział komu, że nie mam tu prawa do najmniejszej nawet pacioreczki szklanej, toby mnie wyśmieli, wielmożny panie.
— Więc nie domyślają się?
— Skoro im mówię, że nie mogę zrobić tego, albo tamtego, lub, że jestem biednym człowiekiem i nie mogę sam o niczem decydować, wpadają w gniew i przeklinają mnie w imię Jehowy.
— Wybornie! doskonale! — ucieszył się Fledgeby.
— Inni znowu mówią mi; I po co ty, żydzie, kręcisz? chcesz pożyczyć, to dawaj pieniądze, nie chcesz, nie dawaj, ale po co te wykręty?
— Znakomicie! doskonale! — zawołał Fledgeby.
— A są tacy, co mówią do mnie: Dosyć spojrzeć na was, panie Riah, żeby wiedzieć, coście za ptaszek.
Fledgeby obrzucił go wzrokiem i przyznał w duchu, że ten jego żyd wygląda tak właśnie, jak trzeba, że musi pozostać taki, jak jest, bo jedna zmarszczka więcej lub mniej, inny układ włosów, mniej wytarty chałat i kij mniej sękaty umniejszyłyby doskonałość jego typu. Ten żyd był jego dziedzictwem po ojcu lichwiarzu, którego Riah był niegdyś dłużnikiem.
Fledgeby darował mu ten dług, niewielki zresztą i osadził go tu, jako podstawione narzędzie do różnych spekulacyj. Płacił mu skąpo i ściągał z niego najściślejsze rachunki.
— Słuchaj Riah — rzekł po namyśle — zakupisz mi więcej jeszcze tych ostatnich walorów, to dobry interes, sprawdziłem to, przeglądając książki. Zrozumiałeś mnie?
— Tak jest, wielmożny panie.
— Możesz rozgłosić tam, gdzie należy, że chcesz zakupić masowo te papiery, potem wybieraj najlepsze oferty.
— Dobrze panie.
— To już wszystko. Tylko na przyszłość postaraj się, abym nie potrzebował tak długo dzwonić na ciebie, jak dziś. Gdzieżeś to używał świeżego powietrza, w kominie?
— Na dachu, wielmożny panie. Jest na nim kawałek płaski, trochę zabudowany. Posadziłem tam parę kwiatków.
— I zakopujesz pod nim swój skarb.
— Jaki tam skarb, wielmożny panie! Dwanaście szylingów tygodniowo, niema z czego oszczędzać.
Fledgeby pieścił jednak uparcie fikcyę, że jest ktoś, co się wzbogaca jego kosztem i na jego usługach.
— W każdym razie, pokaż-no mi ten twój dach, chciałbym to widzieć na własne oczy.
— Kiedy-bo — rzekł Riah, nieco stropiony — tam siedzą teraz moi goście.
— Twoi goście? co to ma znaczyć? Do kogo należy ten dom?
— Do wielmożnego pana, którego jestem tylko sługą.
— Zdawało mi się, żeś zapomniał o tem — rzekł Fledgeby, szukając na swej twarzy zarostu, którego brak odczuwał silniej jeszcze na widok długiej brody starego Riah.
— Więc pozwalasz sobie przyjmować w moim domu swoich gości?
— Wielmożny pan przekona się sam, że to goście nieszkodliwi.
Poszli więc obaj po schodach, aż do wysokości strychu, gdzie, schylając się pod okapem, wynurzyli się na ów płaski dach, gdzie Fledgeby ujrzał dwie młode dziewczyny. Były to: Liza Hexham i Jenny Wren.
Siedziały one pochylone nad książką i uczyły się pilnie. Twarzyczka Jenny wyrażała więcej bystrości, zaś Lizy wielkie skupienie woli.
Podniósłszy oczy dla powtórzenia tego z pamięci, co się uczyła, Liza spostrzegła wchodzących i wstała. Jenny dostrzegła także Fledgebego i rzekła do niego natychmiast bez cienia szacunku:
— Nie wiem, kim jesteś, ale nie myślę wstawać, bo mam słabe nogi i plecy mnie bolą.
— To mój pan — podchwycił szybko Riah.
— Nie wygląda na to — powiedziała sobie w duchu mała Jenny, kiwając dowcipnie główką.
— Ta panienka, wielmożny panie — objaśniał Riah — kupuje u nas materyał do swej roboty, ona jest modniarką.
— Modniarka i krawczyni lalek — stwierdziła sucho Jenny — bardzo trudne zajęcie. Klientki moje mają takie złe figury, niepodobna odgadnąć, gdzie jest ich wcięcie do talii.
— A ta panienka — mówił dalej stary żyd, wskazując na Lizę — jest także robotnicą w dużej pracowni. Bardzo pracowita panienka. One obie są bardzo porządne i pracowite panienki. W powszednie dni szyją, a w święta uczą się z książek.
— To ostatnie nie jest zbyt korzystne.
— Jak dla kogo — odcięła Jenny, ale stary Riah wpadł jej natychmiast w mowę, obawiając się widocznie jej ostrego języczka.
— Panna Jenny kupuje od nas różne gałganki i szmatki niepotrzebne i robi z tego dla swoich lalek takie śliczne suknie i kapelusze, że lalki jej mają wielki odbyt. Niektóre dostały się nawet na dwór królewski. Bardzo ładne delikatne lalki.
Fledgeby zrozumiał, a spostrzegłszy stojący obok Jenny mały koszyczek, zapytał podejrzliwie:
— Czy i to kupiła u nas?
— Kupiłam i zapłaciłam — odparła Jenny, patrząc mu śmiało w oczy.
Ale on, niezaspokojony tą odpowiedzią, podniósł wieko koszyczka i grzebać zaczął w szmatkach, skrawkach wstążek i materyj.
— Ile zapłaciła za to? — spytał Riaha.
— Dwa szylingi w gotówce — stwierdziła mała robotnica.
— Czy tyle naprawdę? — dodał Fledgeby, zwracając się do Riaha, a gdy otrzymał od niego potwierdzenie, zamknął koszyk, mówiąc:
— Nieźle sprzedane, ale też i miarę dostałaś dobrą, panno, nie wiem, jak imię?
— Powiedz pan miss Wren — poddała mu Jenny.
— A ta panienka, czy także kupuje coś u nas? — spytał jeszcze Fledgeby, patrząc na Lizę.
— Nie, panie — odparła Liza.
Wtedy Jenny przerwała jej i mówić zaczęła z odcieniem egzaltacyi:
— My jesteśmy bardzo wdzięczne, że wolno nam tu przychodzić, tu jest tak miło, tak cicho, tak spokojnie i tyle powietrza.
— Spokój? powietrze? — rzekł Fledgeby, patrząc na okoliczne kominy.
— A przytem tak wysoko, daleko do tych brudnych, ciasnych ulic. Obłoki płyną sobie cichuteńko, nie dbając o to, co się dzieje na ziemi. Tu ma się takie same wrażenie, jakiego doznawać muszą umarli.
— Umarli? Cóż odczuwać mogą umarli? — spytał Fledgeby.
— Przedewszystkiem odczuwać muszą spokój, ogromny spokój i wdzięczność za to, że pękł wreszcie ciężki łańcuch, który przytrzymywał ich przy ziemi. Słyszą, jak tam na dole ludzie biegają, trudzą się i nawołują i czują tylko nad nimi ogromną litość. Tak samo my, skoro przyjdziemy tutaj, jesteśmy umarłe. On także był umarły — dodała, wskazując na starego Riaha — poco pan go zawołałeś, poco go pan przywołałeś do życia?
— I tak dość długo kazał mi czekać na siebie — mruknął Fledgeby, któremu nie przypadła do smaku La rozmowa o śmierci.
— Pan co innego, pan jesteś stworzony do życia i powinieneś do niego powrócić — rzekła dość pogardliwie Jenny.
Fledgeby uznał, że rada ta jest trafna i wyszedł istotnie razem z żydem.
Skoro zeszli na dół. Fledgeby poprawił kapelusz i rzekł.
— Ta wysoka to ładna dziewczyna, ale fa druga to waryatka.
— Bardzo są dobre obie te dziewczyny — odparł Riah.
— W każdym razie — zauważył sucho Czar — czuwaj nad tem, aby nie wprowadziły tu jakiego młodego hultaja, który mógłby mi się tu dobrać do zamków i pootwierać je wytrychem. Miej oko na obie i nie waż mi się na przyszłość zawierać nowych znajomości, chociażby z najładniejszemi dziewczętami.
— Wielmożny pan może być spokojny.
— A gdyby się spytały, jak się nazywam, powiedz im, że jestem Pubsey i nie waż się mówić im prawdziwego mego nazwiska.
— To się rozumie, wielmożny panie.
Fledgeby wyszedł wreszcie, a stary Riah powrócił na swój wysoki posterunek, gdzie mała Jenny powitała go słowami: „Chodź tu, panie Riah i stań się umarły“.

ROZDZIAŁ VI.
Rywale.

Eugeniusz Wrayburne i Mortimer Lightwood siedzieli w mieszkaniu swein, znanem nam już z poprzednich rozdziałów. Mieszkanie to zostało właśnie świeżo odnowione i umeblowane, co uderzało odrazu w oczy wchodzącego. Obicia mebli, tapety i dywany miały barwy zbyt jaskrawe, aby można było wierzyć w ich trwałość. A zresztą nie można było wątpić, że klientela obu przyjaciół doprowadzi do normalnego stanu blask tej przesadnej trochę świeżości i przyćmi ją w miarę.
— Zadowolony jestem z naszego urządzenia — rzekł Eugeniusz — mam nadzieję, że i tapicer doświadcza podobnych uczuć.
— Dlaczegóż miałoby być inaczej? — odparł Mortimer.
— To prawda — potwierdził Eugeniusz — tapicer nie zna stanu naszej kieszeni, to też być może, że nie doświadcza niepokoju.
— Zapłacimy go przecie.
— Doprawdy? — spytał niedbale Eugeniusz.
— Ja przynajmniej mam szczery zamiar zapłacić — rzekł Mortimer nieco urażony.
— Ja także myślę o tem ustawicznie i to tak szczerze, że prawdopodobnie potrwa to do końca mego życia.
— Pocóż w takim razie obciążyłeś swój budżet wydatkiem na sprzęt kuchenny. Skąd przyszedł ci ten kaprys?
— Kaprys? Ten człowiek nazywa kaprysem objaw cnót domowych — odrzekł Eugeniusz, podnosząc wzrok na sufit.
— Po co meblować kuchnię, w której się nie gotuje?
— Mój drogi! Mówiłem ci tyle razy, że dla mnie wartość materyalna przedmiotów nie ma żadnego znaczenia i chodzi mi tylko o wpływ moralny.
— Wpływ moralny kuchni? — spytał Mortimer.
— Mój drogi, zrób mi, proszę, tę łaskę i chodź ze mną zwiedzić szczegółowo naszą kuchnię, a sam się o niej przekonasz.
Mówiąc to, wziął do ręki świecę i przeszedł wraz ze swym przyjacielem do małej, czystej kuchenki, zaopatrzonej sowicie w naczynia i sprzęty gospodarskie.
— Patrz tylko — mówił — to baryłka na mąkę, to młynek do kawy, rożen do pieczystego, wałki do ciasta, a tu masz całą bateryę rondli i garnków. Czy to wszystko nie przemawia do ciebie? bo we mnie na ten widok zaczynają kiełkować najprzedniejsze cnoty domowe. A teraz chodź do mego gabinetu, pokażę ci moje nowe biurko, solidne, mahoniowe biurko. Patrz tylko, mam tu tyle szufladek, ile jest liter w alfabecie. Odbieram naprzykład list od Jana, kładę go pod literę J, od Edwarda — pod E. Powiedz tylko, czy to nie jest wspaniale pomyślane i czy biurko takie nie może nauczyć człowieka porządku i metody. Teraz rozumiesz, co znaczy wpływ moralny przedmiotów i otoczenia.
— Mój Eugeniuszu, gdybyś mógł choć przez minutę być poważny, powiedziałbym ci coś.
— Powiedz w każdym razie.
— Eugeniuszu! — rzekł wtedy Mortimer, kładąc mu rękę na ramieniu — tobie coś jest, a przytem ty coś ukrywasz przedemną.
Eugeniusz spojrzał milcząco na przyjaciela.
— Tak, tobie coś jest i to już od pewnego czasu. Przedewszystkiem uciekasz wciąż odemnie pod pretekstem, że lękasz się, abyśmy nie znużyli się sobą wzajemnie. Mogłem temu wierzyć pierwszy, drugi, dziesiąty raz. Ale wreszcie musiało mi przyjść na myśl, że kryje się w tem jakaś głębsza przyczyna. Czy nie mógłbyś mi powiedzieć, dlaczego naprzykład nie chcesz wiosłować ze mną po Tamizie, mimo, że z początku cieszył cię ten projekt mocniej, niż co bądź innego. Nie pamiętałem wprost u ciebie takiego zapału.
Eugeniusz zamyślił się przez chwilę, a potem rzekł:
— Słowo daję, że nie umiem ci odpowiedzieć.
— A jednak jestem prawie zupełnie pewny, że zaprząta cię jakaś sprawa, która pochłania cię wyłącznie.
— Tak sądzisz?
— Interes życiowy, który nie istniał dla ciebie dawniej.
— Nie wiem — odparł Eugeniusz. — Czasem myślę tak, czasem inaczej. Raz pociąga mnie pewien cel, to znów czuję sam, że to niedorzeczność i przestaję o nim myśleć, a przedewszystkiem czuję się znużony. Zresztą znasz mnie o tyle, aby wiedzieć, że ja sam dla siebie jestem zagadką, a ilekroć próbuję ją rozwikłać, czuję się poprostu ogłupiały i daję za wygranę.
Rzekłszy to, Eugeniusz zapalił cygaro i usiadł przy otwartem oknie, a Mortimer poszedł za jego przykładem.
— Jeśli znajdę słowo zagadki w dymie mego cygara, powiem ci o tem niezawodnie.
Okno, przy którem siedzieli obaj przyjaciele, wychodziło na dziedziniec, oświecony w tej chwili blaskiem księżyca. Eugeniusz zapatrzył się w krąg świetlny, padający od tego blasku i począł rzucać w to miejsce małe grudki ziemi, którą czerpał z jakiegoś wazonu, stojącego na oknie. Celował z wielką precyzyą i trafiał w upatrzone punkty, nie przerywając rozmowny z Mortimerem.
— Nic; powiadam ci. nic nie odkryłem w kłębach mego dymu, nic nie przychodzi.
— Byleby nie przyszło coś przykrego dla ciebie — rzekł Mortimer, — albo...
— Albo? — powtórzył Eugeniusz.
— Albo dla kogoś drugiego.
— Dla kogo? — spytał Eugeniusz, rzucając nową grudkę ziemi — dla kogo?
— Nie wiem — odparł Lightwood.
— Patrz tylko — rzekł wtedy Eugeniusz — jacyś Zapóźnieni interesanci błąkają się po labiryncie sądowym, szukając widocznie czyjegoś adresu. Mam ochotę uczęstować jednego z nich moją kulką. Rzekłszy to, wycelował nową grudkę w kapelusz jednego z przechodniów i musiał go trafić, bo z dołu dał się słyszeć gniewliwy pomruk.
— Ciekawy jestem, kogo szukają — zastanowił się Eugeniusz, nie domyślając się, że chodziło tu właśnie o ich mieszkanie; a jednak po paru minutach, dało się słyszeć mocne pukanie do drzwi.
— Ja otworzę — rzekł Mortimer — to dziś mój dzień.
Eugeniusz nie sprzeciwiał się temu i pozostał przy oknie, paląc cygaro — a przecież Mortimer dotknął po chwili tego ramienia.
— Czy znasz tego kawalera? — zapytał go, ukazując na Karola Hexhama.
— Tak, — odparł chłodno Eugeniusz, który poznał odrazu brata Lizy.
— Ten młody człowiek chce o czemś zawiadomić...
— Zapewne ciebie — przerwał mu Eugeniusz.
— Nie, właśnie ciebie.
Eugeniusz przesunął niedbale wzrokiem po twarzy Karola Hexhama i spojrzał następnie na stojącego za nim Bradleya.
— Aten pan czego sobie życzy, Mortimerze? — spytał z najwyższą nonszalancyą.
— Jestem przyjacielem Karola Hexhama i jego nauczycielem, — oznajmił Bradley.
— Panie Wrayburne — zawołał Karol, występując naprzód. — Pan doskonale wiesz, pocośmy tu przyszli.
— Mój dobry panie — rzekł do Bradleya Eugeniusz — jako nauczyciel tego chłopca, powinienbyś pan nauczyć go przyzwoitego zachowania się.
Rzecz godna uwagi, że tak Eugeniusz, jak Bradley, zaczęli zupełnie ignorować Karola, uświadamiając sobie wybornie, że oni to właściwie mają z sobą do czynienia, jako rywale.
— Są okoliczności, panie Wrayburne — mówił Bradley drżącym od gniewu głosem, — w których uczucia mego ucznia mówią głośniej od moich nauk.
— Prawdopodobnie dzieje się to raczej bez względu na okoliczności — odparł Eugeniusz, delektując się wciąż swojem cygarem. — A przytem pan, jak widzę, wymawiasz bardzo płynnie moje nazwisko, podczas, kiedy ja nie znam wcale pańskiego
— Co pana obchodzi moje nazwisko? — wybuchnął gwałtownie Bradley.
— Czy tak? A więc istotnie nie obchodzi mnie ono wcale i będę się starał bez niego obchodzić, tytułując pana kierownikiem szkoły; tytuł bardzo zaszczytny.
Odpowiedź ta dotknęła Bradleya tem mocniej, że wywołał ją sam swem gburowatem postępowaniem.
— Panie Wrayburne — wmieszał się Karol Hexham — to ja właściwie chciałem z panem mówić, wyszukałem też adres pana w roczniku adresowym, a nie znalazłszy pana w sądzie, przyszedłem tutaj wraz z panem Bradleyem.
— Zadałeś pan sobie za wiele trudu, panie kierowniku szkoły — zauważył Eugeniusz, nie zwracając wcale uwagi na Karola i strzepując, na pozór obojętnie, popiół z cygara.
— Chciałem też mówić z panem w obecności pana mecenasa Lightwood, ponieważ to on zapoznał pana z moją siostrą.
Eugeniusz odwrócił na chwilę wzrok od twarzy Bradleya i spojrzał na Mortimera, chcąc obaczyć, jakie wrażenie robi na nim ta mowa, ale Mortimer odwrócił głowę i patrzył w ogień.
— Pan Lightwood przyprowadził pana z sobą w dniu śmierci mego ojca, dlatego też zastałem pana u Lizy i wiem, że od tego czasu odwiedzałeś ją pan bardzo często. Chcę wiedzieć, dlaczego pan to robisz?
— To nic jeszcze nie tłómaczy, dlaczego pan przyszedłeś tu, panie kierowniku i powtarzam raz jeszcze, że szkoda było zachodu — rzekł do Bradleya Eugeniusz.
— Dlaczego pan zwracasz się wyłącznie do mnie? — przerwał z wściekłością Bradley.
— Jeśli tylko o to chodzi, mogę do pana wcale nie mówić — odparł niedbale Eugeniusz,
Istotnie zapadł od tej chwili w milczenie i stał nieruchomo w oknie, paląc cygaro. Wtedy Karol zabrał znowu głos.
— Panie Wrayburne! — zaczął — wiemy już wszystko, mimo, że siostra moja nie powiedziała ani słowa i nie domyśla się wcale, że tu jesteśmy. Dowiedzieliśmy się z panem Bradleyem, że Liza bierze lekcye, a lekcyj nikt nie daje zadarmo. Pan Bradley, który lepiej się zna na tem, niż ktokolwiek inny, bo jest człowiekiem fachowym, chciał pokierować sam nauką mej siostry, ale pan Wrayburne wmięszał się w to i sam opłaca lekcye mej siostry? Kto mu dał do tego upoważnienie? Jakiem prawem zajmuje się Lizą? Co mu do niej?
Karol zwracał się teraz do Mortimera, widząc, że nie zdoła w żaden sposób zwrócić na siebie uwagi Eugeniusza.
— Niech pan Wrayburne się dowie, że ja mu nie pozwolę chodzić do mojej siostry. Niech tylko nie myśli, że Liza dba o niego. Niema wcale o to obawy.
Stwierdziwszy ten fakt, Karol zaśmiał się gburowato, a Bradley mu zawtórował. Eugeniusz zdmuchnął raz jeszcze spopielały koniuszek cygara i nie powiedział ani słowa.
— Niech pan Wrayburne dowie się, że ja zabronię mojej siostrze widywania się z nim. Liza jest dobrą dziewczyną, ale ma głowę przewróconą. Niech pan Wrayburne nie myśli, że z jego powodu, wcale nie. Ona wyobraża sobie, że ma jakieś obowiązki dla pana Wrayburne, z powodu, że był przy niej w chwili śmierci mego ojca, ale ja jej to wyperswaduję. Wcale nie życzę sobie, żeby pan Wrayburne kierował jej nauką, skoro pan Bradley gotów jest ją sam uczyć.
— Panie kierowniku — odezwał się wreszcie Eugeniusz, przypatrując się uważnie swemu cygaru, które wyjął poprzednio z ust — czy nie uważasz pan, że czasby już był wielki wyprowadzić stąd twego ucznia?
— Panie Lightwood — wykrzyknął Karol, czerwony od gniewu — pan jesteś świadkiem naszej rozmowy i spodziewam się, że pan ją zapamiętasz, bo to pan jest wszystkiemu winien przez to, że pan zaprowadził pana Wrayburne do mej siostry, zresztą powiedzieliśmy już wszystko i możemy odejść.
— Wyjdź stąd Karolu i poczekaj na mnie na dole — syknął Bradley.
Karol usłuchał i wyszedł jak mógł najhałaśliwiej.
— Pan masz mnie za coś równie marnego, jak proch swego obuwia — rzekł Bradley, hamując się stosunkowo, gdyż inaczej głos-by mu uwiązł w gardle.
— Upewniam pana, że wcale, ale to wcale nie zajmuję się panem.
— Pan wiesz dobrze, że to nieprawda.
— Żałuję mocno, ale się pan myli.
Wiem tylko jedno, panie Wrayburne, że panu nikt nie dorówna w arogancyi.
— Być może.
— Ale ja nie jestem dzieckiem i przyzwyczajony jestem, aby mię słuchano, gdy mówię.
— Jako nauczyciel, zapewne.
— Czy pan sobie wyobrażasz, że ponieważ spełniam uczciwie obowiązki swego stanu, nie mam już żadnych uczuć ludzkich?
— Myślę tylko, że pan jesteś za popędliwy na kierownika szkoły.
— Nie jestem takim wobec moich uczniów.
— Zatem wobec innych, panie kierowniku.
— Nazywam się Bradley Headstone.
— Sam pan przecie mówiłeś, że nazwisko pańskie nie powinno mnie obchodzić.
Bradley drżał od stóp do głów i otarł sobie chustką twarz, zroszoną potem. Rozpacz go brała na myśl, że nie umie zachować zimnej krwi wobec tego przeciwnika, który panował nad sobą z takiem mistrzostwem.
W tej chwili nienawidził prawie sam siebie i zrobił taki gest, jakby się sam chciał poszarpać na sztuki.
Przez chwilę milczeli obaj, poczem Eugeniusz odezwał się pierwszy trochę niecierpliwie:
— A więc, łaskawy panie, powiedz pan wreszcie, co chcesz i pozwól sobie przypomnieć, że pański uczeń oczekuje na dole.
Ale Bradley odzyskał już równowagę.
— Chciałem panu powiedzieć, że ten młody człowiek, który stąd wyszedł, a którego pozwoliłeś sobie pan traktować z góry, miał zupełną słuszność, a uczucia, które mu podyktowały słowa, do pana wyrzeczone, były szlachetne i sprawiedliwe.
— Czy to już wszystko? — spytał chłodno Eugeniusz.
— Nie panie; dodam jeszcze, że Karol ma zupełną słuszność, wzbraniając siostrze swej przyjmowania pana u siebie i nie pochwalając usług, które jej pan oddajesz.
— Czy to już wszystko? — powtórzył raz jeszcze Eugeniusz.
— Nie, panie; dodać jeszcze muszę, że ubliżasz pan pannie Hexham, prześladując ją swymi zabiegami.
— Czy pan jesteś opiekunem panny Hexham, czy dopiero zamierzasz nim zostać? — spytał szyderczo Eugeniusz — a może chcesz pan poprostu zrobić z niej swą uczenicę?
— Co pan przez to rozumiesz? — wyjąkał Bradley, którego twarz pokryła się krwistym rumieńcem.
— To tylko, że panna Hexham jest osobą tak niepospolitą i tak wyższą od swego nieokrzesanego otoczenia, że nie dziwi mnie z pana strony chęć, którą pan wyraziłeś poprzednio.
— Czy pan i mnie zaliczasz do tego nieokrzesanego otoczenia? Czy pan mi wymawiasz moje niskie pochodzenie?
— Nie mogę wyrokować o tem, czego nie znam.
— Owszem, widzę to doskonale, że pan lekceważysz mnie, z powodu, że sam sobie utorowałem drogę i szedłem o własnych siłach.
— Mówiłem panu, że nic o tem nie wiem. A zresztą, czy to już wszystko?
— Nie panie, wracając do tego młodego człowieka...
— Który nudzić się musi tam na dole — przerwał grzecznie Eugeniusz.
— Niech pan nie myśli, że stoi on sam bez oparcia, Wziąłem go pod opiekę i jestem jego przyjacielem. Karol Hexham może na mnie liczyć i potrafię panu tego dowieść.
— Tymczasem pozwalasz mu pan czekać na schodach.
— Jeżeliś pan sądził, że Karol Hexham jest dzieckiem niedoświadczonem i nie rozumie wartości pańskiego postępowania, to się pan grubo omylił. A zresztą będziesz pan miał do czynienia nietylko z nim, ale i ze mną, a gdyby zaszła tego potrzeba, potrafię zmusić pana do dania mu zadośćuczynienia, serce moje i ręka otwarte są dla niego.
— Te drzwi także — rzucił od niechcenia Eugeniusz.
— Drwię sobie z pańskich słówek i półsłówek. Pan sądzisz się lepiej odemnie urodzonym, a masz niską i nikczemną naturę. Nie zajmowałbym się też panem wcale, gdyby nie to, żeś pan obraził mego przyjaciela. Dlatego tylko gotów jestem traktować pana tak, jakgdybyś mnie pan obraził.
Wyrzekłszy to, Bradley zawrócił sztywnie do drzwi i wyszedł, zdając sobie wybornie sprawę, jak niefortunnie wypadło jego wystąpienie, jak był niezręczny i grubijański.
— Ciekawy maniak — rzekł Eugeniusz, gdy, ciężkie drzwi zatrzasnęły się za odchodzącym, — wyobraża sobie, że cały świat zna jego rodziców.
Lightwood, który przez dyskrecyę usunął się był w zagłębienie okna, zaczął teraz chodzić po pokoju.
— Obawiam się, że znudziła cię ta wizyta — zauważył Eugeniusz — w takim razie spróbuj rozerwać się, zalecając się do lady Tippins.
— Eugeniuszu! Eugeniuszu! — rzekł wtedy Mortimer, zatrzymując się przed nim — wszystko to nie podoba mi się wcale, teraz dopiero widzę, jak byłem ślepy.
— Niby w czem?
— Powinienem był odrazu się domyśleć prawdy już wtedy, gdyś mi powiedział, że zbrodnią jest wciągać tę dziewczynę do sprawy Harmona.
— Tak, przypominam sobie, zdaje mi się ten frazes...
— Cóż ty właściwie myślisz o niej? — spytał Mortimer.
Zamiast odpowiedzieć odrazu na to pytanie, Eugeniusz puścił jeszcze trochę dymu z papierosa, a potem rzekł z prostotą:
— Niema w całej Anglii dziewczyny szlachetniejszej od niej, niema też czystszej i lepszej w mojej, ani w twojej rodzinie.
— Zgoda na to, ale cóż dalej?
— A! co do tego — odrzekł Eugeniusz, patrząc na przyjaciela z wyrazem niepewności — jest to dla mnie zagadka, której nie silę się rozwiązać.
— Czy chcesz ją uwieść, a potem porzucić?
— Nie, mój drogi.
— Czy chcesz się z nią ożenić?
— Nie.
— Czy chcesz i nadal bywać u niej?
— Mój drogi, wiesz dobrze, że ja nie tworzę nigdy z góry żadnych zamysłów: gdybym nawet powziął kiedy jaki zamiar, to z pewnością zabrakłoby mi sił dla wykonania go.
— Eugeniuszu! Eugeniuszu!
— O, proszę cię, nie rób tylko grobowych min i nie rób mi żadnych wyrzutów. Powiedziałem ci o sobie tyle, co wiem, to jest wyznałem ci moją nieświadomość. Przypomnij sobie piosenkę, którą śpiewaliśmy niegdyś, a która jest najsmutniejszą z wesołych piosnek, jakie znam:

Niechaj się cień melancholii

Do naszych szaleństw nie wtrąca;
Wolni od tego, co boli
Śpiewajmy tra-la do końca,

Śpiewajmy tra-la.

— Śpiewajmy więc tra-la; to znaczy, nie zaprzątajmy sobie głowy tem, czego zrozumieć nie zdołamy.
Ale Mortimer nie dał się zbyć tak łatwo.
— Więc ty doprawdy chodzisz do tej dziewczyny, jak twierdził jej brat?
— Mam zaszczyt odpowiedzieć twierdząco na pytanie mego szanownego przyjaciela.
— Ale co z tego wyniknie? Dokąd cię to w końcu zaprowadzi?
— Czy udziela ci się mania śledcza tego kierownika szkoły? Mortimerze! Wypal poprostu cygaro, a to ci zrobi dobrze i odzyskasz spokój.
A zresztą zapomniałeś o moich przyborach kuchennych i o umoralniającym ich wpływie na moje cnoty domowe, Zostaw mnie pod ich zbawiennym działaniem i nie troszcz się o resztę.
— Będę się troszczył, dopóki mi nie odpowiesz, co zamierzasz, do czego dążysz i dokąd cię to zaprowadzi.
— Żapytywałem siebie o to nieraz — odparł Eugeniusz, dotykając czoła ręką — i na honor, nie otrzymałem żadnej odpowiedzi.

ROZDZIAŁ VII.
Układ przyjacielski.

Pomimo zasadniczych zmian, jakie zaszły w życiu złoconego śmieciarza, nie przestał on słuchać czytania Silasa Wegya i śledził z równem zawsze zajęciem przebieg upadku cesarstwa rzymskiego. Czytanie to odbywało się czasem w nowym, arystokratycznym pałacu, częściej jednak Boffen zachodził do swego dawnego mieszkania i, zasiadłszy na starej ławie, słuchał z natężeniem dziejów ostatecznej ruiny dawnych władców świata. Gdyby Silas Wegg był godniejszy względów, jakimi go obdarzano, to te wizyty jego chlebodawcy sprawiałyby mu przyjemność — ale on był już tak rozzuchwalony swem nowem położeniem, że, zamiast wdzięczności, czuł raczej głuchy żal do swego poczciwego dobroczyńcy. Jestto zresztą objaw dość pospolity, że sługa źle uzdolniony, szuka pretensyi do tego, który korzysta z jego usług i obwinia go o własną nieudolność. Zdarza się nietylko w prywatnej, ale i w publicznej służbie,
Ileż to razy widziano ludzi wysoko położonych i piastujących odpowiedzialne stanowiska, przechodzących do skrajnej opozycyi z chwilą, gdy wychodziły na jaw ich niedołęstwo i nieudolność. Ludzie tacy zwracają się zwykle z największą zawziętością przeciw tym, którym służyli i nie cofają się przed oszustwem, potwarzą i najbrudniejszą arogancyą, a powtarza się to zarówno w publicznych, jak w prywatnych stosunkach. Otóż Silas Wegg, który, dzięki wyniesieniu go przez pana Boffena, przychodził teraz jako gość do wspaniałego domu, pod którego murami handlował przez lat tyle, przybierał często ton podupadłej wielkości i dawał do zrozumienia, że tak on sam, jak dom (nasz dom, jak go nazywał), zdegradowani zostali niejako przez zmiany, jakie zaszły w ostatnich czasach.
— Ach panie — mawiał on do Boffena, kiwając melancholijnie głową — ten dom, ten pałac rodowy, w którym widziałem tyle razy miss Elżbietę, lorda Jerzego, wuja Parkera i ciotkę Joannę, gdy pomyślę, na co to zeszło, Boże jedyny. — Mówił te rzeczy z tak głębokiem rozżaleniem, że w naiwnem sercu pana Boffena rodziło się przypuszczenie, że wyrządził komuś ciężką krzywdę, kupując wspaniały pałac. Próbował też pocieszać swego lektora, który jednak trwał w swej roli pokrzywdzonego przyjaciela fikcyjnej ciotki Joanny i wuja Parkera. Pozatem wszakże, szanowny Silas Wegg nie zaniedbywał swych interesów, a przedewszystkiem przeprowadził ze znanym już nam panem Wenus tranzakcye o kupno swej nogi.
— Przyniesiesz mi pan ją do domu — rzekł po ostatniej swej wizycie do preparatora anatoma, — zostaniesz pan u mnie na cały wieczór.
— Pan wiesz dobrze, że nie wesoły ze mnie towarzysz, — odrzekł Wenus, ale mimo to, niech się stanie, jak sobie pan życzy.
Wskutek tej rozmowy, mister Wenus zadzwonił w pewien dzień sobotni do furty dawnej willi Boffenów, — Silas Wegg otworzył mu sam, a wzrok jego padł z upodobaniem na przedmiot, mający kształt kija, który jego przyjaciel niósł pod pachą.
— Myślałem, że pan przywieziesz to dorożką, — rzekł z urazą.
— I panie! — odparł na to Wenus, nie mam sobie za uchybienie, żem przyniósł sam ten pakunek.
— To też nie chodzi mi o pana, ale właśnie o pakunek, który wart był tego, aby go przewieźć dorożką — odparł z godnością Silas.
— Kupiłeś go pan, więc go panu odnoszę — rzekł na to Wenus — i rad jestem, że ta rzecz powraca do źródła, z którego wyszła.
Rzekłszy to, podał Silasowi owinięty w papier piszczel.
— Ale wiesz pan co — rzekł wtedy Silas — teraz, kiedy sprawa jest już ubita, mogę panu powiedzieć po przyjacielsku, że, gdybym się był udał do adwokata, musiałbyś mi pan zwrócić tę nogę bez żadnego wynagrodzenia.
— Co nie, to nie, panie Wegg, wiesz pan przecie dobrze, że kupiłem ją niegdyś od pana po uczciwej cenie i za wzajemną zgodą.
— A czy pan wiesz, że nie wolno jest handlować ciałem ludzkiem, przynajmniej u nas, w Anglii, a z tego wynika, że pan nie miałeś prawa kupować mojej kości, spytaj się pan adwokata, co mówi na to prawo?
— Nie wiem, co mówi na to prawo — odrzekł preparator anatom, czerwieniąc się z gniewu i podnosząc głos — ale zato znam wybornie moje prawo do tej piszczeli i żałuję mocno, że...
— Niech się pan nie unosi, panie Wenus — przerwał mu pojednawczo Silas Wegg.
— Żałuję mocno, że nie wziąłem od pana pieniędzy wprzód, zanim panu oddałem pańską nogę.
Wenus był wogóle drażliwy, zapewne skutkiem swych utrapień sercowych, a że nie leżało w interesie Silasa draźnić go bardziej jeszcze, zmienił więc ton i zaczął mówić ze słodyczą:
— Nie bierz tego zbytnio do serca, panie Wenus, bo ja zrobiłem tylko taką hipotezę, czyli przypuszczenie.
— Zrób pan lepiej z tego uczciwe zapłacenie — odparł Wenus, zawsze jeszcze rozdraźniony.
Wtedy Silas, chcąc go do reszty ułagodzić, wprowadził go do byłego salonu państwa Boffenów, gdzie palił się na kominku wesoły ogień, a na stole stały przybory do przyrządzania grogu.
Widok ten rozchmurzył nieco anatoma, który powinszował Silasowi możności korzystania z tak pięknej rezydencyi.
— Przepowiadałem panu odrazu, że skoro się pan dostaniesz do willi Boffenów, będzie się panu dobrze działo.
— Nie mogę się skarżyć — odparł z westchnieniem Silas Wegg — chociaż pan sam wiesz, że nie wszystko jest złotem, co się świeci. Siadaj pan tymczasem i przyrządź sobie szklankę $rogu.
Zasiedli obaj, pociągając naprzemian ze szklanek, to znów puszczając dym ze swych łajek.
— Mówisz pan więc, że pańskie złoto świeci fałszywym blaskiem? — spytał Wenus.
— Kto to może wiedzieć? — odparł sentencyonalnie Wegg — w każdym razie nie jest mi przyjemnie, gdy sobie pomyślę, że dawni mieszkańcy tego domu zeszli z tego świata śmiercią gwałtowną i tajemniczą.
— Czy masz pan kogo w podejrzeniu? — panie Wegg.
— Nie, ale wiem, komu zbrodnia przyniosła pożytek.
Wyrzekłszy te słowa, Silas Wegg umilkł, a twarz jego wyrażała niezłomne postanowienie nie uchybienia miłości bliźniego, która to cnota zdawała się go nagle opuszczać, tak, że przytrzymywał ją zaledwie za kraj szaty.
— Mógłbym podzielić się z panem kilku spostrzeżeniami, bo naprzykład pomyśl pan tylko: Olbrzymia fortuna spada nagle, jak z nieba, pewnej osobie, której nazwiska nie chcę wymieniać, a mnie co się dostaje? Mała pensya tygodniowa, mieszkanie i opał, A przecież, który z nas jest więcej wart, ja czy ten, którego nazwiska nie chcę wymienić? Taki jest świat.
— To chwalebnie, że pan przyjmujesz swój los z takim spokojem — zauważył Wenus.
— A teraz, posłuchaj pan dalej. Ten pan, wiesz, o kim mówię, jest to człowiek ograniczony i łatwowierny, którego łatwo opanować. Ale ja z tego nie skorzystałem, mimo, że byłem ciągle przy jego boku. Tymczasem zjawił się drugi jakiś przybłęda i dla niego odsunięto mnie, bo nie umiałem tak pochlebiać, jak tamten. A tymczasem, kto z nas jest więcej wart? Czy ten sekretarz potrafi tak, jak ja, czytać historyę rzymską? Czy potrafi tak, jak ja, opisywać wszystkich cywilów i wojskowych rzymskich, co mają, panie, takie nazwiska, że gdy je pan wymawiasz, to jakbyś wióra łykał? A przecież ja siedzę w tej starej ruderze, a tamten mieszka w pałacu, ma tam swój własny pokój, dostaje tysiąc funtów pensyi rocznie. A mnie wyrzucili tu, jak grat nieużyteczny. Ale ja mimo to widzę, co się święci, mam, Bogu dzięki, dobry węch. Czy znałeś pan dawniej tę willę?
— Nie, pierwszy raz tu jestem.
— Ale przechodziłeś pan zapewne tędy?
— Tak jest, panie Wegg, nawet zatrzymywałem się tu nieraz i patrzyłem z ciekawością na dziedziniec.
— I cóżeś pan dostrzegł?
— Nic, prócz śmiecia.
— A jednak — badał go dalej Wegg — żyłeś pan w przyjaźni ze starym Harmonem.
— Nie, panie, to nie była przyjaźń. Widywałem go czasem, ale mało go znałem. Szperał on wiecznie w swoich śmieciach, ale nie robił mi żadnych zwierzeń, to był wogóle człowiek skryty.
— Skryty? — zawołał Wegg — pan mówisz, że był skryty?
— Przynajmniej wyglądał na to.
— Ach panie! — mówił Wegg, rzucając oczyma po ścianach, — jeżeli był skryty, to z pewnością musiał coś ukryć. Jak pan myśli, czy nie ukrył on czego w swoich śmieciach?
— To się mogło zdarzyć.
Silas Wegg włożył na nos okulary i spojrzał z podziwem na swego gościa; wszystko, co tamten mówił, zgadzało się tak dobrze z jego własnymi domysłami.
— Przyjacielu! — rzekł, ujmując go uroczyście za rękę — powiedz mi z zaufaniem, jakie winien jest bliźni bliźniemu i brat bratu, jak myślisz, co mógł zagrzebać w śmieciach stary Harmon?
— Nie wiem. Mógłbym się co najwyżej domyślać tego lub owego.
— A więc z ręką na sumieniu (tamten miał właśnie rękę na szklance z grogiem) powiedz mi, czego się domyślasz.
— Zdaje mi się — rzekł Wenus, połknąwszy wprzód zawartość swej szklanki, — że dżentlmen tego pokroju, co stary Harmon, mógł był zakopać w śmieciach pieniądze, klejnoty, papiery.
— Ozdobo ludzkości — krzyknął z ekstazą Wegg — powiedziałeś papiery. Ale jakie? Czy nie był to naprzykład testament?
— Mogło i to być — odparł preparator szkieletów — jeśli zważymy, że ten stary dżentlmen wydziedziczał kolejno wszystkich swoich krewnych, mógł więc pisać w różnych czasach różne testamenty i kodycyle, a potem je zakopywać.
— Duchu pokrewny! — mówił Wegg, chwytając rękę anatoma i przyciskając ją do siebie, jakby chciał z niej wróżyć — napij się jeszcze grogu.
Dolał mu pełną szklankę, a potem przysunął się do niego, jak mógł najbliżej, wraz ze swym drewnianym stołkiem i drewnianą nogą.
— Mówię ci, panie Wenus, — rzekł poufnie — że jesteśmy do siebie bliźniaczo podobni i dlatego zaproponuję ci pewną umowę.
— Jaką? — spytał Wenus, mrugając swemi znużonemi oczyma.
— Będziemy szukali, słyszy pan, będziemy razem szukali, a skoro znajdziemy coś, podzielimy się lojalnie zyskiem.
Wenus wzniósł oczy do góry i zanurzył palce w swoją rudą czuprynę, jakby tylko z rękami na głowie mógł powziąć jakie postanowienie.
— Ależ przecie to, co znajdziemy, nie będzie naszą własnością — zauważył po chwili namysłu.
— Dlaczego? — zaprzeczył energicznie Wegg — przecież będzie to coś, o czem nikt nie wie, co zatem do nikogo nie należy.
— A jeśli to będą papiery? — spytał anatom — jak z nimi postąpimy?
— To już będzie zależne od ich zawartości. Poznawszy ich treść, odprzedamy je temu, dla kogo będą pożyteczne.
— A jeśli ten ktoś zrobi z nich zły użytek?
— To już będzie jego wina, a nie nasza,
Tu Silas Wegg roztoczył przed swym gościem cały plan działania. Zaczął mu przedstawiać, że on jedynie może się stać w tym interesie wymarzonym wspólnikiem, bo ma rękę lekką, doskonałą znajomość różnych tkanek kostnych i nie kostnych, nawyknienie do pracy, cierpliwość, delikatność i t. p.
— Ja, panie Wenus, mam ciężką rękę, nie potrafiłbym robić w tem, bez zostawienia dotykalnych śladów, a przy tem mam drewnianą nogę, panu zaś przyjdzie to daleko łatwiej.
Artysta-anatom uchwycił się znów obu rękami za swe rude kędziory, w ten sposób, że utworzył sobie z nich rodzaj psich uszów. Wysłuchał uważnie całej przemocy Silasa Wegga, ale nie dał mu żadnej odpowiedzi.
— Ja nie mogę — powtórzył Wegg, powołując się raz jeszcze na swoją drewnianą nogę.
— A jednak próbowałeś już pan — rzekł wreszcie Wenus.
— Nie można tego nazwać próbą. Drasnąłem tylko coś nie coś te pagórki śmiecia.
— W każdym razie przekonałeś się pan, że to trudne zajęcie.
Wegg skinął głową twierdząco.
— Nie wiem jeszcze, czy się zgodzę — rzekł Wenus.
— Ależ zgódź się pan, zgódź — zachęcał go właściciel drewnianej nogi.
— Gdybym nie był tak zgorzkniały skutkiem odpowiedzi, jaką mi dała dama mego serca, tobym się stanowczo nie zgodził. Ale w stanie ducha, w jakim się obecnie znajduję, to jest bliski będąc szaleństwa i rozpaczy, może się zgodzę.
Usłyszawszy to, Silas Wegg nalał z pośpiechem nową szklankę grogu i poczęstował nią towarzysza, pijąc sam za zdrowie młodej osoby, której odmowa uczyniła zbolałego anatoma tak podatnym dla jego zamiarów.
— Słyszę kroki! — rzekł nagle pan Wenus.
— Gdzie? — spytał z drżeniem Wegś.
— Na dziedzińcu.
Spiskowi odsunęli się od siebie instynktownie i rozmawiać zaczęli o rzeczach obojętnych. Kroki zbliżały się tymczasem, nie do drzwi jednak, a do okna. Po chwili ktoś zastukał w szybę.
— Proszę wejść! — zawołał Wegg.
Ale gość nie skorzystał z tego zaproszenia, a tylko otworzył od zewnątrz okno, które widocznie nie przystawało należycie i wsunął przez nie głowę. Gdyby był nawet wszedł normalną drogą, to jest przez drzwi, to i tak niespodziane ukazanie się jego o tak późnej godzinie wywołałoby pewną trwogę w obecnych, tem większy lęk wzbudziła w nich też ta twarz, wsuwająca się nagle przez otwór okna. Wenus zwłaszcza cofnął się na jej widok wraz z krzesłem i wpatrzył się w nią z pewnem przerażeniem. Po głowie chodziły mu niejasne wspomnienia, których nie umiał uporządkować.
— Dobry wieczór panu, panie Wegg — prze mówiła twarz. — Okno było niedomknięte, zechciej pan sam zobaczyć.
— Ach, to pan, panie Rokesmith! — wybełkotał eks-straganiarz.
— Tak, to ja we własnej osobie, powiem tylko parę słów i zaraz odejdę.
— To on — szepnął Wegg, pochylając się nad anatomem — człowiek, dla którego mnie usunięto.
— Pan masz gości, panie Wegg? — spytał Rokesmith.
— Tak panie, to jeden z mych przyjaciół przyszedł mnie odwiedzić.
— Nie przeszkadzam panom, chcę tylko powtórzyć zlecenie pana Boffena, który prosi pana, abyś nie oczekiwał go wieczorem. Pan Boffen nie chce pana w niczem krępować, o ile więc zastanie pana w domu bez uprzedniego zawiadomienia, skorzysta z pańskich usług, w przeciwnym razie odłoży czytanie na inny raz.
Wypowiedziawszy to, Rokesmith zamknął okno, życząc dobrej nocy obu przyjaciołom. Skoro odszedł, Silas Wegg ponowił swoje skargi.
— Widziałeś pan jego twarz? — rzekł z goryczą.
Ale pan Wenus nie zdawał jeszcze sobie dokładnie sprawy ze swoich wrażeń, bo wyrzekł tylko:
— To jakiś szczególny człowiek.
— Hipokryta! obłudnik dwulicowy — biadał dalej Wegg — upewniam cię, panie Wenus, że on ma czarny charakter.
— Czy przemawia co przeciw niemu? — spytał anatom.
— Ależ wszystko. Wszystko przeciw niemu przemawia — twierdził z zapałem Wegg, który uczuł dziwną ulgę, wyposażając sekretarza w ujemne cechy, które były jego niezaprzeczoną własnością. — I pomyśleć tylko, że to wspaniałe niebo, wyiskrzone gwiazdami, znosi pod swem sklepieniem zarówno łotrów, jak uczciwych ludzi. — Mówiąc to, Silas Wegg znajdował się już na dziedzińcu, odprowadzając przyjaciela swego do furtki. Wypili obaj tyle grogów, że draźliwość ich doszła do potęgi, przybierając jednak rozbieżny kierunek.
— Gdy patrzę na te konstelacye — mówił Wenus, zadzierając głowę tak gwałtownie, że mu aż kapelusz zleciał na ziemię — tem boleśniej przypominają mi się okrutne słowa jej listu, w którym mówi, że nie chce być uważana za materyał da spreparowania szkieletu.
— A mnie — odpowiedział Silas — błyszczące te gwiazdy przypominają potworną niesprawiedliwość tego, którego imienia nie chcę wymienić. Nie jestem złym człowiekiem, a przecież czuję do niego coraz gorszą nienawiść. Czy wiesz pan, o czem mówią te gwiazdy? — panie Wenus,
— Wiem — odparł anatom — mówią, że ona nie chce służyć za materyał do spreparowania szkieletu.
— A mnie mówią one o ciotce Joannie, wuju Parkerze, miss Elżbiecie i panu Jerzym, których utraciłem, odkąd Boffen rozsiadł się w naszym wspaniałym domu.

Zataczając się, doszli wreszcie obaj do furtki.

ROZDZIAŁ VIII.
Nieszkodllwe porwanie.

Wybraniec fortuny, gagatek losu, dziecko szczęścia, czyli, mówiąc prostszemi słowy, wzbogacony świeżo Nikodem Boffen, przyzwyczaił się stosunkowo szybko do swego wspaniałego pałacu i wszystkich ciężarów, jakie pociągał za sobą nowy tryb życia. Ciężary te poczytywał niejako za haracz niezbędny, związany z bogactwem, a znosił je tem chętniej, że małżonka jego i Bella zachwycone były światowym wirem, w jaki je wciągnięto. Bella była w tym wypadku bardzo cennym nabytkiem dla państwa Boffenów. Nie dość, że czarująca jej piękność, podniesiona strojem, budziła ogólny podziw, ale i spryt wrodzony, z jakim młoda ta panna zastosowała się do poziomu nowego swego otoczenia, oddawała im nie małe usługi. Bella podjęła się z własnej woli wykształcenia pani Boffen we wszystkich subtelnościach towarzyskich, jakich domaga się od członków swoich szkoła Podsnapów. Co więcej, przejęła się tak mocno swą misyą, że ilekroć poczciwa jej opiekunka popełniła jaki nietakt, czyli, innemi słowy, potknęła się na śliskiej powierzchni, na której łyżwuje się stale cała Podsnaperya, Bella cierpiała tak mocno, jak gdyby sama popełniła jakiś błąd, narażający ją na śmieszność. A jednak niepokój ten był całkiem zbyteczny, bo piękny świat stolicy przyjął bogatych Boffenów, bez żadnych zastrzeżeń, a całe towarzystwo zgodziło się jednomyślnie na przyznanie poczciwej parze czarująco patryarchalnej prostoty. Bella była zresztą wogóle zbyt młoda, aby zdawać sobie sprawę ze swego nowego położenia, a ponieważ dawniej ubolewała zawsze nad skromnymi warunkami, w jakich żyć musiała w domu, nie dziw, że zachwycona była książęcą rezydencyą, w jakiej mieszkała teraz i przekładała ją o wiele nad lichy przytułek w ojcowskiej suterenie.
— Dziwny człowiek ten Rokesmith — rzekł dnia pewnego pan Boffen do swej czarującej pupilki; — nieoszacowany jako sekretarz, ale postępuje często tak, że go wcale zrozumieć nie mogę.
Bella nadstawiła uszka, bo i ona także znajdowała, że sekretarz państwa Boffen jest dziwnym człowiekiem.
— Nie mogę wątpić, że jest mi szczerze oddany — mówił dalej pan Boffen — pracuje za pięciu, a jednak jest w nim coś, co nie dopuszcza do prawdziwego zbliżenia. — Czasem zdaje mi się, że go już prawie mam, ale on w tejże chwili wymyka się na nowo.
— Na czemże to polega? — spytała Bella.
— Ileż to razy zapraszałem go do naszych salonów, wtedy gdy mamy gości, ale on nie chce, unika stanowczo ludzi i oprócz nas, nie chce nikogo widzieć.
— Jeśli sobie wyobraża, że jest za wielkim panem, — zauważyła Bella, wydymając usteczka.
— Nie to, nie to — odparł pan Boffen — jestem pewny, że nie robi tego przez dumę.
— Więc, jeśli się ma za człowieka niższej sfery, to już jego rzecz.
— Och nie! — zaprzeczył żywo Boffen — Rokesmith nie ma się wcale za gorszego od ludzi, którzy tu bywają.
— W takim razie, czemuż unika towarzystwa? — spytała Bella.
— Niech mnie powieszą, jeśli wiem, co to znaczy — zaklął Boffen. — Z początku myślałem, że unika tylko pana Lightwooda, teraz nie chce widzieć nikogo.
— O! już wiem, co to znaczy — pomyślała wtedy Bella. Poczyniła już ona na tem tle swoje własne kobiece spostrzeżenia. Mortimer Lightwood spotykał ją w towarzystwach, do których uczęszczała, bywał także dość często u państwa Boffenów. Bella zdawała sobie wybornie sprawę z wrażenia, jakie jej ładna twarzyczka robiła na młodym adwokacie. Wpadła mu w oko niezawodnie, a sekretarz był zazdrosny. Proszę! taki sekretarz, taki tam lokator jej rodziców.
Było to trochę zapewne dziwaczne, że Bella odczuwała tak wyniosłą pogardę dla lokatora swych rodziców i czuła się o tyle od niego wyższa, skoro jednak uprzytomnimy sobie, że była to dziewczyna, psuta od dzieciństwa, wpierw za uboga, obecnie za bogata, to przewrót, jaki się dokonał w jej główce, wyda się nam mniej anormalny.
— To za wiele! — myślała dalej ładna miss, której oburzenie wzrastało. — Ten sekretarz chciałby odsuwać odemnie ludzi przyzwoitych. Dzikie pretensye ma ten człowiek.
A przecież tak niedawno jeszcze Bella doznawała niemałego wzruszenia na myśl, że lokator Pa może się w niej zakochać. — Prawda, że wtedy nie mieszkała jeszcze w arystokratycznym pałacu państwa Boffenów i nie ubierała się u najlepszej krawcowej.
— Okropny nudziarz z tego sekretarza — myślała dalej Bella. — Niby to odsuwa się od towarzystwa, a właściwie umie być natrętny. — Na poparcie tego zarzutu przypomniała sobie, że ilekroć powracała z teatru lub z wizyty z panią Boffen, Rokesmith potrafił zawsze upatrzyć stosowną chwilę, aby wyjść na ich spotkanie i podać im ramię przy wysiadaniu z powozu. Pani Boffen przyjmowała to zawsze z takim zachwytem, że on mógł sobie Bóg wie co pomyśleć, ten nieznośny sekretarz. Tegoż dnia Rokesmith znalazł się w salonie sam na sam z panną Wilfer.
— Czy nie da mi pani jakich poleceń dla swej rodziny? — spytał jej.
— Co pan przez to rozumie? — spytała Bella, spuszczając leniwie powieki.
— Nie wątpię, że pani im często przysyła wiadomości o sobie, ale ponieważ bywam tam codziennie, czułbym się szczęśliwy, służąc pani za pośrednika, a wiem, że serdeczne słówko od pani ucieszyłoby ich bardzo.
— Nie potrzebuje mi pan tego przypominać — przerwała wyniośle Bella — a zresztą oni mi wcale nie przesyłają serdecznych słówek. — Mówiąc to, czuła wybornie, że się źle broni, Rokesmith nie zdawał się tego widzieć.
— Rodzice pani pytają mnie często o panią, powtarzam im wiadomości, na jakie mnie stać.
— Spodziewam się, że informacye, jakich pan im udzielasz, są autentyczne.
— Gdyby pani wątpiła o tem, nie przyniosłoby to pani zaszczytu.
— Przepraszam pana, panie Rokesmith, zasłużyłam na to surowe słówko.
— Niech pani tego tak źle nie bierze, to ja przepraszam panią; wracając zaś do rodziców pani, to rzeczywiście nie raz mi dają dla pani zlecenia, ale wobec tego, że pani nigdy o nich nie pyta, nie śmiem doprawdy...
— Pójdę do nich jutro — rzekła nagle Bella z rodzajem skruchy.
— Czy mam im to oznajmić?
— Jeśli pan uważa za stosowne.
Rokesmith zaczekał jeszcze czas jakiś, w nadziei, że rozmowa się przeciągnie, ale Bella nie okazywała do tego ochoty, pożegnał ją więc i odszedł. Zostawszy sama, Bella zmuszona była przyznać, że usprawiedliwiała się przed sekretarzem i że rozmowa z nim skłoniła ją do odwiedzenia rodziców, o czem wpierw wcale nie myślała.
— Cóż to znaczy? — pytała siebie. — Ten człowiek wyobraża sobie pewnie, że ma na mnie jakiś wpływ! Bądź co bądź, zapowiedziała swym opiekunom swój zamiar odwiedzenia rodziców, a pani Boffen wymogła na niej przyrzeczenie, że uda się tam powozem. Skutkiem tego nazajutrz wspaniały ekwipaż, wiozący Bellę, zatrzymał się przed wrotami skromnego domku. Matka jej i siostra, uprzedzone już przez Rokesmitha, przypatrywały się temu z po za zapuszczonej firanki, nie pokazywały się umyślnie długi czas, aby sąsiedzi ich zbudowali się należycie widokiem majestatycznego zaprzęgu.
Wreszcie Bella dostała się do znanej już nam sutereny, a kontrast, jaki stanowiło to nędzne mieszkanie ze wspaniałym pałacem, uderzył ją mocno,
— Jakim sposobem ja mogłam tu egzystować? — myślała w duchu.
Ponury majestat matki i uszczypliwa arogancya siostry nie ułatwiły położenia. Bella potrzebowała zachęty, której tu nie znalazła.
— Wyrządziłaś nam wielki zaszczyt, moja córko — rzekła pani Wilfer, podając jej do ucałowania policzek sztywny, jak grzbiet łyżki stołowej — czy nie uważasz, że siostra twoja wyrosła?
— Bardzo mama dobrze robi, przyjmując ją, jak na to zasłużyła, — rzekła Lawinia — ale co ma do tego mój wzrost, wyszłam już z wieku, w którym się rośnie.
— Ja, moja córko, urosłam jeszcze po ślubie.
— Możliwe, ale niema się mama czem chwalić. Jak się masz Bello i jak się mają twoi Boffenowie.
— Dość tego, moja córko, nie zniosę dłużej tak lekkomyślnego sposobu wyrażania się.
— Lekkomyślnego? Więc będę mówiła Boffeny, jak się mają twoje Boffeny?
— Niepoprawna sroczko!
— Niepoprawna? być może, w każdym razie nie chcę rosnąć jeszcze po ślubie.
— Nie chcesz? nie chcesz? — spytała surowo matka.
— Nie chcę, Ma, i nic w świecie nie skłoni mnie do tego.
— Mogłam się tego spodziewać — rzekła ponuro pani Wilfer. — Przykład idzie z góry. Starsza córka opuszcza mnie dla ludzi bogatych i pysznych, młodsza lekceważy mnie i znieważa; jedno jest przyczyną drugiego.
— Ależ mamo — rzekła wreszcie Bella, państwo Boffenowie są bogaci, ale nie są pyszni i nigdy nimi nie byli.
— Cóż-to mamo, zapominasz, że jej Boffeny są doskonałością — zawołała czupurna Lawy.
Zadowolona z tego poparcia pani Wilfer, zawarła wnet przymierze ze swą młodszą córką.
— W istocie — rzekła — zdaje mi się, że Bella domaga się od nas takiej opinii o tych ludziach. Ale, nie mówiąc już o tem, że ta Boffenowa ma twarz, o której nigdy nie mogę myśleć bez wewnętrznego drżenia, nie żyjemy z sobą ta pani Boffenowa i ja na tak zażyłej stopie, aby mówić o sobie tak poufnie. Nie przypuszczam, aby ta pani, mówiąc o mnie, nazywała mnie Wilferową i dlatego wolę trzymać ją w należytej odległości. Czy zrozumiałaś mnie, moja córko?
Lawy nie siliła się wcale udawać, że zrozumiała cobądź z matczynej przemowy, lecz zapytała raz jeszcze Belli:
— Powiedz-że wreszcie, jak się mają ci ludzie, o których pytałam przed chwilą?
— Ci ludzie, jak ich nazywacie — odparła z oburzeniem Bella — są przedewszystkiem zbyt dobrzy i szlachetni, abym ich chciała mieszać do waszych rozmów.
— Powiedz lepiej odrazu, że cenisz ich daleko wyżej od nas — odrzekła gorzko pani Wilfer. — Nie krępuj się moja córko i mów otwarcie.
— Ależ Ma — krzyknęła Bella, tupiąc nogą, — ty i Lawy potrafiłybyście i świętych z cierpliwości wyprowadzić.
— Biedna moja Lawy — rzekła pani Wilfer ze współczuciem — zawsze niesłusznie prześladowana.
Ale Lawy zerwała w tej chwili przymierze z matką.
— Proszę cię, Ma, nie wtrącaj się do mnie, potrafię się wybornie sama obronić.
— Jedno mnie tylko dziwi — zaczęła pani Wilfer, zwracając się znowu do Belli — że znalazłaś czas i ochotę do odwiedzenia nas i opuszczenia na chwilę państwa Boffenów, z którymi wiążą cię węzły, potężniejsze od uczuć rodzinnych. To też upewniam cię, że czuję się dumna z tego chwilowego tryumfu, odniesionego nad panią Boffenową.
Wymawiając znienawidzone nazwisko, matka Belli podwajała z zasady początkowe jego litery, jakby to właśnie owo „B“ wyrażało wszystkie okropne cechy, jakie przypisywała tym ludziom, stokroć dobitniej, niż gdyby się nazywali Pofenami, Kofenami albo Dofenami.
— Ma! — krzyknęła Bella — zmuszasz mnie do powiedzenia ci, że żałuję bardzo, że tu przyszłam. Nie powrócę tu i noga moja tu nie postanie, chyba wtedy, kiedy Pa będzie w domu. Pa jest dobry, szlachetny, delikatny, Pa nie mówiłby mi takich rzeczy i nie obsypywałby obelgami moich dobroczyńców i ja daleko lepiej kocham Pa, niż ciebie, niż Lawy, niż was wszystkich.
Dawszy raz upust swym żałosnym uczuciom, Bella nie znalazła już pociechy, nawet w swej pięknej sukni i wybuchnęła głośnym płaczem.
— O Wilferze — rzekła wtedy szlachetna Ma, podnosząc oczy w górę i wyciągając rękę w próżnię, — co za męka dla ciebie, gdybyś był świadkiem, jak córka twoja znieważa w twem imieniu tę, która jest twoją małżonką i matką twych dzieci. Na szczęście, los oszczędził ci tej goryczy.
Tu głos szanownej damy zadrżał, a łzy popłynęły strumieniem po jej policzkach.
— Nie cierpię tych Boffenów — zawołała Lawy — i będę ich zawsze nazywała Boffenami i powiem im w oczy, że są ohydni, marni, podli i głupi.
Wypowiedziawszy to wszystko, Lawy dała z kolei upust obfitym łzom.
W tej samej chwili ktoś otworzył z hałasem furtę od wejścia i rodzina Wilferów ujrzała przez okno śpieszącego do domu Rokesmitha.
— Pójdę mu otworzyć — rzekła pani Wilfer, podnosząc się z rezygnacyą — nie mamy przecie służby, któraby mogła mię wyręczyć, a jeśli nasz lokator dojrzy na twarzy mojej ślady wylanych łez, niech wysnuje z tego wnioski, jakie mu się tylko podoba.
Wyszła więc i powróciła po chwili, obwieszczając tonem średniowiecznego herolda: — Mister Rokesmith przynosi zlecenie dla miss Izabelli Wilfer. — Tuż za nią ukazał się sekretarz, który poznał odrazu, że wizyta Belli u rodziców nie poszła pomyślnie. Udał jednak, że nie zdaje sobie z tego sprawy i wręczył jej małą paczkę, mówiąc:
— Pan Boffen miał zamiar oddać to pani sam jeszcze w domu, że jednak pani wyjechała wcześniej, nie zdążył tego zrobić i mnie zlecił naprawienie tego zapomnienia.
— Dziękuję panu — odparła Bella, biorąc z jego rąk małą paczkę. — Jak pan widzi, pokłóciłyśmy się na dobre, pan wie zresztą, jak my tu z sobą żyjemy. Jadę już! jeszcze chwila, a pan by mnie nie zastał.
Zamieniła krótkie uściski z matką i siostrą. Rokesmith chciał ją odprowadzić, ale pani Wilfer stanęła między niemi.
— Daruje pan — rzekła — ale jako matka mam prawo towarzyszyć mej córce.
Rokesmith usunął się więc z drogi szlachetnej damie, która doszła aż do furty, prowadzącej na ulicę, a otworzywszy ją szeroko — zawołała, powiewając rękawiczkami:
— Lokaj państwa Boffenów!
Skoro zaś wymieniony służący stanął przed nią, pani Wilfer rozkazała:
— Powóz panny Wilfer.
Powóz nadjechał a dostojna dama asystowała odjazdowi swej córki w postawie dozorcy więziennego, wydającego komu należy ważnego więźnia stanu. Ceremoniał ten przeciągnął się do blisko dziesięciu minut ku osłupieniu i olśnieniu sąsiadów. Siedząc już w powozie, Bella otworzyła paczkę i znalazła w niej prześliczną sakiewkę, zawierającą 500 franków w złocie.
— Jak to dobrze! — ucieszyła się — pojadę do Pa i zrobię mu niespodziankę.
Nie znała coprawda miejsca, w którem pracował jej ojciec, nie była nigdy w tych ciemnych, sklepionych biurach. Kazała więc tylko stangretowi jechać na ulicę, gdzie znajdował się kantor Weneeringa i, nakreśliwszy kilka słów na kartce z notatnika, posłała okazałego lokaja z misyą do swego Pa. Ukazanie się tego posła zrobiło w biurze tem większą sensacyę, że lokaj oświadczył na głos, że pewna dama oczekuje na ulicy pana Wilfera.
Skoro Rumty (jak go nazywali koledzy) wyszedł, posłano za nim na zwiady za wspólną zgodą jednego z młodszych pracowników, a ten powrócił wnet z wieścią, że dama, z którą rozmawia Rumty, jest skończoną pięknością, „pierwszy sort“, tak pod względem urody, jak elegancyi i że ekwipaż jej jest poprostu olśniewający. Rumty, który wybiegł z biura, mając pióro za uchem, wciągnięty został niemal przemocą do powozu i na wpół uduszony w uściskach przez córkę.
— Boże jedyny! — mówił — jakaż z ciebie wspaniała lady, moja Bello. A ja, co prawda, myślałem, żeś już o nas całkiem zapomniała, że wyrzekłaś się matki i siostry.
— Byłam u nich przed chwilą Pa.
— Czy tak? — spytał Rumty trochę zmieszany — i jakże cię przyjęły.
— Bardzo źle, zarówno Ma, jak Lawy.
— Tak, to się im czasem zdarza — zauważył cierpliwie Rumty. — Spodziewam się, żeś się na nie nie obraziła.
— Owszem, byłam kubek w kubek taka, jak one, to jest okropnie nieprzyjemna. Mniejsza o to zresztą, skoro mam ciebie. Zabieram cię Pa i jedziemy razem na obiad.
— To zbyteczne, moja droga, ja już jestem po obiedzie. Co prawda, zjadłem tylko kiszkę, bo to widzisz, najtaniej wypada.
— To ci jeszcze nie odbierze apetytu. Słowem, musisz jechać ze mną.
— To prawda — zgodził się Rumty — że kiszka nie zawsze nasyci, ale skoro niezależne od nas okoliczności nie pozwalają na inny wybór, dobrze zjeść i kawałek kiszki.
Mówił to zniżonym głosem, jakby onieśmielony świetnym ekwipażem córki.
— Biedny mój Pa! — zawołała Bella i, zrzuciwszy mu kapelusz z głowy, zaczęła mu po dawnemu gospodarować we włosach, podnosząc mu je do góry. — Prawda Pa! — mówiła pieszczotliwie — że chociaż ja plotę czasem jak na mękach, to przecież nie uchybiłam ci nigdy na seryo.
— Przyznaję ci to chętnie, ale tymczasem być czesanym w miejscu publicznem przez ładną kobietę, to ściąga spojrzenia ludzkie.
Bella roześmiała się i włożyła mu z powrotem kapelusz na głowę.
— Idźże Pa — nagliła go — powiedz, że chcesz mieć urlop na dzisiaj, muszą cię puścić przez cały dzień, musisz należeć do mnie.
Skoro jednak oddalił się, spełniając jej życzenie, Bella, patrząc za nim, zauważyła jego nędzne, wytarte ubranie i serce ścisnęło się jej żalem.
— Biedny Pa! Jak śmiał mówić ten wstrętny sekretarz, że ja o nim zapomniałam.
A przecież głos wewnętrzny ostrzegał ją, że sekretarz mówił prawdę. Po chwili Rumty powrócił, otrzymawszy bez trudności żądany urlop.
— Posłuchaj, Pa! — zawołała Bella, która przez ten czas ułożyła już sobie cały plan. — Odwieziesz mnie do ogrodu Tower-Hill, gdzie odprawimy powóz. Ja zaczekam tam na ciebie, ty zaś udasz się do najpierwszego magazynu i wybierzesz tam sobie najlepszy, najdroższy garnitur, kapelusz, najpiękniejsze kamaszki, wszystko to kupić sobie musisz w najlepszym gatunku, rozumiesz Pa? Wybierać musisz najdroższe, najładniejsze rzeczy.
— Ależ Bello!
— Ani słowa Pa! Masz tu oto 50 funtów w złocie, to ci wystarczy.
Oszołomiony Pa zgodził się na wszystko, a po upływie pół godziny stawił się w alejach ogrodu Tower Hill wystrojony jaknajwspanialej, tak, że Bella obchodzić go zaczęła naokoło z niekłamanym podziwem.
— Wspaniały jesteś Pa! No, a teraz podaj rękę ładnej kobiecie, bo ja jestem ładną kobietą, nieprawdaż Pa? i pójdziemy we dwoje zjeść obiad w restauracyi.
— Gdzie naprzykład?
— W Greenwich, Pa! — odparła walecznie — pójdziemy do Greenwich i każemy sobie podać, co tam mają najlepszego.
Po drodze Rumty spytał nieśmiało córki, czy nie należałoby zabrać na ten obiad pani Wilfer i Lawinii.
— Za nic na świecie, Pa. Tak nam przecie dobrze we dwoje. Nie zapieraj się, byłam zawsze twoją faworytką. Nie pierwszy to raz zresztą wymykamy się z domu we dwoje. Pamiętasz, Pa?
— Rozumie się, że pamiętam. Nieraz w niedzielę, gdy matka twoja była tak trochę tego... wychodziliśmy na spacer.
— Byłam, co prawda, uprzykrzonem dzieckiem. Jak ci dokuczałam, Pa! Musiałeś mnie nosić na rękach, bo nie chciałam iść; to znów bawić się ze mną w konia wtedy, gdy wolałbyś siedzieć sobie na ławce i czytać gazetę.
— Czasem tak bywało, ale najczęściej byłaś najmilszą towarzyszką, a przytem śliczne z ciebie było dziecko. Twoja matka także mogłaby być wyborną towarzyszką dla kogoś, coby mógł dotrzymać jej kroku, to jest iść zawsze równym tempem prosto przed siebie. Ale widzisz, jeśli człowiek lubi czasem zboczyć, powałęsać się trochę, odpocząć, ten już z matką twoją zgodzić się nie może.
— Rozumiem to wybornie, Pa.
— Albo wiesz, znasz naprzykład muzykę marsza ze „Saula”, jest to śliczna melodya, bardzo uroczysta, poważna. Ale jeśli ci każą maszerować całe życie przy dźwiękach tej pogrzebowej muzyki, jeśli po całodziennej pracy, przyszedłszy do domu, nie słyszysz nic, prócz tej surowej muzyki, to wreszcie psuje to trochę pogodę myśli.
— Biedny Pa!
Biedny Pa był dziś najszczęśliwszym w świecie człowiekiem, a dzień ten, który spędził z Bellą, był bodaj najweselszy z jego życia, nie wyłączając owego dnia, w którym heroiczna jego małżonka poszła z nim do ołtarza przy dźwiękach żałobnego marsza.
Siedzieli oboje na słonecznej werandzie, wychodzącej na Tamizę, Bella kaprysiła umyślnie i wybierała co najwymyślniejsze potrawy, byleby napchać swego Pa najlepszymi przysmakami. Patrzyli na wielomasztowe statki, stojące na kotwicy lub odpływające z portu, a wyobraźnia Belli bujała szeroko, wymyślając dla Pa najwspanialsze karyery. To robiła go właścicielem olbrzymiego ładunku węgla, z którym popłynąć miał do New Castle, dla wymienienia go na czarne dyamenty. To wyprawiała go do Chin, gdzie miał zrobić olbrzymią fortunę, handlując opium, poczem powracał do Anglii, przywożąc córce swej piękne jedwabie i szale wschodnie. Rumty słuchał z zachwytem tego obrazowego szczebiotu, a wreszcie zapytał:
— Przecież i tak jesteś szczęśliwa i lepiej ci z pewnością, niż w domu.
— Nie wiem — odparła Bella, potrząsając główką, — Dogadzają mi wprawdzie we wszystkiem, ale gdybyś wiedział Pa, jaka ja się zrobiłam chciwa.
— Nie zdaje się — zaprzeczył ojciec, spoglądając na swój nowy garnitur.
— Zechciej zrozumieć mnie Pa, nie jestem skąpa, ale chcę mieć pieniądze, aby je wydawać.
— Wszyscy mniej więcej chcą je mieć z tegoż powodu.
— Nie, nie wszyscy. To, co ja czuję, jest okropne. Czy wiesz Pa, że nie myślę o czem innem, jak tylko o pieniądzach i chcę koniecznie dojść do posiadania ich.
— W jaki sposób?
— Tobie jednemu powiem Pa, bo ja się ciebie całkiem nie wstydzę. Jesteś dla mnie, jak młodszy brat. Powiem ci więc wszystko, tylko nie zapominaj dochować mi sekretu, bo inaczej zdradzę przed Ma, żeś był ze mną dziś w restauracyi.
— Lepiej nie mów jej tego, moje dziecko.
— A co? wiedziałam dobrze, że się jej boisz. Otóż dowiedz się Pa, że ja koniecznie muszę mieć pieniądze, a ponieważ nie chcę prosić o nie, ani też pożyczać, wyjdę za mąż dla pieniędzy.
— Bello! — rzekł Rumty z wyrzutem — ty, taka młoda!
— Szukam więc dokoła kandydata a właściwie fortuny, którą poślubię.
— Bello!
— Tak jest, papo, jestem taka; szukam majątku i chcę wyjść za mąż dla pieniędzy, wiem doskonale, że to ohydne.
— Z pewnością nie wierzysz sama w to, co mówisz.
— Kiedy ja nienawidzę ubóstwa Pa, brzydzę się niem. Nie mów mi Pa o miłości, to chimera, podczas, gdy ubóstwo i bogactwo, to rzeczy realne. A zresztą, ty naprzykład, ożeniłeś się bez majątku i cóż ci z tego.
Zagwizdała marsza z „Saula”, a potem, widząc, że Pa posmutniał, objęła go za szyję i zaczęła całować, co było nieomylnym sposobem przywrócenia mu wesołości.
— Nie zważaj Pa, na to, co mówiłam o twem małżeństwie, to był przecie żart. Lepiej przyrzeknij mi, że nikomu nie powiesz o moich zwierzeniach, a w zamian za to i ja cię nie wydam przed Ma.
Pa zadzwonił i zapłacił kelnerowi, poczem Bella wydobyła z kieszeni ofiarowaną sobie przez państwa Boffenów sakiewkę, w której było jeszcze sporo monety, przytłukła ją małą piąstką, aby ją lepiej spłaszczyć i wsunęła ją do kieszonki swego Pa. Następnie ściągnęła mocno obie poły tużurka i zapięła je na wszystkie guziki, mówiąc:
— Uważasz Pa, wszystko co zostało w twym woreczku, to twoje. Użyj tych pieniędzy, jak sam zechcesz i kup za nie prezenty dla Ma i Lawy.
Dokonawszy tego czynu, Bella nasunęła następnie na uszka swoją kapotkę, związała sobie pod brodą jej wstążki w uczony węzeł i wsunęła rękę pod ramię Pa, który odprowadził ją aż do bram wspaniałego pałacu. Tu Bella wyściskała go raz jeszcze z takim ferworem, że aż uderzył parę razy głową o drzwi, a potem pożegnała go wesoło. Ale po odejściu jego posmutniała znów — szepcząc do siebie — biedny, biedny mój Pa. — I nie miała prawie odwagi zadzwonić do drzwi, a potem, gdy weszła, zdawało się jej, że zbytkowne sprzęty jej mieszkania patrzą na nią bezczelnie i urągają ubogiej prostocie ruchomości ojcowskich; znalazłszy się aż w swoim pokoju, pupilka państwa Boffenów uczuła się rozpaczliwie smutna i zalała się łzami, pragnąc w duszy, aby jej złocony śmieciarz nigdy nie znał, lub aby zabity John Harmon powrócił i ożenił się z nią. Były to życzenia napozór sprzeczne, ale w życiu jej było tyle sprzeczności, a przedewszystkiem, tak szalona sprzeczność zachodziła pomiędzy upodobaniami jej a fortuną, że już to samo zwalniało ją od konsekwencyi w myśleniu.

ROZDZIAŁ IX.
Testament sieroty.

Nazajutrz wczesnym rankiem, gdy sekretarz rozpoczął właśnie codzienny proces nurzania się w bagnie korespondencyi, zwróconych do pana Boffena, służący zameldował mu młodego człowieka, imieniem Salop, który chciał go widzieć.
Wyrzekłszy imię Salopa, dystyngowany służący zrobił przyzwoitą pauzę, dając do zrozumienia, że przenika go naturalny wstręt przy wymawianiu takiego imienia i że, gdyby wymieniony młody człowiek miał trochę rozsądku i delikatności, oszczędziłby swoim bliźnim tak niewdzięcznej próby.
— Wprowadź go — rzekł sekretarz — pani Boffen zobaczy go z przyjemnością.
Wprowadzono więc Salopa, który stanął przy drzwiach, ukazując oczom widzów nieskończoną ilość guzików, rozmieszczonych w niepojęty sposób w różnych, nieodpowiednich do tego punktach jego odzieży.
— Cieszę się, że cię widzę, mój kawalerze, czekaliśmy tu na ciebie oddawna — rzekł Rokesmith.
Salop objaśnił, że i on chciał od dawna przyjść, ale nie mógł, z powodu, że mały Jonny zachorował.
— Ale teraz ma się zapewne lepiej — spytał sekretarz.
— Nie — odparł Salop i począł opowiadać, że mały sierota ma wysypkę na całem ciele, że plamy te są czerwone, a niektóre z nich są tak wielkie, że nie możnaby ich zakryć nawet sześcio-pensową monetą, że jednak lepiej, iż to wysypało na wierzch, niż gdyby miało pójść do wnętrza.
— To zapewne odra — stwierdził sekretarz.
Ale Salop zaprotestował, że jest to coś dużo cięższego i gorszego, a wypowiedział to takim tonem, jak gdyby fakt ów przynosił zaszczyt zarówno jemu, jak małemu choremu.
— Pani Boffen zmartwi się tem — rzekł sekretarz.
Salop odrzekł na to, że babka małego Jonny myślała to samo i dlatego nie dawała znać o chorobie wnuka w nadziei, że malec wyzdrowieje. Babka Higden nie spuszcza z rąk małego Jonny, piastując go dniem i nocą, a obowiązek obracania magla spadał wyłącznie na Salopa, co napawało poczciwego chłopaka niemałą dumą. Dodał jeszcze, że malec dusi się nieraz tak, że babka musi go podnosić i trzymać w postawie stojącej.
— To niedobrze — rzekł sekretarz. — Poczekaj tu na mnie, bo muszę uwiadomić o wszystkiem panią Boffen.
Salop oczekiwał na przybycie pani Boffen, wpatrując się z rodzajem osłupienia, w kwiaty, wymalowane na ściennych tapetach, których piękność olśniła go, poczem przeniósł wzrok na towarzyszącą pani Boffen Bellę, która wydawała mu się piękniejsza jeszcze od kwiatów.
— Mój biedny mały Jonny, — zawołała poczciwa dama — cóż mu się stało?
Za całą odpowiedź, Salop, przypomniawszy sobie, jak smutnych wieści jest posłem, wybuchnął krótkiem, lecz rozgłośnem łkaniem.
— Więc już tak źle! tak bardzo z nim źle? i czemu babka Higden nie uwiadomiła nas o tem.
— Ona się bała, proszę pani, — odparł po krótkim namyśle Salop.
— Bała się i czego? Nie poskąpilibyśmy przecież niczego drogiemu maleństwu.
— Bała się, aby nie zrobiono krzywdy małemu Jonny, nie chciała też mówić nikomu, że jest chory. Ona przecież wie, co robić z ludźmi chorymi.
Salop miał słuszność. Babka Higden czuła instynktową potrzebę ukrywania choroby wnuka. Podobnie, jak ranne zwierzęta wloką się do swej nory, by umrzeć w spokoju, tak i stara ta kobieta poczytywała za swój obowiązek zataić chorobę dziecka, jakby choroba ta była zbrodnią, odgrodzić je od wszelkiej pomocy, prócz własnej cierpliwej i tkliwej pieczołowitości.
Nie dziwcie się wy, lordowie i dżentlmeni. Haniebne, a codzienne prawie przykłady nieludzkiego obejścia się władz urzędowych z chorymi przechodzą niepostrzeżenie. Lud pamięta je i stąd te upadłe, zaciekłe, fatalne często dla nich samych, przesądy biednych ludzi, wprowadzające w takie zdumienie dostojnych przedstawicieli naszej dobroczynności.
— Musimy zabrać stamtąd biedne dziecko, pojedziemy tam natychmiast, panie Rokesmith — rzekła pani Boffen.
Sekretarz pomyślał już o wszystkiem i kazał sprowadzić powóz, do którego wsiadł sam w towarzystwie pani Boffen i Belli.
Po drodze ekwipaż zatrzymał się przed sklepem z zabawkami, w którym pani Boffenowa zakupiła wielkiego konia na biegunach, żółtego ptaka, wydającego ze siebie bardzo ciekawy gwizd, arkę Noego, wypełnioną zwierzętami i wspaniałego gwardzistę, przybranego w mundur, tak wiernie naśladujący strój żywych oficerów gwardyi, że ci ostatni nie odróżniliby go zapewne od innych członków swego wyborowego korpusu, gdyby znalazł się nagle wśród nich, doszedłszy do wzrostu normalnego człowieka. Przybywszy na miejsce, weszli do mieszkania pani Higden, niosąc przed sobą wszystkie te cuda. Stara Higdenowa siedziała w najciemniejszym kącie pokoju, trzymając małego Jonny na kolanach,
— Jakże się miewa drogie biedactwo? — spytała pani Boffenowa, siadając obok babki.
— Źle, bardzo źle, — odparła biedna kobieta. — Nie będzie on już, zdaje się, ani moim, ani niczyim, pójdzie za tamtymi, co już są w niebie. Wie pani, że oni go wołają do siebie i zabiorą go nam z pewnością.
— Och nie, nie, pani Higden, proszę tego nie mówić.
— A przecież, niech no pani popatrzy, jak on to zacisnął mocno prawą rączkę, zupełnie jakby kogoś trzymał za palec.
Tu staruszka odgarnęła kołdrę, którą dziecko było zakryte i odsłoniła małą zaciśniętą piąstkę, którą trzymał na piersiach.
— Tak ciągle robi, niech pani sama powie, dlaczego?
— Czy on śpi? — spytała pani Boffenowa.
— Nie! powiedz dziecko, czy śpisz?
— Nie śpię, — odpowiedział Jonny takim głosikiem, jakby sam czuł litość nad sobą.
— Przyszła tu pani i przyniosła ci konia.
Dzieciak, który wysłuchał z zupełną obojętnością wiadomości o przyjściu pani, ożywił się nieco na wieść o koniu. Otworzył nawet oba oczka i spojrzał na tę fenomenalnie wspaniałą zabawkę. — Koń był za duży, aby go mógł wziąć w objęcia, postawiono go więc przy nim na krześle. Jonny uchwycił rączką za koniec ogona, ale i to znużyło go wprędce. Zamknął znów oczka i wyszeptał coś tak cicho, że go pani Boffenowa nie mogła usłyszeć, — Wtedy babka, pochyliwszy się nisko nad nim, dowiedziała się, że oprócz konia mały Jonny obaczył Bellę i zapytywał o imię tej ładnej pani. Wzruszona tem Bella osunęła się na kolana przy dziecku i uściskała je, a Jonny odwzajemnił się jej pieszczotami z naiwnym podziwem, jaki widok pięknej twarzy budzi nieraz w dzieciach. Następnie pani Boffenowa, uznawszy moment ten za odpowiedni, położyła rękę na ramieniu babki i zaczęła mówić, jak mogła najoględniej i najserdeczniej.
— Przyjechaliśmy tu, aby go zabrać i przewieżć do miejsca, gdzie mu będzie lepiej, rozumie pani?
Ale Higdenowa nie dała jej skończyć — zerwała się i uniosła w górę małego Jonny, przyciskając go mocno do siebie.
— Już wiem, po co przyszliście — zawołała — nie, nie, nie dam go wam, wolę, żeby umarł!
— Zechciej pani posłuchać — rzekł łagodnie Rokesmith. — Nie rozumiała pani, o co nam chodzi.
— Owszem, zrozumiałem bardzo dobrze... Chcecie go zabrać do szpitala, Ja wiem, co to znaczy, całe życie tam nie byłam i nie dałam nikogo z moich. Nie chcę tego ani dla siebie, ani dla dziecka i nie dostaniecie nas, dopóki będzie dość wody w rzekach, aby zatopić nasze ciała.
Przestrach, wstręt i prawie obłędna groza, malująca się na tej sędziwej twarzy, byłyby niewymownie przykre w takim nawet razie, gdyby wdowa Higden była jedynym wyjątkowym okazem. A przecież, milordowie i dżentlmeni, są to uczucia prawie powszechne u znacznej części waszych ubogich bliźnich.
Czy nie warte to zastanowienia?
— Gdybym wiedziała, z czem przychodzicie do mnie — mówiła dalej wdowa Higden — zamknęłabym przed wami drzwi i okna i nie wpuściłabym was do siebie.
Po niejakim czasie wszakże staruszka ochłonęła. Uczciwa, łagodna twarz pani Boffenowej budziła w niej mimowolną ufność. — Usiadła obok drzwi, zawsze mając chore dziecko na kolanach i rzekła znacznie łagodniej:
— Może się zresztą mylę... to widzi pani ze strachu o małego. Niech mi Bóg wybaczy, jeśli zgrzeszyłam. Ja, widzi pani, łatwo się przestraszam, a przytem nie śpię już tyle nocy przy tem biedactwie.
— Ależ droga pani — rzekła Boffenowa — niech się pani nie usprawiedliwia, bo ja czułabym to samo, co pani, w jej położeniu.
— Niech Bóg panią błogosławi za te słowa — odparła stara kobieta.
— Widzi pani — mówiła dalej pani Boffenowa — my nie chcemy przewieźć małego Jonny do zwykłego szpitala, lecz do domu, który jest zbudowany umyślnie dla chorych dzieci. Tam wszystko jest urządzone bardzo dobrze i wygodnie, lepiej niż u mnie, bo inaczej zabrałabym dziecko do siebie. Gdzie miałam rozum, że nie powiedziałam tego pani odrazu.
— Czyż są takie domy? — spytała z niedowierzaniem Higdenowa.
— Zobaczy go pani sama, bo pani z nami pojedzie, nieprawdaż? Zobaczy pani sama, że mu tam będzie dobrze.
— Nie jestem już tak zatwardziała, żebym nie rozumiała, że pani jest naprawdę dobra — rzekła Higdenowa — pani jednej wierzę.
Trzeba się było śpieszyć; Rokesmith myślał z żalem, że strącono już tyle drogiego czasu. Posłał więc Salopa po powóz, podał sam babce Higden kapelusz i płaszcz, uspokoił małego Jonny, upewniając go, że pojedzie do ładnego domu wraz ze wszystkiemi zabawkami. W parę minut później byli już wszyscy w drodze, zostawiwszy w chałupie samotnego tylko Salopa, który ulżył żalowi swemu, obracając energiczniej jeszcze korbę od magla.
Koń na biegunach, żółty ptak, arka Noego i gwardzista przyjęci zostali w dziecinnym szpitalu równie uprzejmie, jak mały sierota; oglądnąwszy jednak chorego, doktór szepnął do Rokesmitha:
— Trzeba go było przewieźć wcześniej; teraz już jest zapóźno.
Mimo to, przeniesiono dziecko do dużego widnego pokoju i ułożono go na czystem białem łóżeczku, gdzie Jonny obudził się ze snu, czy odrętwienia, w jakie popadł w czasie przejazdu. Tuż obok łóżka zawieszony był drewniany blacik, na którym ustawiono wszystkie zabawki malca. Nad łóżkiem wisiał ładny kolorowany obraz, przedstawiający Anioła, który trzymał na kolanach chore dziecko, Jonny patrzał na to wszystko i dostrzegł kilka innych jeszcze białych łóżeczek, zupełnie podobnych do tego, na którem sam odpoczywał. Przy każdem znajdowały się takie same blaciki, na których ustawione były różne zabawki. Domy dla lalek, kudłate psy, umiejące szczekać takim prawie głosem, jakim śpiewał żółty ptak, pajace w arabskich strojach, gospodarstwa drewniane, żołnierze z ołowiu, słowem wszystkie skarby świata dziecięcego. Widząc, że Jonny porusza usteczkami, dozorczyni pochyliła się nad nim i usłyszała kilka pytań. Jonny zapytywał, czy wszystkie te dzieci są jego braciszkami, czy Pan Bóg ich tu zebrał? i czy wszyscy wyzdrowieją. Na wszystkie te pytania odpowiedziano mu twierdząco. Ale trzeba go było oczyścić, ułożyć, dokonać przy nim różnych zabiegów lekarskich — znużyło by go to bardzo, gdyby nie to, że jednocześnie wyprowadzono na jego cześć z arki wszystkie zwierzęta, których był właścicielem, począwszy od słonia, aż do muchy. Mały jego sąsiad, który miał nóżkę złamaną, aż usiadł na łóżeczku, chcąc przyjrzeć się wszystkim tym skarbom, a podziw ten jego pomnażał jeszcze wartość zabawek. Wreszcie usnęli obaj.
— Nie lęka się więc pani zostawić go tutaj? — spytała pani Boffenowa Higdenowej.
— Nie, nie, i dziękuję pani z całego serca. Ucałowały obie dziecko i odeszły, nie wiedząc, jaki wyrok wydał na nie lekarz. Rokesmith powrócił tegoż jeszcze dnia wieczorem, niespokojny o malca. Nie wszystkie dzieci spały, ale wszystkie leżały spokojnie przy świetle przyćmionych lamp. Między łóżeczkami snuła się cichym krokiem kobieta o twarzy łagodnej i zrównoważonej. Gdy przechodziła obok łóżeczek — podnosiła się tu i owdzie z poduszek mała twarzyczka, chcąc być ucałowana, bo maleństwa były przeważnie pieszczotliwe.
Rokesmith usiadł obok łóżeczka, w którem leżał Jonny. — Tam zastał go doktór, w czasie swej wizyty lekarskiej. Patrzyli obaj ze współczuciem na malca, który się właśnie zbudził.
— Czego chcesz dziecko — spytał Rokesmith, unosząc główkę małego pacyenta wraz z poduszką.
— Jemu wszystko — wyszeptał Jonny, Doktór, oswojony z dziećmi, zrozumiał o co mu idzie i przeniósł żółtego ptaka, konia i inne zabawki na stoliczek sąsiada ze złamaną nogą. — Jonny uśmiechnął się słabo, a potem wyciągnął się w całej długości, jakby chciał zasnąć. Rokesmith pochylił się nad nim, a wtedy malec poszukał ustami jego twarzy i wyszeptał jeszcze:
— Pocałuj odemnie ładną panią.
Były to ostatnie słowa, jakie usłyszał Rokesmith z ust małego sieroty, który w godzinę potem zeszedł cicho z tego świata, rozporządziwszy wpierw wszystkiem, co posiadał.

ROZDZIAŁ X.
Następca.

Wielebny pastor Milwey poprowadził sam na cmentarz kondukt pogrzebowy, wiozący trumienkę małego Jonny. Stojąc nad rozwartą mogiłką, w której spocząć miały zwłoki sieroty, zacny ten człowiek nie myślał o swem ubóstwie, lecz o własnej gromadce sześciorga dzieci i oczy jego zwilżyły się łzami.
Pamięć zmarłego Jonny rozważana była w rozmaity sposób. Płakano po nim w arystokratycznym pałacu państwa Boffenów, natomiast w dawnej ich willi, w której królował obecnie Silas Wegg, śmierć ta nie wywołała wcale przygnębiającego wrażenia.
Silas Wegg doszedł do przekonania, że państwo Boffenowie trudzili się niepotrzebnie szukaniem, skoro on sam nie miał rodziców.
Poco szukać daleko, skoro się ma pod ręką człowieka osieroconego, który w dodatku poświęcił dla nich swoje stosunki z ciotką Joanną i wujem Parkerem.
To też śmierć małego Jonny sprawiła mu żywą radość. Naoczny świadek opowiadał potem, że na wieść o niej, Silas Wegg wywinął pirueta na swej zdrowej nodze, podnosząc jednocześnie w górę drewnianą swą stopę, na wzór tancerzy z baletu.
Pani Boffen, serdecznie zmartwiona tą śmiercią, znalazła bardzo współczującego i dyskretnego pocieszyciela w osobie swego sekretarza.
John Rokesmith otoczył ją prawie synowską pieczołowitością, okazując jej serdeczną życzliwość, której dowody dawał jej zresztą i przedtem, od chwili objęcia swych obowiązków.
Nie gorszyły go nigdy drobne śmiesznostki poczciwej kobiety, a jeżeli uśmiechnął się czasem na widok jakiejś dziwacznej toalety, lub uchybienia etykiecie światowej, to w uśmiechu tym przebijała się raczej jakby rzewność, niż chęć do drwin.
I teraz więc brał żywy udział w smutku pani Boffenowej, a ta ze swej strony odpłacała mu się najszczerszą wdzięcznością.
— Dziękuję panu, panie Rokesmith — mówiła do niego nazajutrz po pogrzebie. — Pan musisz lubić dzieci.
— Któż ich nie lubi?
— Tak być powinno — odparła — ale nie zawsze ludzie robią to, co robić powinni.
— Za to inni robią za siebie i za innych — odrzekł Rokesmith, — pani naprzykład, mówił mi pan Boffen, byłaś zawsze bardzo dobrą dla dzieci.
— Nie lepsza od niego, upewniam pana. Gdyby wierzyć temu, co on powiada, to tylko ja byłam dobra dla małego Johna Harmona, tymczasem on był jeszcze lepszy odemnie, Ale zdaje mi się, że ta rozmowa zasmuca pana.
— Nie, pani.
— Czy pan ma liczną rodzinę?
— Miałem niegdyś siostrę, która umarła.
— A inni krewni?
— Sam nie wiem, czym ich miał kiedy.
W tej chwili Bella weszła do pokoju i zatrzymała się w progu, przez nikogo niedostrzeżona.
— Może będę niedyskretna — mówiła dalej pani Boffen, — a w takim razie nie zważaj pan na paplaninę starej kobiety, lecz czy pan przypadkiem nie kocha się nieszczęśliwie?
— Nie, pani.
— Czy pan jest tego pewny?
— Najpewniejszy.
W tej chwili Bella zakaszlała, chcąc dać znać o sobie, a potem oświadczyła, że nie chce przeszkadzać i zaraz odejdzie.
— Nie, nie, zostań, kochanko, — zatrzymała ją pani Boffen. — Chciałam właśnie naradzić się z wami wszystkimi.
Na żądanie jej sprowadzono jeszcze pana Boffena, aby nie brakło nikogo do kompletu.
— Siadaj tu, Noddy, naprzeciw mnie i pan, panie Rokesmith — mówiła poczciwa dama, obejmując ramieniem siedzącą przy niej Bellę — i posłuchajcie, co wam powiem. Pani pastorowa Milwey napisała do mnie, proponując mi nowego sierotę. Otóż powiem wam, jaki mi pomysł przyszedł teraz do głowy.
— Ależ z ciebie prawdziwa maszyna do pomysłów — wyszeptał z zachwytem pan Boffen — sypiesz je jedne za drugimi, jak z mechaniki,
— Przyszło mi więc do głowy — mówiła pani Boffen, rozpromieniona pochwałą męża, — że najpierw nie śmiałabym nazwać po raz drugi obcego dziecka imieniem i nazwiskiem Johna Harmona, bo imię to przynosi, jak się zdaje, nieszczęście. Nie darowałabym więc sobie nigdy, gdyby i temu drugiemu dziecku stać się miało coś złego.
Master Boffen zauważył wtedy, że mniemanie takie jest może przesądem i odwołał się w tej mierze do zdania sekretarza.
— Jest to tylko kwestya uczucia — odparł Rokesmith — i ja sam podzielam zdanie pani Boffen, że imię to było zawsze nieszczęśliwe. Wiąże się z niem tyle przykrych wspomnień, że najlepiej będzie usunąć je z ludzkiej pamięci, podobnie, jak usunęła się z niej osoba, która je nosiła. A co pani o tem myśli, panno Wilfer?
— Ja więcej, niż kto inny, mam prawo twierdzić, że z imieniem tem wiążą się bolesne wspomnienia — rzekła, rumieniąc się Bella — a przytem ten biedny mały Jonny okazał mi tyle serdeczności, że z przykrością słyszałabym imię jego nadawane innemu dziecku.
— Czy i pan myślisz tak samo? — spytał Rokesmitha master Boffen.
— Powtarzam raz jeszcze, że jest to kwestya uczucia, oceniona w tej chwili przez pannę Wilfer z czysto kobiecą subtelnością.
— A teraz — zabrała znów głos pani Boffen — powiem wam jeszcze jedno. Wybierając sierotę dla wychowania go na pamiątkę Johna Harmona, rządziliśmy się zanadto własnem tylko upodobaniem, chcieliśmy sobie dogodzić, szukając koniecznie ładnego dziecka.
— Ależ to było całkiem naturalne — przerwała jej Bella, jakby lekko urażona, z powodu może niedoszłych więzów, jakie łączyły ją z zamordowanym Johnem Harmonem. — Nie chcieliście przecie państwo podstawiać na miejsce dziecka, które wam było drogie, sieroty pozbawionego wszelkich zalet.
— No! ale teraz, kiedy nie damy wychowańcowi naszemu tego imienia...
— Chcecie państwo wziąć na wychowanie sierotę, pozbawionego urody? — spytał Rokesmith.
— Tak — odparła mężnie pani Boffen.
— I niezbyt wykwintnego? — dodał Rokesmith.
— Tak i to niepotrzebne — potwierdziła pani Boffen — znamy tu wszyscy chłopca, który jest wprawdzie nieładny, można powiedzieć prawie upośledzony brakiem urody, ale ma przytem tak dobry charakter, tak jest uczciwy, pracowity, szlachetny, że musimy mu dopomódz, tembardziej, że brzydota jego nie może mu przeszkodzić w zrobieniu karyery. Nie chcąc więc być samolubną, jego właśnie wybrałabym.
W tej chwili ukazał się elegancki lokaj, którego uczucia delikatne były już raz dotknięte wymawianiem gminnego imienia i zaanonsował niemożliwego Salopa, Uczestnicy rady familijnej spojrzeli po sobie pytająco.
— Czy mam go tu wprowadzić? — spytał lokaj.
— Ależ naturalnie — rozkazała pani Boffen.
Lokaj spełnił rozkaz z oznakami najwyższego obrzydzenia.
Dzięki szczodrobliwości pp. Boffenów, Salop przybrany był w czarny, żałobny garnitur, a krawiec, który mu go uszył, spróbował, na wyraźny rozkaz Rokesmitha, zamaskować wszystkie guziki, służące do zapinania; ale, na nieszczęście, przyszły pupil państwa Boffenów obdarzony był tak wadliwą budową, że guziki te ukazywały się bezwstydnie oczom ludzkim, czyniąc z niego istnego Argusa.
Dzięki fantazyi artystycznej kapelusznika, kapelusz Salopa otoczony był zwojami czarnej krepy, zakończonej z tyłu sutym kwastem.
Nowe spodnie zdążyły już podnieść się powyżej kostek i sfałdować na kolanach, to samo stało się z rękawami. Dodawszy zaś do tego biały pas koszuli pomiędzy spodniami a kamizelką, zdamy sobie sprawę z całości, jaką przedstawiał Salop, stanąwszy przed zgromadzonym areopagiem.
— Jakże się ma Betty Higden? — spytała pani Boffen.
— Dziękuję pani za pamięć — odpowiedział Salop — ona się ma zupełnie dobrze i kazała podziękować państwu za herbatę i inne rzeczy, któreście jej państwo przysłali.
— A czy jadłeś już obiad?
— Jeszcze nie, ale pamiętam dobrze, że pani kazała mi kiedyś dać wyborny obiad z zupą i mięsem, a prócz tego były jeszcze jarzyny, pudding i piwo — odparł Salop, śmiejąc się rozkosznie,
Pani Boffen spojrzała wtedy na członków rady, a potem skinęła na Salopa, prosząc go, aby przystąpił bliżej.
— A czy chciałbyś jadać taki obiad codziennie? — spytała go.
— Obiad z czterech potraw? — zawołał Salop, którego wzruszenie objawiło się gwałtownem zgnieceniem kapelusza i podniesieniem prawej nogi.
— Tak jest, Salopie, a jeżeli zasłużysz na to, zajmiemy się tobą, jak własnem dzieckiem. Czy pragnąłbyś tego?
— Tak, pani... — zawołał Salop, ale wnet urwał i zaczął kiwać głową z wielką powagą. — Nie — rzekł potem — nie mogę odejść od pani Higden, która była dla mnie tak dobra, jak nikt na świecie. Któż jej będzie obracał magiel? i z czego żyć będzie pani Higden, jeżeli magiel stanie?
— Masz słuszność, mój chłopcze, stokrotną słuszność, ale znajdziemy i na to sposób. Damy pani Higden kogo innego do obracania magla, a ty znajdziesz niejedną sposobność usłużenia jej lepiej jeszcze, niż gdybyś obracał magiel.
— Ależ po co szukać kogo innego — zawołał Salop — mogę przecież obracać w nocy, a w dzień przychodzić do państwa, mogę przecież wybornie spać przy maglu, zdarzało mi się to już nieraz.
Uniesiony wdzięcznością, ucałował rękę pani Boffen, a potem wydał z siebie rodzaj radosnego wycia, wskutek czego dystyngowany lokaj otworzył drzwi i zajrzał do salonu, a widząc, że go nikt nie potrzebuje, oznajmił, że zdawało mu się, że w Salonie miauczą koty i wyszedł z godnością.

ROZDZIAŁ XI.
Sprawy sercowe.
Sprawy sercowe

Malutka miss Peecher siedziała w swym malutkim domku, przy małem okienku, przypominającem uszko od igły i śledziła z tego stanowiska tego, który był przedmiotem jej miłości. Jakkolwiek oskarżana o częstą ślepotę, miłość bywa przecież najczujniejszym szpiegiem, a panna Peecher posługiwała się chętnie tym środkiem wywiadowczym w stosunku do Bradleya Headstone’a.
Nie miała wprawdzie żadnych skłonności do szpiegostwa i pokątnych intryg, nie była skryta, zdradliwa, ani obłudna, ale kochała nieczułego nauczyciela całą pierwotną, żywiołową siłą niezużytego jeszcze uczucia, wypełniającego niepodzielnie młode jej serduszko. To też, gdyby jej tabliczka i kredowy ołówek posiadały własności chemicznego atramentu, piszącego niewidzialnem pismem, powstałyby stąd zapewne krótkie traktaty na dany temat, a treść takowych wprowadziłaby w nielada zdumienie uczennice panny Peecher, gdyby wyczytały ją między kolumnami cyfr, na lekcyach matematyki. Bo w czasie tych i innych jeszcze godzin szkolnych przesuwał się przed oczami młodej nauczycielki wyśniony obraz, gdzie na tle przesyconego aromatami wiosny ogrodu, dwie ludzkie postacie spacerowały pod cieniem drzew kwitnących. Jedna z nich postać męzka, okazałego wzrostu, pochylać się miała nad drobną o zaokrąglonych kształtach kobiecinką, szepcąc jej następujące wyrazy:
— Czy chcesz zostać moją żoną, Emmo Peecher?
Głowa kobietki osuwała się wówczas na ramię wysokiego mężczyzny, a słowik śpiewał bez przerwy nad ich głowami.
Uczennice miss Peecher nie przeczuwały wcale, że Bradley Headstone obcuje z ich mistrzynią, aczkolwiek niewidzialny w czasie lekcyi i wykładów. Na godzinach geografii wytryskał tryumfalnie z rozwartych kraterów wulkanicznych Wezuwiusza lub Etny, wychodził nietknięty z gorących źródeł Islandyi, lub żeglował majestatycznie na świętych wodach Nilu i Gangesu. Na lekcyach historyi wszyscy znakomitsi królowie i bohaterowie przybierali na siebie postać Bradleya Headstone’a i nosili tak samo, jak on, garnitur popielaty nakrapiany czarno i srebrny zegarek na czarnej dewizce,
Uczniowie, przykładający się do kaligrafii, celowali przedewszystkiem w pisaniu wielkich liter B. i H. a ci, którzy nie znali jeszcze alfabetu, uczyli się ich o kilka tygodni wcześniej, niż innych liter.
Zadania arytmetyczne zaopatrywały zwykle obficie Bradleya Headstone’a w rozmaite części garderoby, obdarzając go naprzykład 85-ciu kołnierzykami po dwa szylingi, dziewięć pensów i 12 penny, lub też 40-stu czarnymi kapeluszami po osiem szylingów sztuka.
Mimo to wszystko, czujny amorek nie omieszkał zwrócić uwagi panny Peecher na zmianę, jaka zaszła od pewnego czasu w zachowaniu się wzorowego kierownika szkoły. Bradley Headstone błąkał się w wolnych od lekcyj godzinach, zadumany o zagadnieniach, które nie miały żadnego związku z pedagogią.
Zestawiwszy fakty, do których należała także niezwykła przyjaźń, łącząca teraz nauczyciela z Karolem Hexhamem, miss Peecher nabrała pewności prawie, że siostra ulubionego ucznia odgrywać musi poważną rolę w dumaniach Bradleya.
— Chciałabym wiedzieć — rzekła dnia pewnego biedna miss do ulubionej uczenicy — jakie imię nosi siostra Hexhama?
— Proszę pani! — odezwała się natychmiast uczenica, zajęta pilnie szyciem.
— Co chcesz powiedzieć, Mary?
— Zdaje mi się, że jej na imię Liza.
— Liza? — spytała nauczycielka tonem profesorskim — powiedz mi, proszę, Mary, czy to jest imię, które ta dziewczyna otrzymała na chrzcie świętym?
— Nie — odparła uczenica, odłożywszy robotę. — Liza jest zdrobniałą odmianą imienia Elżbiety, lub Elizy.
— Bardzo dobrze, Mary, rozumiesz sama, że w kościele chrześcijańskim niema takiego imienia, zatem siostra Karola nie nazywa się w gruncie Liza.
— Tak, pani.
— A teraz — rzekła miss Peecher, która znajdowała niemałą przyjemność w tym fikcyjnym egzaminie, — cobyś mi odpowiedziała, gdybym zapytała cię, gdzie mieszka ta dziewczyna?
— Ulica Kościelna, Smith-square, obok Mill-Bank — wyrecytowała jednym tchem dziewczyna — a Charley mówił mi...
— Jak go nazwałaś, Mary?
— Pan Karol Hexham — poprawiła się dziewczynka.
— Bardzo dobrze, że sprostowałaś swój błąd, a co się tyczy te,, tej siostry, czem się ona zajmuje?
— Pracuje w zakładzie krawieckim na City.
— Pan Bradley idzie do nas! — zawołała młoda nauczycielka, nie panując już nad sobą. — Jestem z ciebie zadowolona, Mary, nauczyłaś się już porządkować swe wrażenia.
Dyskretna uczenica usiadła na swem miejscu i zaczęła znów szyć pilnie, nie podnosząc oczu od roboty.
Bradley wszedł tymczasem do mieszkania nauczycielki i powitał ją ze zwykłą sztywnością,
— Dobry wieczór, miss Peecher.
— Dobry wieczór, panie Bradley. Mary, podaj krzesło panu kierownikowi.
— Dziękuję pani, wstąpiłem tu właściwie po drodze.
— Po drodze?
— Chcąc prosić panią o sąsiedzką przysługę.
— Po drodze na ulicę Kościelną, obok Mill-Bank — pomyślała nauczycielka.
— Karol Hexham powróci zapewne do domu wcześniej odemnie, chciałem więc prosić, aby pani oddała mu klucz, który tu zostawię.
— Bardzo chętnie, panie Headstone. Pan idzie na daleki spacer?
— Raczej w interesie,
„Ulica Kościelna, obok Mill-Bank“ — zaśpiewało smutnie w duszy miss Peecher.
— Żałuję bardzo, że muszę już panią pożegnać — rzekł Bradley, kładąc klucz na stole, — czy nie da mi pani jakiego zlecenia?
— Dziękuję, nie chcę panu przyczyniać kłopotu. A w którą stronę pan idzie?
— Ku Westminster.
„Ku Mill-Bank“ stwierdziła raz jeszcze miss Peecher i, pomimo pozornego spokoju, odczuła żywy ból, żegnając swego kolegę. Przeczucie jej było aż nadto trafne. Bradley Headstone udawał się rzeczywiście na ulicę Kościelną obok Mill-Bank i szedł do mieszkania modniarki lalek najkrótszą drogą, na jaką pozwalała mu mądrość przodków jego, którzy nakreślili niegdyś plan ulic Londynu. Szedł z głową spuszczoną, pochłonięty jedną jedyną myślą. Była to niejako mania, której uległ od pierwszego spojrzenia, rzuconego na Lizę. Myśl o niej wyrwała mu z duszy wszystkie inne myśli i przywiodła w nim do milczenia wszystko, co nie miało związku z tą piękną dziewczyną. Czuł, że od tej przełomowej chwili stracił władzę nad sobą.
Znane jest powszechnie określenie, mianujące miłość taką uderzeniem piorunu, a piorun zapalił w tym wypadku ogień, tlejący oddawna w sercu tego namiętnego człowieka. A pożar ów, jakby rozniesiony wichurą, ogarnął niszczącym ogniem całe jego jestestwo, tłumiąc w nim wszystkie inne uczucia. Szedł więc pogrążony w myślach, a twarz jego wyrażała mękę wewnętrzną, jaką mu sprawiała ta walka z samym sobą, w której czuł się już z góry pokonany. Widząc się tak bezsilny, doświadczał rodzaju wstydu, zmieszanego z gniewem, a jednocześnie skupiał całą siłę woli, całą inteligencyę swą dla obmyślenia środków zdobycia miłości tej, którą sam tak ukochał.
Modniarka lalek siedziała sama w swej izdebce, w chwili, gdy Headstone stanął przed nią.
— Oho! — pomyślała, ujrzawszy go — mam cię ptaszku i wiem, po coś przyszedł.
— Siostra Karola Hexham nie wróciła jeszcze? — rzekł Bradley.
— Jesteś pan naprawdę czarodziejem — odparła miss Wren.
— Poczekam tu na nią, jeśli pani pozwoli, bo muszę z nią pomówić.
— Musi pan — spytała mała osóbka — a czy i ona także odczuwa tę potrzebę?
Bradley spojrzał nieufnie na przebiegłą twarzyczkę, która pochyliła się znów nad robotą.
— Czy pani przypuszcza, że wizyta moja będzie źle przyjęta przez siostrę Karola Hexham?
— Znowu to samo — zawołała Jenny, — przestań że pan nazywać ją w ten sposób; pański Karol Hexham wcale mi się nie podoba.
— Doprawdy?
— Wcale, ale to wcale, mówię panu, — odparła, marszcząc nosek, w dowód najwyższej odrazy. — To egoista, samolub, jak wy wszyscy zresztą.
— My wszyscy? W takim razie i ja się pani nie podobam?
— Pan! przecież ja pana wcale nie znam.
— Wszyscy — powtórzył nauczyciel nieco dotknięty, — chciałaś pani powiedzieć niektórzy mężczyźni.
— Wszyscy, prócz pana — zaśmiała się Jenny. Patrz pan na tę lalkę — dodała, stawiając przed nim lalkę świetnie ustrojoną, której zaszyła przed chwilą stanik na plecach. — Jest to Wielmożna Pani Prawda we własnej osobie. Stawiam ją pod ścianą, tak, aby oczy jej mogły pana nawskroś przeniknąć. Po co więc przyszedłeś pan tutaj?
— Aby rozmówić się z siostrą Karola Hexham w jej własnym interesie.
— W jej własnym interesie? — powtórzyła mała robotnica, — czy słyszysz pani Prawdo, ten pan przyszedł tu w interesie Lizy.
— Tak jest — potwierdził Bradley, zapalając się, — w jej własnym interesie i jak człowiek całkiem jej oddany.
— Skoro tak stoimy, pani Prawdo, możesz odwrócić się na razie twarzą do ściany, — rzekła Jenny, odwracając swą lalkę plecami do Bradleya. W tej chwili weszła do izdebki Liza, która okazała niejakie zdziwienie na widok swego gościa.
— Słuchaj kochanie — rzekła do niej Jenny, — przyszedł tu ten pan, który ci jest całkiem oddany i chce się z tobą rozmówić w twoim własnym interesie. Rozmowa taka powinna się oczywiście odbyć bez świadków, bądź więc tak dobra i wyprowadź stąd trzecią osobę, która tu jest co najmniej zbyteczna.
Liza wzięła ją za rękę z uśmiechem.
— Wiesz dobrze, że ta trzecia osoba kuleje straszliwie — dodała Jenny — nie będzie mogła oddalić się z należytą gracyą, jeśli jej odmówisz pomocy.
— Niech więc nie odchodzi, lecz pozostanie na miejscu — odparła Liza, gładząc pieszczotliwie po włosach małą robotnicę. — Pan przychodzisz od Karola, panie Headstone?
— Niezupełnie, — odparł nauczyciel. — Brat pani wie o mojej wizycie, ale to nie on mnie do niej nakłonił. — Usiedli oboje, Jenny patrzyła na nich przenikliwie. — Bradley czuł dziwną suchość w gardle, tak, że trudno mu było przemówić. Mimo to przystąpił wprost do przedmiotu, który go zajmował.
— Karol Hexham, jak się spodziewam, nie ma żadnych tajemnic przedemną, to też powierzył mi całą tę drażliwą sprawę. — Liza spytała go, o jakiej sprawie chce mówić. Bradley spojrzał na nią, lecz spuścił oczy, skoro tylko spotkał się z jej wzrokiem.
— Nie chcę — rzekł — kłaść zbytniego nacisku na moment drażliwy, wspomnę też jedynie o projektach brata pani, nad które pani przełożyła propozycyę tego... zdaje mi się, że nazwisko jego jest Wrayburne.
Próbował spojrzeć jej w oczy, lecz spuścił wzrok natychmiast. Liza milczała, a on czuł się coraz mocniej zakłopotany.
— Faktem jest — zaczął, czując zawsze przykrą suchość pod językiem, — że Karol powiedział mi wszystko. Miałem szczerą chęć poprzeć go w jego zamiarach kształcenia pani. Byłby to dla mnie wielki zaszczyt i wielka przyjemność. To też, widząc, że dobre moje chęci zostały odrzucone, doznałem żywego zmartwienia.
Wyznanie to przyniosło mu widocznie ulgę, bo mówił dalej śmielej już i mniej sztywnie:
— Brat pani tak wziął do serca całą tę historyę, że udał się do tego pana... Wrayburne i robił mu wymówki, ale ten pan, jak się można było zresztą po nim spodziewać, nie zrozumiał, jak się zdaje.
Mówiąc to — mienił się na twarzy — blednąc, to czerwieniejąc. Przy ostatnich słowach szkarłatna fala rumieńca ustąpiła śmiertelnej bladości.
Podobnież i Liza — słuchając go — rumieniła się, to bladła, a twarz jej wyrażała z kolei stłumiony gniew, obrazę i wstyd. Mimo to, odpowiedziała dosyć spokojnie:
— Byłeś pan zawsze tak dobry dla mego brata, że nie mam prawa wątpić o szczerości pańskich pobudek, ale proszę powiedzieć Karolkowi, że zanim jeszcze on pomyślał o mojej nauce, ofiarowano mi pomoc skądinąd z wielką delikatnością, za którą powinien być wdzięczny na równi ze mną.
Bradley słuchał tej odpowiedzi z drżącemi wargami. Zrozumiał, że Liza usuwa go niejako po za nawias.
— Gdyby brat mój zapytał mnie sam o te lekcye — dodała jeszcze Liza — powiedziałabym mu, że nauczycielka, która nas uczy (bo miss Wren korzysta z tych lekcyj), jest to osoba bardzo cierpliwa i łagodna i że wkrótce będziemy już umiały tyle, by obchodzić się bez jej pomocy. Wtedy będziemy się uczyły same.
— Chciałbym wiedzieć — rzekł na to Bradley, wyłuskując z trudnością każde słowo, tak, jakby je musiał mleć w zardzewiałym młynie, — chciałbym wiedzieć, czy moja oferta przyjętą zostałaby łaskawie, czy nie obraziłoby pani, gdybym oddał na usługi pani całe moje doświadczenie i skromne me talenty.
— Bardzo panu dziękuję.
— Ale, — przerwał jej Bradley, usiłując napróżno zgnieść krzesło, na którem siedział i patrząc na Lizę ukradkiem z pod spuszczonych powiek, — tu właściwie nie o to chodzi.
Liza milczała, a on nieszczęsny wpatrywał się w nią wciąż z nieopisanym bólem. Wydobył z kieszeni chustkę od nosa i otarł nią czoło, a potem ręce.
— Tu wchodzi w grę powód inny, daleko ważniejszy, bardziej osobisty. Nie mogę się teraz jaśniej wytłómaczyć, przyjdę tu innym razem, jeśli pani pozwoli.
— Z Karolem?
— Niech będzie z Karolem, skoro pani sobie tego życzy. Ale pani musi, musi pani mnie przyjąć, w warunkach odpowiedniejszych.
— Nie rozumem pana.
— Niech się pani nie stara rozumieć nic, prócz tego, że sprawa ta musi być pani raz jeszcze przedstawiona.
— Jaka sprawa?
— Dowie się pani, dowie się pani później, — powtórzył z rozpaczą prawie, — teraz nie mogę. To czar, to jakieś uroki — bełkotał prawie do siebie. — Żegnam panią, — wyszeptał, jakby wołając ratunku.
Po chwili wahania, Liza dotknęła jego palców, a wtedy Bradley zadrżał od stóp do głowy i pobladł śmiertelnie, jakby pod wpływem dojmującego bólu. Gdy Liza podniosła oczy, nie było go już przed nią. Jenny, która była niemym świadkiem tej sceny, siedziała nieruchomo, z oczyma utkwionemi w drzwi, po za któremi znikł Bradley.
Po chwili dopiero modniarka lalek przechyliła się w tył na poręcz fotela i skrzyżowała ręce na piersiach.
— Ho! ho! — rzekła, — jeśli mój przyszły pan mąż będzie miał taki charakter, jak ten pan, który stąd wyszedł, to niema co zaczynać; zapali się od pierwszej iskry i wyleci w powietrze.
— Uwolni cię w ten sposób od swej obecności, — zaśmiała się Liza.
— Kto wie — szepnęła Jenny — czy nie zechciałby i mnie wysadzić razem z sobą.
— Nie byłby tak okrutny.
— Niechcący, kochanie, mógłby to zrobić bezwiednie.
Umilkły obie.
— To dziwny człowiek — szepnęła potem Liza.
— Stokroć byłoby lepiej, gdybyśmy go wcale nie znały — odparła jej przyjaciółka.
— Uczeszę cię — rzekła Liza, wyjmując szpilki z włosów Jenny. Włosy te rozsypały się złocistym płaszczem, na biedne koszlawe plecy, potrzebujące tak bardzo jakiejś osłony. Ze swej strony Jenny rozplotła krucze włosy Lizy, które opadły dwoma ciężkimi pasmami na śliczną twarz dziewczyny. Jenny rozsunęła te ciemne strugi i przytrzymała je dłońmi, sama zaś przysunęła twarz swą do twarzy Lizy, a jej błyszczące przenikliwe oczka zaświeciły z pod złotej gęstwiny i śledziły badawczo twarz przyjaciółki.
— Pomówmy o panu Wrayburne — rzekła nagle,
— Dlaczego właśnie o nim? — odparła Liza.
— Tak jakoś przyszła mi ochota. Powiedz mi, czy on jest bogaty?
— Wcale nie.
— Więc jest ubogi?
— To jest... widzisz, jak na pana, to jest ubogi.
— Ach prawda, on jest panem, to jest czemś zupełnie innem, jak my; zupełnie innem.
Jedną ręką objęła Lizę, drugą odrzucała w tył włosy, które jej spadały na oczy.
— Ten, co się ze mną ożeni, nie będzie panem, a gdyby nim był, kazałabym mu precz się wynosić. No, ale to nie ja oczarowałam pana Wrayburne. Jak myślisz, droga, kto go usidlił?
— Nie wiem — odparła Liza — zapewne jaka piękna i rozumna pani, jakaś lady.
— Nic o tem nie wiem, ale gdybyś ty naprzykład była tą piękną panią?
— Ja! — zamyśliła się Liza, — ja panią!... Wiosłowałam na łodzi mego ojca tego samego dnia, gdy on spojrzał na mnie po raz pierwszy, a ja zmięszałam się tak pod jego wzrokiem.
— Nie byłaś panią, a przecie spojrzał na ciebie — zauważyła Jenny.
— A przytem ta plama, która cięży na pamięci mego ojca.
— Nie myśl o tem, wyobraź sobie lepiej, że jesteś panią, prawdziwą lady.
— Wyobraźnia unosi cię za daleko, moja Jenny.
— Zrób to dla mnie, proszę cię, albo wiesz co, spróbuj wywróżyć przyszłość, jak to robiłaś dawniej, siedząc przed ogniem w waszym starym młynie. Zrób to, proszę cię, dla dogodzenia mi, jestem taka biedna, tyle dziś miałam przykrości. Spójrz i teraz w ogień. No i cóż, czy widzisz tam już kogoś czy znalazłaś prawdziwą lady? — Liza skinęła głową twierdząco. Twarz jej, oświecona odblaskiem ognia, miała wyraz marzący, rozchylone usta uśmiechały się.
— A więc widzisz ją?
— Tak jest, — odparła Liza, — a czy ma być bogata?
— Naturalnie — potwierdziła Jenny, — skoro on jest ubogi.
— I piękna? — spytała jeszcze Liza.
— Z pewnością; ten warunek możesz i ty spełnić.
— Jest więc bardzo piękna — wyszeptała Liza.
— A co myśli o nim?
— Myśli, że cieszy się swojem bogactwem, ponieważ jemu je odda, że cieszy się urodą swoją, ponieważ on będzie się nią pysznił; a biedne jej serce...
— Cóż biedne jej serce?
— Należy do niego, całkiem, z całą swą miłością i wiarą. Myśli jeszcze, że czułaby się szczęśliwa, gdyby mogła umrzeć z nim razem, a jeszcze bardziej, gdyby mogła umrzeć za niego. Zna jego wady, ale wie, że wypływają one z pustki i osamotnienia, w jakiem żyje, a gdyby jej było wolno, powiedziałaby mu: — Pozwól, abym ci wypełniła tę pustkę, a wówczas zobaczysz, ile potrafię dokazać, co potrafię wycierpieć dla ciebie i staniesz się lepszy, żyjąc obok mnie, mimo, że jestem nic nie znaczącem stworzeniem i nie ma we mnie nic, coby zasługiwało na uwagę, prócz wielkiego umiłowania, jakie mam dla ciebie,
Przy ostatnich słowach twarz Lizy powlekła się wyrazem niezwykłej ekstazy. Jenny patrzyła na nią, odrzuciwszy w tył swoje złote włosy, a oczy jej wyrażały coraz to żywszy niepokój — wreszcie opuściła głowę z głuchym jękiem.
— Cierpisz Jenny? — spytała Liza, zbudzona z zadumy.
— Tak — odparła Jenny — ale inaczej, jak zwykle. Nie chodź jeszcze, zostań przy mnie, dopóki mię do snu nie ułożysz.
— Biedna, biedna Liza! — szeptała do siebie później, odwróciwszy się od przyjaciółki. — Przybywajcie dzieci anielskie nie dla mnie, ale dla niej, ona dziś więcej odemnie potrzebuje ratunku i pociechy.

ROZDZIAŁ XII.
Drapieżne ptaki.

Riderhood mieszkał nad Tamizą w portowej dziurze, zwanej Limehouse. Roiło się tu od najstrów okrętowych, fabrykantów masztów, wioseł, żagli i innych rzeczy, związanych z żeglugą.
Ludność ta, mimo, że niezbyt wybredna w doborze towarzystwa, trzymała się przecież zdaleka od Riderhooda od czasu, gdy ten wniósł oskarżenie przeciw Jessemu Hexham.
Nikt nie podawał mu ręki, nikt nie pił z nim, o ile zresztą on sam nie fundował, słowem pogardzano donosicielem.
W tych warunkach Riderhood z trudnością by się utrzymał nad rzeką, gdyby nie to, że miał córkę, która zdołała stworzyć sobie samoistne stanowisko społeczne. Utrzymywała ona bez koncesyi, na małą zresztą skalę, rodzaj banczku zastawniczego i stołowała marynarzy.
Interes ten odziedziczyła po matce, która umarła z pijaństwa, przekazawszy jej poprzednio kapitalik piętnastu szylingów, zaszytych w poduszce.
Miss Riderhood nosiła imię Placencyi i nie dowiedziała się nigdy, dlaczego mianowicie matka obdarzyła ją tem właśnie imieniem, Fakt był faktem i musiała się z nim pogodzić. Odziedziczyła też po ojcu oczy trochę zezowate, mimo to nie była brzydka. Szczupła, wysoka, z ciemnymi włosami i twarzą wiecznie niespokojną.
Podobnie, jak psy gończe, rzucające się na jedną tylko zwierzynę, którą uważają za należny sobie łup, tak i córka Riderhooda poczytywała majtków, goszczących na wybrzeżu, za swą uprawnioną zdobycz. Skoro tylko dojrzała niebieską kurtkę marynarza, rzucała się na nią natychmiast, oczywiście w przenośni. A przecież nie była to zła dziewczyna, gdy uwzględnimy zwłaszcza warunki, w jakich wzrosła i doświadczenie życiowe, które ukazywały jej wszystkie zjawiska pod pewnym tylko kątem.
Patrząc na przechodzące wesele, wiedziała z góry, że będzie to związek dwojga ludzi, uprawniających ich do wiecznych swarów i bójek. Dziecko nowoochrzczone było w jej oczach bezbronnem stworzeniem, którego nikt nie potrzebuje i które wszyscy będą bili i poniewierali, dokąd samo nie urośnie na tyle, aby bić i poniewierać innych. Każdy ojciec rodziny był w jej oczach sobowtórem jej własnego ojca, od którego nie zaznała nic, prócz kułaków i razów, zadawanych jej rzemiennym pasem.
To też przyznacie sami, że, uwzględniwszy to wszystko, Placencya Riderhood miała raczej dobrą naturę. Tkwił w niej nawet pewien pierwiastek romantyczny, a gdy stała w letni wieczór, oparta o drzwi swej chałupy, widok zachodzącego słońca budził w niej dalekie marzenia.
Przed oczyma przesuwała się może świetlana wizya jakiejś dalekiej wyspy, rzuconej na oceanie, skąpanej w słońcu i przesyconej aromatem bujnego kwiecia. Myślała wtedy, jak słodko byłoby błąkać się tam pod cieniem rzadkich i osobliwych drzew, w towarzystwie miłego sobie człowieka, oczekując na przybycie okrętu z Europy, któryby przywiózł wielu majtków, bo marynarze stanowili niezbędny składnik wymarzonego raju Placencyi Riderhood. W pewien wiosenny, lecz chłodny wieczór, miss Riderhood stała, jak zwykle, oparta o swoje drzwi, nie wiedząc, że przypatruje się jej pilnie nieznany marynarz, stojący pod przeciwległym domem. Wiatr był chłodny i rozwiewał włosy Placencyi, które układała w jeden wielki węzeł, przypięty w środku głowy, usuwający się wciąż i wciąż na nowo skręcany. Był to zwyczaj tak powszechnie przyjęty, że ilekroć zdarzył się w Limehouse niezwykły jaki wypadek, bójka lub kłótnia, te parne z nad rzeki zbiegały się wszystkie, trzymając w zębach grzebienie i skręcając rozwiane włosy swe w klasyczny węzeł. I teraz więc Placencya trzymała obu rękami włosy, chcąc je upiąć na nowo, gdy przed oczyma jej stanął nieznajomy marynarz.
Czekał on chwilę, aby skończyła uczesanie, a potem spytał:
— Ojciec pani jest w domu?
— Jest zdaje mi się — odparła Placencya, potwierdzająco. Wiedziała, że ojca niema, ale chciała zwabić gościa, który wyglądał na marynarza.
— Siądź pan, proszę, przy ogniu — zapraszała nieznajomego. — Jesteś pan zapewne majtkiem.
Wyglądał istotnie na majtka, a tylko obrzuciwszy wzrokiem całą jego postać, Placencya zauważyła, że ręce jego nie były stwardniałe od pracy.
— Szuka pan może wiktu? — spytała na wszelki wypadek.
— Nie, pani.
— A może pan chce coś zastawić?
— Także nie.
— Prawda, że nie wygląda pan na człowieka, któryby się musiał fantować, ale gdyby pan kiedy potrzebował, może się pan tu zwrócić.
— Wiem o tem, — odparł nieznajomy, — byłem już tu kiedyś.
— I zastawił pan co?
— Nie.
— Ja też nie przypominam sobie pana.
— Bo mię pani nie widziała. Była to noc, a ja stałem pod drzwiami, czekając na kolegę, który rozmawiał z pani ojcem.
— Dawno to było?
— O! kawał już czasu. Wracałem wtedy właśnie z ostatniej mej podróży.
— Więc pan nie był na morzu w ostatnich czasach?
— Chorowałem dość długo, a później pracowałem na miejscu.
— A więc to dlatego masz pan ręce tak wypoczęte.
— Pani, jak widzę, obdarzona jest zmysłem spostrzegawczym.
Obrzucił ją bystrem spojrzeniem, które zmięszało pannę Riderhood. — Była w tym człowieku jakaś siła utajona, która dodawała mu pewności siebie, a przytem Placencya zauważyła teraz dopiero, że jest doskonale uzbrojony. U pasa wisiał mu duży nóż z rękojeścią, ukryty w pochwie skórzanej, na szyi miał gwizdawkę, a z kieszeni wyglądała mu głowica ciężkiego boksera. Stał przed ogniem z rękoma skrzyżowanemi na piersiach i spytał od niechcenia.
— A dużo się zdarza dziś mordów i rabunków na waszej rzece?
— Niema ich teraz wcale — zaprzeczyła żywo Placencya.
— Ani jednego?
— Skarżą się trochę od strony Wappiny, ale pan wie, że ludzie chętnie przesadzają.
— To się powinno zmienić.
— Ja to samo zawsze mówię. Poco okradać marynarzy, którzy i tak łatwo puszczają pieniądze.
— Ma pani słuszność, jest przecie wiele innych sposobów wyciągnięcia z nich grosza.
— Jestem tego samego zdania — potwierdziła z zapałem Placencya. — Co innego uczciwy handel, ale te rozboje i kradzieże...
Nie skończyła jeszcze tego zdania, gdy ugodzona została w twarz starym pilśniowym kapeluszem. Czcigodny Riderhood powrócił właśnie do domu, a urywek, zasłyszany z rozmowy córki z nieznajomym, zdał mu się być specyalnie drażliwy.
— Niech mnie powieszą — krzyknął — jeśli wiem, skąd przychodzi ci do głowy to głupie mlaskanie językiem, sroko przeklęła. Pochylił się dla podjęcia z ziemi swej czapki, poczem wyprostował się i groził córce pięścią.
— Proszę zachowywać się przyzwoicie i nie napastować pani, która rozmawia ze mną.
— Proszę, co za ceregiele, nie napastować? A czy pan wiesz, że to moja córka?
— Owszem, wiem.
— A to się pan dowiedz, że nie myślę słuchać głupich andronów, ani od niej, ani od pana.
— Przedewszystkiem niech pan nie krzyczy — rozkazał stanowczo nieznajomy. Riderhood spuścił natychmiast z tonu.
— No już dobrze, dobrze, ale czego pan chce?
— A nie napiłby się pan krzynkę przedtem? — rzekł wtedy gość.
— Także pytanie. A czemużbym się nie miał napić, jeśli was stać na poczęstunek.
Nieznajomy wydobył z sakiewki pół suwerena, prosząc Placencyę, aby przyniosła z winiarni flaszkę Kseresu.
— Zakorkowaną — rzucił jeszcze za nią, wymawiając z naciskiem ten wyraz.
— Ho, ho, — mruczał Riderhood. — Wy czegoś chcecie odemnie, ani chybi.
Placencya powróciła z flaszką, którą gość wziął z jej rąk, a, przyjrzawszy się jej dokładnie pod światło, stwierdził, że korek jest nienaruszony. Wyjął go sam zardzewiałym scyzorykiem, poczem wytarł starannie szklanną lampkę, przytwierdzoną do flaszki.
— Moja córko — rzekł Riderhood — podaj mi z półki ten stary wyszczerbiony kieliszek, dla człowieka, pracującego w pocie czoła, wystarczy taki czerep.
W żądaniu tem mieścił się niewinny wybieg. Kieliszek ów miał ubitą podstawkę, wobec czego nie mógł stać na stole i pijący musiał go trzymać w ręku. Riderhood liczył też na to, że dzięki temu uda mu się przemycić na swoją korzyść większą ilość haustów i nadzieja ta nie zawiodła go. Stali obaj ze swym gościem, przedzieleni szerokością stołu. Wzrok Riderhooda, błyszczący od wina, dojrzał nagle coś niezwykłego.
— Co to jest — zawołał.
Nieznajomy spojrzał na niego z niezmąconym spokojem.
— Ten nóż! ja go znam, widziałem go u marynarza Jerzego Radfoot.
— Należał też istotnie do niego — odparł nieznajomy, dotykając rękojeści, wystającej mu z za pasa.
— Cóż się z nim stało?
— Zginął w okropny sposób.
— O kim pan mówisz?
— O trupie Jerzego Radfoot, okrutnie okaleczonym przez morderców.
— Któż go zamordował?
Za całą odpowiedź nieznajomy wzruszył ramionami i dolał znów wina do kieliszka Riderhooda.
— Wiem już — rzekł tamten, błyskając chytrze kosemi oczyma — to pan go zabiłeś? — Pochylił się, a odwinąwszy rękaw od marynarki gościa, przyglądał się podszewce.
— To jego kurtka, cała odzież Jerzego Radfoot, poznaje ją teraz, pan wlazłeś w jego skórę. Ale powiedzże wreszcie, mój panie, co to wszystko znaczy.
— Powiem ci to zaraz, panie Riderhood — rzekł bardzo poważnie nieznajomy. — Jesteś bezecnym kłamcą.
Jakkolwiek już trochę pijany, Riderhood zrozumiał uwłaczające znaczenie tych słów.
To też miał w pierwszej chwili zamiar rzucić w twarz gościowi niedopity kieliszek, ale nieznajomy imponował mu, mimo jego wiedzy tak, że ostatecznie postawił kieliszek na stole dnem do góry.
— Tak! — powtórzył gość prawie groźnie — jesteś kłamcą i wiedziałeś wybornie, że oskarżenie, jakie rzuciłeś na kolegę twego, Jessego Hexhama, było wymyślone.
— Nie wiedziałem o tem wtedy — bronił się słabo Riderhood.
— Owszem, wiedziałeś, a nawet uważałeś za sprawcę zbrodni właściciela tej kurtki i noża... słowem Jerzego Radfoot.
— Skądże u dyabła — mruknął Riderhood — miałbym o to posądzać Jerzego Radfoot?
— Bo wiedziałeś dobrze, co to za ptaszek i pomagałeś mu nieraz w jego łajdactwach. Przypomnij sobie, mości Riderhood, tego cudzoziemca, którego Radfoot przyprowadził tu, powróciwszy z ostatniej swej podróży. Wszak to ty wskazałeś mu pewną gospodę i pokój w gospodzie, ty dostarczyłeś mu pewnego trunku, który sprowadza na człowieka kamienny sen.
— Więc cóż? — mruknął niepewnie Riderhood, cofając się od stołu. — Przecież to nie wy, u dyabła, jesteście tym cudzoziemcem. Nie wy, z pewnością nie wy — dodał, mierząc uważnie swego gościa kosemi oczyma. — Co mnie zresztą obchodzi Jerzy Radfoot? Jeżeli zginął, to już jego rzecz. Czy to raz się zdarza, że taki marynarz przepada, jak kamień w wodę i niema go kilka lat, a potem znów powraca. Spytaj o to jej, tej kwoczki przeklętej, co gdakaniem swojem ściągnęła mi na łeb całą tę biedę. Gdyby mi nie żal było wina, cisnąłbym jej w gębę tę flaszkę za to babskie trajkotanie z włóczęgą obieżyświatem, który próbuje teraz rzucić cień na dobre imię biednego człowieka, pracującego w pocie czoła.
— Czy skończyłeś już? — spytał zimno nieznajomy.
— Nie jeszcze, — odparł Riderhood, dolewając sobie dla podniesienia rezonu nowy kieliszek. — Chcę wprzódy wiedzieć, skąd ty, bratku, doszedłeś do tych szmat, które nosił Jerzy Radfoot i skąd wiesz coś o jego śmierci?
— Wiem przedewszystkiem prawdę o tobie, mości Riderhood i dlatego radziłbym ci spełnić bez oporu moje żądania. Sprzedałeś za złoto krew Jessego Hexham, skuszony wysoką nagrodą, jaką obiecano za wykrycie mordercy. Oskarżyłeś fałszywie człowieka niewinnego.
— Niewinny to on znów nie był. Kradł przecie pieniądze topielców.
— W czem ty mu pomagałeś!
— A zresztą Gaffer już nie żyje. Cóż więc szkodzi mu to oskarżenie?
— Plami jego pamięć i szkodzi jego dzieciom; ile ich zostawił?
— Kto? niby Gaffer.
— Wiesz przecie, o kim mowa — krzyknął nieznajomy, tupiąc niecierpliwie nogą — Może pani mnie objaśni, panno Riderhood.
Placencya spojrzała na ojca, pytając go wzrokiem, czy wolno jej odpowiadać.
— Mówże do stu dyabłów — wrzasnął Riderhood — skoro pan się pyta. I tak wypaplałaś już przed nim wszystko, co ci ślina na ozór przyniosła, kobyło znarowiona.
Upoważniona w ten sposób przez czcigodnego rodzica, Placencya objaśniła gościa, że Jesse Hexham zostawił syna i córkę, cieszących się najlepszą sławą.
— I na nich spadłaby ta plama! To byłoby okropne — rzekł poważnie nieznajomy.
— Cóż ja na to poradzę, — mruknął Riderhood.
— Odwołasz twoje oskarżenie i to na piśmie. Ja ci przyniosę odwołanie, spisane w dwóch egzemplarzach, a ty je podpiszesz. Dokumenty te wręczone zostaną bratu i siostrze. Czy może mi pani dostarczyć adresów, panno Riderhood?
Placencya podjęła się tego chętnie.
— W takim razie powrócę tu za parę dni, — żegnam panią, panno Riderhood.
Wtedy Riderhood, nabrawszy nagle odwagi, podszedł, zataczając się, ku drzwiom i podparł je plecami, jakby chciał zagrodzić wyjście swemu gościowi.
— Za pozwoleniem! — bełkotał pijackim głosem. — Nie wychodzi się tak od ludzi, nie powiedziawszy nawet, kim się jest. Widzicie go, rozkazy wydaje, podpisywać każę jakieś papiery i jeszcze tam niewiem co.
— Ojcze! — zawołała błagalnie Placencya — wypuść tego pana, nie zaczynaj bójki, bo ściągniesz tylko na siebie nieszczęście.
— Nie o to chodzi, — mruczał Riderhood, ale ta nagroda, pewnikiem, chodzi mu o 5,000 funtów, które ja stracę.
— A więc o to ci chodzi?... bądź spokojny, jeśli ja dostanę tę nagrodę, podzielę się z tobą sumiennie. — Słowa te wyrzekł nieznajomy z dziwnym naciskiem, a potem dodał jeszcze, kiwając głową: — Co za skończony łotr.
Odsunął go bez trudności od drzwi i wyszedł, pożegnawszy Placencyę życzliwym uśmiechem. — Po jego odejściu Riderhood powrócił do niedopitej flaszki, a podniósłszy ją do ust, wychylił do ostatniej kropli resztki wina. Potem uświadomił sobie znów, że to paplanina przeklętej sroki sprowadziła mu na kark niepożądaną wizytę. — Przywołany tem wspomnieniem do poczucia tych praw i obowiązków ojcowskich, podjął z podłogi parę wysokich butów i rzucił je z impetem, celując w głowę córki, która na szczęście uchyliła się od tego ciosu. Biedna dziewczyna zapomniała na razie o upięciu na nowo swych włosów, które spadły jej na ramiona, bo ocierała nimi łzy, płynące jej obficie po twarzy.


ROZDZIAŁ XIII.
Żyć, czy nie żyć?

Wyszedłszy z mieszkania Riderhooda, nieznajomy błąkał się czas jakiś w labiryncie uliczek nadrzecznych, w tej chwili zupełnie pustych, dzięki zapewne szalonej wichurze. Schroniwszy się wreszcie w jakimś zaułku, gdzie nie było żywego ducha, zdjął z głowy czapkę, a następnie perukę blond i takież faworyty i ukrył je pod płaszczem, a twarz jego stała się naraz uderzająco podobna do twarzy Juljusza Handforda, poszukiwanego tak bezskutecznie przez Mortimera. — Na szczęście nie było tu nikogo, ktoby mógł stwierdzić jego tożsamość, mógł też opuścić bez przeszkody dzielnicę Limehouse i skręcić na plac, na którym wznosił się stary kościół, z przylegającym do niego cmentarzem. Zatrzymał się przy nim, a, oparty o kratę żelazną, przyglądał się płytom i pomnikom grobowym, wyobrażającym najczęściej wykutą w kamieniu postać zmarłych.
— Dziwny los! — szepnął do siebie — stać tak w burzliwą noc u bramy cmentarnej i wiedzieć, że wśród tych grobowców znajduje się mogiła, pod którą leży pogrzebany mój byt ziemski. Zaprawdę, gdyby upiór nikomu nieznany powrócił na ziemię, i błąkał się po świecie, nie czułby się tak samotny i obcym wśród ludzi, jak ja teraz. Czy tak ma być już wiecznie i coby było, gdyby John Harmon zmartwychwstał? — Wyszeptawszy w myśli ten monolog, wyrwał się przemocą z zadumy i szedł dalej w stronę miasta, ale obrazy przeszłości, raz poruszone, nie chciały go opuścić i towarzyszyły mu natrętnie, każąc mu przeżywać na nowo przebyte wypadki. Widział znów, jak na jawie, podróż swą statkiem i poznanie się z Jerzym Radfoot. Byli zadziwiająco do siebie podobni, tak, że brano ich często jednego za drugiego i to ich zbliżyło. Zaufał zupełnie temu człowiekowi i zwierzył mu swoje zamiary. Chodziło mu przedewszystkiem o pannę Wilfer, którą chciał widzieć, nie dając się poznać, a Radfoot przyrzekł mu to ułatwić. Opuściwszy statek, udali się obaj do mieszkania Riderhooda, który im wskazał gospodę nad rzeką. Weszli po krętych schodach na pierwsze piętro, do ustronnego pokoju, gdzie zamienili odzież. Następnie Murzyn w białym fartuchu przyniósł im kawę gorącą, jak ukrop. Dotąd wrażenia były jasne, ale potem, to jest od chwili wypicia kawy, następowała luka, a raczej splątane chaotyczne wspomnienia, przeplatane pustką. Trzeba je wszakże ująć w garść i uporządkować w miarę możności. W kawie był oczywiście narkotyk. Przypomniał sobie, że po wypiciu kawy otaczające go przedmioty zaczęły się potwornie wydłużać, a i stojący obok niego Radfoot stał się nagle olbrzymich rozmiarów człowiekiem. Pamiętał jeszcze, że uczuł wtedy nieprzemożoną chętkę rzucenia się na niego. Nastąpiło szamotanie się, bójka, nie trwająca zresztą długo. Zawrót głowy, jakby promienie tryskającego dokoła, a potem uczucie człowieka, leżącego bezsilnie na podłodze. Ciało jakieś, prawie obce, ciężkie, bezwładne, które inni szarpią, potrącają nogami, jak rzecz martwą. Nie przebudził się, aż w chwili, gdy wsunięty w rodzaj tuby czy rynny, leciał, a raczej sunął się z zawrotną szybkością w dół, w przepaść, a wreszcie runął w wodę.
Ta wilgoć otrzeźwiła go częściowo tak, że odzyskał niejako poczucie samoistnienia.
— Utopiono cię, Johnie Harmon, — pomyślał, a potem wzywał pomocy Niebios.
— Ratuj mnie Boże! — zawołał i próbował wydobyć się na powierzchnię.
Prąd unosił go; po obu stronach widział światła nadbrzeżne, uciekające mu z oczu. Nie pamiętał, ile czasu był w wodzie, której chłód oddziaływał zbawiennie na jego mózg odurzony i ociężałe członki. Wreszcie jednak wyrzucony został na brzeg, tuż obok jakiejś gospody, do której dowlókł się prawie na czworakach. Parę dni upłynęło, zanim odzyskał siły. Na szczęście miał przy sobie wartościowe papiery, zaszyte w pasie nieprzemakalnym, owiniętym naokoło ciała. Rabusie nie zauważyli tego, mniemając, że całe jego mienie zawarte jest w ręcznej walizie, którą miał w ręku w chwili, gdy wszedł do zdradzieckiej gospody. Wyszedł więc na miasto, chcąc coś przedsięwziąć, ale tu napotkał przylepione na rogach ulic afisze, ogłaszające odnalezienie zwłok Johna Harmon. Był jeszcze wtedy pod wpływem odurzającej trucizny, którą mu podano w kawie. Mózg jego nie działał prawidłowo, miewał wizye potworne, nie mógł się też na nic zdecydować. Pobiegł tylko do trupiarni, aby oglądać zwłoki. Były strasznie okaleczone, mimo Jo poznał je, jako szczątki śmiertelne Jerzego Radfoot. Ten człowiek, który wciągnął go w matnię, padł sam ofiarą zbrodni. Zamordowali go jego właśni wspólnicy. Tymczasem wypadki rozwijały się automatycznie.
Śmierć Johna Harmon została urzędowo stwierdzona. On jeden mógł zdradzić tajemnicę, dlaczego nie uczynił tego dotąd? Wiedział o tem aż nazbyt dobrze. Spróbuje raz jeszcze zrobić krok jeden, który pouczy go ostatecznie, czy John Harmon ma zmartwychwstać, czy też pozostać winien na zawsze pod zimnym marmurem, którym przywaliła zwłoki jego przyjazna szczodrobliwość państwa Boffenów.
W parę dni potem sekretarz spadkobiercy znalazł się w salonie sam na sam z panną Wilfer.
Opiekunowie jej byli w teatrze, ona zaś, nie czując się całkiem zdrowa, nie chciała im towarzyszyć. Wchodząc do salonu, Rokesmith objął wzrokiem wdzięczną postać Belli. Siedziała, pochylona nad robótką, śliczna, jak zawsze, ponętna nad wszelki wyraz.
— Co panu jest, panie Rokesmith, — spytała, podnosząc oczy — czyś pan chory? — Był w samej rzeczy blady, jak ktoś, coby powstał przed chwilą ze śmiertelnej pościeli.
— Nic mi nie jest, czuję się całkiem dobrze, chciałem właśnie panią zapytać o zdrowie, bo mówiono mi...
— Przemijająca migrena, niema o czem mówić, — przerwała Bella, — a jeśli spytałam o pana zdrowie, to dlatego, że pan jest okropnie blady.
— To nic, przepracowałem się w ostatnich dniach.
Patrzył znów na nią. Bella siedziała przed kominkiem, mając przy sobie miniaturowy stoliczek, istne cacko, zarzucone włóczkami.
— Co za życie! — myślał sobie Rokesmith, — gdyby John Harmon mógł usiąść przy niej, przytulić ją do siebie, gdyby mógł wyrzec do niej te słowa:
— Czy nie dłużyło ci się bezemnie, słodka boginko ogniska domowego, czarodziejko moja? Ale sekretarz państwa Boffen nie mógł marzyć o podobnej sytuacyi, zbyt wielki przedział istniał pomiędzy nim i tą śliczną panną.
— Chciałam już dawno pomówić z panem, panie Rokesmith — mówiła Bella, rozkładając robótkę i oglądając ją pilnie z czterech rogów.
— Słucham panią.
— Bo widzi pan, — rzekła z nagłą żywością, — nic pana nie upoważnia do kontrolowania moich postępków.
— Ja panią kontroluję? Gdyby pani wiedziała, jak wysoko panią cenię.
— Doprawdy? Nie wiem, czy to znaczy, że mię pan ceni wysoko, skoro pan mnie posądzał, żem się wyrzekła swojej rodziny, od kiedy mi jest lepiej,
— Ja panią posądzam?
— Oczywiście, to nie ulega żadnej wątpliwości.
— Czy dlatego, że poważyłem się podjąć dla pani małego zlecenia!
Właśnie! śmiem zapytać pana, dlaczego się pan poważyłeś. Niech pana nie obraża to wyrażenie, którego sam użyłeś.
— To prawda, że uczyniłem to z wielkiej, najszczerszej życzliwości, jaką do pani czuję, bo pragnąłbym widzieć panią zawsze na tym poziomie doskonałości, który jest pani wrodzony, bo... ale nie wiem, czy wolno mi mówić dalej.
— Nie, panie! nie! — przerwała mu Bella z wielką żywością, — już i tak pan sobie za dużo pozwala i gdyby pan miał choć trochę szlachetności, nie rzekłbyś pan już ani słowa.
Rokesmith spojrzał na dumną, rozpłomienioną twarzyczkę, na usta purpurowe, rozchylone od przyśpieszonego oddechu, od którego drżały też lekko czarne loki, opadające na odsłoniętą szyjkę i zamilkł. Cóż innego mógł uczynić. Ale teraz Bella zaczęła mówić, jakby zdobywając się na bohaterski wysiłek, który ją nie mało kosztował.
— Owszem, — rzekła — może się i dobrze składa, że mogę z panem pomówić. Myślałam o tem cały wieczór, i proszę pana, sama go proszę o chwilkę rozmowy.
Patrzył na nią w milczeniu, Bella zaś odwróciła jeszcze parę razy główkę, jakby nie mogąc się zdobyć na stanowcze słowa, a wreszcie rzekła z determinacyą.
— Pan wie, jakie jest moje położenie w tym domu, prócz tego, pan zna moją rodzinę i wie pan bardzo dobrze, że nie mam nikogo, ktoby chciał stanąć w mojej obronie. Muszę się też sama bronić.
— Przedemną?
— Tak panie. Czy to szlachetnie, czy to honorowo tak z kimś postępować, jak pan ze mną postępuje?
— Chyba, że nieszlachetnie jest i niehonorowo uwielbiać panią i być pod jej czarem,
— A właśnie, panie, właśnie, to jest z pańskiej strony bardzo niewłaściwe.
— Wybacz pani — rzekł Rokesmith — nie sądzę, aby pani ubliżać mogło bardzo uczciwe i szczere oświadczenie uczuć, jakie dla pani żywię.
— Uczciwe i szczere?
— Czy może pani zaprzeczyć temu, panno Bello?
— Proszę mi nie zadawać pytań, panie Rokesmith, już i tak pozwala sobie pan aż nazbyt często poddawać mnie badaniom śledczym.
Zasłaniała się sztucznie obrażoną godnością, ale w gruncie była zmieszana.
— To niezbyt miłosiernie ze strony pani, panno Wilfer; doprowadziwszy mnie do wyznania, które ostatecznie nie jest zbrodnią, każe mi pani milczeć.
— Bo, gdyby pan je powtórzył, musiałabym je odrzucić.
— Powinienem był spodziewać się takiej odpowiedzi. Trzeba było naprawdę być ślepym i głuchym, żeby jej nie przeczuć. W każdym razie, jeśli zawiniłem, to wina moja nosi sama w sobie karę.
— Jaką karę, panie?
— A czyż cierpienie moje nie znaczy nic w pani oczach?... Ach! przepraszam, zapomniałem, że mi pani zabroniła surowo zadawać sobie pytania.
— Proszę mnie nie chwytać za słówka po to, aby wystawiać mnie we własnych oczach, jako kobietę bez serca. Być może, powiedziałam coś bez myśli, nie chcąc jednak pana obrazić.
— Muszę jednak zapytać, co pani rozumiała przez moje nieszlachetne i niehonorowe postępowanie? — spytał jeszcze Rokesmith.
— A więc powiem, skoro mię pan do tego zmusza. Czy to szlachetnie, że pan wyzyskuje wpływ, jaki pan ma na oboje państwa Boffenów, aby szukać ich poparcia w zamiarach, które, jak pan wie, nie odpowiadają mi wcale. A przytem, dlaczego pan przyjął posadę w tym domu właśnie wledy, gdy i ja musiałam tu zamieszkać? Czy pan myśli, że tego nie zauważyłam?
Nastała chwila milczenia, poczem Rokesmith rzekł spokojnie:
— Pani jest w błędzie, panno Wilfer.
— Nie mam na to dowodów — odparła z uporem Bella.
— Dowody mógłbym złożyć, ale nie byłoby te dla pani przyjemne. W każdym razie spełnię pani życzenie i to, co dziś panią dotknęło, nie powtórzy się już nigdy. Żegnam panią.
— W takim razie cieszę się, że zaczęłam tę rozmowę, a jeśli uraziłam pana mimowoli, to przepraszam. Jestem może niedoświadczona i popędliwa, ale doprawdy, nie jestem tak szkaradnie zła, za jaką mnie pan uważa.
Ze zwykłą swą niekonsekwencyą, Bella wypowiedziała ostatnie słowa z niewymowną słodyczą. Mimo to Rokesmith wyszedł, a gdy już znikł za drzwiami, piękna dziewczyna rzuciła się na otomanę i leżała czas jakiś, szepcąc do siebie:
— Ktoby się spodziewał, że w ładnej kobiecie pokutuje taka jędza.
Po niejakim czasie wstała i poszła prosto do lustra, przypatrując się wiernemu swemu odbiciu.
— Nadymałaś się, jak idyotka, moja panienko — zawyrokowała ze skruchą.
Rzuciła robotę i chodziła po salonie, nie mogąc sobie znaleźć miejsca. Zasiadła do fortepianu i próbowała śpiewać, ale wzięła jakąś nutę fałszywie, co rozdrażniło ją bardziej jeszcze.
Rokesmith wyruszył na miasto i spacerował długo bez celu, a powrócił do domu dopiero o świcie, czując, że zwłoki Johna Harmon pogrzebane zostały wczorajszego wieczora stokroć głębiej, niż poprzednio. I zdało mu się, że coraz to wyższe kopce ziemi piętrzą się nad tą mogiłą, że przygniatają ją niemal Alpejskie turnie, a w uszach dzwonił mu jakoby łoskot ziemi, rzucanej na trumnę i ponury głos grabarza, powtarzającego bez przestanku: „Przysypmy go, pogrzebmy, przywalmy, aby już nigdy nie zmartwychwstał“.

ROZDZIAŁ XIV.
Heroizm ubóstwa.

Po tej burzliwej nocy, która zgasiła ostatnie iskierki jego nadziei, Rokesmith pozwolił sobie na kilka godzin snu nad ranem.
Skoro się obudził, doniesiono mu, że czeka na niego stara Higdenowa i pragnie z nim pomówić. Zaprosił ją natychmiast do swego gabinetu, posadził w fotelu i spytał, czego żąda.
— Mój dobry panie — rzekła stara kobieta — przyszłam tu z powodu Salopa. Ten chłopak uwziął się pracować na mnie i nie mogę się go pozbyć z chałupy.
— Szanuję go za to — odrzekł Rokesmith.
— Doprawdy? a ja myślę inaczej. Zresztą, nie mogę sądzić o tem, co inni robią, ale wiem, co mnie zrobić wypada. To też skoro chłopak się uparł i nie chce odejść odemnie, ja odejdę od niego.
— Jakże pani tego dokaże?
— Ucieknę z domu.
— Ucieknie pani? — spytał ze zdumieniem, patrząc na sędziwą twarz, której każdy rys wyrażał niezłomną energię.
— Tak jest, panie, a zresztą i dla mnie będzie tak lepiej. Bo widzisz kochany mój (daruj mi, że tak mówię, ale stara już jestem, a pan jest dobry, rozumiejący człowiek), otóż od śmierci mojego Jonny przychodzą na mnie takie godziny wieczorem zwłaszcza, że się zapominam. Przywiduje mi si, że huśtam dziecko na kolanach, to znowu, że to nie on, lecz jego matka, lub które z rodzeństwa, wszystko to, co już powymierało. Jeśli to dłużej potrwa, to zniedołężnieję do reszty, a oni gotowi nie zamknąć w jednym z tych swoich domów robotniczych. Nie chcę, mój panie, nie chcę stać się podobną do tych biedaków, których trzymają jak w więzieniu i czasem tylko wyprowadzają niby na spacer. Widziałam, jak to wlecze się po ulicach, zalęknione jakieś, osłupiałe. Nie, nie! potrafię jeszcze zarobić na życie. Za młodu nie było żwawszej odemnie dziewczyny i nie bałam się nigdy pracy, a i dziś zostało mi troszkę jeszcze sił. To też umyśliłam sobie, że poproszę waszej dobrej pani o pożyczenie mi jakich 20-stu szylingów, za które kupię różnych drobiazgów, włożę to do koszyka i chodzić będę z tym towarem od domu do domu. Tam u nas wszyscy mnie znają i rozkupią mi wszystko, tak, że kupić będę mogła nowy towar, a nawet oddać pożyczone pieniądze.
— A więc to pani sobie obmyśliła?
— A cóż innego kochany mój, cóż innego obmyślić można w moim wieku. Wiem ja dobrze, że wasi państwo są dobrzy ludzie i wzięliby mnie chętnie na chleb łaskawy... ale ja na to przystać nie możę.
— A jednak przyjdzie czas, że pani będzie musiała przyjąć jakąś pomoc.
— Nie! Kochany mój; spodziewam się, że wystarczę sobie do końca. A przecież nie robię tego przez pychę, ale gdybym żyła z jałmużny póki mam jeszcze trochę sił, to by mi wstyd było, już nie samej siebie, ale wszystkich moich, tych, co w ziemi leżą, to jakbym się ich zaparła.
— Ale przecież Salop ma obowiązki dla pani i powinien się wam odwdzięczyć.
— A toć wiem, mój dobry panie — odparła z uśmiechem — i właśnie dlatego przyszłam, bo nie chcę, aby się kto tak przy mnie marnował. Niepozorny on, ale ma wielki spryt w ręku i jeśli już państwo Boffen tak są dla niego dobrzy, to niechby się uczył na stolarza.
Tu Higdenowa opowiedziała szeroko, jakto Salop umiał strugać różne zabawki dla dzieci i jak się raz z dziesięcioro ludzi zebrało przed chatą, patrząc, jak doskonale naprawił katarynkę wędrownemu grajkowi. To samo było z maglem, który umiał zawsze utrzymać w wybornym stanie, słowem, zdolności miał zdecydowane w tym kierunku i należało go kształcić na stolarza.
Po namyśle Rokesmith musiał przyznać słuszność starej Higdenowej, która obmyśliła wszystko mądrze, logicznie i bez cienia egoizmu. Przełożył więc jej plan państwu Boffen tegoż jeszcze dnia, poczem cały dom zajął się gruntownie przysposabianiem towaru dla Higdenowej i ładowaniem jej koszyka. Nazajutrz zebrali się wszyscy w hali wschodniej dla pożegnania dzielnej kobiety i wyprawienia jej w drogę. Rokesmith i Bella, którzy widzieli się po raz pierwszy od czasu owej stanowczej rozmowy, trzymali się od siebie z daleka, jakby na skutek milczącej umowy i unikali swego wzroku.
— Słówko jeszcze pani Higden — rzekł Rokesmith — niech pani weźmie z sobą ten list, napisany w imieniu pana Boffen i zaopatrzony jego adresem. Gdyby zaszło coś nadzwyczajnego, to ten papier przyda się pani jako świadectwo, że państwo Boffenowie są pani przyjaciółmi. Nie nazwałem ich protektorami pani, bo tego wyrażenia pan Boffen nie uznaje.
— Spodziewam się — zawołał z zapałem stary Noddy — dosyć już mam tych protektorów i patronatów, czy jak się tam to nazywa. I rzecz sama i tytuł są jednako mało warte.
— Nie irytuj się bez potrzeby, — miarkowała go pani Boffen.
— Owszem moja stara, owszem — pozwól mi wypowiedzieć, co o tem pomyślę, perorował z przejęciem były śmieciarz. — Przecież u nas nie można poprostu krokiem stąpić, aby się wnet nie dostać pod jakiś protektorat. Biorę naprzykład bilet na wystawę kwiatów, lub na koncert, gdzie gra muzyka, biorę i płacę za to dobre pieniądze; po jakiegoż dyabła mam dostawać się z tego powodu pod protektorat jakiegoś pana Tomackick... czy lady Stygle. Jeżeli rzecz jest dobra sama w sobie, to nie doda jej wartości żaden protektor, a jeśli jest zła, to jej żaden protektor nie pomoże. Ale u nas tak, buduje się naprzykład jakiś nowy dom lub zakład dobroczynny i mói się o tem tak, jak gdyby cegły i wapno nic tu nie znaczyły wobec protektoratu. Dziwić się doprawdy należy tym protektorom i protektorkom, że pozwalają tak na poniewieranie swych nazwisk, bo dziś żadne pigułki nawet lub pomada do włosów nie mogą się obejść bez protektoratu. Ciekawa rzecz, czy jest gdzie na świecie kraj oprócz naszego, gdzieby bawiono się w podobne sztuczki.
Wylawszy w ten sposób żółć na bezpłodność patronatów, pan Boffen odzyskał swój zwykły humor i udzielił ostatnich rad starej Higdenowej.
— Nasz sekretarz — mówił do niej — miał wyborny pomysł, układając ten list. Bo przecież może się zdarzyć, że pani zachoruje. Tak jest, pani Higden, nie może pani zaprzeczyć przy całym swym uporze, że pani może nagle zasłabnąć, jak każdy inny człowiek.
Higdenowa przyznała mu słuszność i oświadczyła, że przyjmuje list z wdzięcznością i zrobi z niego użytek w razie potrzeby.
— Nie mnie należy się wdzięczność, lecz panu Rokesmithowi, — odrzekł pan Boffen, — ale czy się pani jeszcze nie namyśli na zmianę projektu? Mogłaby pani naprzykład zarządzać domem tam w naszej starej willi, gdzie osadziłem już mego literata z drewnianą nogą, niejakiego Silasa Wegg. Brak tam właśnie gospodyni. Czy nie zechciałaby pani zostać nią, pani Higden?
Ale stara kobieta oparła się tej nawet pokusie. Pożegnała wszystkich, dziękując za pomoc, a gdy przyszła kolej na Bellę, ucałowała ją, mówiąc:
— Bo on kazał pocałować „ładną panią“, mój biedny mały Jonny. — Rokesmith patrzył na to z boku, patrzył na ten pocałunek wyciśnięty na świeżej twarzyczce Belli, w imieniu dziecka, które nosiło fatalne imię Johna Harmon. Stał tak długo zapatrzony, nie zdając sobie sprawy, że stara Higdenowa odeszła już dla rozpoczęcia swej heroicznej wędrówki.

ROZDZIAŁ XV.
Odrzucony.

Bradley Headstone, pasując się bez skutku ze swą namiętną miłością dla Lizy, postanowił wreszcie wszystko jej wyznać. Postanowienie to powziął pod wpływem uczucia, bardzo zbliżonego do rozpaczy, które stało się niejako normalnym stanem jego duszy. Wybrał się więc w tym celu do dzielnicy Mill-Bank, wykradłszy się tym razem w tajemnicy przed czujnem okiem Emmy Peecher. Karol Hexham towarzyszył mu.
— Ta modniarka lalek nie lubi nas obu, — mówił po drodze do Karola.
— Zauważyłem to odrazu, — odparł brat Lizy, — to też musimy wywołać Lizę, lub też zabrać ją po drodze z fabryki, bo inaczej ta mała pokręcona wiedźma będzie się wciąż mieszała do rozmowy i nagada nam impertynencyj.
— I ja tak myślę, — potwierdził Bradley, wciągając nerwowo rękawiczki.
— Mniejsza zresztą o tego potworka, — mówił dalej Karol — wszystko to zmieni się, skoro Liza da panu odpowiedź.
— Więc spodziewasz się, że będzie mi przychylna?
— Ależ naturalnie, — upewniał z młodzieńczą żywością Karol. — Czyż może być inaczej? Wszystko przecie przemawia za panem, stanowisko, rozum, szacunek ludzki, protekcya dla mnie. Nie ulega wątpliwości, że pan masz wszystko za sobą.
— Prócz może twojej siostry, — zauważył ponuro Bradley.
— Cóż znowu! — zaprzeczył Karol, — ja przecie mam ogromny wpływ na Lizę.
— To prawda, że twoja siostra kocha cię bardzo, — potwierdził nauczyciel, chwytając się tej nadziei, jak deski ratunku.
— Ja też nie wątpię, że Liza przyjmie z radością zaszczytną pańską propozycyę i nic panu nie stanie na przeszkodzie...
— Prócz twojej siostry może, — pomyślał Bradley.
Przechodzili właśnie przez City, a niema chyba w świecie smutniejszego widoku, jak ten, który przedstawia to nasze londyńskie City, w chmurny, bezsłoneczny wieczór. Pozamykane sklepy zlewają się z szarością murów kamienicznych, a znany narodowy wstręt do barw żywych i jasnych sprawia, iż cała dzielnica ma wygląd iście żałobny. Szare są i bezbarwne stłoczone domy i kościoły ze swemi wieżycami i dzwonnicami, szare i zadymione ulice, a wszystko zlewa się z ponurym kolorytem nieba, które cięży zda się nad miastem, jak ołowiana kopuła. Stróże i stróżki zmiatają do rynsztoków różne szczątki i resztki, wyrzucone na ulicę w ciągu dnia, a na które czyhają w półcieniu, nędzne, skurczone postacie, wyrzucone także na ludzkie śmietnisko, jako szczątki i resztki. Nędzarze ci grzebią w szmatach i papierach wyrzuconych. Obracają każdy łachman w nadziei, iż odnajdą w nim coś przydatnego na sprzedaż. Wieczory takie bywają w dodatku wietrzne, skutkiem czego piaszczysty kurz zasypuje włosy i oczy przechodniów, przykrywa szarą warstwą całą ich skórę. To też najwykwintniejszy człowiek nie wygląda korzystnie, spędziwszy czas jakiś w tych warunkach na rogu ulicy, w oczekiwaniu na kogoś, co właśnie uczynili Karol i Bradley Headstone, czekając na wyjście Lizy z pracowni. — Spostrzegła ich zaraz i podeszła ku nim trochę zdziwiona.
— Co robisz tu, Karolu? — spytała brata.
— Przyszliśmy cię zabrać ja i pan Headstone, — odparł chłopak, — czy nie zechcesz przejść się z nami, oczywiście nie po tej ulicy, ale tam dalej w stronie kościoła, gdzie jest cmentarz.
Liza zgodziła się niechętnie. Bradley nie śmiał iść przy niej i trzymał się raczej Karola, postępując przy nim sztywnie i w milczeniu. Weszli na dziedziniec kościelny, prowadzący na cmentarz, który umieszczony był nieco wyżej od poziomu ulic i wznosił się ponad nie nakształt zielonego skweru, ogrodzonego kratą. Tu rozpoczęli wędrówkę, krążąc dokoła cmentarza, a rozmowa nie kleiła im się. Wreszcie Karol oznajmił bez ogródki siostrze, że Bradley ma jej powiedzieć coś ważnego i odszedł, mimo jej protestów, zostawiając ją sam na sam z nauczycielem.
Chwila upłynęła, zanim Bradley zdobył się na przerwanie milczenia. Mówić zaczął ciężko i z przymusem, bo każde zbliżenie się do Lizy, ogłuszało go niejako, odbierając mu pewność siebie.
— Przyszedłem tu wyłącznie dla pani, ale czuję sam, w jak niekorzystnem świetle przedstawiam się dzisiaj. To tak zawsze, gdy jestem przy pani. Nie umiem wyrazić tego, cobym chciał wypowiedzieć. To wszystko przechodzi moje siły. Czuję, wiem dobrze, że w pani jest moja zguba.
Liza zadrżała mimowoli na dźwięk tego głosu, tchnącego namiętnością i rozpaczą.
— Tak jest! pani mnie zgubiła. Od chwili, gdym panią spotkał, nie ma we mnie nic... w głowie mam pustkę, tracę wiarę w siebie i panowanie nad sobą i pani to wszystko sprawia, ilekroć jestem przy niej.
— Bardzo mi przykro, że wyrządziłam panu tyle złego, ale to doprawdy mimowoli, — rzekła niepewnie Liza.
— Ot widzi pani i teraz, zamiast otworzyć pani serce, zachowuję się tak, jakbym chciał robić wyrzuty, a to przecież niema sensu. Ale ja przy pani rozum tracę.
Zamilkli i okrążyli raz jeszcze cmentarz, nie mówiąc do siebie ani słowa. Bradley walczył z sobą, spoglądając na ciemne, nieoświecone okna kościoła, jakby spodziewał się z tamtąd jakiejś rady.
— Nie, nie, to się nie może tak skończyć. Pani musi uwierzyć, że nie jestem taki lichy, marny człowiek, na jakiego wyglądam. Są przecie ludzie, którzy znają moją wartość i cenią mnie wysoko, stanowisko moje budzi w niejednym zazdrość.
— Nie wątpię o tem, panie Bradley, mówił mi o tem nieraz Karol.
— A czy wie pani — mówił dalej Bradley, — że znam pewną osobę młodą, inteligentną, bardzo uzdolnioną, która przyjęłaby mnie z całą gotowością, gdybym jej oświadczył moje uczucia.
— Czemuż pan tego nie zrobi?
— Chciałem! dawniej, nim panią poznałem, to też prawdziwe szczęście, żem tego nie zrobił, bo dziś potargałbym te węzły bez wahania.
Liza spojrzał na niego ze strachem.
— Choćbym sam tego nie chciał, stargałbym te węzły i każde inne, byle zbliżyć się do pani. Zamknięty w więzieniu, przeniknąłbym przez mury z łoża śmiertelnego powstałbym, aby upaść ci do nóg.
Dzika energia, z jaką wygłaszał te wyznania miała w sobie coś groźnego: zatrzymał się, aby uderzyć ręką o mur ceglany, otaczający cmentarz, jakby go chciał pokruszyć.
— Człowiek nie zna siebie — mówił dalej. — Nikt nie wie, co w nim tkwi, dopóki godzina nie nadejdzie. Są tacy, dla których godzina ta nie nadchodzi nigdy. Szczęśliwi! o, szczęśliwi! Dla mnie chwila, w której panią ujrzałem, stała się tym momentem. Od tej chwili niema już tu spokoju — powtarzał, uderzając się w piersi. — Burza, straszna burza... to pani dzieło.
— Dosyć panie, dosyć — przerwała Liza. — Nie mówmy już o tem, będzie to lepiej i dla pana i dla mnie.
— O nie, nie, za dużo cierpiałem. Musi pani wysłuchać mnie do końca. Zaczekajmy jeszcze chwilkę, aż odejdzie latarnik.
Ustąpiła, bo czyż mogła zrobić inaczej? Płomyki latarni gazowych wytrysły tu i ówdzie w ciemności, a oni rozpoczęli znowu swój męczący spacer.
— Pani przecie dobrze wie, że ją kocham. Nie wiem, czem jest dla innych to uczucie, ale dla mnie znaczy tyle, co zupełna utrata własnej wolności. To jest straszna siła, z którą walczyłem, ale której się oprzeć nie mogę. W pani jest ta siła. Pani może mnie wciągnąć w topiel, w ogień, posłać na szubienicę, na każdy rodzaj śmierci, jakiby pani wybrała, dlatego mówiłem przed chwilą, że mnie pani zgubiła. Ale z drugiej strony, gdyby mnie pani przyjęła, mogłaby mnie pani tak samo pociągnąć do wszystkiego, co dobre; spełniałbym lepiej jeszcze swoje obowiązki, zyskałbym większy jeszcze szacunek ludzki; a pani byłaby ze mnie dumna. Brat pani znalazłby we mnie opiekę, oparcie, żylibyśmy wszyscy razem, pracowali wspólnie. Wiem, że to wszystko nie dosyć, że nie mówię tego, co należy... ale gdyby pani widziała, jakie to wszystko jest prawdziwe. Proszę nie odpowiadać zaraz. Obejdźmy jeszcze raz dokoła cmentarz.
Ustąpiła i tym razem, a gdy powracali znowu na to samo miejsce i stanęli pod latarnią — Bradley rzekł:
— A więc?
Słuchał uważnie, skupiając całą siłę woli dla usłyszenia i przyjęcia tej odpowiedzi.
— Jestem panu wdzięczna z całego serca i spodziewam się, że znajdzie pan inną kobietę godną siebie, która da panu tyle szczęścia, na ile pan zasługuje... ale ja nie mogę.
— Czy się pani dobrze zastanowiła? — szepnął głucho Bradley. — Czy nie zostawi pani sobie trochę czasu do namysłu?
— Nie panie, to zbyteczne.
— Czy jest pani pewna, że pani nie zmieni zdania?
— Zupełnie pewna.
— W takim razie — syknął, zwracając się do niej twarzą i uderzając w mur pięścią tak silnie, że zdarł sobie skórę prawie do kości — proś pani Boga, żebym go nie zabił.
Wyglądał w tej chwili tak strasznie, że Liza krzyknęła i chciała uciekać, ale on chwycił ją za ramię.
— Proszę mnie puścić!
Odwróciła głowę i na szczęście dla siebie nie widziała rysów jego, ściągniętych w straszliwym skurczu. Opanował się nadludzkim wysiłkiem woli i naraz twarz jego powlekła się kamienną niewzruszoną maską, jakby zastygłą w śmierci.
— Niech pani nie ucieka, wszak jestem już spokojny.
Zażądała znów, by ją puścił i spojrzała mu w oczy z wielkim spokojem i godnością. Nigdy jeszcze nie wydała mu się tak piękna; ale spuścił oczy przed jej wzrokiem. Puścił jej ramię i skrzyżował ręce na piersiach.
— Tak! Naturalnie — mruknął. — Wiedziałem dobrze, że to on. Ten pan... Wrayburne.
— Co! co! — przerwała mu Liza. — A więc to jemu grozisz pan w przystępie szału?
Zagryzł wargi, ale nie zaprzeczył.
— Powiedz pan wyraźnie, czy to panu Wrayburne groziłeś pan przed chwilą?
— Nie groziłem nikomu, a tylko...
Liza spojrzała mimowoli na jego rękę zakrwawioną od uderzenia o mur, spostrzegł to i otarł krew rękawem.
— Nie groziłem nikomu — powtórzył — chociaż wiem, że pani przyjmuje tego pana i słucha go pani z przyjemnością, nie tak, jak mnie.
— Pan Wrayburne okazał mi dużo dobroci i względności w dniu śmierci mego ojca.
— Tak, naturalnie, to jest bardzo względny pan i pełen dobroci.
— Zresztą pan go nie znasz, cóż panu do niego? — oburzała się Liza.
— Owszem, znam go i obchodzi mnie on bliżej, niż pani myśli.
— Dlaczego?
— Bo to dla niego i przez niego pani mnie odrzuca. Wiedziałem o tem z góry, idąc tutaj, widzę go jeszcze pomiędzy sobą a panią, wiedziałem z góry, co mi pani odpowie, a przecież przyszedłem tu i mówiłem z panią, czując, że się poniżam. Gdyby pani wiedziała, jak nisko upadłem we własnych oczach!
Liza czuła się dotknięta, ale milczała, bo żal jej było jednocześnie tego człowieka, na którego mękę musiała patrzeć.
— Godność ludzką, szacunek, jaki miałem dla siebie, wszystko podeptał ten człowiek.
— Ależ pan się myli, pan jest w błędzie.
— Wcale nie. Rozmawiałem z nim, a on już wtedy lekceważył mnie, bo wiedział co się stanie.
— Skądże znowu? ależ to obłęd.
— Nigdy nie byłem przy zdrowszych zmysłach i zdaję sobie doskonale sprawę ze znaczenia moich słów. I niech pani sobie zapamięta, że ja nikomu nie grożę... gdyby jednak coś się stało... niech mi pani winy nie przypisuje, bo ja tylko zestawiam fakty.
W tej chwili nadszedł Karol, Liza rzuciła się ku niemu z radością, a i nauczyciel oparł ciężko rękę na ramieniu swego ucznia.
— Powracam do siebie — rzekł — i nie staraj się ze mną widzieć, aż jutro rano, zastaniesz mnie w szkole, jak zwykle.
Odwrócił się i odszedł bez pożegnania.
— Co mu zrobiłaś? — spytał szorstko Karol, który zauważył odrazu, że rozmowa nie poszła pomyślnie. — Czemu nie odpowiadasz, czy straciłaś mowę?
Pociągnął ją za rękę tak brutalnie, że Liza wyrwała mu się, mówiąc:
— Uważaj na siebie Karolu i nie mów do mnie takim tonem.
— Nie zawracaj mi głowy twoimi tonami, a powiedz lepiej, dlaczego pan Headstone odszedł taki zagniewany.
— Musisz wiedzieć, co mi zaproponował.
— Naturalnie że wiem, chce się z tobą ożenić.
— Lecz ja musiałam mu odpowiedzieć, że to się stać nie może.
— Musiałaś? Dlaczego musiałaś? Czy nie rozumiesz tego, że on jest tysiąc razy więcej wart od ciebie?
— Przyznaję mu to chętnie, ale nie kocham go i nigdy za niego nie wyjdę.
— Ładna z ciebie siostra, nie ma co mówić, A czy pomyślałaś o mnie i czem byłoby to dla mojej karyery?
— Nie chcę ci robić wyrzutów Karolku, ale sam przyznasz...
— Co mam przyznać?... Widzę tylko, że chcesz shańbić mnie i robi ci to przyjemność. Człowiek, którego wszyscy nazywają ozdobą szkolnictwa, zniża się do ciebie i chce cię podnieść, wydobyć z tego błota, a ty robisz jakieś ceregiele.
— Ależ nie, Karolu, powiedziałem mu tylko, że życzę mu, aby znalazł inną, godniejszą odemnie.
Cierpliwość, z jaką Liza znosiła jego wyrzuty, a może pamięć na dawne dziecinne lata, zmiękczała na chwilę twarde serce samolubnego chłopca.
— Słuchaj Lizo, — rzekł — nie spierajmy się, i posłuchaj spokojnie, co ci powiem.
— Przecież słucham cię, nawet wtedy, gdy mówisz mi przykre słowa.
— Bo widzisz, nie doprowadzaj mnie do ostateczności swoim uporem. Bradley Headstone wszystko dla ciebie gotów poświęcić, chociaż nic nie zyska, żeniąc się z tobą.
— Właśnie to samo mówię.
— Nauczycielka z naszej szkoły, panna Peecher, młoda, ładna, wykształcona panienka, ginie poprostu za nim, wszyscy o tem wiedzą. Stokroć byłoby dla niego korzystniej ożenić się z nią, niż z tobą, a on daje tobie pierwszeństwo.
— Nie kocham go.
— Dajmy temu pokój; ale zastanów się jeszcze nad jednym, zdaje mi się, najważniejszym powodem, dla którego nie powinnaś mu odmawiać. Bradley Headstone zajdzie wysoko, wszyscy mu to przepowiadają. Skoro zostanie moim szwagrem, będzie mógł i mnie zaprotegować, on, który już tyle dla mnie zrobił. Musisz więc odwołać swoje słowa, a ja powiem panu Headstone, że zmieniłaś zdanie i że zgadzasz się wyjść za niego. No, i czemuż nie odpowiadasz? Czy mowę straciłaś?
— Wołałabym nie robić ci przykrości Karolku, ale nie zmienię ani słowa z tego, co powiedziałam panu Headstone.
— I to się nazywa dobra siostra, — krzyknął brutalnie chłopak, odpychając ją tak silnie, że się prawie zatoczyła.
— Uważaj na siebie Karolku, wszak już oto drugi raz prawie, że mnie uderzyłeś. Wiem, że nie zrobiłeś tego umyślnie, ale w każdym razie...
— Bo nie zniosę tego dłużej, rozumiesz? Wiem bardzo dobrze, co to znaczy. Chodzi ci o tego pana Wrayburne. Nie ożeni się z tobą nigdy, twój Wrayburne.
— Karolku! na pamięć lat dziecinnych, nie znieważaj mnie.
— To ty chcesz mnie i siebie wciągnąć w poniewierkę, shańbić chcesz nas oboje, ale ja na to nie pozwolę. Możesz sama nurzać się w błocie, ale mnie już w to błoto nie wciągniesz, to też pamiętaj, że od dziś wszystko między nami zerwane.
— Cofnij twoje słowa, a zapomnę o nich, — rzekła z powagą Liza, — nie potrzebujesz mnie przepraszać, powiedz tylko, że nie wierzysz sam w to, coś powiedział.
— Cofnąć moje słowa? Nigdy, powtórzę owszem po stokroć, że jesteś złą siostrą, dziewczyną do gruntu zepsutą, bez serca, bez duszy.
Mówiąc to, niewdzięczny chłopak, wyciągnął ręce, jak gdyby chciał raz jeszcze odepchnąć siostrę, poczem odwrócił się od niej i pobiegł ku miastu. Liza stała czas jakiś, patrząc za nim, dopóki nie zniknął, poczem odtajało w niej wszystko to, co było zakrzepłe pod wpływem mroźnego samolubstwa, jakiego dowiódł jej brat w całem tem zajściu, oparła się więc o mur cmentarny i zaczęła płakać. Człowiek jakiś nadszedł właśnie i przeszedł obok niej, starzec z siwą brodą, ubrany w długi, wytarty chałat i kapelusz z szerokimi brzegami. Był to stary żyd, którego Liza poznała za pośrednictwem Jenny. Nie poznał jej, mimo to zatrzymał się, widząc płaczącą kobietę.
— Co wam jest? — przemówił do niej — czy nie mógłbym wam w czem pomódz?
Liza podniosła głowę i nazwała go po imieniu. Był to bądź co bądź ktoś życzliwy.
— Panie Riah — rzekła przez łzy. Riah zadziwił się mocno.
— To pani. No! A ja myślałem, że mówię do nieznajomej. Co się pani stało?
— Brat mój poróżnił się ze mną i wyparł się mnie.
— No! to niech pani zapomni o nim, to niedobry, niewdzięczny chłopak... ja panią do domu odprowadzę.
Liza zgodziła się na to i wyszli oboje z placu, okalającego cmentarz. Zaledwie jednak znaleźli się na głównej ulicy, zjawił się, jak z pod ziemi Eugeniusz, pytając poufale:
— Co się stało, Lizo! Czekam tu na ciebie od godziny, włócząc się tu i tam, jak stary tandeciarz.
Ostatnie słowa wyrzeczone zostały pod adresem starego Riah, którego poufałe zbliżenie się do Lizy nie podobało się Eugeniuszowi. Ale Liza pod świeżem wrażeniem gróźb, rzuconych przez Bradleya Headstone, zadrżała z trwogi.
— O proszę, odejdź pan, panie Wrayburne, pan Riah odprowadzi mnie do domu.
— Odejść? ani mi się śni, czekam tu przecie umyślnie na ciebie. Zjadłem obiad w sąsiedniej restauracyi i czatuję tu od godziny. Ale czemu się tak spóźniłaś?
— Nie mogę panu teraz nic powiedzieć, panie Wrayburne, ale proszę pana na wszystko, odejdź pan i strzeż się pan, o strzeż...
— Cóż to znowu za awantury arabskie, kogo i czego mam się obawiać, a przedewszystkiem, cóż to za nowego opiekuna znalazłaś sobie, Lizo?
— To przyjaciel panie, dobry znajomy, który odprowadzi mnie do domu.
— Powiedz temu przyjacielowi, że ja go zastąpię, a po drodze opowiesz mi wszystko, Lizo.
— Chodzi tu o jej brata — rzekł wreszcie stary żyd — mieszając się do rozmowy.
— O jej brata? i cóż tam znowu zmalował ten godny braciszek?
Nikt mu na to nie odpowiedział i zatrzymali się wszyscy troje. Riah nie myślał ustępować, gotów stać tak całą noc z bierną cierpliwością, właściwą ludziom jego rasy. Eugeniusz, który spotykał go już, jak wszystkich, co wchodzili w życie Lizy — rzekł żartobliwie:
— Zechciej czcigodny panie Riah powrócić do swych obowiązków w synagodze.
— Przepraszam — odrzekł Riah — ale odejdę dopiero wtedy, gdy ta pani tego zażąda.
— Nie, nie żądam tego wcale panie Riah, a pan panie Wrayburne, nie chciej mię posądzać o niewdzięczność. Jestem tylko bardzo nieszczęśliwa. Och, na miłość Boską, pamiętaj pan o mojej przestrodze.
— A skoro niema innej rady — rzekł swobodnie Eugeniusz — odprowadzimy panią obaj. Pan Riah z jednej strony, a ja z drugiej.
Znał dobrze władzę swoją nad nią i wiedział, że nie zażąda od niego naprawdę, by od niej odszedł. Towarzyszył więc jej, nie troszcząc się o sąsiedztwo żyda, który szedł z nimi w milczeniu.
— I cóż tam Lizo? — spytał, pochylając się nad nią, przed kim to radzisz mi się wystrzegać.
— Ten nauczyciel, pan wie, on pana nienawidzi.
Eugeniusz zaśmiał się, biorąc rzecz całą bardzo lekko. Zrozumiał, że Liza boi się o niego i dlatego nie chce pokazywać się na ulicy w jego towarzystwie, że jednak niepokoiłaby się, gdyby jej znikł nagle z oczu, szedł więc obok niej swobodny, wytworny, uważny na każde jej słowo. Cóż dziwnego, że po scenie, którą przeżyła przed chwilą, wobec niskiego samolubstwa brata i brutalnej złości odrzuconego konkurenta, postępowanie Eugeniusza było dla niej jakgdyby przebłyskiem świetlanym czarodziejskiego świata, do którego wstępu broniły jej gniew, zawiść i wszystkie niskie namiętności, sprzymierzone zda się przeciw niej. Doszedłszy do mieszkania, Liza pożegnała obu swych towarzyszy i powróciła do siebie.
— Bardzo obowiązany za pańskie towarzystwo, panie Riah, — rzekł Eugeniusz do żyda, — ale teraz zmuszony jestem pożegnać pana.
— I ja także życzę panu dobrej nocy, — odparł Riah, — a i ja radziłbym, żeby pan brał życie trochę poważniej.
— Ja zaś pragnąłbym, abyś je pan brał trochę lżej, — rzekł na to Eugeniusz.
A przecież, powracając do domu, zamyślił się sam głębiej, niż tego pragnął.
Mortimer miał słuszność, powtarzał sobie w duchu, pytając, dokąd dążę i gdzie mnie to zaprowadzi. A zresztą przyszłość to pokaże.
Stary Riah tymczasem odpoczął przed mieszkaniem Jeanny Wren i ruszył w dalszą drogę, przesuwając się przez ciemne ulice, w swej długiej wschodniej sukni, jak widmo wieków minionych.


CZĘŚĆ TRZECIA.

ROZDZIAŁ I.
Słodka rocznica.

Alfred i Sotronia Lammie obchodzić mieli uroczyście pierwszą rocznicę swego ślubu a całe grono znajomych i przyjaciół, zaproszone na obiad rodzinny, gotowało się do wzięcia w nim udziału. A więc mały pan Twemlow ubierał się w swem mieszkaniu nad stajnią, z której do uszu jego dochodziły odgłosy, nasuwające mu niekorzystne dla jego własnej osoby porównania. Tam na dole parobek stajenny czyścił konie, obmywał je, polerował im kopyta, szczotkował im szerść aż do nadania jej błyszczącego połysku — biedny zaś mały dżentlmen nie miał nawet cienia służącego, któryby mu oddał podobną usługę, był zaś tak już zmęczony, zżyty, zardzewiały, że myślał chwilami z pewną zazdrością o swych sąsiadach ze stajni. Zdawało mu się wtedy, że dałby się chętnie uwiązać u ściany, byle tylko, nie ponosząc żadnego trudu, odświeżonym zostać, jak przystało, na dzisiejszą wizytę. Że jednak marzenie to było nieziszczalne, dokonać musiał sam nużącego dzieła, a ułożywszy wreszcie przyzwoity węzeł od krawata i nasunąwszy na ręce mankiety, gotów był do wyjścia. Myśląc o słodkiej rocznicy, biedny mały stary dżentlmen, nie mógł oprzeć się uczuciom tęsknego żalu na wspomnienie o niewiernej, która zdradziła go niegdyś w czasach, gdy włosy jego nie były jeszcze przyprószone siwizną. Nie wiedział i nie miał się nigdy dowiedzieć, jak posępnego losu uniknął, nie łącząc się z mniemaną czarodziejką, która była w gruncie krokodylem bez serca, opancerzonym łuską nieprzepuszczalną dla wszelkich wrażeń uczuciowych. Z myślą więc o niej stanął u progu pomieszkania państwa Lammie w chwili właśnie, gdy zatrzymała się przed tymże progiem kareta lady Tippins. Sędziwa trzpiotka, przyjęła wysiadając ramię grzecznego dżentlmena i weszła z nim na schody, unosząc szeleszczące spódniczki w mniemaniu, że paralityczne drżenie jej nóg, przypisane zostanie wrodzonej żywości, cechującej czarującą staruszkę i wzięte będzie za rodzaj dobrowolnego podrygiwania. Przybywszy na miejsce, lady Tippins wyładowała olbrzymi zapas zalotnej elokwencyi, zwracając się po kolei do wszystkich obecnych.
— Jakże się pani miewa, droga pani Lammie, a czy prędko wyjeżdżacie wraz z mężem do tej bajecznej majętności. Jakże się to nazywa? Warweck, czy Krowt-roy, czy coś w tym rodzaju? A, otóż i Mortimer, zdrajca niewdzięczny, którego musiałam wykreślić z listy moich wielbicieli. A pan, panie Wrayburne, po co pan właściwie przyszedłeś, skoro wiadome jest z góry, że pan do nikogo słowa nie powiesz. Witam pana Weneering, cóż tam słychać w parlamencie? Czy to prawda, że pańska żona chodzi na wszystkie posiedzenia i dusi się codziennie na galeryi, przysłuchując się mowom tych panów? Ale, ale panie Weneering, czemuż to pan nie przemówiłeś dotąd w izbie ani słowa? Konamy tu wszyscy z ciekawości, a paneś dotąd ust nie otworzył. Jak się pani ma, panno Podsnap! Gdzież to Pa, i Ma... niema ich? a to szkoda... Miło mi widzieć pana, panie Boots... pan Brewer przyszedł także, jesteśmy więc w komplecie.
Następnie rozkoszna dama przyłożyła do oczu lornetkę i spojrzała w stronę, gdzie stał Fiedgeby.
— Tego nie znam — oświadczyła głośno.
Alfred, starannie wyświeżony i błyszczący, ujął pod ramię nieśmiałego młodzieńca i przywiódł go do lady Tippins. Fledgeby wyglądał z początku tak, jakby chciał coś powiedzieć, następnie jakby nie chciał nic mówić. Na twarzy jego odbity się kolejno: zamyślenie, smutek i bezgraniczna rezygnacya. Ostatecznie nie wyrzekł ani słowa, za to, cofając się, zawadził o Bootsa, okrążył Brewera i zatoczył się wreszcie w ustronny zakątek salonu, szukając uporczywie na gładkich policzkach wymarzonych faworytów. Zanim wszakże utwierdził się raz jeszcze w przeświadczeniu, że żaden zarost nie ukazał się na jego twarzy w ciągu ubiegłych pięciu minut, Alfred Lammie ujął go znów pod ramię i powlókł do pana Twemlow, upewniając tego ostatniego, że Fledgeby marzy już oddawna o poznaniu swego krewnego.
Twemlow wyciągnął do niego rękę ze zwykłą uprzejmością.
— Pańska matka była moją kuzynką,
— Słyszałem coś o tem — odparł Fledgeby.
— Pan mieszka w Londynie?
— Tak, panie.
— I zapewne lubi pan to miasto?
Ale Fledgeby uczuł się obrażony tem twierdzeniem i oświadczył brutalnie, że nie cierpi tego miasta. W tem miejscu Alfred Lammie wmieszał się do rozmowy i przeniósł ją na teren ogólny. — Podano zresztą obiad wykwintny, okazały, a przecież unosiła się nad stołem jakby koczownicza atmosfera. Pan Weneering przyprowadził z sobą swego lokaja chemika, który stał za jego krzesłem, wprost naprzeciw gospodarza domu i jego służącego. Obaj ci służący należeli do dwóch odrębnych kategoryi, z których jedna nie ufa własnym panom, druga znajomym swych panów. Lokaj Alfreda Lammie należał do pierwszego typu, a na twarzy jego malowało się zdumienie, a nawet zgorszenie, z powodu, iż policya nie aresztowała dotąd tego, na którego usługach pozostawał. Lady Tippins jadła żarłocznie, nie opuszczając żadnej potrawy, ani przystawki, a w międzyczasie starała się dobywać iskierki dowcipu z Mortimera Lightwood, zowiąc go niezmiennie niewiernym swym kochankiem. Było rzeczą z góry ukartowaną, iż Lightwood zasiadać miał zawsze naprzeciw trzpiotowatej staruszki, która umiała go wyciągnąć na ciekawe opowiadania.
— Uwodzicielu! — zaczęła wesoła dama, potrząsając swą końską twarzą — dlaczego nie opowiesz nam dalszego ciągu historyi o tym utopionym człowieku, którego imię było w ciągu ubiegłego roku tak sensacyjnie popularne. Zaszło tam podobno znów coś nowego.
— Nic o tem nie wiem, łaskawa pani.
— Kłamiesz przeniewierco, słyszałam przecież od twego złoconego śmieciarza o jakiejś dziewczynie, która znikła nagle w niewytłómaczony sposób, co ma mieć związek ze sprawą Johna Harmon.
— Skoro pani już o tem słyszała, to może pani zechce opowiedzieć nam przebieg tego zdarzenia.
— Potworze bez serca! przecież to ty jeden znasz szczegóły.
Pan Alfred Lammie zabrał głos i dodał od siebie, że słyszał coś istotnie o nowej fazie, w jaką weszła sprawa Johna Harmon.
— Upewniam państwa, że nie mam nic do powiedzenia — bronił się Mortimer, któremu w gruncie szło o Eugeniusza, ale przyjaciel jego trącił go nieznacznie w ramię, szepnąwszy niedbale:
— Ależ owszem, powiedz im.
— Przynajmniej nic, coby zasługiwało na uwagę — zakończył Mortimer.
Wówczas Boots i Brewer podnieśli błagalne okrzyki, upewniając, że rzecz musi bezwarunkowo zasługiwać na zainteresowanie.
— Spiesz się, Mortimerze — dorzucił głośno już Eugeniusz, poczem zagłębił się w krzesło z twarzą urażoną, rzuciwszy wprzód nienawistne spojrzenie lady Tippins, która nie omieszkała go nazwać swoim drogim niedźwiadkiem.
Przynaglony przez wszystkich Mortimer zaczął opowiadać.
— Przypominacie sobie państwo zapewne, że trup Johna Harmona wyłowiony został przez pewnego człowieka, którego oskarżono następnie o zamordowanie tegoż Harmona. Sprawiedliwość nie mogła go wszakże pociągnąć do odpowiedzialności, ponieważ człowiek ów utonął także. Zostawił jednak dzieci, syna i córkę.
Tu Mortimer zająknął się trochę. Nie czuł się swobodny, mówiąc o Lizie w obecności Eugeniusza.
— Cóż dalej? — wołało towarzystwo.
— Otóż dzieciom tym spadło nagle, jak z nieba, urzędowe odwołanie, dokument prawny, zawierający rehabilitacyę ich zmarłego ojca. Przysłano go na ręce mego klijenta, pana Boffen, gdy jednak ten polecił mi odszukanie córki zmarłego dla wręczenia jej tego dokumentu, nie mogłem tego dokazać.
— Dlaczego? — pytali jednocześnie Boots i Brewer.
— Ponieważ ta osoba znikła niespodziewanie.
— Znikła! — zabrzmiało powszechne echo.
— Rozwiała się, jak mgła — stwierdził Mortimer, rzucając niespokojne spojrzenie w stronę Eugeniusza.
— Jeśli tak dalej pójdzie — zauważyła lady Tippins, — nikt z nas nie może być pewny dnia, ani godziny.
Pani Weneering wyraziła swój niepokój z powodu niemowlęcia, które zostawiła w domu, bo wobec tych tajemniczych historyi można się wszystkiego spodziewać, Weneering zaś zapytał kategorycznie tonem, jakim się stawia wniosek w parlamencie, czy zniknięcie to nastąpiło pod przymusem, czy dobrowolnie.
— Nie, nie, — zaprzeczył Eugeniusz z niezwykłą, jak na siebie, żywością. — Zniknięcie to było absolutnie bezwzględne, ale całkiem dobrowolne.
Na tem zakończyła się sprawa, która ustąpiła miejsca okolicznościowym przemówieniom.
Pierwszy zabrał głos Weneering, bo któż miał większe od niego prawo do złożenia życzeń małżonkom Lammie, którzy poznali się i połączyli przy jego stole. Zacząwszy od złożenia życzeń, mówca przeszedł nieznacznie do pamiętnych dla siebie zdarzeń, dotyczących jego własnych wyborów do parlamentu, a wymieniwszy imiennie wszystkich tych, którzy poparli jego kandydaturę, złożył im za to dziękczynienia. Na zakończenie sławić zaczął własną małżonkę, jako najdawniejszą przyjaciółkę Sofronii Lammie.
Wreszcie, nie wiedząc dokładnie, jak wycofać się z tego oratorskiego wstępu, Weneering zahamował „ex promptu“ bieg swego Pegaza, mówiąc ni stąd ni zowąd:
— Niech cię Bóg błogosławi, mój drogi Lammie...
Alfred nie pozostał, oczywiście, dłużny z odpowiedzią. Wyglądał dziś świetniej jeszcze, niż zwykle, markując niejako wszystkie charakterystyczne cechy swej urody, jako to: nos za duży, zęby za białe, uśmiech za szeroki, aby był szczery, wyraz oczu zbyt twardy, aby miał być udany.
W czasie przemówienia mały pan Twemlow odwracał się parę razy w stronę Sofronii, w przekonaniu, że ta zadała mu jakieś pytanie. Za każdym razem wszakże pani Lammie rozmawiała z kim innym. Twemlow więc wreszcie doszedł do przekonania, że się omylił. A jednak w chwili, gdy mieli wstać od stołu, usłyszał całkiem wyraźnie swoje nazwisko.
— Panie Twemlow.
Odwrócił się do niej z galanteryą, ale Sofronia patrzyła w talerz, mimo to, usłyszał jej dalsze słowa.
— Nie patrz pan na mnie, ale posłuchaj mnie pan i zrób o co cię proszę. Po obiedzie staraj się pan usiąść przy mnie pod jakimbądź pretekstem. Masz pan duszę prawdziwego dżentlmena, więc mogę panu zaufać.
— Wielki to zaszczyt dla mnie.
— Nie dziw się pan mojemu zachowaniu, które będzie niezgodne z mojemi słowami. Muszę uważać na siebie, bo jestem pilnie strzeżona, a nie chcę, aby kto nas podsłuchał.
Nad wyraz zdziwiony Twemlow przesunął ręką po czole, ona oparła się o poręcz krzesła i zamilkła. Po obiedzie dopiero zasiadła z boku przy małym stoliczku, zarzuconym albumami i zaprosiła małego dżentlmena, by zajął przy niej miejsce. Towarzystwo rozproszyło się po salonie. Boots i Brewer krążyli dokoła lady Tippins, jak ćmy dokoła żółtej woskowej świecy, do której ta dama była uderzająco podobna, Alfred z uśmiechem Mefista na ustach czuwał nad Fledgebym i Georgianą, których posadził, oczywiście, przy sobie, starając się jaknajusilniej o doprowadzenie ich do czułych wynurzeń. Sofronia mogła wreszcie zacząć swoje zwierzenia.
— Ten Fledgeby, to pański kuzyn? — rzekła półgłosem.
— Tak, ale mimo to, nie znam go wcale.
— Istotnie niema powodu pysznić się z takiego pokrewieństwa.
— Nie rozumiem pani.
— Nie gniewaj się pan i nie dziw się pan niczemu; musimy udawać, że rozmawiamy o rzeczach obojętnych. Ale tu knuje się ohydna intryga. Jak się panu podoba ostatnia fotografia mego męża?
— Ogromnie podobna — odparł podniesionym głosem Twemlow.
— I ja tak myślę — odrzekła Sofronia. — Pan znasz Georgianę Podsnap, to właśnie o nią chodzi. Musiał pan uważać zabiegi o nią tego pańskiego kuzyna.
— Nie uważałem.
— Prawda, że Alfred go wyręcza, a i ja sama pomagałam mu w tem. Ale teraz... Proszę pana, abyś zechciał uszanować moje uczucia i nie zdradził mnie, choćbyś miał potem mną pogardzać. Musisz pan ocalić to dziecko.
— Jakie dziecko?
— Georgianę. Czyż pan nie rozumiesz, że będzie to dla niej zguba, jeśli dostanie ją ten Fledgeby. Ja nie mogę nic z powodu mego męża, a ona jest taka ufna, bezbronna.
— Cóż mam robić? — spytał Twemlow, który zaczynał rozumieć,
— Ostrzeż pan jej ojca.
Alfred Lammie przystąpił w tej chwili do żony, a ona podsunęła ze swobodnym uśmiechem nową fotografię przed oczy swego sąsiada.
— Ta zupełnie nieudana, nieprawdaż? poza sztywna.
— Sztywna? — powtórzył mały dżentlmen.
— Pokaż panu lepiej swoją fotografię, droga Sofronio.
— Zaraz to uczynię, drogi Alfredzie.
Drogi Alfred powrócił na swoje stanowisko, a żona jego ciągnęła dalej swoje zwierzenia.
— Ostrzeż pan jej ojca, to człowiek próżny, a zresztą imponuje mu pańskie pokrewieństwo z lordem Snigdsworth. On panu wierzy. Powiedz mu pan, że Georgiana spotyka u nas złe towarzystwo. Że ja sama...
— Pani?
— Tak, ja, że trudnię się kojarzeniem małżeństw. Jest to, niestety, aż nadto prawdziwe. Ale nie chcę poświęcić tej małej. Bo to takie dobre, wdzięczne stworzenie... przywiązała się do mnie naprawdę.
— I cóż tam rozpatrujecie tak długo? — spytał Alfred.
— Pokazuję panu Twemlow fotografie naszych mężów stanu.
— Pokaż więc mu i Weneeringa.
— Oczywiście. Nieprawdaż, jak dobrze trafiony? Wyborna fotografia. Zatem powiesz pan ojcu Georgiany, że ja jestem kobieta niebezpieczna, chytra i przebiegła, że Georgiana powinna ze mną zerwać. Jeśli się pan zgadzasz, zamknij pan to album, a będę wiedziała, że dotrzymasz mi słowa, nie żądam innej obietnicy.
Twemlow przyłożył do oczu lornetkę, którą nosił zawsze przy sobie i zdawał się przypatrywać z uwagą rysom Alfreda Lammie, uwiecznionym na fotografii.
— Nie mów pan źle o nas innym ludziom, — mówiła Sofronia — oszczędź Alfreda, bo, mimo, że cała ta rocznica jest komedyą, jest on, bądź co bądź, moim mężem.
Mówiąc to, Sofronia powstała, a Twemlow przypatrywał się jeszcze fotografii.
Nagle lornetka wypadła mu z rąk i zwisła wzdłuż ciała, a wówczas mały dżentlmen zamknął album z taką energią, że lady Tippins zadrżała i wydała okrzyk oburzenia. Goście zaczęli się żegnać, winszując raz jeszcze gospodarstwu słodkiej rocznicy i życząc im dożycia kilku jeszcze podobnych. Twemlow wyszedł wraz z innym i zanurzył się w ciemne czeluście ulicy Piccadilly, przesuwając ręką po czole i rozmyślając o sposobach wykonania zlecenia, jakie mu dała pani Lammie.

ROZDZIAŁ II.
Firma Pubsey i spółka.

Gęsta mgła zawisła nad Londynem, a miasto wyglądało, jak widmo, niepewne, czy ma się całkiem ukazać, czy też całkiem zniknąć — żyło jednak, mrugając płomykami latarni gazowych, kichało, gwizdało i dyszało ciężkim oddechem. Było tak ciemno, że w sklepach paliły się światła, mimo, że zbliżało się już południe. Kiedy niekiedy tylko przedzierała się przez gęste kłęby dymu blada tarcza słoneczna, wyglądająca wówczas płasko, martwo i lodowato. W okolicach Londynu mgła miała barwę popielatą, w samym zaś Londynie przybierała na krawędziach odcień żółty, który nabierał coraz to ciemniejszych refleksów w miarę, jak wchodziło się w centrum miasta, poczem stawał się czarno-rudy. Stanąwszy na szczycie jednego z pagórków, otaczających miasto, dostrzedz można było niekiedy szczyty najwyższych budynków, próbujących niejako podnieść głowę i wynurzyć ją z tych ciemnych potoków; udawało się to jedynie na dłuższy czas wieżom katedry świętego Pawła, za to wszystko to, co żyło i ruszało się w dole, ginęło zupełnie w odmętach czarnej mgły.
W taki to dzień stary Riah, przeszedłszy kilka zamglonych ulic, zapukał do mieszkania, które zajmował Fledgeby przy ulicy Piccadilly. Fledgeby tonął jeszcze w pierzynach, okryty jedwabną kołdrą.
— O którejże godzinie będziesz mnie dalej budził? — zapytał opryskliwie.
— Już jedenasta, panie.
— Zimno na dworze?
— O! bardzo chłodno — odparł Riah, wycierając włosy i brodę mokrą od mgły.
— Śniegu niema?
— Nie, panie, chodniki są prawie suche.
Fledgeby owinął się jeszcze lepiej kołdrą i żałował prawie, że niema na ulicach śniegu, coby mu pozwoliło jeszcze rozkoszować się miłem uczuciem ciepła i wygodą miękkiej pościeli.
— Przyniosłeś książki? — spytał żyda.
— Oto są, panie.
— To dobrze, przygotuj kwity i rachunki, a ja zdrzemnę się jeszcze.
Fledgeby odwrócił się do ściany, a Riah, spełniwszy jego rozkazy, zasnął także na krześle pod wpływem miłego ciepła, panującego w ogrzanym pokoju. Gdy zbudził się, oczom jego ukazał się Fledgeby w różowych spodniach tureckich, takimże szlafroku, w pantoflach i mycce, to jest w garniturze kupionym tanio z drugiej ręki od kogoś, co go nabył po niższej jeszcze cenie.
— Cóż to, hultaju, udajesz sen — zażartował łaskawie Fledgeby.
— Lękam się, panie, że naprawdę zdrzemnąłem się trochę.
— No! no! nie weźmiesz mnie na to, któż kiedy widział śpiącą łasicę. Swoją drogą, to wcale niezły pomysł ta twoja obojętna maska, którą przybierasz, mówiąc o interesach. Pokażno teraz rachunki i papiery wartościowe, bo zdasz mi sprawę z każdego grosza.
Spełniając ten rozkaz, Riah wydobył z zanadrza spory worek, który nosił na piersiach pod suknią, a który zawierał sporo papierów i złota. Riah ułożył jedno i drugie na stole, złote suwereny obok wekslów i czeków. Fledgeby obejrzał starannie każdą sztukę z osobna, a sprawdziwszy, że wszystko jest w porządku, zasiadł spokojnie do kawy, którą sobie wpierw przyrządził. Nie przyszło mu na myśl potraktować swego wspólnika, który stał przed nim w postawie pełnej szacunku.
— A teraz — rzekł Fledgeby — przystąpmy do tego działu naszego interesu, który najlepiej lubię; ile tam weksli znalazłeś do nabycia?
— O, jest tego sporo — odparł żyd, otwierając zatłuszczony pugilares i wydobywając z niego arkusik papieru, szczelnie zapisany drobnem ścieśnionem pismem.
Fledgeby wziął z rąk jego ten dokument i rozczytywać się w nim począł z widoczną lubością. Jego małe, chciwe oczka błyskały niekiedy z widocznem zadowoleniem, ale wtedy oglądał się niespokojnie na żyda, bojąc się, aby ten nie podchwycił wyrazu pożądliwości, jaką budziły w nim niektóre nazwiska, wyczytane na liście. Niektóre weksle należały do przyjaciół, do ludzi, których widywał w towarzystwie, nabycie tych właśnie sprawiało mu największą satysfakcyę. Nie chciał wszakże, aby jego żyd odkrył, o co mu chodzi — odwrócił się więc do niego plecami i badał dalej treść listy.
W tej chwili dały się słyszeć szybkie kroki w przyległym pokoju.
— I cóżeś mi tu narobił, chwało Izraela — zawołał gniewnie Fledgeby — zostawiłeś drzwi wchodowe otwarte i oto mi ktoś włazi na kark.
Istotnie kroki zbliżały się, a za drzwiami dał się słyszeć głos Alfreda Lammie.
— Przyjmujesz, Fledgeby?
„Czar” położył palec na ustach, nakazując milczenie żydowi i rzucił szybko chustkę na papiery i pieniądze.
— Proszę cię, wejdź — rzekł do Alfreda — mam tu wizytę przedstawiciela domu Pubsey i spółka. Słyszałeś zapewne Lammie, jak bezwzględnie ściąga ów dom swoje należności. Nieużyteczność tych panów jest powszechnie znana, mimo to próbuję wyjednać u nich ulgę dla jednego z moich przyjaciół. No cóż, panie Riah, czy nie zechcesz mi prolongować tego wekslu.
— Nie mogę — odparł poważnie Riah, — to nie moje pieniądze, jestem tylko pełnomocnikiem firmy.
— No! no! Znamy się na tem, — zaśmiał się Fledgeby.
— Kto jest ten żyd? — spytał na stronie Lammie.
— Riah Pubsey, właściciel firmy, wykręca się hultaj, że to nie jego kapitały zaangażowane są w przedsiębiorstwach firmy... dobry sobie. — Mówiąc to, Fledgeby śmiał się do rozpuku, bo też bawiła go ta farsa, którą odgrywał wobec swego przyjaciela Lammie. — Wreszcie uspokoił się, ocierając sobie oczy chustką.
— Nie, doprawdy, lękam się, aby pan Riah nie myślał, że z niego żartuję i że nie mam dostatecznego szacunku dla firmy Pubsey i spółka. Zechciej panie Riah przejść na chwilę do przyległego gabinetu, może się przecie namyślisz i dasz się zmiękczyć, potem powrócimy do interesu.
Riah przez cały ciąg tej sceny stał ze spuszczonemi oczami, nie mówiąc ani słowa. — Usłyszawszy rozkaz swego zwierzchnika, zastosował się do niego niezwłocznie. Fledgeby odprowadził go z udaną uprzejmością do gabinetu i zamknął za nim drzwi. Lammie stał przy ogniu, zgarniając ręką swe cynamonowe faworyty.
— Ho! ho! — rzekł Czar, spojrzawszy na niego — coś się, jak widzę, nie powiodło.
— Skąd możesz wiedzieć o tem?
— Dość przecie spojrzeć na ciebie.
— W gruncie zgadłeś; nie coś, ale wszystko się nie powiodło.
— Przewidywałem to — rzekł powoli Czar. Poczem usiadł i oparłszy ręce na kolanach, wpatrywał się w swego świetnego przyjaciela.
— Tak, tak, — powtórzył Lammie, — cała sprawa w łeb wzięła. Przegraliśmy stawkę.
— Jaką stawkę — spytał Fledgeby — skandując wyrazy zawsze równie, wolno.
— No tę, którąśmy grali na spółkę, masz, czytaj... Podał mu list, zaadresowany do pana Alfreda Lammie Esquire.

„Panie!
Zechciej pan przyjąć do wiadomości, że, dziękując panu za uprzejmość, jaką pan i pańska żona okazywaliście naszej córce Georgianie, nie mamy zamiaru nadal z niej korzystać, Pozwól pan powiedzieć sobie, że nie mamy powodu utrzymywać dalszych z sobą stosunków... co wyraziwszy — kreślę się z poważaniem

John Podsnap.“

Fledgeby przeczytał fatalny list, obrócił go w ręku raz i drugi i spojrzał pytająco na przyjaciela.
— Skąd to przyszło?
— Nie mam pojęcia.
— Powiedziano mu zapewne coś złego o tobie! — rzekł kwaśno Fledgeby.
— Albo o tobie, — odparł Alfred.
Czar czuł się usposobiony do buntu i wyrzekłby z pewnością jakieś obrażające słowo, gdyby nie to, że w tej chwili Alfred Lammie dotknął machinalnie swego nosa. Przypomniało mu to zbyt żywo poprzednie zajście i Fledgeby zadrżał o los swego organu powonienia.
— Cóż robić — rzekł Alfred z namysłem, — stało się i nie możemy tego odmienić, zato, skoro się dowiemy, kto nam wypłatał taką sztukę, zanotujemy go sobie w pamięci. Na razie mogę tylko stwierdzić, że rozpoczęliśmy interes, którego nie udało się nam doprowadzić do końca, a który byśmy dawno ubili, gdybyś był umiał korzystać z okazyi.
— To zależy — odparł Fledgeby, zasuwając obie ręce w kieszenie tureckich spodni.
— Czy mam przez to rozumieć, — zaczął surowo Lammie, — że masz mi coś do wyrzucenia? że nie jesteś zadowolony z mego zachowania się w tej sprawie.
— O, wcale nie — odparł Fledgeby — jeśli masz w kieszeni wiadomy czek i zechcesz mi go zwrócić?
Alfred Lammie wydobył z pugilaresu żądany papier i zwrócił go nie bez ociągania się.
— A teraz pytam pana raz jeszcze, czy masz mi co do zarzucenia?
— Nie, teraz nie.
— Bez zastrzeżeń?
— Bez zastrzeżeń.
— Podaj mi rękę Fledgeby.
— I owszem, — odparł Fledgeby, błyskając chytrze oczkami, — i owszem. Będziemy i nadal w przyjaźni. Pozwól zaraz, że dam ci przyjacielską radę. Nie znam oczywiście twego położenia majątkowego, wiem tylko, że to niepowodzenie odbije się na twojej kieszeni. Otóż, mój drogi, jeżeli masz długi, co się ostatecznie każdemu może zdarzyć, to zaklinam cię na wszystko, staraj się nie wpaść w ręce tego człowieka, tego żyda z firmy Pubsey i spółka. To są w gruncie lichwiarze, ze skóry człowieka obedrą; zanim się spostrzeże, już jest żywcem obdarty do suchej nitki. Widziałeś tego żyda. Uważaj na niego, to moja rada.
— Ale skądże znowu? Dlaczegożbym miał wpaść w ręce tej właśnie firmy — odparł Alfred, zaniepokojony w gruncie.
— Bo widzisz, jakeś tu wszedł, ten żyd spojrzał na ciebie wzrokiem, który mi się nie podobał. Może mi się zresztą wydało, ale na wszelki wypadek wolałem cię ostrzedz.
Alfred słuchał tego posępnie, a Fledgeby patrzył z rozkoszą na sine plamy, występujące na twarz jego przyjaciela, co świadczyło o jego wzruszeniu.
— A twoja żona? — spytał wreszcie — czy wie, że wszystko zerwane?
— Wie, pokazałem jej list.
— Czy była zdziwiona?
— Nie tyle, ile przypuszczam, zdaje mi się, że i cena także sądzi, że za opieszale brałeś się do rzeczy.
— Tak? więc pani Lammie twierdzi, że to moja wina?
— Proszę nie zmieniać znaczenia moich słów — rzekł groźnie Alfred.
— Nie gniewaj się, mój drogi, — bronił się uniżenie Fledgeby — nie miałem zamiaru cię obrażać...
Podali sobie ręce na pożegnanie i Alfred wyszedł zamyślony.
Zostawszy sam, Fledgeby stanął przed ogniem w swym tureckim kostyumie i oddał się medytacyom, któreby można przełożyć na mowę ludzką w tych mniej więcej wyrazach: „Mój kochany Lammie, masz obfity zarost, którego ja się nigdy nie doczekam i którego nie można nabyć za pieniądze. Traktujesz mnie z góry, przybierasz wobec mnie aroganckie tony, a w dodatku wciągnąłeś mnie w spelunkę, skazaną z góry na niepowodzenie, to też zapłacisz mi za to. Jestem może głupi, śmieszny, nie umiem się znaleźć w towarzystwie, nie mam wąsów, ani faworytów, ale bądź pewny, że potrafię cię owinąć około małego palca, ciebie i tobie podobnych“. Ulżywszy w ten sposób swej szlachetnej duszy, Fledgeby przywołał z powrotem swego wspólnika, a na jego widok przypomniała mu się znów wyborna, zdaniem jego, komedya, której byli oba aktorami. To też Czar wybuchnął znów śmiechem i upłynął czas jakiś, zanim odzyskał powagę i mógł zająć się interesami.
— Słuchaj, — rzekł do żyda — masz tu podkreślone wszystkie weksle, którebym chciał nabyć; dostaniesz na to odemnie czek, choć wiem, że dusisz gdzieś w sekrecie przedemną własne kapitały i chętnie byś sam wycisnął, jak cytrynę, chrześcijan. A teraz dość o interesach, pomówimy o czem innem. Powiedz mi, gdzie ona jest, ta ładna dziewczyna, którą widziałem kiedyś u ciebie na tym tarasie, bo ty z pewnością wiesz.
Zaskoczony znienacka stary Riah, spojrzał na swego pana szczególnie zmieszany.
— Przechowujesz ją może w domu, w którym się mieści firma Pubsey i spółka, to jest w mieszkaniu, które ja opłacam wraz z czynszem i podatkami.
— Nie, panie.
— W ogrodzie, który urządziłem sobie na moim dachu.
— Nie, panie.
— W takim razie gdzież ona jest?
Żyd pochylił głowę, jakby się namyślając, a Fledgeby patrzył na niego uważnie, wyczuwając niespodziewany opór.
— Możesz zresztą nie mówić, ja i tak się dowiem. Choć właściwie, co ty masz do niej... sam przecież za stary jesteś, aby... Cóż? więc nie powiesz mi, co jest między wami?
— Ależ nic, panie — odparł Riah, jakby z wybuchem.
— W takim razie — pytał Fledgeby, którego policzki zarumieniły się lekko, — dlaczego umoczyłeś rękę w tej ucieczce?
— Powiem panu, ale jeżeli mi pan przyrzeknie na swój honor sekret i dyskrecyę.
— Na honor? ależ naturalnie, przyrzekam i na wszystkie honory.
— Ja tę osobę bardzo szanuję — mówił Riah. — Ona jest uczciwa, pracowita, bardzo godna osoba; ja zobaczyłem, że ona jest w trudnem położeniu; brat ją porzucił, nachodził ją człowiek, którego ona nie chciała, no i drugi, któregoby może chciała, ale który się z nią nie ożeni.
— No, no, więc zakochana w nim.
— To i nie dziwne, bo to jest młody pan, bardzo ładnie wychowany i przystojny, ale z wyższego, niż ona, stanu. Sam pan przecie powiedział, że ja jestem za stary, żeby coś było między nami. Ja jej tylko poradziłem, żeby odeszła, a ona mojej rady posłuchała.
— Gdzie ją posłałeś?
— Dałem jej adres do naszych, którzy znajdą dla niej zajęcie.
— Liza! — wyszeptał Fledgeby, patrząc w ogień, — Liza jej na imię. Nazwiska możesz nie mówić, bo je znam, a ten pan ładnie wychowany, co się w niej kocha, to z pewnością Mortimer Lightwood.
— Nie, panie, to jego przyjaciel.
— Na Jowisza! Wrayburne? nigdybym tego nie przypuszczał, Taki chłodny, obojętny człowiek. W towarzystwie do nikogo słowa nie przemówi. Ma co prawda bardzo ładną brodę, którą się pyszni. No, teraz wszystko rozumiem. Doskonaleś obmyślił to, stary hultaju. Mnieby się, co prawda, zdawało, że to raczej Lightwood. Zresztą wszystko jedno, ten, czy tamten, obaj pracują dla mnie... słowem dobrześ to wszystko obmyślił i życzę ci dalszego powodzenia.
Zachwycony tą pochwałą swego dostojnego pana, Riah zapytał się o dalsze rozkazy.
— Nie mam żadnych na razie, wystarczy, jeśli spełnisz to, co ci już poleciłem. Możesz odejść.
Zostawszy sam, Fledgeby powrócił do ognia, podciągając swoje tureckie spodnie.
— Mają cię za głupiego, mój Fledgeby, powtarzał w myśli, a tyś mędrszy od nich wszystkich. Taki naprzykład Lammie skoczyłby do gardła żydowi i spłoszyłby go, a ja słówko po słówku wyciągnąłem z niego wszystko.
Mówiąc to, miał słuszność. Nie rzucał się on nigdy w otwartym ataku, nie szedł prosto do celu, należał do gatunku istot pełzających, które skradają się w cieniu przy ziemi do łupu, jaki pragną zdobyć. Sprawiała mu niewymowną rozkosz ta cicha władza nad ludźmi, którzy nim pogardzali, to trzymanie w ręku różnych splątań nici.
— Żyd? — pomyślał z dumą — fraszka dla mnie i żyda w pole wyprowadzić, nie takiego, jak Riah, a co się tyczy chrześcijan? No, strzeżcie się moi panowie i panie, poznacie mnie wkrótce; znać myśli wasze i zamiary, mieć nad wami władzę, a w dodatku zarabiać na was grube pieniądze, to wspaniały interes, naprawdę godzien zachodu.

ROZDZIAŁ III.
Znowu rocznica.

Rocznica ślubu pana i pani Wilfer, obchodzona już 25 razy, począwszy od dnia, w którym stanęli obok siebie na kobiercu ślubnym, święcona być miała w tym roku w kilka dni po uroczystości, opowiedzianej przez nas powyżej w domu małżonków Lammie. Matka Belli poświęciła dzień ten wspomnieniom różnych świetnych partyi, które odrzuciła lekkomyślnie, aby wybrać wreszcie za małżonka istotę tak podrzędną, jak biedny Rumty. Nastrój, jaki panował w domu w tym dniu pamiętnym, był tego rodzaju, iż wszystkie z kolei dzieci Wilferów zadawały sobie pytanie, czy nie byłoby dla wszystkich pomyślniej, gdyby Pa wybrał był za żonę inną kobietę, niż Ma, lub odwrotnie, a Bella, jak wiadomo, najwięcej rozpieszczona z rodzeństwa, twierdziła już całkiem jawnie, że zupełnie nie rozumie, co mogło naprowadzić Pa na szczególny pomysł ubiegania się o rękę dostojnej Ma. W tym roku Bella przyjechała na obchód doroczny w powozie państwa Boffenów w towarzystwie lokaja w liberyi, który złożył w mieszkaniu państwa Wilferów parę sztuk zabitego drobiu, mającego uświetnić dzisiejszy obiad. Pani Wilfer spotkała go przy drzwiach z wielką godnością, dając mu do zrozumienia, że ukazanie się służącego płci męskiej w liberyi nie jest dla mieszkańców tego domu niczem osobliwem, a przeciwnie, zjawiskiem całkiem powszedniem.
— Jakże się miewasz Ma — pytała Bella, całując matkę.
— O tyle dobrze, moja córko, o ile stan mój na to pozwala — odparła z posępną rezygnacyą pani Wilfer.
— Twój stan Ma? mówisz tak, jakbyś zamierzała dać nam małego braciszka.
— To już tak dawno! — odrzekła Lawinia, wychylając się z po za ramion matki — ale możesz sobie z tego nic nie robić.
— Moja córko — oznajmiła uroczyście Ma — nasz wspólny przyjaciel, p. Rokesmith, odstąpił nam na dziś swój pokój, tam więc będziemy obiadowali, a choć wyda ci się tam bardzo skromnie po salonach państwa Boffenów, to będzie to zawsze przyzwoitszy pokój jadalny, niż nasza suterena.
Bella, usłyszawszy to, miała wielką ochotę pobiedz natychmiast do pokoju sekretarza, chcąc zobaczyć, jak jest urządzony.
— Twój ojciec zaprosił na dziś pana Rokesmitha, ale nasz wspólny przyjaciel nie może skorzystać z tego zaproszenia, bo zamówiony jest gdzieindziej.
Bella wiedziała dobrze, że sekretarz nie jest nigdzie zamówiony, ale poprostu nie chce się z nią spotykać.
— Dobrze — pomyślała sobie — bo w gruncie krępujemy się wzajemnie.
Pobiegła jednak natychmiast do pokoju Rokesmitha i myszkować zaczęła po nim z wielką ciekawością. Umeblowany był dostatnio i ze smakiem. Na biurku papiery, zapisane cyframi, pełno książek na półkach i półeczkach, a nad biurkiem oprawiony w gustowną ramę portrecik; głowa młodej kobiety w lokach — Bella przypatrzyła się uważnie rysunkowi.
— Oho! wiem do kogo to ma być podobne — zauważyła.
Potem uczuła się niby obrażona i zarumieniła się. Nie szukała już nic więcej w tym pokoju, jakgdyby znalazłszy rzecz najważniejszą.
— Ma! — zawołała, wpadając do kuchni jeszcze zapłoniona — ja sama upiekę dziś kurczęta.
— Ty, moja córko! nie robiłaś przecie tego nigdy, nawet wtedy, gdy dzieliłaś nasz skromny los.
— Wtedy nie robiłam, a teraz będę robiła. Myślisz może Ma, że nie potrafię. Wiem doskonale, co potrzeba. Nadzieję kurczaka na rożen, posypię mąką i obleję masłem, co, czy nie tak?
— Nie mogę na to pozwolić, abyś w takim stroju...
— W takim stroju? Włożę zaraz fartuch, serwetę pod brodę.
Wykonała ten program najdokładniej. Owinęła się fartuchem — obcisnęła szczelnie białą serwetą, przypinając ją szpilkami, a foremna jej bródka i buzia z dołeczkami rysowała się ponętnie na tle białego płótna. Pani Wilfer patrzyła trochę oszołomiona na to odtrącenie własnej osoby od ogniska domowego. Lawinia tymczasem nakrywała do stołu, a że zajęcia gospodarskie wprawiały ją zawsze w najgorszy humor, ustawiała kieliszki i szklanki z takim hałasem, jakby stukała nimi do drzwi, dzwoniąc przytem nożami i widelcami w ten sposób, że sąsiedzi z przyległego domu mogliby mniemać, że ktoś fechtuje się tam lub potyka w pojedynku.
Nadszedł tymczasem Jerzy Simpson, jako nieuchronny członek wszelkich rodzinnych obchodów. Młodzieniec ten przeniósł teraz na młodszą pannę Wilfer uczucia, jakie żywił dawniej dla Belli. Zmieszał się jednak, widząc dawne swe bóstwo w roli skromnej gospodyni i, złożywszy życzenia pani Wilier, rzekł nieśmiało:
— Nie spodziewałam się nigdy, aby panna Bella raczyła zniżać się do tak skromnych zajęć.
— Nie spodziewałeś się pan? — przerwała mu kwaśno Lawinia — i dlaczegoż to? i poco wogóle mieszasz się pan do nie swoich rzeczy.
Jerzy Simpson, absolutnie ujarzmiony przez wojowniczą Lawinię, urwał natychmiast i milczał już przykładnie aż do nadejścia Reginalda Wilfera, przy którego boku nabierał zwykle nieco otuchy. Wszyscy zasiedli do stołu, a Bella, wierna do ostatka swej roli wdzięcznej kuchareczki, podała sama półmisek z kurczętami, które cherubin, vulgo Rumty, rozkroił na części.
— Powiedz mi Pa, dlaczego te kurczęta są takie różowe, czy to taka rasa?
— Nie, moje dziecko, tylko są niedopieczone.
— To nie może być, obracałam je przy ogniu.
— A jednak, moje dziecko, musimy je jeszcze dosmażyć. — Zabrali się więc oboje do tej dodatkowej akcyi, a właściwie wykonywał ją cherubin Rumty, który po za godzinami biurowemi pełnił w domu wszelkie dodatkowe funkcye gospodarskie, nie naśladując w tej mierze kontemplacyjnego lenistwa swych pierwowzorów z cennych obrazów starych mistrzów, których rola ogranicza się zwykle do uporczywego wpatrywania się w jakiś nieuchwytny punkt przestrzeni. Pani Wilfer patrzyła na to wszystko z twarzą tak tragiczną, że Rumty, zasiadłszy naprzeciw niej, spytał w najlepszej myśli:
— Czy ci niedobrze, duszko?
— Skąd wnosisz to, Wilferze?
— Bo tak jakoś wyglądasz.
— Nie, nic mi nie jest.
— Pozwolisz, skarbie mój, pieczystego. Powiedz, co mam ci nałożyć na talerz?
— Wszystko mi jedno, ten, czy inny kawałek.
Zaznaczywszy tak kompletne zaparcie się własnych gustów, na rzecz rodziny, pani Wilfer poruszać zaczęła szczękami tak sztywnie, jakgdyby na jedzenie jej patrzył cały tłum dworaków. Na szczęście Bella przywiozła, prócz innych zapasów, także parę flaszek wina, co rozgrzało znacznie atmosferę. Nawet Ma roztajała cokolwiek i puściła wodze wspomnieniom.
— W dniu takim, — zaczęła, — umysł człowieka przenosi się mimowoli w przeszłość.
Usłyszawszy to, Lawy skrzyżowała wyzywająco ręce na piersiach i szepnęła coś do Jerzego Simpson, który milczał jak głaz.
— I ja też — mówiła dalej czcigodna jubilatka — widzę w tej chwili przed sobą Pa i Ma (mam tu na myśli moich własnych rodziców), jakimi byli w czasach dużo wcześniejszych od dnia, który wywołał dzisiejszą rocznicę. Byli oni oboje ludźmi bardzo wysokiego wzrostu. Rzadko zdarzyło mi się spotkać kobietę piękniejszą od mojej matki, nigdy od ojca.
— Choćby dziadunio był niewiem jak piękny, to w każdym razie nie mógł być kobietą, — przerwała zapalczywie Lawy.
— Twój dziadek był właśnie taki, jaki go maluję, — zgromiła ją pani Wilfer, — a gdyby żył, potrafiłby nauczyć rozumu każdego potomka swego, któryby poważył się temu przeczyć. Było też marzeniem matki mojej, abym i ja także wyszła za człowieka wysokiego wzrostu. Bo zamiłowanie do ludzi pięknej i rosłej postawy było zresztą wspólne rodzinie naszej, z wielkim Fryderykiem, królem Prus. — Ostatnie te słowa zwrócone były całkiem wyraźnie pod adresem Jerzego Simpsona, który był wzrostu mniej, niż średniego, ale on nie podjął rękawicy.
— W domu naszym — ciągnęła pani Wilfer — gromadził się, rzec można, kwiat artystycznego świata. Dość powiedzieć, że bywało w nim współcześnie trzech rytowników, którzy prześcigali się wzajemnie w dowcipie, wypowiadając nieraz słowa i uwagi satyryczne, które obiegały później całe miasto.
Tu Jerzy Simpson, nabrawszy odwagi, poruszył się na krześle i zauważył, że trzech ludzi dowcipnych to dużo i że wieczory te musiały być bardzo zabawne.
— Wśród gości naszych — ciągnęła dalej pani Wilfer — znajdował się pewien dżentlmen, mający sześć stóp i cztery cale wysokości, ale ten nie był rytownikiem.
— Naturalnie, — potwierdził Jerzy Simpson, sam nie wiedząc, dlaczego to mówi.
— Ten dżentlmen wyróżniał mnie tak, że nie uszło to niczyjej uwagi.
Jerzy Simpson mruknął niezbyt zrozumiale, że z chwilą, gdy rzeczy dojdą do tego stopnia, to zwykle zauważyć to można z łatwością.
— Ja jednak, — mówiła dalej pani Wilfer, — dałam mu do zrozumienia, że jego zabiegi nie odpowiadają mi, że nie z powodu jego wzrostu, ale z powodu jego inteligencyi, która była dla mnie za duża, nie chciałam mieć męża rozumniejszego od siebie; wówczas biedna moja matka, jakby w przeczuciu tego, co miało zajść, klasnęła w dłonie, mówiąc: Już wiem, na czem się to skończy, ty wyjdziesz za mąż za małego mężczyznę. Matka moja przeczuła także, że inteligencya tego człowieka będzie bardzo niska; i cóż powiecie, wszystko to sprawdziło się, co do joty, bo w miesiąc później spotkałam Reginalda Wilfera, a wpół roku potem zostałam jego żoną.
Wszyscy umilkli, a biedny Rumty podrapał się w ucho i spojrzał trochę zawstydzony na biesiadników,
— Musisz być jednak cierpiąca, duszko, — zauważył, chcąc przerwać milczenie.
— Cóż znowu! nigdy nie czułam się zdrowsza.
Położenie Jerzego Simpsona przy całym obiedzie familijnym stawało się coraz trudniejsze. Nie dość na tem, że rozochocona Ma zwracała się do niego coraz częściej, żądając niejako potwierdzenia swych kategorycznych sądów, w dodatku Lawinia, chcąc pokazać siostrze, do jakiego stopnia zawojowała jej dawnego wielbiciela, traktowała go poprostu, jak psa tresowanego. Nic też dziwnego, że nieszczęśliwy młodzieniec nie umiał utrzymać w tych warunkach równowagi umysłu, który i tak nie był jeszcze dostatecznie utwierdzony w podstawach. Nastrój ten utrzymał się do końca wieczora, aż wreszcie nadeszła godzina pożegnania, w której Bella, zamknąwszy swą buzię z dołeczkami w ramach eleganckiej kapotki, wsunęła rękę pod ramię swego Pa, który miał ją odprowadzić do domu. Znalazłszy się na ulicy, odetchnęli oboje pełną piersią.
— I cóż Pa! rocznica już minęła — rzekła Bella, przyciskając się do ramienia swego Pa i klepiąc go pieszczotliwie po klapie od paltota.
— Tak, tak moje dziecko, znowu rok upłynął, ale powiedz lepiej, co z tobą słychać?
— Coraz gorzej Pa.
— Jakto?
— Staję się z dniem każdym gorszą; powiadam ci, myśląc wciąż o pieniądzach, aż mi się zmarszczki porobiły w okolicach nosa, musiałeś zauważyć. Nie śmiej się Pa, przekonasz się wkrótce sam, co zostanie z twojej ładnej córeczki, wysuszona mumia z oczyma zapadłemi i cerą z pergaminu. No! ale skoro nie chcesz wiedzieć, przejdźmy do zwierzeń, mam ci właśnie powiedzieć cztery sekrety.
— Proszę! aż cztery?
— Zaczniemy od pierwszego, uważaj Pa. Nr. 1-szy. Zgadnij, kto mi się oświadczył. Co? nie domyślasz się. Nasz wspólny przyjaciel, jak mówi Ma.
— Pan Rokesmith?
— Tak, cóż ty na to Pa.
— A ty? moje dziecko.
— Ja odmówiłam naturalnie, — rzekła Bella z trochę sztuczną energią.
— Doprawdy! — zapytał przeciągle Rumty.
— Ależ naturalnie. Powiedziałam mu przy tej sposobności, co o nim myślę.
— A cóż ty o nim myślisz?
— Że nadużył mego zaufania i w gruncie wyrządził mi zniewagę temi oświadczynami.
— Aż tak dalece. Źle coprawda zrobił, że nie wybadał wprzód terenu. Teraz przychodzi mi na myśl, że cię oddawna podziwiał.
— Tak samo podziwiać mnie może każdy dorożkarz, który mnie widzi, — odparła Bella, z odcieniem macierzyńskiej pychy.
— Co się zapewne często zdarza, — potwierdził dobrodusznie Rumty, — ale przejdźmy teraz do następnego numeru.
— To prawie to samo, tylko może trochę mniej śmieszne.
— To znaczy?
— Że p. Mortimer Lightwood oświadczyłby mi się natychmiast, gdybym na to pozwoliła.
— Ale ty nie pozwolisz?
— Nie, ten pan nie podoba mi się.
— A jeżeli tak, to wystarcza.
— Nie Pa, to nie wystarcza. Namyśliłabym się może, mimo, że mi się nie podoba, gdyby nie to, że nie ma on ani majątku, ani klijenteli, ani widoków na przyszłość. Słowem nic, prócz długów.
— To nie wiele. Przejdźmy zatem do trzeciego numeru.
— Ten jest przynajmniej coś wart. Nie chodzi tu Pa o konkurenta, ale pan i pani Boffen przyrzekli mi oboje, że wyposażą mnie bardzo przyzwoicie.
— Zacni ludzie, — rzekł wzruszony Rumty.
— Tak, dla mnie są bardzo, bardzo dobrzy, — potwierdziła Bella, a widząc, że jej Pa rozrzewnił się do tego stopnia, że ociera łzę rękawem, rzuciła mu się nagle na szyję, nie dbając o przechodniów i wyściskała siarczyście, nazywając go najlepszym z ojców, najlepszym z przyjaciół i najlepszym z ludzi, a potem zanosiła się od śmiechu, widząc, jak Pa biegnie za kapeluszem, który mu wiatr z głowy zerwał i unosił po bruku. Skoro wreszcie Rumty odzyskał swoje nakrycie głowy, powrócił zdyszany do córki, pytając ją o czwarty sekret, ale Bella ociągała się z odpowiedzią.
— To, widzisz, sekret bardzo niemiły i który tobie tylko powierzę. Oto czy wiesz Pa, ten Boffen, taki dobry, prosty, szlachetny człowiek, zmienia się z dniem każdym. Bogactwo go psuje.
— Zdaje ci się.

— O nie Pa, sama bym tego chciała, ale widzę przecie, jakie zmiany zaszły w jego charakterze, dla mnie jest zawsze bardzo dobry, nie może się skarżyć. Ale wobec innych stał się przykry, opryskliwy, nieufny, a przytem do śmieszności próżny, a wszystko to zrobiły pieniądze. Mimo to Pa, nie dziwię mu się. Bogactwo ma dla mnie taki urok, tak bardzo pragnę mieć dużo pieniędzy, że chociaż wiem, że zepsują mnie one gorzej jeszcze, niż mego opiekuna, o nich tylko myślę we dnie i w nocy i nie wyobrażam sobie życia inaczej, jak w bogactwie.

ROZDZIAŁ IV.
Coraz gorzej.

— Spostrzeżenia Belli były aż nadto trafne. Złocony śmieciarz zmieniał się z dniem każdym i nabierał narowów, o któreby go nikt pierwej nie posądził. Nadymał się i przybierał tony wobec swych podwładnych; stał się szorstki dla służby, a nawet dla swego sekretarza. Pewnego dnia Bella, wszedłszy do jego gabinetu, zastała tam Rokesmitha, z którym pan Boffen omawiał jakiś interes,
— Czy nie przeszkadzam? — spytała, wchodząc.
— Ależ nie, nie, zawsze jesteś pożądana, — rzekł do niej Boffen z dawnym szczerym uśmiechem, ale skoro tylko zwrócił się do Rokesmitha, na twarzy jego ukazał się znów ten przykry wyraz, który Bella już znała. Układał właśnie wraz z Rokesmithem warunki wynagrodzenia za jego pracę tonem, który mógł dotkliwie urazić uczucia delikatne sekretarza.
— Zatem honoraryum moje wynosić będzie 200 funtów rocznie, — zaczął Rokesmith.
— Jakie honoraryum? Mów pan poprostu pensya. Wyznaczam panu 200 funtów pensyi rocznie, sądzę, że to ładny grosz.
— Ależ Noddy! — hamowała go żona.
— O cóż ci chodzi, moja stara? Jakem służył niegdyś u nieboszczyka Harmona, nikomu się nie śniło nazywać wynagrodzenia mego inaczej, jak pensyą i ja wcale się o to nie obrażałem. Sądzę, że i pan nie masz fałszywej dumy, panie Rokesmith.
— I ja tak sądzę, — odparł Rokesmith, podnosząc brwi z lekkiem zdziwieniem.
— Bo przyznasz pan sam przecie, że duma i ubóstwo nie idą z sobą w parze. człowiek ubogi niema być z czego dumnym. Nieprawdaż?
Rokesmith skinął głową. Bella obserwowała go z pod długich rzęs i nie mogła zdać sobie sprawy z jego uczuć, bo twarz sekretarza była niewzruszona.
— No, siadajże pan, panie Rokesmith.
Sekretarz przysunął sobie krzesło.
— Czemu pan czekałeś z tem na moje zaprosiny, czy także przez dumę? No, a teraz wróćmy do pańskiej pensyi, czyś pan z niej zadowolony?
— Sądzę tak samo, jak pan, że to ładny grosz.
— Ładny, czy nie ładny, ale tyle się wogóle płaci ludziom pańskiego stanu. Człowiek taki, jak ja, to jest, który ma majątek, powinien się liczyć z cenami. Nauczyli mnie ludzie bogaci, do których uczęszczam, jakie obowiązki wkłada na mnie majątek. Nie wolno mi podnosić cen dlatego, że mogę płacić więcej, niż inny; kupując naprzykład wołu na targu, płacę za niego cenę targową, nie mniej, ani więcej; to samo z sekretarzem. Płacę mu taką cenę, jaką się daje wogóle sekretarzom, to rzecz prosta.
— Bez wątpienia, — potwierdził spokojnie Rokesmith.
— A, i jeszcze jedno. Skoro kupuję wołu, czy barana, mam go dla siebie całego, to samo z sekretarzem. Skoro go płacę, muszę go mieć całkiem dla siebie.
— Czy to znaczy, że pan zakupujesz u mnie cały mój czas? — spytał Rokesmith.
— Naturalnie. Nie znaczy to, żebym wyznaczał panu zajęcie od rana do wieczora, ale muszę mieć pana wciąż pod ręką. Przeprowadzę więc dzwonek do pańskiego pokoju i dzwonić będę na pana ile razy go zapotrzebuję. Na noc, oczywiście, będziesz pan odchodził do swego mieszkania.
— Czy to wszystko? — spytał Rokesmith.
— Tak, na razie nie mam już panu nic do rozkazania.
Sekretarz powstał i oddalił się z papierami pod pachą. Przez cały ciąg tej rozmowy Bella nie spuszczała z niego oczu.
— Jak on może znosić to spokojnie, — myślała. — Dla marnych dwustu funtów tak się poniżać.
Po odejściu sekretarza złocony śmieciarz zaczął się niejako usprawiedliwiać.
— Spoufaliłem zanadto tego człowieka; wyznaję, że to moja wina. Nie umiałem dotąd obchodzić się z niższymi od siebie, świat mnie tego nauczył. Bogaty człowiek powinien trzymać w karbach swych podwładnych, grzeczność należy się tylko równym ludziom naszego stanu. — Bella słuchała tych wynurzeń z wielkim niesmakiem, a poczciwa pani Boffen z najszczerszem zmartwieniem.
— Daj pokój, moja stara, — pouczał ją małżonek. — Nie zapominaj, że nie jesteśmy już tem, co dawniej. Człowiek musi stosować się do swego stanowiska, tembardziej, że wiele osób pamięta o naszem pochodzeniu. Musimy trzymać krótko tak sekretarza, jak służbę, inaczej oni sami wsiądą nam na kark i pierwsi nas wyśmieją.
— Nie wierz mu, moje dziecko, — zawołała pani Boffen.
— Dlaczego? — zaprotestował spadkobierca.
— Bo ty przecie sam nie wierzysz w to, co mówisz, a Bella, którą bądź, co bądź kochasz...
— Bądź co bądź! dobra sobie jesteś kochanko. Kocham Bellę tyle prawie, co jej własny ojciec, a jeżeli osadziłem cokolwiek sekretarza, to trochę z jej powodu. Widując ją codziennie, chłopak mógłby sobie głowę zawrócić. A nie takiego przecie losu pragniemy dla pieszczotki naszej. Z taką buzią i z posagiem, który jej damy, będzie miała w czem wybierać. Nieprawdaż, pieszczotko? Nie zapominaj, że piękność twoja to drogi towar i który możesz korzystnie sprzedać, to prawdziwa kopalnia złota, z której możesz czerpać.
Tu mrugnął porozumiewawczo na swą wychowankę, która jednak nie czuła się zbyt zachwycona tą perspektywą świetnej przyszłości. Znalazłszy się w swoim pokoju, Bella próbowała uporządkować swoje wrażenia. W gruncie pan Boffen wypowiedział tylko jej własne przekonania, cóż więc mogło ją w nich urazić? Powracała jej natrętnie przed oczy twarz Rokesmitha. Sama nie wiedziała, czy ma go żałować, czy gniewać się na niego. Wrażenia te były jednak przemijające. Wir zabaw porywał ją coraz bardziej, Boffenowie pysznili się nią i niczego jej nie żałowali, królowała wszędzie strojem i urodą. W tym czasie zaprzyjaźniła się także z Sofronią Lammie, która przeniosła na nią część serdeczności, jaką okazywała dawniej Georgianie. Zabrała się nawet nie na żarty do swatania jej różnych przyjaciół swego męża, nie wyłączając nieśmiałego Fledgeby. Bella jednak miała mimo wszystko tyle zdrowego zmysłu krytycznego, że oceniła, jak należy, wartość tych panów i trzymała ich w należytej odleśłości. Za to Sofronia umiała ująć ją sobie zręcznemi pochlebstwami i widywano je teraz ciągle prawie razem, przejeżdżające się wspaniałym ekwipażem państwa Boffenów.
— Droga Bello, — rzekła raz do niej pani Lammie, — obawiam się, że trudno ci będzie znaleźć godnego siebie człowieka.
— Nie chodzi mi o człowieka, lecz o stanowisko, — rzekła stanowczo Bella.
— Rozumiem cię mój skarbie, nie możesz przecie zstępować niżej i przenosić się ze wspaniałego pałacu, w którym teraz mieszkasz, do jakiejś banalnej kamienicy. Piękność twoja potrzebuje ram odpowiednich. To jednak nie przeszkodzi, aby ktoś nawet nie zupełnie ciebie godny uległ twemu czarowi i zakochał się w tobie mimo twej woli nawet.
— Nudna to historya, te zachwyty, które się wzbudza, wcale ich nie pragnąc.
— Więc doświadczyłaś już tego?
— Dajmy temu pokój, droga Sofronio i nie pytaj mnie o nic — odrzekła Bella tonem, który, w rozmowach kobiecych znaczy: „Pytaj mnie proszę, bo pali mię wprost niecierpliwa chęć wyznania ci wszystkiego”. Sofronia tak też zrozumiała żądanie Belli, pytała więc, aż do skutku.
— Cóż to za oset przyczepił się samowolnie do twej czarownej osóbki?
— Nie mogę powiedzieć.
— Jakiś zuchwalec.
— Nietylko zuchwalec, ale i impertynent.
— Pozwól mi odgadnąć.
— Nie zgadniesz nigdy. Co byś powiedziała, gdyby to był nasz sekretarz?
— Co? ten pustelnik, co krąży u was bez słowa i chodzi tylnemi schodami?
— Nie śledzę jego kroków, — odparła Bella z niejakiem rozdrażnieniem, — ale to wiem na pewno, że tylnymi schodami nigdy nie chodzi. Otóż ten człowiek był o tyle zarozumiały, że mi się oświadczył,
— Oszalał biedak — rzekła z rezygnacyą Sofronia.
— O! przeciwnie — odparła Bella — wcale nie stracił głowy, bronił się owszem bardzo wymownie, ale ja dałam mu oczywiście do zrozumienia, co o tem myślę. Tylko, proszę cię, nie mów nikomu o tej nieprzyjemnej historyi. Państwo Boffenowie nie wiedzą o tem.
— Bądź spokojna moja droga, nie zdradzę cię — odparła Sofronia, składając na jej czole tkliwy pocałunek. Pocałunek judaszowy, bo w gruncie Sofronia gardziła pupilką złoconego śmieciarza, uważając ją za próżną, bezduszną dziewczynę, wyniesioną kaprysem losu. Bella ze swej strony nie lubiła pani Lammie i nie miała do niej zaufania, sama też nie wiedziała, dlaczego zwierza się jej ze swych sekretów, Byłaż to nieuchwytna potrzeba rozmawiania z kimś o tym nieznośnym sekretarzu? Bella nie mogła zataić przed sobą, że od pewnego czasu śledziła uparcie Rokesmitha, ilekroć zwłaszcza pan Boffen zaczynał go traktować z góry i przybierał wobec niego tony zwierzchnika. Bella pragnęła w duszy, żeby się sekretarz choć trochę zbuntował. Gdyby się choć zarumienił, albo brwi zmarszczył, — powtarzała sobie, — ale ta wiecznie spokojna twarz — czy można zrzec się do tego stopnia własnej godności dla tej marnej pensyi?
Zdarzyło się znów dnia pewnego, że Bella była świadkiem niemiłej rozmowy pana Boffen z sekretarzem, któremu spadkobierca robił ostre wyrzuty z powodu zbyt wielkich wydatków.
— Inaczej byś pan postępował, gdyby to były pańskie pieniądze.
— Przypuśćmy na chwilę, że tak.
— Milcz pan i nie przypuszczaj niczego, bo gdyby to były nawet pańskie pieniądze, byłoby głupotą, gdybyś je pan tak marnotrawił. Nie miałem zamiaru mówić panu niegrzeczności, ale pan musisz mnie zawsze wyprowadzić z cierpliwości. Słyszałeś pan historyę niejakiego pana Elwes?
— Tego skąpca?
— Dlaczego zaraz skąpca, to był panie rozumny człowiek, który nie chwalił się swem bogactwem, należy go naśladować. Albo naprzykład Daniel Dancer.
— Ten drugi sknera.
— Żadnych obelg, panie Rokesmith.
— Chciałem tylko powiedzieć, że ludzie, o których pan wspomniał, żyli w ostatniej nędzy i najgłębszem poniżeniu.
— Mieli do tego prawo, skoro się im tak podobało; czy lepiej byłoby, gdyby się zrujnowali i stracili wszystko, co do ostatniego grosza, do czego chcesz doprowadzić mnie i moją starą lady?
— Ludzie, o których pan mówi, spędzili całe życie w nędzy, z obawy przed nędzą.
— To im tylko zaszczyt przynosi, a zresztą taka jest moja wola, abyśmy oszczędzali tam, gdzie należy. Naprzykład pan wydajesz niepotrzebnie na mieszkanie. Przeniesiesz się pan do nas, a to, co płaciłeś tam, potrącimy z pensyi, wszak to sprawiedliwe. A czy masz pan własne meble?
— Tak jest.
— No, to bardzo szczęśliwie, nie będę potrzebował ich kupować.
Bella słuchała tego z rozszerzonemi zdziwieniem oczyma. Wszakże to zakrawało na wyzysk, a jeżeli sekretarz zgadzał się na wszystko, to zapewne dlatego, aby tu zamieszkać i być wciąż przy niej. Nieznośny człowiek. Zresztą rozmowa, którą toczył spadkobierca o sławnych skąpcach nie była dla niej nowością. Od pewnego czasu opanowała byłego śmieciarza jak gdyby mania w tym kierunku. Wyszukiwał w katalogach książek powieści lub życiorysów skąpych i chciwych ludzi, którzy zgromadzili znaczne majątki. Ona sama musiała mu w tem pomagać, wypatrując tytuły na wystawach księgarskich. Książki takie kupował spadkobierca, płacąc za nie chętnie wysoką nawet cenę, a, zakupiwszy je, biegł z niemi do swego literata, Silasa Wegg i kazał mu je odczytywać, lubując się tą lekturą. Obrazy brudnego sknerstwa, bezwzględnej chciwości nie raziły go wcale, przeciwnie, łechtały mile jego wyobraźnię, słowem było z nim coraz gorzej, a dusza jego, zatruta szkodliwym wpływem tej lektury, a może i nadmiernego bogactwa, zatracała zwolna, wszystkie swe szlachetniejsze cechy. Bella zdawała sobie sprawę z tego rozkładowego procesu, a przecież kult dla złota brał w niej wciąż górę nad innemi uczuciami i nie odstraszał jej przykład, jaki miała przed oczyma. Lektury, których słuchał pan Boffen, odbywały się po dawnemu wieczorami w starej jego willi. Działo się to z wielkiem niezadowoleniem Silasa Wegg, który obracał te właśnie godziny dla swych podziemnych robót. — Zanim pan Boffen nabrał upodobania do owych historyj o skąpcach, uprawiał on jeszcze długo szlachetniejszy rodzaj lektury, i tak po ukończeniu historyj upadku państwa rzymskiego, cofnęli się obaj ze swym literatem do dziejów starożytnych, doprowadzając je do momentu, w którym wojsko Aleksandra Wielkiego ryknęło płaczem, jak jeden mąż na widok wodza swego, przechodzącego ostry paroksyzm febry, której się nabawił w kąpieli. — Przyszła następnie kolej na historyę żydowską, a potem na żywoty Plutarcha, które spadkobierca uważał za bardzo ciekawe, ale mało prawdopodobne historye. Zdawało mu się, że ten autor sam w gruncie nie liczył na to, aby opowiadania jego wzbudziły bezwzględną wiarę w jego czytelnikach. Zwolna wszakże obaj za swym literatem przyzwyczaili się do tych narodów o niemożliwych do wymówienia nazwiskach, które wojują z sobą przez nieskończoną ilość lat, przebiegając kraje, przekraczające zupełnie utarte pojęcia, jakie przeciętnie porządny człowiek wiąże z nauką geografii.
Pewnego wieczoru, gdy upłynęła już godzina, o której spadkobierca ukazywał się zwykle w swej willi, Wegg, sądząc, że już wcale nie nadjedzie, zaczął gwizdać, co było umówionem hasłem, które sprowadzało tu zwykle wspólnika jego, pana Wenus.
Artysta anatom zjawił się też niebawem, przywitany przez Silasa radosnym okrzykiem i wierszowaną cytatą. Wenus był jednak w złym humorze i oświadczył, że poszukiwania, które prowadzą, są bezcelowe i nie doprowadzą ich do żadnego wyniku.
— Bracie, — odparł na to Silas Wegg, — wszakże i Rzym, który rozpoczął się od bliźniąt i wilczycy, nie odrazu został zbudowany.
— Czy twierdziłem przeciwnie?
— Nie bracie, nie! na to jesteś za uczony, ale zniechęcasz się zbyt łatwo.
— Przecież twój Boffen zna daleko lepiej od nas te pagórki, znał przytem nieboszczyka, jego gusta i zwyczaje, to też grzebałby w nich sam, gdyby tam co było do znalezienia.
W tej chwili dał się słyszeć turkot nadjeżdżającego powozu. Silas nastawił uszu.
— To on, — zawołał kwaśno, — o takiej godzinie? ten człowiek niszczy we mnie sam resztę szacunku, jaki miałem dla niego.
Boffen dzwonił już, rad więc nie rad literat jego przywitać go musiał z udaną radością... Pan Boffen przywoził z sobą cały stos książek i był niezwykle ożywiony.
— Pomóż mi, Wegg, wyładować to wszystko, mamy tu same skarby, powiadam ci. Ale, jak widzę, masz tu kogoś u siebie.
— To jeden z moich przyjaciół, który przyszedł mnie odwiedzić.
— Bardzo dobrze, więc i on nam pomoże, a potem posłucha razem ze mną twego czytania, bo przeczytasz mi dziś jeszcze historyę o pewnym skąpcu. Nazywał się on Daniel Dancer. On i jego siostra, znalazłszy raz przypadkiem zdechłego barana, przyrządzili sobie z niego pasztet.
Z temi słowy pan Boffen dopilnował osobiście ułożenia tych wszystkich książek na stole przed ogniem, poczem Silas zabrał się do czytania tej budującej historyi. Odczytał więc najpierw tytuł. „Daniel Dancer, jego rodzina, jego odzież, wdzięk niewieści jego siostry. Dancer znajduje skarb. Pasztet z barana. Jakie wyobrażenie ma skąpiec o śmierci. Co mu zastępowało ogień. Skarb w śmietnisku”.
— Co jeszcze? — zagadnął spadkobierca, nie dosłyszawszy ostatniego numeru.
— Skarb w śmietnisku, — powtórzył bardzo wyraźnie Silas Wegg. — Panie Wenus, — dodał — rozjaśnij nam świecę szczypcami, bo ciemno się pali. Słowa te były wybiegiem, mającym na celu zwrócenie uwagi wspólnika, na magiczne wyrazy „skarb w śmietnisku“.
Pan Boffen wyciągnął się wygodnie w fotelu i mówił, zacierając ręce.
— Przeczytaj mi to, przeczytaj tę historyjkę o Dancerze, jest co posłuchać.
Wegś czytał więc życiorys tego ohydnego sknery, ze wszystkimi szczegółami, począwszy od łachmanów, przewiązanych powrósłem ze słomy, które zastępowały mu odzież, aż do śmierci siostry jego, która umarła zagłodzona. Oszczędzając opału, Daniel Dancer, odgrzewał potrawy, siadając na nich, a życie zakończył w worku, podwiązanym pod brodą, w którym znaleziono go, bez śladu jakiej bądź koszuli na ciele. Po śmierci tego skąpca, dom jego przypadł w udziale kapitanowi Holmes, a była to rozpadająca się w gruzy rudera, ale zato bliższe jej zbadanie było dla spadkobiercy Dancera miłą niespodzianką. Badanie to trwało kilka tygodni, przynosząc codziennie nowe odkrycia. Znaleziono skarb ukryty w nawozie, nagromadzonym w oborze. Następnie w starym tużurku, przybitym gwoździami do ściany, odkryto 5000 funtów w papierach wartościowych, W starych garnkach pełno było złota i drobnej monety, która znajdowała się również w popękanych szczelinach ścian.
Słysząc to, mister Wenus rozejrzał się mimowoli po popękanych ścianach sali, a Silas Wegg czytał dalej:
„Znaleziono także pieniądze, zaszyte w poduszkach wyściełanych mebli i w poręczach foteli. Znaleziono je w szufladach i skrytkach, nawet w imbryku, stojącym w szafie kredensowej, spoczywało 500 funtów w papierach. — Przepatrzywszy wnętrze komina, odkrył tam kapitan Holmes kilkaset funtów, w szparach zasmarowanych sadzą”.
Czytając te szczegóły, Silas Wegg wyciągał coraz częściej swoją drewnianą nogę, dając nią znaki pod stołem swemu przyjacielowi, przyczem omal nie stracił równowagi. Opowiadanie o ukrytych i znalezionych skarbach wprawiało go w rodzaj ekstazy pieniężnej, ale spadkobierca nie dał mu wytchnąć i czytać mu kazał dalsze historye, obejmujące coraz to dziwaczniejsze objawy choroby duchowej, na którą cierpią skąpcy. Wreszcie lektura zakończyła się opowiadaniem o testamencie, który leżał ukryty przez długie lata, pomiędzy podwójnem dnem szuflady, a który znaleziono przypadkiem, co sprawiło przewrót finansowy w życiu pewnej rodziny.
— No! dość już na dziś, — rzekł wreszcie p. Boffen, — ale pomyślcie tylko sami, ile to rzeczy można ukrywać w najzwyklejszych miejscach. Co prawda, to i tu nie jedno znalazłem.
— Pieniądze? — spytał chciwie Wegg.
— Papiery także schowane i zapomniane. Ułóżcie książki na półkach, a ja przejdę się jeszcze pomiędzy pagórkami.
Rzekłszy to, pan Boffen wydobył z kieszeni wierzchniego paltota latarkę, zaświecił ją i wyszedł spokojnie, zrzekając się towarzystwa Silasa Wegg, który chciał mu je ofiarować. Zostawszy sami, literat i anatom spojrzeli po sobie znacząco.
— Trzeba pójść za nim, — wyrzekł szeptem Wegg.
— Po co?
— Widziałeś przecie, jaki był dziś wzruszony i te historye o skąpcach, w tem coś jest.
Uchylili drzwi i spojrzeli na ciemny dziedziniec. Nie widzieli pana Boffen, ale słyszeli trzask żwiru węglowego, deptanego jego stopami.
— Głucha latarnia, — mruknął Wenus, — nic nie zobaczymy.
Szli jednak za nim w pewnej odległości, zgięci wpół z obawy, aby nie zdradziły ich cienie ich postaci, w razie, gdyby Boffen odsunął zastawkę swej latarki. Spadkobierca zatrzymał się krótki czas, przy pierwszym i drugim pagórku. Tu podniósł nagle latarkę.
— Co on trzyma w ręku? — szepnął Wegg.
— Rydel, — odparł anatom.
— A co, czy nie mówiłem, będzie kopał.
— Szuka więc czegoś?
Spadkobierca wspinał się właśnie na szczyt pagórka, po biegnącej ślimakowato ścieżce.
Obaj wspólnicy śledzili go z zapartym oddechem. Widzieli go, gdy stanął na wierzchołku pagórka, obok żerdzi, wetkniętej tam oddawna, starej i pochyłej.
— Przecież nie przyszedł tu po tę tykę.
— Może jest wydrążona.
— Nie, to nie to, patrz wymierza odległość.
Boffen robił to istotnie. Odmierzył parę prętów swoim rydlem, a potem kopać zacząć z zacięciem i wprawą dawnego robotnika. Obaj szpiedzy nie spuszczali z niego wzroku. Widzieli, jak wykopawszy niezbyt głęboką jamę, pochylił się i wydobył z niej jakiś przedmiot walcowatego kształtu i schował go do kieszeni. Silas Wegg i Wenus, zrozumieli, że należy im uciekać, aby nie złapano ich na gorącym uczynku. Ale był to ciężki odwrót.
Drewniana noga Wegga, grzęzła co chwila w miałkim piasku, zostawiając dziury w ziemi, tak dalece, że ostatecznie Wenus widział się zmuszony dźwignąć na plecy swego wspólnika i odniósł go tak do domu.
Pan Boffen zeszedł tymczasem ze swego pagórka i wszedł do mieszkania.
— Co ci jest? — spytał, spojrzawszy na swego literata, — pożółkłeś, jak cytryna.
— Miałem zawrót głowy, — bąknął Wegg.
— Żółć się w tobie poruszyła, to nic, weź jutro jaki środek przeczyszczający. Ale słuchaj Wegg, jutro rozbiorą pagórki. Sprzedałem je i jutro zaczną je rozkopywać.
— Czy to już napewno?
— Najpewniej w świecie. Wszak mówiłem już, że znalazłem kupca. No, bywajcie zdrowi, nie potrzebujecie mnie odprowadzać. Znam przecie drogę i mam latarkę.

ROZDZIAŁ V.
Ważne odkrycie.

Po wyjściu pana Boffen, Silas Wegg, dostał jakoby ostrego ataku wściekłości i rzucił się ku drzwiom, wołając:
— Dogońmy go, odbierzmy mu to, co wykopał, musimy to mieć.
— Cóż znowu? — hamował go Wenus, — chcesz go napastować?
— Naturalnie, że chcę, ale ty jesteś tchórzem, boisz się go.
— Boję się twego szału i nie dam ci się ruszyć — odparł Wenus, chwytając w pół ciała Silasa Wegg i obalając go na ziemię.
— Puszczaj mnie! — wołał Wegg, — czy nie słyszałeś, że kazał rozkopać pagórki, wraz z nimi znikną nasze nadzieje. Puść mnie, mówię ci. Jeśli ty nie masz dość odwagi dla bronienia naszych praw, to ja znajdę ją w sobie.
Szamotał się napróżno, bo Wenus postawił na swojem i nie dał mu się ruszyć, aż do chwili, w której łoskot zamykanej bramy zaświadczył o oddaleniu się spadkobiercy. Wtedy dopiero Wenus puścił swego wspólnika, a nawet pomógł mu podnieść się z podłogi. Stali naprzeciw siebie, mierząc się oczyma, obaj zakurzeni, rozczochrani, z odzieżą w nieładzie. Stopniowo kańciasta twarz literata powlekła się wyrazem pojednawczym, nie tyle szczerym, co dyplomatycznym.
— Rozumiem cię bracie, — wyrzekł — i dziękuję ci, wstrzymałeś mnie od fałszywego kroku.
Wenus nic na to nie odrzekł, bo myślał, że dziś dopiero przyjaciel jego ukazał mu się we właściwem świetle.
— Przyznaję, żem się uniósł — ciągnął dalej Wegg — ale gdybyś stracił tyle, co ja straciłem, gdybyś znał, jak ja, ciotkę Elżbietę, wuja Parkera i innych mieszkańców pałacu, w którym rozpiera się teraz ten Boffen!
Wenus zgodził się na to, że nie znał wymienionych osobistości i dodał, że wcale tego nie żałuje.
— Drogi przyjacielu — rzekł dalej Silas — twoja wyrazista twarz przemówiła do mnie głośniej od słów, to też czytam w niej, jak w otwartej księdze.
— Co mianowicie?
— Żal, wyrzut i pytanie. Pytasz mnie oczyma, dlaczego nie jestem z tobą szczery i co przed tobą ukrywam. Spójrz na mnie i powiedz, czy wyczytasz odpowiedź w moich oczach.
— Wcale nie — odparł sucho Wenus.
— Wiem dobrze — rzekł z prostotą Wegg — że nie mam tak wyrazistej twarzy, jak ty, za to nieba obdarzyły mnie organem mowy, która pozwala mi uwiadomić cię, że zgotowałem dla ciebie niespodziankę.
Wyrzekłszy z przyciskiem ostatni wyraz, Wegg poklepał przyjacielsko po kolanach swego wspólnika.
— Otóż, przyjacielu, zataiłem przed tobą istotnie ważne odkrycie. Poszukiwania moje nie były bezowocne, ja już coś znalazłem.
— Cóż to było? — spytał Wenus.
— Szkatułka, przyjacielu, znalazłem ją przed paru już dniami.
— Gdzie?
Silas wahał się wciąż z wyznaniem, uciekł się więc do ogólnikowych określeń.
— Posłuchaj mnie, drogi przyjacielu. Skoro pewnego dnia...
— Kiedy? — przerwał mu niecierpliwie Wenus.
— Cierpliwości, przyjacielu; czytam zresztą w tej wymownej twarzy i wiem, że to nie ty, a tylko głos twój, nieposłuszny twej woli, zadaje mi to niedyskretne pytanie. Otóż skoro pewnego dnia błądziłem po południu pomiędzy pagórkami, jak straż, krążąca po wałach fortecy, podług wyrażenia jednego z przyjaciół mojej rodziny, autora dramatu „Wszystko dobrze, co się dobrze kończy”, skoro więc, błądząc między pagórkami, szturchałem niekiedy od niechcenia miałki piasek i popiół, usypany na pagórku, drąg, który trzymałem w ręku natrafił na twardy przedmiot, którego nazwy nie widzę potrzeby wymieniać.
— Ale ja ją widzę — sarknął Wenus.
— Słuchaj, przyjacielu.
— Co to był za przedmiot? — ryknął ze wściekłością Wenus.
— Była to pompa, — wykrztusił wreszcie Silas. — Górny koniec tej rury, zamknięty był przykrywką, którą odjąłem, a wtedy znalazłem w niej coś, pewien przedmiot, niezbyt zresztą ciężki.
— Papiery? — spytał Wenus.
— Tak, tym razem, wymowna twarz twoja, mówi to samo, co twój głos. Były to istotnie papiery zamknięte w płaskiej skrzyneczce. Skrzyneczka obwiązana była szpagatem i opieczętowana, a na wierzchu miała naklejoną opaskę z papieru, z napisem:
„Tu złożony jest mój testament, aż do nowe go rozporządzenia“. John Harmon.
— Należy go otworzyć — rzekł Wenus.
— Tak też i ja myślałem — odparł Silas.
To też zerwałem pieczęcie i otworzyłem skrzynkę.
— Bezemnie? — spytał z oburzeniem Wenus.
— Bez ciebie, najlepszy z przyjaciół — rzekł pieszczotliwie Silas Wegg — ale to jedynie dla tego, aby ci zrobić niespodziankę. Testament brzmiał, jak następuje:
„Zważywszy, że niżej podpisany nie miał nigdy przyjaciół i że rodzina jego zawsze z nim źle postępowała, ja John Harmon, zapisuję najmniejszy ze swych pagórków Nikodemowi Boffen, resztę zaś, to jest całe moje mienie, zapisuję koronie”.
— Ale może ten testament napisany został wcześniej, trzeba porównać daty,
— Zrobiłem to już bracie, a nie kosztowało mnie to drożej nad jednego szylinga. Pokazano mi kopię u notaryusza. Nasz testament jest późniejszy, a co za tem idzie, jedynie prawny. A te raz bracie mój i wspólniku — mówił dalej Silas, ujmując obie ręce anatoma i uderzając niemi o jego kolana — racz mi sam odpowiedzieć, czy nie postąpiłem uczciwie i lojalnie, dzieląc się z tobą mem odkryciem?
Wenus rzucił mu nieufne spojrzenie i odrzekł mu chłodno:
— To w istocie ważna nowina, żałuję tylko, że nie udzieliłeś mi jej trochę wcześniej.
— To przecie wszystko jedno — usprawiedliwiał się Wegg — chociaż w gruncie nie byłby się nigdy przyznał do odnalezionego testamentu, gdyby nie owa butelka, którą wykopał dziś pan Boffen. Obawiał się, czy nie znajduje się w niej jaki nowy ważny dokument, a nie czując się na siłach walczyć sam, chciał korzystać i nadal z pomocy anatoma.
— Pokazałbym ci zaraz testament, gdyby nie to, że ten przeklęty kret Boffen gotów tu jeszcze raz powrócić i zaskoczyć nas niespodzianie,
— Na to jest sposób — rzekł powoli Wenus. — Zabierzemy dokument do mojego mieszkania, gdzie nam nikt nie przeszkodzi, tam obejrzymy go dokładnie.
Po krótkiem wahaniu Wegg przystał na to i pokulał do sąsiedniego pokoju, skąd powrócił niebawem, gotów do wyjścia, niosąc pod pachą stare pudło na szapoklak, do którego włożył dla niepoznaki skrzynkę z testamentem. Wyszli więc obaj, dążąc na ulicę Clakenwerk, gdzie zatrzymali się przed sklepem anatoma. Okno wystawowe oświetlone było paru świeczkami, przy których żółtawym blasku przechodnie oglądać mogli dwie wypchane żaby, stojące naprzeciw siebie z pałaszami w łapkach. Wenus otworzył drzwi i powiódł wspólnika swego w głąb sklepu, obróciwszy wprzód dwukrotnie klucz w zamku. Podsycił ogień w piecyku i zapalił świecę, dzięki czemu wynurzyły się z ciemności niepewne zarysy szkieletów, czaszek i preparatów przechowywanych w spirytusie. Znany już Weggowi szkielet szlachcica francuskiego, uzupełniony został prawie całkowicie, od czasu ostatniej wizyty literata. Miał już obie nogi i głowę na karku, brakło mu tylko rąk. Wegg nie troszczył się o to, do kogo należała niegdyś ta głowa wolałby jednak, aby nie szczerzyła do niego tak bezwstydnie wszystkich swych zębów. Opadł w milczeniu na pakę, która służyła mu zwykle za siedzenie w czasie jego wizyt, Wenus zasiadł na swem wysokiem krzesełku i zajął się przyrządzaniem herbaty.
— A teraz pokaż mi, proszę, testament — rzekł anatom. — Silas wydobył drżącą ręką skrzyneczkę z wnętrza pudełka od kapelusza, otworzył ją i wyjął z niej drogocenny papier — skoro jednak Wenus chciał go wziąć do rąk, Silas nie wypuścił dokumentu, tak, że każdy z nich trzymał go za jeden koniec. Anatom przeczytał testament, poczem Wegg rzekł z tryumfem:
— A co! czy nie opowiedziałem ci dokładnie jego treści?
— Owszem, powtórzyłeś mi go wiernie — odparł spokojnie anatom.
Wegg chciał wtedy swobodnym ruchem odebrać dokument z rąk wspólnika, ale Wenus trzymał mocno za swój koniec i nie zamierzał go wypuścić.
— Naradzimy się teraz, kto ma go przechować u siebie — rzekł z namysłem.
— Naturalnie, że ja — pospieszył orzec Silas.
— Mylisz się — odparł Wenus — i zapominasz, że jestem tu na swoim gruncie, w mojem mieszkaniu i wśród moich okazów anatomicznych. Olbrzymi materyał kości ludzkich czeka na spreparowanie, a nawet w tej pace, na której pan siedzisz, jest ich spory zapas.
— Nie widzę, jaki to ma związek z testamentem — rzekł Wegg nieco zmieszany.
— Ten znakomity szkielet — mówił dalej anatom, wskazując szlachcica francuskiego — jest już prawie całkiem dobrany, brakuje mu tylko rąk.
— Zaczynasz bredzić, bracie — przerwał mu Silas.
— Być może — odparł artysta anatom, mrugając zaczerwienionemi powiekami — że namiętność, jaką mam do mej sztuki, wyprowadza mnie czasem z równowagi, dlatego też radziłbym panu, abyś mi powierzył na przechowanie ten dokument.
Trzymali wciąż obaj papier, każdy za swój koniec, skutkiem czego, twarze ich były bardzo blisko siebie. Silas odczuwać zaczął głuchy lęk, a widząc, że Wenus sięga drugą ręką do kieszeni, zaczął przypuszczać, że wydobędzie z niej za chwilę lancet, którym go może oskalpować.
— Przyjacielu, — zaczął, siląc się na ton obojętny, — zdaje mi się, że będziemy mogli ułożyć się zgodnie.
— Przyjacielu! — odparł mu na to Wenus, — już raz zataiłeś przedemną testament, któż mi zaręczy, że nie zrobisz tego poraz drugi.
— A zatem? — spytał Silas.
— A zatem, — powtórzył anatom, — oddasz mi ten papier do przechowania, sam zaś zatrzymać możesz skrzyneczkę i napis.
— Ależ dlaczego — próbował protestować Wegg.
— Ponieważ namiętność moja do preparatów anatomicznych jest wielka, a szkieletowi temu brak jeszcze rąk. No! ale mam jeszcze czas, aby je dobrać.
Silas wahał się chwilkę, poczem puścił nagle papier, mówiąc tonem wspaniałomyślnego ofiarodawcy:
— Niech więc będzie, jak sobie życzysz. Powierzam ci ten cenny depozyt, bo i czemże byłoby życie, bez ufności wzajemnej, bez szlachetnej wiary w honor naszych bliźnich?
Anatom złożył papier i bez najmniejszego śladu wzruszenia wsunął go do szufladki, którą zamknął na klucz. Silas zaś rzekł:
— A teraz musimy obmyślić wspólnie, jak wykorzystać nasze odkrycie, Złocony śmieciarz wykupi od nas chętnie ten dokument, chodzi tylko o wysokość ceny.
Pod tym względem wspólnicy zgodzili się z sobą łatwo. Postanowili zażądać od pana Boffena co najmniej połowy jego dziedzictwa w zamian za zwrot testamentu i zapewnioną dyskrecyę.
Wegg, w którym zachowanie się anatoma wzbudziło chwilowo poważny lęk, postanowił go przejednać i zaczął z nim w tym celu rozmowę o damie jego serca.
— Czy nie zabłysła ci teraz nadzieja, bracie? i jak wogóle stoją rzeczy z twoją miłością?
— Ona nie chce, — odparł Wenus z tkliwem rozżaleniem, przyćmionem gniewną melancholią, — nie chce, jak mówi, być traktowana, jako okaz, z pewnego, specyalnego punktu widzenia, słowem niema o czem mówić.
— Przypominam sobie teraz, że właśnie w dniu, w którym odebrała ci nadzieję, zgodziłeś się wejść ze mną w porozumienie, ale, jak się nazywa ta młoda dama?
— Placencya Riderhood.
— Doprawdy! — zawołał Silas. — Jest w tem imieniu coś, co porusza do głębi. Czy nie sprawiłoby ci to ulgi, gdybyś mi opowiedział, w jakich warunkach ją poznałeś?
— Było to nad rzeką, — odpowiedział anatom, wpatrując się posępnie w dno wypróżnionej filiżanki, — udałem się tam właśnie w poszukiwaniu papugi.
— Nie wiedziałem, — zauważył Wegg, — że można polować na papugi w naszym zimnym klimacie.
— I ja tego nie twierdzę, — odparł Wenus z urazą w głosie. — Marynarze przywożą te ptaki z odległych wysp.
— A, to co innego.
— Poszukiwałem więc ładnego okazu papugi. A także dwóch wężów grzechotników, które miałem zpreparować i wypchać dla jednego z naszych muzeów. Ona mi je sprzedała, a było to właśnie w dniu, w którym znaleziono trupa Johna Harmona. To mi nawet posłużyło za pretekst do częstszych odwiedzin. Widywałem ją nieraz, a od dnia, w którym ją poznałem, stałem się innym człowiekiem.
— Cóż się z tobą stało?
— Rozmiękłem bracie, jak galareta, tak, że dziś wstydzę się za własny szkielet i gdyby przyniesiono mi pewnego pięknego dnia, moje własne kości, zmieszane w worku, nie podjąłbym się ich dobrania, bo zmarniały wraz ze mną, wskutek przygnębienia, jakie ogarnęło mnie po jej odmowie.
W gruncie Silas czuł się już znudzony temi czułemi wynurzeniami i rad był je przerwać, skorzystał też z pierwszej do tego sposobności.
— Jaki to przedmiot przykuwa tak silnie do siebie twój wzrok? — spytał, widząc, że Wenus patrzy uparcie w pewien punkt sklepu.
— To papuga, — odparł bezdźwięcznie anatom, — papuga, którą kupiłem w tym dniu pamiętnym od Placencyi Riderhood. Nie miałem siły zająć się jej wypchaniem, leży tam więc wysuszona, jak serce moje. — Silas odesłał w myśli papugę do wszystkich dyabłów i robił sobie w duszy gorzkie wyrzuty, z powodu, iż wdał się w jakoweś układy z tym człowiekiem, który traci głowę z powodu pierwszej lepszej dziewczyny i ma widocznie słaby charakter. Miał wielką ochotę wycofać się ze spółki z anatomem i myślał o sposobach wydostania od niego powierzonego mu tak niechętnie testamentu. Na razie wszakże nie miał odwagi wystąpić wrogo przeciw właścicielowi tylu szkieletów, pożegnał go więc i powlókł się pod pałac Boffenów, myśląc ze złośliwą radością, że zakłóci wkrótce spokój zamieszkujących go bogaczy.
— Poczekajcie! — mruknął, wygrażając pięścią wspaniałej budowli, — wkrótce zagaszę ten wasz zwodniczy blask.
W tej chwili właśnie zajechał przed bramę ekwipaż państwa Boffenów, z którego wysiadła żona spadkobiercy, a za nią Bella wyskoczyła lekko na bruk.
— Czekaj pani śmieciarko, — powtarzał w duchu Silas, — powrócisz ty niedługo tam, skądeś wyszła, a i ty moja panienko, nie będziesz mi tak wesoło skakała, gdy przyjdzie ci znów zamieszkać w suterenie twego papy.
Patrzał za odchodzącemi kobietami, a w kilka chwil potem dojrzał sekretarza, wychodzącego z bramy.
— Ty także nie zagrzejesz tu długo miejsca, mój paniczu, i radziłabym ci oglądnąć się wcześnie za nową posadą.
Nacieszywszy się tak do syta domniemaną swą władzą nad losem ludzi, którym do niedawna jeszcze zazdrościł, Silas powracał do domu, a chciwość jego była tak wielka, że podnosił wciąż w myśli warunki, jakie zamierzał postawić spadkobiercy. Doszedłby też niezawodnie do zagarnięcia mu całego dziedzictwa, gdyby nie to, że w takim razie Boffen nie miałby już żadnego interesu w nabyciu od niego testamentu. Sądząc zaś innych po sobie, nie przypuścił, aby były śmieciarz był o tyle uczciwy, by zastosować się do woli zmarłego i wyrzec się dobrowolnie posiadanego majątku.

ROZDZIAŁ VI.
U kresu długiej wędrówki.

Sędziwa Elżbieta Higden chodziła ze swym przenośnym straganem od wioski do wioski, zarabiając z trudnością na skromne wyżywienie. Wędrówka to była uciążliwa, droga trudna i ciernista, po której kroczy wielu uczciwych ludzi, nie tracąc przecież odwagi, jak nie traciła jej i stara Higdenowa. Ale siły jej wyczerpywały się zwolna, a chwile odrętwienia, o których wspomniała w rozmowie z sekretarzem, powtarzały się coraz częściej. Były to jakby cienie wróżebne, zapowiadające nadchodzącą śmierć, cienie coraz gęstsze, choć nie ulegające prawom fizycznym i nie dziw, skoro poza niemi przyświecało biednej kobiecie jedyne dostępne jej Światło, błyszczące już z poza grobu.
Higdenowa szła brzegiem Tamizy, w górę rzeki, dążąc instynktowo do miejsc, które znała i lubiła, gdzie spędziła znaczną część długiego swego życia. Te miasteczka, leżące nad Tamizą, ładne są i schludne, odświeżane wiecznie szmerem bieżącej wody i wieczystym szumem rozkołysanych drzew. Rzeka młoda tu jeszcze i przejrzysta, przebiga między drzewami, jak dziecię rozigrane, nie świadoma jeszcze czyhających na nią brudnych ścieków, nie słysząca rozhukanego grzmotu rozpętanych fal oceanu, których odgłos nie dochodzi jeszcze do niej. Mowa rzeki pieściwa tu jest i przychlebna, to też i stara Betty wsłuchiwała się w jej szmer ukojny, który wabił ją i kołysał.
„Chodź do mnie, mówiła rzeka, łono moje miękkie jest i przytulne i słodko jest zasnąć na wieki na falach moich, chodź do mnie, ty, która uciekasz od ludzi i nie chcesz dożyć wstydu żebractwa, ani macoszej opieki sali szpitalnej”.
Nie chcemy zresztą twierdzić, aby marzenia Higdenowej były aż tak posępne. Serce jej, proste i uczciwe, niedostępne było uczuciom zazdrości. Przechodząc koło ładnych dworów, w których mieszkali ludzie bogaci i szczęśliwi, patrzyła z rozrzewnieniem na dzieci, a myśląc o swym małym Jonny, błogosławiła je przez pamięć zmarłego aniołka. Nie zazdrościła też nikomu, przechodząc wieczorem obok okien, poza któremi widać było wesołe światło i rodzinę, zebraną przy stole, podczas, gdy ona błądziła po ciemku sama i bezdomna, a gdy raz znalazła się w nocy za miastem sama, obok cmentarza, pomyślała tylko: „Tem lepiej dla tych, którzy mają rodzinę i ciepłe mieszkanie”. Nie zazdrościła ani trochę szczęścia innym i myślała o niem bez goryczy.
Jedna tylko obawa trapiła ją niekiedy i gnała przed siebie, a była nią myśl, że może zasłabnąć i wpaść wbrew własnej woli w ręce urzędowej dobroczynności. Nie myślcie lordowie i dżentlmeni, aby obraz tej starej, uczciwej kobiety, przejętej tym dziwnym lękiem, był tylko figurą retoryczną, lub wyjątkowym faktem. Spytajcie raczej tych, którzy stoją na czele, czemu się to dzieje i dlaczego uczynili z dobrego Samarytanina furyę prześladowczą, a potem z pomocą Bożą zabierzcie się do dzieła i zmieńcie system, bo inaczej przyjdzie czas, w którym system ten zgubi nas wszystkich. Betty Higden widziała w życiu wiele przykładów, które natchnęły ją tym lękiem, jaki gnał ją dziś po świecie.
Widziała ludzi w łachmanach, wyczekujących napróżno godzinami i dniami całymi pod drzwiami patentowanych przybytków urzędowych dobroczynności; widziała następnie niektórych wybranych, którzy znaleźli w nich przytułek. Odwiedzała ich potem, gdy zamieszkali w domach zimnych, szarych, ponurych, jak więzienie i poddanych gorszym od więziennych regulaminom, słyszała słowa i ton, jakimi do nich przemawiano, o którym my nie mamy pojęcia lordowie i dżentlmeni, ale który dotyka boleśnie uczciwego biedaka.
Wszystkie te wrażenia złożyły się na ów zabobonny niemal wstręt, jaki budziły w niej słynne domy związkowe, których architektura, urządzenie i sposób traktowania chorych właściwe byłyby w domach karnych, gorszych od więzień. To też bała się śmiertelnie, by się do nich nie dostać, a groziło jej to już parę razy w ostatniej wędrówce. Raz naprzykład zasłabła, siedząc na progu jakiejś oberży, a gdy otworzyła oczy, ujrzała szereg obcych twarzy, pochylonych nad sobą.
— Jak się czujecie, matko? — pytała jedna z kobiet. — Czy wam już minęło?
— Cóż mi było? — pytała biedna Betty.
— Zaćmiło was jakoś i upadliście w tył, a potem nie ruszaliście się wcale.
— To nic, to moje zwykłe ataki — przerwała staruszka — już mi jest całkiem lepiej.
Kobiety podniosły ją, ale chwiała się jeszcze na nogach.
— Nie można jej tak samej puszczać — zauważył, w najlepszej zresztą myśli, tęgi, ogorzały, dzierżawca, który znalazł się wśród tłumu. — Czekajcie matko, — mówił, chwytając ją za rękaw, — zaprowadzę was do doktora.
Słysząc to, biedna kobieta zebrała ostatki sił i, wyrwawszy się swemu prześladowcy, odeszła śpiesznie i szła tak bez tchu, aż dopóki nie znikło jej z oczu miasteczko, targ i ludzie, zgromadzeni w rynku.
Drugi raz było jeszcze gorzej. Siedząc nad rzeką, Higdenowa doznała jakby halucynacyi i zdało się jej, że na galarze, który przepływał w pobliżu, siedzą gromadnie wszystkie jej zmarłe dzieci, wnuki i prawnuki, że wyciągają do niej ręce i poruszają niemi jakimś dziwnym wahadłowym gestem. Potem straciła znów przytomność, a gdy przyszła do siebie, była już noc dokoła. A jednak ktoś był przy niej, ktoś świecił jej latarką w oczy, jakaś obca, niemiła twarz.
— Co tu robicie sama o tej porze? — spytał jej ten nieznajomy człowiek.
Odurzona jeszcze, biedna kobieta spytała z kolei, gdzie jest?
— Jesteście przy śluzach — odparł człowiek — ja mam tu dziś dyżur; a z jakiej gminy jesteście?
— Z jakiej gminy? A po co wam ta wiadomość — pytała przestraszona, zrywając się na równe nogi.
— Bo widzicie, skoro już z wami tak źle, nie dadzą wam legać po gościńcach w obcych gminach, ale odciupasują was do waszej.
— Nic mi nie jest — upewniała — zdrzemnęłam się tylko.
— Gdzie zaś! — zaprzeczył tamten — leżeliście całkiem bez duszy. A czy macie przy sobie trochę grosza?
— Mam, panie.
— To, radzę wam, dobrze schowajcie, bo skoro was zobaczą rogatkowi, zabiorą je wam na koszty doprowadzenia, że was niby do gminy odstawią.
— Dziękuję za przestrogę, dobranoc panu.
— Czekajcie matko! Nie mogę was tak puścić, bo jakbyście nieprzymierzając padli gdzie o jakie ćwierć mili stąd, to bym miał z tego kłopot, że was niby do gminy nie odstawiłem.
Wyczerpana znużeniem i z obawy, biedna kobieta wybuchnęła płaczem. Na szczęście przypomniała sobie list, który jej dali Boffenowie i wydobyła go z zanadrza.
— Przeczytajcie mój dobry panie — mówiła — tu właśnie stoi, że mam w Londynie przyjaciół, którzy o mnie dbają, nie przyczynię więc nikomu kłopotu.
Służący przy śluzach funkcyonaryusz, wziął do rąk papier i wodził po nim oczyma z wielką powagą, mimo, że nic właściwie nie rozumiał, ponieważ nie znał liter.
— A no, słuchajcie matka — rzekł po namyśle, — ile tam macie przy sobie drobnego grosza?
Higdenowa wypróżniła pospiesznie kieszeń i położyła na dłoni jeden szyling i kilka pensów.
— Możebyście mi to zostawili — zauważył chytrze ślusarz — to bym wam oddał papier i moglibyście odejść, gdzie się wam podoba.
— Weźcie, ależ weźcie, mój dobry panie — zgodziła się bez wahania staruszka — oddając zapracowany grosz.
— Człowiek, widzicie, musi myśleć o sobie, nie darmo przecie pracuje w pocie czoła, bądźcie zdrowi, już ja wam krzywdy nie zrobię.
Odeszła, ale czuła coraz wyraźniej, że koniec się zbliża i że stanie już wnet u kresu swej wędrówki. Widziała błyszczące zdaleka światła małego miasteczka i omijała starannie, jakby każdy z tych oświetlonych domów stanowił osobną dla niej groźbę. Szukała bocznych ścieżek i zabłądziła na jakąś polankę, gdzie, oparta o wiązkę słomy, spędziła całą noc. Zrana zwlokła się jeszcze, ale myśli plątały się jej w mózgu i przestała rozumować. Nadeszła dla niej godzina, w której cierpienia i potrzeby życia przestają istnieć, Nie czuła głodu, mimo, że nie jadła oddawna, nie wiedziała, że ranek jest zimny i wilgotny. Wiodła ją jeszcze instynktowna obawa, aby jej kto nie spotkał i nie zaciągnął do domu, który i teraz jeszcze budził w niej obrzydzenie. Szukała więc miejsc ustronnych i unikała widoku ludzi, natomiast czuła coraz wyraźniej obecność tych, którzy odeszli. Słyszała głosy znajome, dostrzegała twarze, widziane we śnie i nadziewała raz wraz opadającą z ramion chustkę, bo roiło się jej, że piastuje w ramionach któreś z dzieci, czy wnucząt i utulić je musi pod szalem. Skoro noc zapadła, znalazła się w jakiemś miejscu nad wodą. Był to kanał przekopany do Tamizy, po za którym sterczał wysoki budynek, podziurawiony oświetlonemi oknami. Nad kanałem ciągnęła się ulica, wysadzona drzewami. Higdenowa osunęła się pod jedno z nich i oparła się o nie plecami. Postawiła przy sobie na trawie swój koszyk, w którym drobne jej towary leżały w wybornym porządku. Drzewo, które jej służyło za podporę, zdało się jej być krzyżem, wspomniała Tego, co skonał na nim i poleciła Mu duszę.
— Dobrze mi tu — myślała — bezpiecznam pod tym krzyżem.
Noc zapadła, a jednak dojrzała jeszcze twarz jakąś pochyloną nad sobą, piękną, choć smutną, twarz młodej kobiety.
— Umarłam już chyba — myślała stara Betty.
— Nie słyszę co mówicie — wyszeptały czyjeś usta.
— Czy nie umarłam jeszcze?
— Nie, nie! przełknijcie trochę wódki. Wychodziłam z fabryki i posłyszałam wasz głos.
— Z fabryki? ach to ten dom z oknami, jakaż to fabryka?
— Papiernia, w której mam zajęcie.
— Dlaczegoż jej nie widzę?
— Bo odwróceni jesteście plecami od tego domu. Proszę, napijcie się, to wam zrobi dobrze; pozwólcie, że wam głowę podniosę.
— Jeszcze nie — wyszeptała Betty.
— Tylko głowę; podniosę ją wam lekko, delikatnie, że was nic nie zaboli.
— Nie, nie trzeba... list... weźcie go... papier...
Liza odgadła, że chodzi tu o list, który stara Betty miała zatknięty za pasem, wzięła go do rąk i odczytała adres. Wyczytała ze zdumieniem nazwisko Boffenów, które nie było jej obce, potem spojrzała na bladą twarz konającej kobiety.
— Znam to nazwisko — rzekła.
— Oddać, im oddać — powtórzyła parokrotnie Higdenowa.
Liza nasłuchiwała z wysiłkiem.
— Nie mogę dosłyszeć — mówiła.
Biedna, biedna kobieta. Zwilżała jej czoło wodą, pochyliła się nisko nad jej twarzą, nie chcąc stracić żadnego słowa, wychodzącego z tych gasnących ust.
— Posłać im... tylko im... — powtarzała Betty.
— Zrobię to, bądźcie spokojni, odeślę im list do rąk własnych.
— Byle nie do gminy — szeptała konająca — nie chcę tam — powtórzyła z wysiłkiem.
— Tak, tak — potwierdziła Liza.
— Nie dasz, aby ludzie z gminy dotknęli mnie po śmierci. Przysięgnij mi to.
— Przysięgam — powtórzyła Liza.
Błysk radości zamigotał w oczach Higdenowej i rozświecił na chwilę stygnące jej rysy. Liza podtrzymała jej głowę, tak, że Betty miała przed oczyma niebo gwiaździste.
— Jak się nazywasz, moja droga? — spytała dziewczyny.
— Liza Hexham.
— Twarz moja musi wyglądać bardzo biednie, ale może zechcesz mnie pocałować.
Za całą odpowiedź Liza przycisnęła świeże swe usta do zsiniałych, ale rozchylonych w uśmiechu warg starej kobiety.
— Dziękuję, a teraz podnieś mnie wyżej jeszcze...
Liza dźwignęła ostrożnie siwą szanowną głowę, skołataną tylu burzami i trzymała ją obróconą twarzą ku niebu.

ROZDZIAŁ VII.
Wróżba.

Wróżba. „Dziękujemy ci, Panie, żeś raczył wyzwolić siostrę naszą z więzów świata doczesnego, skalanego grzechem”. „Tak brzmiał tekst przemówienia, które wygłosił wielebny Frank Mitwey na cmentarzu, nad otwartą mogiłą Elżbiety Higden. Słowa te wypowiedział wielebny pastor drżącemi usty, bo zdało mu się, że jednak świat zawinił wobec wymienionej siostry i że straszno jest wymawiać takie słowa nad niektóremi mogiłami. Cmentarzyk, na którym pochowano biedną wędrowniczkę, był bardzo nędzny i zaniedbany. Nie było tam żadnych pomników z napisami, żadnych prawie kopców darniowych. Czy nie należałoby w naszym wieku, głoszącym równość powszechną, pamiętać trochę lepiej o mogiłach tylu dzielnych pracowników i dać każdemu z nich mały pomniczek na koszt gminy, aby powracający do kraju żołnierz, marynarz lub emigrant, mógł przecie dowiedzieć się, gdzie spoczywają rodzice jego, siostry lub towarzysze? Powiecie przecie, że to sentymentalizm, lordowie i dżentlmeni, ja przecież odpowiem wam na to, że w życiu zbiorowem ludu naszego znajdzie się jeszcze trochę miejsca na pierwiastek uczuciowy.
Prócz pastora Milwey i jego żony, obecni byli na pogrzebie starej Betty: Rokesmith, Bella i Salop. Ten ostatni nie dał się niczem pocieszyć i płakał rzewnemi łzami nad grobem tej, która była dla niego lepszą, niż matka.
— Teraz widzę — powtarzał, szlochając — że powinienem był zrobić dla niej więcej, lepiej obracać magiel i służyć jej lepiej.
Chcąc go pocieszyć, wielebny Frank Milwey przedstawił mu, że najlepsi z nas nawet obracają nieraz z niedbalstwem karty swych obowiązków życiowych, a niektórzy zwłaszcza okazują wielką w tym względzie opieszałość.
— To się jej nie tyczy — odparł Salop, biorąc dosłownie przenośnię, jakiej użył pastor, — ona nigdy nie była niedbała, ani opieszała. O! gdyby pan wiedział, panie Milwey, jaka z niej była matka, jaka opiekunka, jaka robotnica.
Wyrzekłszy te słowa, płynące z najgłębszego przeświadczenia, Salop powrócił na mogiłę i zlewał znów gorącemi łzami przykrywającą ją świeżą darń. Patrząc na to, zauważył pastor Milwey, że grób starej Higdenowej bogatszy jest od najwspanialszych marmurów, zdobiących grobowce Westminsteru. Uszanowano też boleść poczciwego chłopaka i całe towarzystwo odeszło, zostawiając go samego na grobie.
Rokesmith i Bella obserwowali pilnie w czasie pogrzebu Lizę, której piękność wywarła na nich silne wrażenie. Mieli zresztą oboje polecenie do niej od państwa Boffenów, co ich nawet zbliżyło i doprowadziło do poufnej rozmowy na stronie.
— Jakże się panu wydała ta dziewczyna, prawda, że jest bardzo piękna? — pytała Bella.
— Tak, a prócz tego jest w niej coś wysoce szlachetnego.
— A przytem jakby chmura smutku, który uderza, gdy się na nią spojrzy.
— Owszem, dostrzegłem to także, a lękam się, czy przyczyną jej smutku nie jest to fałszywe oskarżenie, które niegdyś padło na jej ojca.
Rozmowa rwała im się co chwila, aż wreszcie Bella zdobyła się na krok energiczny.
— Panie Rokesmith — rzekła — niech pan rozmawia ze mną po dawnemu, bez tych uroczystych tonów.
— Na honor — odparł żywo sekretarz — stosuję się przecież do woli pani, wystrzegając się w jej obecności, by w niczem pani nie obrazić.
— Przepraszam pana za to, co było — rzekła nagle Bella, podając mu rękę.
— Ależ to ja panią przepraszam — zaprzeczył gorąco sekretarz, który dostrzegł w tej chwili błyszczącą na długich rzęsach łezkę, cenniejszą w jego oczach od najcenniejszych brylantów — i jeśli pani pozwoli...
— Pozwalam, niech pan to sobie zapamięta — odpowiedziała, podkreślając te słowa ślicznym uśmiechem, w którym wzięły udział oba dołeczki na buzi. — Mów pan ze mną o wszystkiem, co się panu podoba.
— Jeżeli tak, to powróćmy do panny Hexham. Musiała pani zauważyć, że jeśli piękność jej wywarła na panią pociągające wrażenie, to i ona nawzajem doświadcza względem pani tych samych czuć.
— Nie zauważyłem tego wcale i sądzę, że panna Hexham ma trochę lepszy gust, bo...
Tu Bella urwała, zarumieniła się, bo sekretarz zalotne wywoływanie komplimentów.
Zaprzeczył jej żywo, nie pozwalając na to nieco
— Gdyby pani zechciała z nią pomówić, udałoby się to pani z pewnością lepiej, niż mnie. Państwo Boffen otrzymali, jak pani wie, od niej list, w którym prosi o nie zdradzenie przed nikim miejsca jej pobytu. Chciałbym wiedzieć przyczyny, dla których się ukrywa i gdyby ją pani chciała o to spytać?
— Ależ najchętniej. Tak rzadko zdarza mi się oddać komu jakąś usługę, a dziś czuję więcej, niż kiedykolwiek, jak bardzo niepotrzebna jestem na świecie.
— Niech pani tak nie mówi.
— Kiedy tak jest, ja to mówię z przekonania.
— To już dość, jeśli pomaga się innym w znoszeniu ciężaru życia.
— Przecież ja nikomu w tem nie pomagam.
— A ojciec pani?
— O! biedny Pa, jest tak dobry, tak mało dla siebie wymaga. Niema w tem mojej zasługi.
— Owszem, to jest bardzo wiele. Przepraszam za moje słowa, ale cierpię zawsze, ilekroć się pani nie docenia.
— A przecież ty sam nie doceniasz mnie wcale — pomyślała ładna miss — ale nie powiedziała tego głośno i zmieniła przedmiot rozmowy.
Niech się pan nie gniewa — rzekła — ale chciałabym pana o coś spytać.
— Słucham panią.
— Pan Boffen jest dla mnie zawsze dobry i dlatego trudno mi o tem mówić, ale musiałeś pan zauważyć, jak się zmienił. Żal patrzeć doprawdy, jak bogactwo zepsuło tego człowieka.
— Gdyby pani wiedziała — zawołał z nagłym wybuchem Rokesmith — jak ja się cieszę, jak bardzo cieszę, że na panią bogactwo źle nie wpływa. To przekonanie wynagradza mi stokrotnie przykrości, które mnie spotykają skądinąd.
— Nie mówmy o mnie — rzekła lekceważąco Bella — gdyby mnie pan znał tak, jak ja znam siebie...
— Czy tylko pani zna siebie naprawdę?
— W każdym razie upewniam pana, że nie zyskuję wcale na bliższem poznaniu, ale wróćmy do pana Boffena.
— Nie przeczę, że zachowanie się jego wobec mnie uległo widocznej zmianie, jak to pani zapewne zauważyła.
— Naturalnie, że zauważyłam. Musi to panu sprawiać przykrość, panie Rokesmith, i jeśli pan pozwoli, to podzielę się z panem mojemi wrażeniami.
— Ależ proszę pani, z całego serca.
— Oto widzi pan, — mówiła Bella, wahając się — mnie się zdaje, że, znosząc to zachowanie się, traci pan potrosze szacunek dla samego siebie.
Rokesmith zdawał się nie podzielać tego zdania.
— Niech mi pani wierzy, — rzekł — że mam poważne powody, które każą mi przyjmować niedogodności, złączone z mojem stanowiskiem i że w powodach tych nie gra żadnej roli interes materyalny.
— Czasem przychodzi mi na myśl, — rzekła na to Bella — że pan żywi wyjątkową przyjaźń dla pani Boffen, i że pan robi to dla niej.
— Zgadła pani po części, pani Boffen jest kobietą, dla której mam nietylko przywiązanie, ale i cześć prawdziwą.
— To tak, jak ja — odparła Bella. — Musiał pan chyba dostrzedz, jak ona cierpi z powodu każdej przykrości, jakiej pan doznaje.
— Jestem szczerze zmartwiony, żem wyrządził jej tyle złego.
— Pan? — spytała Bella, podnosząc ze zdziwieniem brwi.
— Tak, bo ostatecznie jestem przyczyną tych wszystkich nieporozumień,
Bella posłała w odpowiedzi sekretarzowi spojrzenie nawpół marzące, nawpół smętne, które było jej tylko właściwe, poczem pokiwała swą ładną główką z miną filozofa, o ile istnieje szkoła filozofów, mających buzie z dołeczkami. Ostatecznie zrobiła ruch, pełen rezygnacyi i zmieniła przedmiot rozmowy. Spacerowali jeszcze czas jakiś, mówiąc o wszystkiem i o niczem, a była to czarująca przechadzka. Choć nie było jeszcze liści na drzewach, dzień był tak piękny, niebo tak jasne, a woda tak przejrzysta, taki przytem łagodny wietrzyk pieścił ich twarze, marszczył nieznacznie falistą powierzchnię rzeki. Wreszcie panna Wilfer oświadczyła Rokesmithowi, że czas już jej udać się do Lizy. Zaprowadzono ją do pokoiku pięknej robotnicy, po krętych i drabiniastych raczej schodach.
— Biedna moja izdebka nie spodziewała się takiego gościa — rzekła z uśmiechem Liza, podsuwając pannie Wilfer najlepsze krzesło.
— O! znam ja dużo biedniejsze i brzydsze pokoje — i gdyby pani widziała ten, w którym ja dawniej mieszkałam!
Nie było w tem przesady, bo choć izdebka Lizy miała niski belkowany sufit i małe okienka, to przecież była dużo weselsza od szkaradnego pokoju, który Bella zajmowała wraz z siostrą, w czasie gdy mieszkała przy rodzicach.
— Nie miałam jeszcze nigdy takiego gościa — powtórzyła raz jeszcze Liza, — pani jest taka śliczna, że doprawdy przyjemność patrzeć na panią.
— Nie wiem od czego zacząć — mówiła Bella, rumieniąc się. — Chciałam pani to samo powiedzieć, ale może dajmy spokój tym wstępom i spróbujmy pogawędzić o różnych rzeczach, czy zgoda?
Wyciągnęła do Lizy serdecznym ruchem swą małą rączkę, którą Liza uścisnęła, poczem przysunęła się do niej jeszcze bliżej.
— Bo widzi pani, z powodu listu, który pani napisała do państwa Boffen, proszono mnie, abym panią spytała, czy to fałszywe oskarżenie, Bogu dzięki już odwołane, nie jest przyczyną, dla której pani się ukrywa. Ja bo, widzi pani, jestem także wmieszana w tę historyę, bo mnie to właśnie przeznaczył John Harmon dla swego syna i zostałabym jego żoną zapewne, gdyby go nie zamordowano.
— Ja wiedziałam, kim pani jest — odrzekła na to Liza.
— A więc to oskarżenie?
— Nie, nie, to nie dlatego — odparła Liza, splatając ręce na kolanach — to wcale nie dlatego.
Bella patrzyła na nią uważnie, odgadła z jej zachowania się jakąś troskę ukrytą. — Pani żyje tak zupełnie sama?
— Przywykłam do tego, byłam najczęściej sama nawet za życia ojca.
— To tak, jak ja — odparła Bella. — Mam wprawdzie moją Ma i siostrę, które bardzo kocham, ale Ma robi zawsze bardzo smutne i tragiczne miny, a Lawy bywa niekiedy bardzo złośliwa. Ogromnie bym chciała mieć przyjaciółkę równego ze mną wieku, jak pani naprzykład. Jak pani sądzi, czy mogłaby pani być moją przyjaciółką?
Było to trochę obcesowe, ale Bella miała tyle wrodzonego, prawdziwego kobiecego wdzięku, że Liza uległa z łatwością jej czarowi. To też rozmowa stawała się coraz swobodniejsza i poufalsza.
— I czemu się pani tak chowa przed ludźmi? — spytała Bella,
Zamiast odpowiedzi, Liza spojrzała na nią, a potem rzekła:
— Zapewne wielu młodych panów kocha się w pani?
— O, wcale nie — zaprzeczyła Bella — a przynajmniej ja żadnego nie kocham. A pani czy ma kogo?
— Jest jeden, który, zdaje się, kocha mnie naprawdę, ale ja od pierwszego wejrzenia uczułam do niego odrazę, a przytem jest to człowiek gwałtowny, którego się boję.
— Więc to od niego pani uciekła, rozumiem, Ale przecież tu przynajmniej nie może pani ścigać.
— Boję się go i tu nawet, a przecież nie jestem tchórzliwa. Gdyby pani wiedziała, z jakim niepokojem przeglądam codziennie „Gazetę Londyńską“, tak się lękam, abym nie wyczytała wiadomości o jakim gwałcie, popełnionym przez niego.
— A więc to nie o siebie pani się boi?
— O siebie także, Wieczorem, gdy wracam z fabryki, oglądam się zawsze, czy go tu gdzie niema.
— Czy pani myśli, że mógłby się zabić?
— Myślę, że mógłby, ale nie o to mi chodzi.
— Rozumiem, chodzi pani o innego — rzekła domyślnie Bella.
Liza zakryła twarz rękami, a gdy je odjęła, twarz jej była śmiertelnie blada.
— „Proś Pana Boga, abym go nie zabił”... oto co mi powiedział, słowa te mam dzień i noc na myśli.
— Zabić? taki zazdrosny i o kogo?
— O jednego dżentlmena, nie wiem, jak to pani powiedzieć. Jest to człowiek z lepszej stery, wyższego stanu, niż ja, który był dla mnie bardzo dobry.
— On panią kocha?
— Nie.
— A przynajmniej podziwia cię. — Tym razem Liza nie zaprzeczyła.
— Więc to z jego porady pani się ukrywa?
— Och nie, on także nie powinien wiedzieć, przedewszystkiem on.
— Dlaczego? — spytała Bella, ale, spojrzawszy na Lizę, cofnęła swoje słowa. — Przepraszam, nie powinnam o to pytać, to było głupie pytanie.
Liza siedziała jakiś czas z głową spuszczoną, a potem rzekła z namysłem:
— Widzi pani, tak jest najlepiej, dla mnie i dla innych, z czasem odzyskam spokój.
— I zapomnisz o kimś, może niegodnym twej miłości.
— Nie, nie — zaprzeczyła z mocą Liza. — Nie chcę tłumić tego, co jest we mnie, cóżbym na tem zyskała?
Bella podniosła z namysłem brwi, a potem rzekła:
— Pozwól sobie powiedzieć, droga, że zyskałabyś bardzo wiele, gdybyś mogła pokonać w sobie tę słabość; byłabyś wolna sercem i nie potrzebowałabyś się ukrywać.
— Och pani! — przerwała jej Liza — czyż serce kobiety, w którem zapanuje taka, jak ją pani nazywa, słabość, może szukać czego innego?
Zdanie to było tak różne od poglądów, które wyznawała Bella, że ta zawstydziła się przez chwilę, nie dała jednak za wygraną.
— Mojem zdaniem, droga Lizo, zyskałabyś wiele, wyzwalając się z tego uczucia, a nicbyś nie straciła.
— Straciłabym moje wspomnienia i wszystko to, co mnie podtrzymuje w życiu i marzenia moje, że, gdybym mu była równa, stałabym się dla niego takiem źródłem radości, jakiem on jest dla mni. Jemu zawdzięczam tę trochę wiedzy, której nabyłam. On mnie zachęcił do nauki, która straciłaby wartość w moich oczach, gdyby nie pochodziła od niego. Gdybym wyrzekła się tych wspomnień, straciłabym obraz jego, który jest przy mnie zawsze, a wobec którego nie byłabym w stanie popełnić żadnego niskiego, ani złego czynu. On dokonał w duszy mej tej samej przemiany, jakiej uległy ręce moje, wpierw szorstkie, opierzchłe, opalone, dziś białe i delikatne. Niech pani jednak zrozumie, że ja nie marzę wcale o tem, aby on mógł być dla mnie czemś innem, jak wspomnieniem... nie marzę o tem, ażeby zostać jego żoną, a i on o tem nie myśli. Rozstałam się z nim na zawsze, a mimo to, kocham go ze wszystkich sił, a myśląc o samotnej mej przeszłości, czuję się z niej dumna i szczęśliwa, że mogę cierpieć dla niego i przez niego, choćby nawet on o tem nie wiedział i nie miał się nigdy dowiedzieć i choćby mu to było obojętne.
Bella, słuchając tego, czuła się pod urokiem tej wielkiej, bezinteresownej miłości, która odsłaniała tak nagle przed nią niezgłębione tajniki swych skarbów i objawiła się jej w całej swej czystości i pięknie. Ona sama nie doznała jeszcze nigdy dotąd podobnych uczuć, nie przypuszczała nawet, że istnieją.
Liza mówiła dalej:
— Spojrzał na mnie pierwszy raz w smutny wieczór zimowy, pamiętam, jak dziś. Było już późno. Mała lampka świeciła się w mieszkaniu, które zajmowaliśmy wtedy także nad Tamizą, tylko w innem miejscu. Być może, nie zobaczę go już nigdy, ale to jego spojrzenie nie zniknie z mego życia; nie zgodziłabym się na to za żadne skarby świata. Teraz pani wie o mnie wszystko, droga miss. Jak to dziwnie, że ja pani tak odrazu to powiedziałam. Myślałam, że się nikt o tem nie dowie. Tymczasem pani przyszła i powiedziałam wszystko. Ale nie żałuję tego.
Bella ucałowała ją, dziękując za ufność.
— Szkoda tylko, — dodała — że ja nie jestem godna słuchać takich zwierzeń.
— Niegodna? — pytała Liza z uśmiechem.
— Ależ naturalnie. To się nie tyczy dyskrecyi, bo co do tego, może być pani spokojna, że nikt słówka odemnie nie wydrze. Uparta jestem, jak kozioł. Ale poza tem, gdyby pani wiedziała, o ile jestem gorsza od pani, jaka jestem samolubna, wyrachowana, bezduszna.
Mówiąc to, Bella położyła ręce na ramionach Lizy, a potem objęła ją za szyję i ściskała tak mocno, że jej aż się włosy osunęły.
— Ależ moja droga pani, jak można się tak oczerniać.
— Wcale się nie oczerniam, to wszystko prawda, co mówię o sobie.
— Ależ moja droga — powtórzyła Liza, jakby z wyrzutem.
— To ślicznie, że tak mówisz do mnie, droga Lizo, ale, mimo to, jestem zła dziewczyna i koniec.
Liza spytała jej wtedy, czy widziała kiedy swoją twarz i czy słyszała dźwięk swego głosu.
— Ja? przecież po całych dniach przeglądam się w lustrze i paplę wciąż, jak sroka.
— A jednak ja zobaczyłem dziś panią po raz pierwszy i powiedziałam odrazu wszystko... Czyż bym się zawiodła?
— Spodziewam się, że nie — odparła Bella, nawpół ze śmiechem, nawpół ze łzami.
— Wie pani co, — rzekła Liza — ja jestem trochę wróżka. Gdy patrzę w ogień, przychodzą mi do głowy różne myśli. Chce pani, to powróżę. Czy dobrze?
Mówiąc to, wyciągnęła rękę w stronę ogniska, a twarz jej przybrała wyraz rozmarzony, właściwy jej w podobnych momentach.
— Widzę już — rzekła po chwili.
— Co? — zapytała Bella.
— Serce młodej dziewczyny.
— Brzydkie, samolubne.
— Nie, serce dzielne, szlachetne, gotowe przejść przez ogień i wodę dla tego, którego pokocha.
— To zapewne twoje, Lizo.
— Nie, widzę tam twoją twarz, droga miss.
Wizyta Belli zakończyła się zapewnieniem wzajemnej przyjaźni i mnóstwem serdecznych przyrzeczeń.
— Wygląda pani dziwnie zamyślona — zauważył Rokesmith, ujrzawszy pannę Wilfer.
— Bo też jestem nią — odparła Bella. — Nie uwierzy pan, ile przeżyłam w dzisiejszym dniu, zdaje mi się prawie, że to kilka lat upłynęło od dzisiejszego ranka.
— W istocie był to dzień bardzo wypełniony. Już na pogrzebie była pani mocno wzruszona, a przytem znużenie.
— Ależ nie, wcale tu nie chodzi o znużenie, tylko czuję, że coś się we mnie odmieniło.
— Mam nadzieję, że to będzie ta zmiana, która przyniesie pani szczęście.
— I ja tak myślę.
— Chłodno już, czy pozwoli pani otulić się moim pledem. Pani daruje, że taki ciężki i długi. Podałbym pani chętnie ramię, jeśli pani pozwoli.
Pozwoliła i jakimś cudem udało się jej wysunąć rączkę z pod olbrzymiego pledu i wsunąć pod ramię sekretarza.
— Posłuchaj pan, rozmawiałam dziś długo z Lizą i tak mi było dobrze, taka jej byłam wdzięczna, że okazała mi tyle zaufania.
— Nie mogła inaczej postąpić, widząc panią.
— Ona mi to samo powiedziała, ale skąd pan wie?
— Bo myślę tak samo, jak ona.
— A cóż pan myśli, jeśli wolno wiedzieć.
— Że ilekroć podoba się to pani, może pani zdobyć zaufanie każdego człowieka.
Dochodzili właśnie do stacyi, a sygnałowe światło zmrużyło właśnie swe zielone oko, a otworzyło czerwone, co było dowodem, że pociąg za chwilę odjedzie i że trzeba się śpieszyć. Rokesmith zdjął z Belli pled i pomógł jej wejść do wagonu, a po chwili siedzieli już naprzeciw siebie, podczas, gdy pociąg unosił ich całą siłą pary w stronę Londynu. Bella miała twarzyczkę dziwnie rozjaśnioną.
— Co za wspaniała noc — wołała — jakie śliczne gwiazdy!
— O tak! — potwierdził Rokesmith, nie spuszczając z niej wzroku, bo stokroć wolał podziwiać jasność, bijącą z jej rysów, niż niebo za oknem wagonu. Chodziły mu po głowie ostatnie słowa małego Jonny.
„Pocałuj ładną panią”.
„O gdybym mógł stać się prawnym wykonawcą ostatniej woli dziecka i otrzymał w zamian pokwitowanie“.
Coś podobnego musiały chyba myśleć także stacye, które mijali w drodze, bo mrugały jakoś dziwnie znacząco, na widok ładnej pani, zamykając swe zielone oko, a odmykając czerwone.

ROZDZIAŁ VIII.
Gdzie ona?

— A więc panno Wren — mówił Eugeniusz — nie chce pani ustroić dla mnie lalki?
— Nie — odparła stanowczo Jenny — skoro pan potrzebuje lalki, to ją pan może kupić w sklepie całkiem ubraną.
— Cóż na to powie moja czarująca chrześniaczka, którą mam w Hertfordshire.
— Powiedz pan w Blagashire — odpowiedziała modniarka lalek.
— Cóż ci zawiniła biedna dziewczyna, że skazujesz ją na banalną lalkę, podczas gdy jej ojciec chrzestny ma zaszczyt przyjaźnić się z nadworną modniarek lalek królewskich?
— No, ładnego też wybrali ojca chrzestnego dla tej pańskiej chrześniaczki, niech jej pan odemnie powinszuje.
Miss Wren zabrała się gorliwie do roboty, poruszając szybko zwinnymi paluszkami, Eugeniusz stał naprzeciw niej, szukając pozoru pozostania dłużej. W kącie dygotał ojciec małej robotnicy, czyli raczej jej syn, jak go nazywała, do reszty strawiony alkoholem, zidyociały i drżący na całem ciele.
— Brr! — syknęła Jenny, słysząc, jak dzwonił zębami — żeby cię już raz udusiło.
Pijak odpowiedział na to jakimś zwierzęcym piskiem.
— Be! be! be! Beczy to, jak baran. Miałam też kogo chować. Ładny widok, niema co mówić. Płać znów za niego pięć szylingów kary. A czy wiesz, ile godzin muszę ślęczeć nad szyciem, żeby zarobić te pięć szylingów?
— Już nie! już nie będę — mamrotał zidyociały osobnik.
— Wolałabym dać te pięć szylingów tym, co śmiecie wywożą, żeby cię już raz z miasta wymietli, Patrz pan na niego, jak wygląda, patrzeć nie mogę.
Zakryła istotnie twarz rękami, a Eugeniusz widział łzy, które przeciekały jej przez palce.
— Obmierzłe stworzenie, wyrodny syn — zaczęła znów, nie chcąc pokazać, że płakała. — Niby to stoi osłupiały, a chytry, jak wąż, kiedy chce dostać wódki. Podałbyś mi przynajmniej szał i kapelusz, bo muszę iść do miary. A pan, panie Wrayburne, niech się pan darmo nie trudzi, bo nie zrobię tego, czego pan chce i niczego się pan odemnie nie dowie.
— Ja przecież nic nie chcę, prócz lalki dla mojej chrześniaczki.
— Pan wie, jak jestem uparta, zwłaszcza tam, gdzie chodzi o pewne adresy i kleszczami pan odemnie nic nie wyciągnie. Niema więc o czem mówić. Niech pan lepiej idzie do siebie, bo ja i tak wychodzę.
Odrażający jej ojciec stanął przed nią, podając jej trzęsącemi się rękoma szal i kapelusz.
Wyrwała mu je z rąk ze złością i zaleciła, żeby siedział w domu i nie ruszał się, póki nie wróci, poczem zamknęła drzwi na klucz i wyszła razem z Eugeniuszem. Rozstali się zaraz u progu, bo ich drogi rozchodziły się w przeciwne strony. Eugeniusz zapalił papierosa i szedł powoli ze zwykłą swą znudzoną miną, przesuwając po krążących po ulicach tłumach wzrok, wyrażający bezbrzeżną obojętność.
Naraz przecie na skrzyżowaniu ulic uderzyło go zjawisko niespodziane, przykuwając na chwilę jego uwagę. Oto zamknięty przed chwilą na klucz opłakany ojciec miss Wren wydostał się jakimś cudem na wolność i usiłował przejść w poprzek ulicę. Widok to był razem cudaczny i żałosny. Pijak drżał na całem ciele i stawiał chwiejne kroki trzęsącemi się nogami, postępując wprzód, to znów cofając się w tył ze strachu przed końmi. Parę razy dowlókł się już prawie do środka ulicy, poczem rejterował znów przed istotnem lub urojonem niebezpieczeństwem. Zatrzymywał się wtedy na chodniku, puszczając trwożne spojrzenia w górę, to w dół ulicy i konstatując z zazdrością odpływ i przypływ całej fali przechodniów. Ośmielony ich powodzeniem, puszczał się na nowo w drogę po to, aby nawinąć się całkiem nie w porę pod nogi ludziom lub koniom, ściągał na siebie klątwy dorożkarzy i cofał się z powrotem, w chwili, gdy był już prawie u mety.
— Na honor! — mruknął Eugeniusz — jeśli poczciwiec śpieszy na schadzkę miłosną, to spóźni się niezawodnie.
Stwierdziwszy ten pewnik, ruszył dalej, nie myśląc już o pijaku.
W domu zastał Mortimera, siedzącego przed kominkiem z gazetą wieczorną w ręku. Przyciągnął więc i sobie fotel, chcąc dotrzymać towarzystwa przyjacielowi.
— Wyglądasz mi, mój drogi, na żywe uosobienie cnoty i pracy, odpoczywającej po całodziennym trudzie.
— Ty zaś, mój drogi, symbolizujesz obrazowo niezadowolone z siebie próżniactwo, nie umiejące nawet spocząć.
— Mylisz się, mój kochany, jestem nastrojony bardzo poważnie i przychodzę właśnie zapytać mego szanownego plenipotenta, jak znalazł stan moich interesów.
— Twój szczerze oddany plenipotent, mój biedny Eugeniusz, znalazł je w bardzo złym stanie.
— Cóż się właściwie stało?
— Jesteś w rękach żydów, Eugeniuszu.
— Bywałem już i w rękach rozmaitych chrześcijan, lecz umiałem to znieść filozoficznie.
— Ale ten twój dzisiejszy żyd zamierza cię, jak się zdaje, przycisnąć do muru. Nieużyty, twardy, istny Shylock, mimo, że twarz ma patryarchalną, z siwą brodą i dobrotliwym wyrazem, stary, malowniczy żyd.
— Czyż być może, — zadziwił się Eugeniusz, — z opisu twego wnoszę, że musi to być mój przyjaciel, czcigodny mister Aron.
— Nie — odparł Mortimer — on się nazywa Riah.
— Bo też to ja ochrzciłem go imieniem Arona, uważając je za bardziej hebrajskie i lepiej do niego przypadające. Mówiąc nawiasem, nie jest on moim przyjacielem i przekonany jestem, że umoczył rękę w ucieczce Lizy.
— A to jakaś fatalność — zawołał Mortimer — wszystko sprowadza nas znów do niej, bo ty naturalnie wałęsałeś się po mieście, szukając Lizy.
— Czy wiesz? — odparł Eugeniusz, patrząc na meble, — że mój pełnomocnik odznacza się rzadką domyślnością.
— Więc nie omyliłem się?
— Oczywiście, że nie.
— A jednak nie powinieneś o niej myśleć.
Eugeniusz powstał i, oparłszy koniec stopy na popielniku, patrzył zamyślony w ogień.
— Nie wiem — odparł po chwili — czym nie powinien i proszę cię, abyś nie określał tego faktu, jako niezbity pewnik.
— Przez wzgląd na nią samą nie powinieneś się nią zajmować.
— Nie wiem — powtórzył Eugeniusz — a tylko powiedz mi, proszę, czy widziałeś kiedy, abym zajmował się czemś tak, jak tem jej zniknięciem. Sądzisz więc, że ona mnie naprawdę zajmuje?
— Przecież to ja pytałem cię o to?
— Słyszałem i owszem, a tylko widzisz, nie umiem ci odpowiedzieć i dlatego właśnie odwróciłem pytanie.
— Ale powiedz mi sam, co z tego wszystkiego wyniknie.
— Przewidywać coś z góry, to nie moja specyalność. Pamiętasz, jak w gimnazyum uczyłem się zawsze lekcyi w ostatniej chwili, nie troszcząc się wcale o to, co zadane było na dzień następny. Tak samo w stosunku moim do Lizy, wiem tylko, że pragnę ją odnaleźć za wszelką cenę i że tego dokażę uczciwą, czy nieuczciwą drogą. Skoro to nastąpi, wtedy dopiero dowiem się, jakich uczuć doświadczę w owej chwili, dziś zaś jest całkiem przedwczesne zadawać mi to pytanie.
Mortimer przyjmował te zwierzenia, kiwając sceptycznie głową, gdy wtem ktoś zadzwonił w przedpokoju niepewną ręką.
— Czekaj, ja otworzę, — ofiarował się Eugeniusz. Zrobił to istotnie i powrócił po chwili, prowadząc za sobą widmo człowieka, ubrane w zatłuszczone łachmany.
— Ten interesujący dżentlmen — rzekł Eugeniusz — jest synem pewnej młodej damy, z rodu lalek, z którą jestem w przyjaźni. Ten pan ma mi coś do zakomunikowania, dlatego wprowadziłem go tutaj.
Mortimer patrzył ze zdumieniem na odrażającego gościa, który poddawał się tym oględzinom, mnąc w rękach strzępy czegoś, co miało być kapeluszem. Eugeniusz wytrącił mu z ręki ten nieokreślony szczegół ubrania i posadził gościa na krześle.
— Zdaje się, że trzeba go pokrzepić trunkiem, chcąc usłyszeć z ust jego jakieś dorzeczne słowo... Napijesz się wódki, panie od lalek.
— Trrrochę rrrumu — wybełkotał pijak.
— Nerwy tego dżentlmena są trochę nadwyrężone — zauważył Eugeniusz, nalewając mu trochę araku — a przytem zdaje mi się, że przyda się trochę go wykadzić. — Rzekłszy to, wziął łopatkę i zagrzał ją w ogniu, a potem położył na niej trochę trociczek, które wypełniły mieszkanie wonnym dymem; Eugeniusz poruszał łopatką przed twarzą pijaka.
— Jeszcze rumu — wybełkotał alkoholik.
— Daj mu, Mortimerze, ja, jak widzisz, zajęty jestem kadzeniem.
— Pan Wrayburne, ja wiem, on chce adresu — rzekł z wysiłkiem ojciec miss Wren.
— Tak, chcę adresu — odparł stanowczym tonem Eugeniusz.
— Jestem człowiekiem, tak, jestem człowiekiem, który, który — plątał się nędzarz.
— Który co? — spytał Eugeniusz.
—. Da adres.
— Masz go przy sobie?
Pijak robił pracowite wysiłki dla wyrażenia swych myśli. Pokiwał znacząco głową, rozwarł usta w uśmiechu i rzekł wreszcie tonem tak pogodnym, jakby zwiastował najpomyślniejszą nowinę.
— Nie, — a potem dodał, — jeszcze rumu.
— Daj mu jeszcze, Mortimerze.
— Co ty za szaleństwa wyprawiasz, Eugeniuszu, i poco go tu wprowadziłeś?
— Mówiłem ci przecie, że muszę ją znaleźć... To zidyociałe stworzenie może mi udzielić wskazówki... Ile chcesz za przyniesienie adresu.
— 10 szylingów.
— Będziesz je miał
— Piętnaście szylingów — poprawił się pijak.
— Będziesz je miał, ale jak dostaniesz adres?
— Ja biedny wdowiec, poniewierany od rana do wieczora. Ona ma pieniądze, a mnie nie daje.
— Mów dalej — zachęcał go Eugeniusz, uderzając go łopatką po ramieniu.
Pijak próbował zebrać myśli, ale te roztrząsały mu się wnet w głowie. Bredził znów o złocie.
— Ona robi mnie dzieckiem. Oho. A ja nie taki. Adres to łatwo. Ona pisze listy. Jedna do drugiej pisze listy.
— Dobrze — rzekł Eugeniusz — weź taki list i przynieś tutaj.
Otrząsnął popiół z łopatki, skutkiem czego dym się rozproszył i pijak dostrzegł nagle Mortimera. Zaczął utrzymywać, że ten pan go obraził i że niech no się tylko zbliży, to on mu pokaże, potem dla odmiany wybuchnął płaczem i chciał zasnąć. Ta druga alternatywa była tak niepokojąca, że Eugeniusz ujął szczypczykami szczątek kapelusza, wpakował mu go na głowę, potem ujął pijaka za ramię i wyprowadził go po schodach, aż na ulicę.
Zostawiwszy go tam, wbiegł prędko po schodach, powracając do mieszkania, gdzie zastał Mortimera, stojącego przed kominkiem z miną nachmurzoną.
— Poczekaj — rzekł Eugeniusz — umyję sobie ręce po tej wizycie, oczywiście w znaczeniu dosłownem.
— Wolałbym, abyś to uczynił w znaczeniu moralnem — odmruknął Mortimer.
— Cóż chcesz, mój drogi, stworzenie to potrzebne mi jest dla moich widoków, nic bez niego nie wskóram. Ale winszuję ci, żeś się nie uląkł tego szampiona, na dobre cię zamierzał atakować.
— Daj pokój żartom, wszystko to wcale mnie do śmiechu nie pobudza; to doprawdy niegodne ciebie uciekać się do takich narzędzi.
— Ja sam się trochę wstydzę — odparł Eugeniusz, siadając wygodnie w fotelu, — ale co tam! patrz na ten dym, który puszczam z cygara, za chwilę nie będzie już po nim śladu i podobnież ten niewstrzemięźliwy osobnik zniknie wnet bez śladu z mego życia. Pomówmy lepiej o czem innem. Powiem ci coś ciekawego.
— Słucham cię — odparł Mortimer, zapalając również cygaro.
— Wyobraź sobie, że od pewnego czasu jestem szpiegowany i to ile razy wyjdę, zwłaszcza wieczorem lub w nocy.
Mortimer wyjął z ust cygaro i spojrzał podejrzliwie na przyjaciela, oczekując nowej mistyfikacyi.
— Nie, nie, kochany, tym razem mówię całkiem seryo, daję ci słowo honoru. Jestem w komicznej sytuacyi człowieka, którego mają na oku.
— Czy jesteś tego pewny?
— Jaknajpewniejszy. Tembardziej, że ludzie, którzy mnie szpiegują, zawsze są ci sami.
— Cóż to znaczy? Nie ścigają cię przecież za długi. Żyd zagroził ci dopiero, ale nie rozpoczął jeszcze kroków sądowych, gdyby cię chciał zresztą aresztować, to wie i tak, gdzie mieszkasz.
— Patrzcie! jak wyłazi z ciebie zaraz fachowiec i prawnik. Otóż dowiedz się, czcigodny mecenasie, że to wcale nie żyd mnie ściga, tylko nauczyciel.
— Jaki nauczyciel?
— Czasem obaj: nauczyciel i uczeń; co? zapomniałeś? jak ty szybko rdzewiejesz bezemnie. Ci dwaj, którzy tu byli w początkach znajomości mej z Lizą. Oni to właśnie wyświadczają mi zaszczyt szpiegowania mnie po nocach,
— Od jak dawna?
— Od czasu, gdy ona zniknęła.
— Wyobrażają sobie może, żeś ty ją porwał.
— Nie zastanawiałem się nad tem.
— Czemuż ich nie zapytasz, czego chcą i nie potraktujesz, jak należy?
— Pocóż mam pytać o to, co mnie wcale nie obchodzi i nie przeszkadza mi w niczem.
— Przecież to jest głupie położenie, które cię ośmiesza.
— Oczarowany jestem twoją przenikliwością. Drogi Mortimerze, jestem istotnie bardzo drażliwy na śmieszność i z tego powodu staram się, aby ta spadła raczej na nich.
— Mógłbyś zmienić ton, chociażby przez wzgląd na mnie, bo, mojem zdaniem, tu się niema z czego śmiać.
— Ależ ja, mój drogi, mam najpoważniejsze w świecie zamiary. Ponieważ ten człowiek zazdrosny jest o mnie bez żadnej przyczyny, postanowiłem doprowadzić go do stanu ostrego szaleństwa i udaje mi się to wybornie. Wychodzę z domu codziennie o zmroku i zatrzymuję się przed wystawą pierwszego lepszego magazynu, gdzie czekam zwykle niedługo. Nauczyciel ukazuje się niebawem sam, lub ze swoim uczniem, ale najczęściej sam. Puszczam się wtedy w kurs do najodleglejszej dzielnicy Londynu, jednego dnia na wschód, drugiego na zachód, tak, że w ciągu tygodnia zwiedzam wszystkie możliwe kierunki. On, oczywiście, towarzyszy mi, jak cień. Zapuszczam się umyślnie w najustronniejsze zaułki miasta, wchodzę na tylne dziedzińce, zachowując iście wenecką tajemniczość, on śledzi mnie w przekonaniu, że go nie widzę, wówczas odwracam się nagle na jakimś zakręcie i patrzę mu prosto w oczy, co mu sprawia niewymowną mękę. Innym razem przesuwam się tuż obok niego, ocieram się o niego prawie, udając, że go nie widzę, co przejmuje go najwyższym niepokojem. On, który wyobraża sobie, że odkryje w ten sposób jej schronienie, doznaje codziennie nowego zawodu, ale, mimo to, nie daje się niczem zrazić. W dniach zaś, w których nie wychodzę, stróżuje całą noc pod naszem mieszkaniem. — Szczególna historya — zauważył Mortimer — i powiem ci szczerze, że to wszystko wcale mi się nie podoba.
— Stajesz się hipohondrykiem i widzisz wszystko w czarnych kolorach. Za mało używasz ruchu, gdybyś tak chciał przejść się ze mną w tej chwili.
— Po co? czy myślisz, że on znów na ciebie czatuje?
— Jestem tego pewny.
— Czy widziałeś go już dzisiaj?
— Nie zwróciłem uwagi, ale teraz spotkamy go napewno. Przygotuj się tylko, że będziesz musiał zrobić ze mną długi kurs.
Lightwood wahał się, ale ostatecznie ciekawość przemogła, zabrał się więc do wyjścia, czem Eugeniusz był zachwycony. Skoro wyszli, Eugeniusz zapytał przyjaciela z całą powagą, w którym kierunku życzy sobie polować.
— Co do mnie — rzekł — głosowałbym za dzielnicą Bethnal-green, jako pagórkowatą; zanim dojdziemy do cmentarza św. Pawła, spotkamy go.
Stało się to jednak znacznie wcześniej, bo zaraz prawie dojrzeli na drugiej stronie ulicy cień Bradleya Headstone, przemykającego się pod ścianami domów.
— No! teraz zbieraj siły, Mortimerze, bo będziemy maszerowali przyśpieszonym krokiem. Mówiąc nawiasem, jeśli to dłużej potrwa, dzieci wesołej Anglii zaczną podupadać pod względem umysłowym, bo niemożliwe jest, aby ten nauczyciel pilnował z równą gorliwością uczniów swych i mnie.
Wyruszyli więc ną trzygodzinny spacer, idąc bardzo szybko, to znów zatrzymując się dla zużycia cierpliwości Bradleya. Robili marsze i kontrmarsze, a Eugeniusz okazał się niewyczerpany w pomysłach tak dalece, że Lightwood zadawał sobie pytanie, co mogło spowodować człowieka, który był raczej wygodnisiem, niemal leniwym, do ponoszenia tak nadmiernego trudu. Ostatecznie Eugeniusz zaciągnął towarzysza swego w jakąś ciemną uliczkę, poczem odwrócił się nagle, wpadając prawie na nieszczęśliwego Bradleya i rzekł wtedy głośno do Mortimera:
— Patrz tylko, jaką torturę zadaje sobie ten człowiek.
Mortimer spojrzał i zobaczył twarz przerażającą, z ustami posiniałemi i włosami w nieładzie. Nienawiść, zazdrość i gniew wściekły z powodu niemożności ukrycia tych uczuć, nadawały tej twarzy osobliwy, niemal męczeński wyraz. Straszna ta głowa zdawała się pływać w powietrzu, tak dalece okropny jej wygląd zacierał wrażenie reszty sylwetki, tonącej w mroku wieczornym. Mortimer nie był człowiekiem zbyt wrażliwym, a jednak nie mógł wytrzymać tego widoku. Widział wciąż przed sobą tę straszliwą maskę i mówił o niej kilka razy, gdy wrócili do domu. Eugeniusz położył się i zasnął w najlepsze, gdy wśród nocy obudziły go czyjeś kroki. Otworzywszy oczy, ujrzał przy łóżku swem Mortimera.
— Co się stało? Nic złego, mam nadzieję.
— Nic właściwie.
— W takim razie cóż to za myśl dzika spacerować tak noc całą.
— Nie mogę zapomnieć.
— O czem?
— Ta twarz, widzę ją wciąż przed sobą.
— Rzecz dziwna, ja łatwo o niej zapomniałem — odparł Eugeniusz, przewracając się na drugi bok.

ROZDZIAŁ IX.
W mroku.

Nietylko Mortimer czuwał tej nocy. Sen odleciał również Bradleya i wierną mu zawsze miss Peecher. Biedna miss czuwała zawsze aż do powrotłu Bradleya, przeczuwając burzę, szalejącą w sercu tego, którego kochała. Nie zdawała sobie tylko sprawy z rozmiarów tej burzy, bo przekraczałoby to o wiele zdolność rozumowania, mieszczącą się w jej małej, porządnie umeblowanej główce, w której nie istniały żadne ciemne i zawiłe zakamarki. Nie przeczuwała, że władca jej serca dąży prostą drogą do zbrodni i że czyni to zresztą z całkowitą świadomością. Gdyby wielcy zbrodniarze mówili prawdę, czego nie robią dlatego właśnie, że są wielkimi zbrodniarzami, bardzo niewielu z nich mogłoby mówić o wysiłkach, jakich nie szczędzili, celem uniknięcia pokusy. Większość przeciwnie robi wszystko, co jest w ich mocy, nie aby oddalić, lecz by zbliżyć się do krwawego brzegu, który ich pociąga. To właśnie działo się z Bradleyem.
Człowiek ten zdawał sobie wybornie sprawę, że nienawidzi Eugeniusza całą mocą najgorszych instynktów, jakie w nim istniały. Wiedział też, do czego doprowadzić go może ta nienawiść. Wiedział, że w razie, gdyby zastał kiedyś rywala swego u Lizy, nie cofnie się przed morderstwem, bez względu na to, że zgubiłoby go to ostatecznie w oczach Lizy. Mimo to robił, co mógł, nie aby złagodzić, lecz by rozjątrzyć do ostatecznych granic nurtującą go złą namiętność. To też, szpiegując Eugeniusza i robiąc z siebie samowolnie niejako igraszkę swego rywala, doświadczał wprawdzie niewymownych tortur moralnych, ale też i dziwnej pociechy, która polegała na przeświadczeniu, że nienawiść jego jest słuszna, co usprawiedliwiało go we własnych oczach.
Stał więc owej nocy u bram budynku sądowego, w którego obrębie mieściło się mieszkanie obu przyjaciół, zapytując siebie, czy ma powracać do domu, czy też trwać tu i nadal na czatach. Upór jego w śledzeniu przeciwnika był niesłychany. Upór ten był zresztą obok namiętności cechą jego charakteru i jemu to zawdzięczał dotychczasowe swe powodzenie w karyerze naukowej. Sądził więc, że posłuży mu równie dobrze w sprawach sercowych, gdyż poza wszystkiem miał on nadzieję odkryć schronienie Lizy, śledząc wytrwale Eugeniusza. Nagle przyszło mu do głowy straszliwe podejrzenie, że piękna dziewczyna ukrywa się może poprostu w mieszkaniu obu przyjaciół i że nocne wycieczki Eugeniusza, napozór bezcelowe, służą mu tylko dla zmylenia tropu. Doprowadzony do szału tą myślą, postanowił, mimo spóźnionej pory, wtargnąć na dziedziniec sądowy, o ile go tam wpuści stojący na straży szyldwach. Przystąpił więc do niego i, siląc się na spokój, prosił go o wpuszczenie do bramy.
— A czego pan sobie życzy?
— Mam interes do pana Wrayburne, pilny interes. A ponieważ wiem, że jest obecnie w domu...
— Godzina jest zbyt późna.
— To też ja nie mam zamiaru rozmawiać z nim, chcąc tylko rzucić list do jego skrzynki. Szyldwach otworzył bramę, śledząc jednak podejrzliwie natarczywego gościa. Uspokoiło go trochę to, że Bradley poszedł prosto we właściwym kierunku, jak ktoś dobrze obeznany z miejscowością — mógł więc być klientem jednego z prawników. Bradley wszedł cicho po schodach i zatrzymał się w sieniach. Drzwi od mieszkania były uchylone i przedzierała się przez nie smuga światła. Słyszał kroki i dwa głosy, oba męskie.
— Niema jej — pomyślał, — ale mogła być przed chwilą. Nasłuchiwał czas jakiś, ale głosy ucichły. Ktoś zamknął drzwi i światło zgasło. Była to właśnie chwila, w której Mortimer, jakby tknięty przeczuciem, wszedł ze świecą w ręku do pokoju przyjaciela; gdyby widział straszliwą głowę, czałującą pod drzwiami, sen odbiegłby go z pewnością do rana. Na szczęście nie wiedział o niczem, a Bradley zeszedł cicho po schodach i powrócił na ulicę. Tu zastał szyldwacha w sporze z człowiekiem widocznie pijanym, który domagał się również, aby go wpuszczono, czemu się szyldwach stanowczo sprzeciwiał.
— Ja mam list, ja także mam list — mruczał pijak — nie ja go wprawdzie pisałem, tylko moja córka, ale list pisany jest w moim interesie i mnie tylko dotyczy. — Nie wpuszczono go, zaczął więc iść za Bradleyem, jakby go chciał dogonić.
— Przepraszam pana, — bełkotał, zataczając się prawie na nauczyciela.
— Czego chcecie? — odparł tamten szorstko.
— Przepraszam pana, — powtórzył, — ale pan zna pono tych adwokatów.
— Nie rozumiem was!
— Patrz pan na to, — mówił pijany człowiek, rozstawiając palce lewej ręki — jest ich dwóch, jak te dwa palce. Jeden to pan adwokat Lightwood, a drugi, zna pan drugiego?
— Dostatecznie, aby wiedzieć, ile wart, — mruknął raczej do siebie Bradley.
— Hurra! dobrze pan mówi, a i ja myślę to samo.
— Nie krzyczcie tak!
— Nie krzyczeć? a dobrze. Ja wiem, kiedy trzeba mówić cicho, a kiedy głośno. Tamten drugi adwokat przedrwiwa sobie z uczciwych ludzi, którzy pracują w pocie czoła, czego on nie potrafi.
— Cóż mnie to obchodzi?
— Co? A bo zmiarkowałem odrazu, że pan i ten drugi adwokat to nie są przyjaciele. Ja zresztą nie narzucam nikomu swojej kompanii. Jak nie, to nie. Ale żeby pan wiedział, że ja jestem uczciwy człowiek, to powiem panu, że mnie nawet wzywali na świadka do sądu. A jakże. Całowałem panie rękaw i książkę całowałem, każdemu to mogę powtórzyć.
Mimo wstrętu, jaki budził w nim pijak, Bradley słuchał go w nadziei, że dowie się czegoś jeszcze o tym, którego nienawidział. Przybrał więc nawet ton względnie uprzejmy.
— A więc mówcie, coście chcieli powiedzieć, o tych obu adwokatach.
— Widzi pan — zaczął pijak głosem nieco rzewnym — ja się nazywam Roger. Imię to, panie, spada w rodzie naszym z ojca na syna, a kto go pierwszy nosił, tego już, panie nikt nie dojdzie. Niech mnie powieszą, jeśli nie mówię prawdy. A teraz powiem panu, że mam list do tych adwokatów.
Bradley pomyślał nagle, że mógł to być list od Lizy.
— Dlaczegoż przynosicie go tak późno?
— Niech mnie powieszą, jeśli nie chciałem tego samego i panu powiedzieć. Pan także oddałeś późno swój list.
— Ja miałem wyjątkowo pilny interes,
— Ja także, bo ja panie służę przy śluzach i właśnie dziś wieczór dyżur mi się skończył. Przyszedłem więc do pana adwokata Lightwoood, żeby się za mnie procesował z parowcem, który mnie utopił.
Bradley spojrzał na niego, jakby chcąc się przekonać, czy niema do czynienia z upiorem.
— Tak jest, panie. Parowiec najechał na moje czółno i utopił mnie, będę go teraz procesował, aby mi dał odszkodowanie za utratę życia,
— I pan Lightwood ma wam w tem dopomódz.
— A właśnie, a prócz tego ma mi podpisać papier, że jestem uczciwym człowiekiem, aby mnie zrobiono starszym przy śluzach, bo teraz to jestem tylko zastępcą.
Bradley pracował tymczasem myślą, wywołując jakieś wspomnienia.
— Słuchajcie — rzekł nagle — ja was znam, wyście Rog Riderhood.
— A toć sam wam o tem powiedziałem, — odparł z urazą Riderhood.
— To nie o to chodzi, ale ja wiem, kim jesteście.
— No proszę, — odparł Riderhood, — to już do tego doszło, że każdy wyciera sobie gębę mojem nazwiskiem i kręci niem, niby korbą od pompy.
— Ten człowiek może być narzędziem w mojem ręku, — myślał Bradley, spróbujmy go zażyć. Szli obok siebie w milczeniu, a nauczyciel przetrawiał w mózgu jakiś zamiar, który wyłaniać się zaczął niejasno z głębszych warstw jego świadomości. Ciemne myśli układały się zwolna i warstwowały na kształt cienistych drzew, zwieszających się nad mroczną aleją, w głębi której dostrzegał niezmiennie Lizę, opartą na ramieniu Eugeniusza. Przeszli obok siebie kilkaset kroków, zanim Bradley zdecydował się przemówić powtórnie do Riderhooda.
— Gdzie jest wasza śluza?
— O jakie 20 mil w górę rzeki.
— A jak się nazywa?
— Plash water.
— Cobyście zrobili, gdybym wam dał 5 szylingów?
— Wziąłbym je pewnikiem.
— A więc macie — rzekł Bradley, wyciągając z kieszeni 2 korony i kładąc je na dłoni śluzarza. Riderhood zatrzymał się obok jakiejś bramy i podrzucał na dłoni pieniądze, które włożył następnie do kieszeni z przeciwnej strony od Bradleya, poczem spytał:
— Na co te pieniądze?
— Dla was.
— A pewnie, że ich nie oddam, skoro mi je pan dał, ale co mam za to zrobić i czego pan chce odemnie?
— Nie wiem — odparł Bradley z roztargnieniem — nie wiem, czy będę wogóle chciał czego od was.
Riderhood spojrzał na niego podejrzliwie.
— Nie lubicie, zdaje mi się, tego pana Wrayburne?
— A więc to niby za to? — Zacny człowiek był już prawie trzeźwy.
— Za to i jeszcze za co innego, jako zadatek na pewien interes.
— Którego pan sam nie chce załatwić, który panu nie idzie. Niech się pan nie żali przedemną, bo widać odrazu, co gryzie was jakiś robak jak najzjadliwsza trucizna.
— Mówiliście przed chwilą, że ten Wrayburn drwi sobie z was, naśmiewa się, wynosi się nad was. Oni obaj są tacy. Wyśmieją się z waszej supliki, spisanej w tym liście i zapalą sobie nią papierosy.
— Co to, to nie, — zaprzeczył gniewnie Riderhood.
— To nie ulega najmniejszej wątpliwości, ale spytam was jeszcze, czy nie znaliście Gaffera Hexham i czy nie wiecie, gdzie jest teraz jego córka?
Riderhood nie miał o tem najmniejszego pojęcia, mimo, że znał dobrze Lizę.
— A jego czy znacie? — spytał nagle Bradley.
— Jego? to niby kogo? — odparł Riderhood, zdejmując kapelusz i skrobiąc się w głowę.
— No! tamtego drugiego adwokata, czy tak ci jest miło powtarzać jego przeklęte imię, że się o nie dopytujesz?
— A! to już niby wiem — rzekł Riderhood, który istotnie zaczynał wiedzieć coraz więcej. Dość było przecie spojrzeć na nienawistny wyraz, jaki przybierała twarz Bradleya ilekroć była mowa o jego rywalu.
— Czy widziałeś... ich kiedy razem? — spytał Bradley drżącemi usty.
Rog Riderhood miał już teraz w ręku całą nić przewodnią tej historyi.
— Widziałem, rozumie się, on był u niej w dniu, gdy znaleziono w rzece zwłoki jej ojca, i...
— I co? — spytał z zapartym tchem Bradley. — Czy postępował z nią bezczelnie, impertynencko, jak z innymi?
— O! to znowu nie. Bardzo był z nią przyjacielski, Kto na nich spojrzał, to widział odrazu, że są z sobą w przyjaźni.
Słowa te wymawiał Riderhood, cedząc je jedno po drugiem. „Ho! ho! bratku, czy myślisz, że nie widzę, że cię żre zazdrość o tamtego gagatka”, myślał jednocześnie. A w końcu dodał chytrze:
— Może się mylę, ale mnie się zdaje, że wzięła go już sobie całkiem.
Tym razem nawet Bradley był zupełnie pewien, że Riderhood kłamie haniebnie, ale tak był już nisko upadł, pod wpływem złych namiętności, że nie odparł wcale brudnej insynuacyi, plamiącej przecież dobrą sławę Lizy. Zastanawiał się natomiast, w jaki sposób wykorzystać potrafi nową znajomość. Riderhood widocznie nie lubił Eugeniusza, a choć w niechęci tej nie było ani atomu tej szalonej wściekłości, jaka jemu rozpiera piersi, to jednak i to miało swoje znaczenie; Riderhood przytem znał Lizę, mógł ją zatem gdzieś spotkać, podpatrzyć, a że był dość na to podły, by się sprzedać za złoto, Bradley zamierzał przekupić go, wynająć niejako jego uszy i oczy. Cieszyło go to nawet, że mieć będzie w ręku tak nikczemne narzędzie. Zaproponował mu więc z miejsca, kombinacyę śledzenia córki Gaffera, wzamian za odpowiednią zapłatę, na co człowiek, pracujący w pocie czoła, zgodził się z przyjemnością.
— Zobaczymy się wkrótce, — dodał Bradley, — a teraz bywaj zdrów. Oto już dzień świta.
— A może mi pan powie swój adres, żebym wiedział, gdzie pana szukać.
— To zbyteczne, sam do was przyjdę, skoro was będę potrzebował.
— Prawdę mówiąc, to powiem panu, że taka znajomość na sucho nic nie wartą. Zdałoby się nam golnąć coś na powodzenie naszych planów.
Bradley przyznał mu słuszność i wstąpił wraz z nim do zamiejskiego szynku, przesyconego wyziewem stęchłego siana i zgniłej słomy. Pełno tam już było, pomimo wczesnej pory; przekupnie jadący na targ i parobcy, śpieszący na robotę, ocierali się o nocne indywidua, drapieżne ptaki nocne, kończące właśnie swój żer. Cała ta publiczność, zwróciła natychmiast uwagę na wchodzącego Bradleya, którego odzież zdradzała człowieka, z innego niż oni świata, ptaka o rzadszem upierzeniu. Riderhood przepił natychmiast do jakiegoś wieśniaka, jadącego własnym wozem, w stronę jego mieszkania i uległ względem niego paroksyzmowi nagłej czułości — co mu pozwoliło odbyć wygodnie resztę drogi, w postawie leżącej, na słomie swego nowego przyjaciela. Bradley powracał do domu pustemi jeszcze ulicami — a w parę godzin potem, poranne słońce zastało go już na stanowisku, w sali szkolnej.

Umyty, wyczesany, ubrany w poprawny swój popielaty czarno nakrapiany garnitur, stał pośród rojnej i wrzaskliwej gromady swych uczniów. Gdyby chłopcy ci zajrzeć mogli w głąb jego duszy, opętanej stokroć okropniej, niż u owych szaleńców średniowiecznych, z których wypędzano szatana, uciekliby niezawodnie w przerażeniu od swego nieszczęsnego nauczyciela.

ROZDZIAŁ X.
Komplikacye finansowe.

Tegoż dnia, słońce, wschodzące na bezchmurnem niebie, oświeciło całe miasto, nie zapominając w bezstronnej swej sprawiedliwości o cynamonowych faworytach Afreda Lammie, siedzącego przy śniadaniu. Ten drogi Alfred potrzebował gwałtownie choćby tak zewnętrznego złocenia swej egzystencyi, wobec ciężkich chmur, gromadzących się na horyzoncie jego losów.
Sofronia Lammie siedziała naprzeciw swego męża i pana. Małżonkowie, skuci z sobą ogniwem prowadzonej wspólnej intrygi, spoglądali na siebie pochmurni. Wszystko zresztą dokoła nich było dziwnie pochmurne, pomimo słońca porannego — tak dalece, że gdyby dostawcy tej godnej pary, zaglądać mogli przez okno, pośpieszyliby przesłać natychmiast swe rachunki, co zresztą większość z nich zrobiła już i bez tego.
— Zdaje mi się — rzekła do męża Sofronia — że od czasu naszego ślubu nie dostałeś od nikogo pieniędzy.
— Być może — odparł Alfred — ale to niema znaczenia.
Właściwością małżonków Lammie, wspólną im zresztą z wielu innemi małżeństwami, był pewien tryb prowadzenia rozmowy w ten sposób, że każde z nich mówiło jakby nie do siebie, lecz do jakiejś trzeciej, niewidzialnej osoby. Być może jakiś szkielet, schowany w szafie, wychodził na ten czas ze swej kryjówki i siadał między nimi.
— Mogłabym przysiądz — rzekła Sofronia do szkieletu — że nie widziałam w domu od dnia naszego ślubu innych pieniędzy, prócz moich własnych.
— Nie trzeba na to przysięgi — odparł Alfred, zwracając się również do szkieletu. — Pieniądze były istotnie twoje, ale przyznasz, że ty sama nie umiałabyś ich użyć tak produktywnie i korzystnie.
— Korzystnie? i na czemże to polegało?
— Na tem, że mieliśmy kredyt i żyliśmy dostatnio.
Zdaje się, że szkielet roześmiał się wzgardliwie na tę odpowiedź, przynajmniej tak postąpiła Sofronia.
— Cóż teraz będzie? — spytała po chwili.
— Pogrom — odrzekł jej na to Alfred.
Sofronia spojrzała na szkielet i spuściła oczy, to samo uczynił jej mąż. W tej chwili służący wniósł na tacy grzanki do śniadania, a szkielet powrócił do swej szafy.
— Sofronio! — rzekł Alfred, po wyjściu służącego — Sofronio! — powtórzył głośniej. Patrzył na nią surowo, chcąc zmusić ją do uwagi, co mu się wreszcie udało. — Przypominasz sobie naszą umowę, zaraz po ślubie. Musimy działać wspólnie, dla wspólnego naszego dobra. Zapędzono nas w pułapkę, musimy się z niej wydostać.
— Czy masz coś napiętego?
Alfred zagarnął ręką faworyty i rozmyślał czas jakiś, co mu jednak do niczego nie posłużyło.
— Widzisz — rzekł do żony — graliśmy jak wszyscy awanturnicy, na wysoką stawkę, ale w ostatnich czasach szczęście się od nas odwróciło.
— Czy nie masz czegoś?
— Czy nie mamy? — poprawił ją Alfred.
— Czy nie mamy więc czegoś, coby się dało spieniężyć?
— Nie, żyd zajął nam już meble i może je w każdej chwili zabrać. Jeśli tego dotąd nie zrobił, to zasługa Fledgeby’ego.
— Jakiż związek ma Fledgeby z tym żydem?
— Zna go i ostrzegał mnie przed nim.
— A więc myślisz, że Fledgeby stara się użyć swego wpływu na tego żyda na twoją korzyść?
— Powiedz na naszą — poprawił ją Alfred.
— I ty mu wierzysz?
— Nie, moja droga, nie wierzę nikomu, od kiedy się z tobą ożeniłem, ale pozory przemawiają za nim.
Rzekłszy to, Alfred wstał od stołu, chcąc może ukryć białe plamy, które wystąpiły mu w okolicach nosa.
— Gdyby się nam było udało wpakować mu Georgianę, to rzecz inna. Ale ta sprawa w łeb wzięła, niema o czem mówić.
Oparty o kominek, odwinął poły szlafroka i patrzył na żonę, która pobladła pod tym wzrokiem. W gruncie zaczynała się go bać. Bała się jego brutalności, jego pięści nawet, mimo, że jej dotąd nie uderzył. Postanowiła też przejednać go i podnieść się w jego oczach.
— A gdybyśmy spróbowali zaciągnąć pożyczkę? — rzekła.
— W naszem położeniu pożyczać, znaczy tyle, co żebrać lub kraść.
— W takim razie niema o czem mówić.
— Prosta rzecz. Jest to zresztą twierdzenie, równie ciekawe i oryginalne, jak gdybyś chciała mnie oświecić, że dwa a dwa to cztery.
Widząc wszakże, że żona jego ma coś jeszcze na myśli, Alfred uniósł jedną ręką poły szlafroka, drugą zagarnął faworyty i czekał w milczeniu.
— Czy nie byłoby najprościej, — rzekła wtedy Sofronia, podnosząc oczy na męża, — gdybyśmy się zwrócili do ludzi poczciwych i dobrodusznych a przytem bardzo bogatych, których oboje znamy.
— Mówisz o Boffenach?
— Nieinaczej.
— Myślałem już nieraz o nich, — rzekł Alfred, — ale strzeżeni są jak forteca, przez tego piekielnego sekretarza, który staje zawsze pomiędzy nimi a ludźmi naszego pokroju.
— Spróbujmy go wysadzić z tego stanowiska.
— I owszem, zastanów się, czy nie znajdziesz na to sposobu.
— Można popsuć mu trochę opinię u jego chlebodawcy i polecić mu na to stanowisko inną osobę. Musiałeś zauważyć, że w ostatnich czasach Boffen stał się jakiś podejrzliwy.
— A przytem skąpy, co nie wróży nam nic dobrego. Spróbuj jednak.
— Możnaby skierować jego podejrzliwość w pewnym kierunku, gdyby naprzykład sumienie moje...
— Twoje sumienie?
— Tak; gdyby sumienie moje nie pozwalało mi zataić dłużej pewnej wiadomości o sekretarzu, zwierzonej mi przez ich wychowankę... Wiesz, o kim mówię.
— — Bardzo dobrze, to mi się zaczyna podobać.
— Gdybym ostrzegła Boffenów, że ten ich sekretarz jest chciwy, zuchwały aż do bezczelności i że, nadużywając dobrej wiary swych chlebodawców, sięga po za ich plecami po rękę tej dziewczyny.
— To wcale nie źle, — pochwalił Alfred, przestępując na drugą nogę.
— Przypuśćmy, że sekretarz straci posadę, która tem samem będzie wakująca.
— Rozumiem.
— Czybyś go nie mógł zastąpić?
— Czemużby nie?.. toby się dało zrobić. Należy tylko przeprowadzić ten interes ostrożnie, delikatnie, to nawet warte zachodu.
— Gdyby naprzykład ktoś powiedział tym poczciwym Boffenom: Alfred Lammie, to wzór honoru i uczciwości, a przytem wyborny finansista, obracający szczęśliwie własnym kapitałem i skromnym funduszem swej żony, który potroił niemal w ostatnich czasach.
Drogi Alfred słuchał tych wywodów z widocznem zadowoleniem, a przy ostatnich słowach uśmiechnął się i pogładził łaskawie żonę po włosach.
— Człowiek to zamożny, co jest najlepszą rękojmią jego uczuć bezinteresownych, to też przyjaźń tylko skłoniłaby go do służenia państwu swem doświadczeniem.
Twarz Alfreda Lammie rozjaśniła się pod wpływem tych pocieszających rojeń, skutkiem czego nos jego zajął na tej twarzy dwa razy tyle miejsca, co zwykle.
— Wiesz co? — rzekł do żony — należałoby także pomyśleć o utrąceniu tej pupilki.
— Dziewczyna ta ma na nich olbrzymi wpływ, nie rozstaną się z nią za nic w świecie.
— Ale czarujące to dziewczątko nie ma, jak się zdaje, należytego zaufania do swych opiekunów, nie otwiera im serca tak, jak tobie. Zresztą, gdyby udało się ją oddalić, tybyś mogła zająć jej miejsce.
— Oni się z nią nie poróżnią, musimy też liczyć się z nią.
— Niech i tak będzie, — odparł Alfred, wzruszając ramionami. — Na wszelki wypadek jednak nie zapominaj o tem, że ta dziewczyna jest raczej zbyteczna.
Ktoś przeszedł w tej chwili pod oknem, poczem dzwonek zabrzmiał w przedpokoju.
— To z pewnością Fledgeby, — rzekł Alfred, zniżając głos, — on cię podziwia i ma ogromnie wysokie pojęcie o twych zdolnościach towarzyskich. Przyjmij go więc sama i staraj się go skłonić, by użył i nadal swego wpływu na tego żyda, który ma nas w swej mocy.
Rzekłszy to, Alfred wysunął się ukradkiem, zalecając służącemu dyskrecyę. Po chwili Czar wszedł do salonu, a pani Lammie pośpieszyła na jego spotkanie.
— Jakże mi miło widzieć pana, panie Fledgeby. Mój biedny Alfred przywalony jest teraz nudnymi interesami. Musiał wyjść na miasto — siadajże pan, drogi panie Fledgeby.
Fledgeby usiadł, szukając ręką na swej twarzy zarostu, który zdaniem jego mógł był zejść na jego policzki w czasie, gdy szedł tu z ulicy Albany.
— Nie uwierzy pan, jak wdzięczna jestem panu. Mój Alfred mówił mi właśnie, żeś go pan wyprowadził z chwilowego zresztą kłopotu.
— Och! — rzekł Czar, — to drobiazg. Myślałem co prawda, że Lammie nie zwierza się pani z takich kłopotów.
— Jestem przecie jego żoną.
— Nie wątpię o tem.
— I dlatego pozwolę sobie zapytać pana, bez jego oczywiście wiedzy, czy nie byłby pan łaskaw pomówić raz jeszcze z tym panem Riah?
— Jego wierzycielem?
— Tak właśnie.
— Prośba... — zaczął Fledgeby, a potem urwał i milczał tak długo, że Sofronia czuła się w obowiązku dopomódz mu.
— Prośba kobiety, — podszepnęła.
— Nie pani, prośba osoby drugiej płci powinna być wysłuchana przez każdego mężczyznę, ale ten Riah, to łotr bez sumienia.
— Ale pana on usłucha.
— Ostatni łotr, mówię pani.
— Ale pan mu powie, spróbuje pan w każdym razie. Pańskie słowo tyle u niego waży.
— Dziękuję pani za pochlebną opinię, ale wątpię, czy mi się uda. Ten żyd jest dyabelnie uparty i jak raz sobie powie zrobię to albo tamto, to musi to spełnić.
— A to wybornie! — zawołała Sofronia — skoro więc przyrzeknie panu, że czegoś nie zrobi, dotrzyma wiernie obietnicy.
— Dyabelnie sprytna, — pomyślał Czar. — Myślałem, że jej zamknę usta, a ona tembardziej powtarza swoje.
— Bo widzi pan — mówiła Sofronia — przed panem nie mam tajemnic i dlatego nie waham się powiedzieć panu, że w losie Alfreda zajdzie wkrótce zmiana, otwarły mu się nowe widoki.
— Nowe widoki?
— Tak jest, mówił mi przed wyjściem, że otwiera mu się świeża perspektywa.
— To znaczy, — podchwycił Fledgeby, — że gdyby Riah zgodził się na zwłokę...
— A właśnie, drogi panie.
— Mężowi pani nie groziłaby klapa, że pozwolę sobie użyć wyrażenia przyjętego na giełdzie.
— Z pewnością, gdyby najkrótsza zwłoka.
— A w takim razie, to co innego, biegnę natychmiast do tego żyda.
— Tysiączne dzięki panu.
— Niech mi wolno będzie, to już wystarczy mi, gdy ręka czarującej kobiety, kobiety wyższego umysłu wyciągnie się do mnie, jako zapłata, za...
— Za czyn szlachetny — podpowiedziała Sofronia.
— Nie pani, to nie to, — zaprzeczył Czar, który nie znosił, aby go poprawiano. — Nie znam milszej od pani kobiety.
— Liczę na pośpiech pana.
— O! pod tym względem może pani być bez obawy, — odparł Fledgeby, zasyłając jej odedrzwi pełen szacunku ukłon.
Pośpieszył też istotnie tak żywo, jakgdyby mu przyjaźń dodawała skrzydeł. Był w doskonałym humorze, tak, że wpadłszy do biura, wołał prawie radosnym tonem.
— Hola! Judaszu, gdzie jesteś?
Riah podniósł na swego pana zdziwione oczy.
— Ruszaj mi zaraz stary hipokryto z kwitem egzekucyjnym w ręku. Wykonaj go i każ zabrać państwu Lammie wszystkie ich meble, o ile ci na miejscu nie zapłacą.
Głos i ton jego nie dopuszczał protestu, to też Riah zbierał się do wyjścia. Przed odejściem zawahał się.
— Więc to konieczne? — spytał swego pana.
— Czy konieczne? a to pyszna farsa. Sam przecie palisz się z niecierpliwości, naturalnie, że konieczne. No, ruszajże Judaszu.
Zostawszy sam, Fledgeby chodził po pokoju, gwiżdżąc, otwierał szufladki, zaglądał do wszystkich kątów, w nadziei, że natrafi na jakiś ślad szachrajstwa swego żyda, nie znalazł go jednak.
— Nie wielka zasługa, że mnie nie oszukuje, — rzekł do siebie. — Mam się na baczności.
Przypomniał sobie naraz, że drzwi od sieni nie są zamknięte i zląkł się, by ktoś z klientów nie wziął go za członka spółki. W progu zetknął się jednak nos w nos z panną Wren, która szła tu właśnie z próżnym koszyczkiem, mając nadzieję wypełnić go gałgankami i strzępami, które tu kupowała. Fledgeby miał szczery zamiar zamknąć jej drzwi przed nosem, ale czuł się oszołomiony gradem min i gestów, jakimi go przywitała. Rad nie rad więc opadł na krzesło z miną człowieka znudzonego, który czeka tu od niepamiętnych czasów.
— Jak zdrowie pana? — spytała Jenny, — spodziewam się, że dobre, a gdzie jest pan Riah?
— Myślę, że wkrótce powróci — odparł Fledgeby — przyrzekł mi to, wychodząc. Ale gdzie ja panią widziałem? — rzekł, wpatrując się w Jenny.
— Tu na dachu — odparła modniarka lalek.
— A tak, przypominam sobie, a jakże się ma ta przyjaciółka pani?
— Nie wiem, o której pan mówisz, bo mam wiele przyjaciółek.
— O wszystkich, — odparł Czar, przymrużając filuternie jedno oko. — A czy wszystkie są tak piękne, jak ta śliczna dziewczyna, którą widziałem wtedy na tarasie?
Jenny pominęła milczeniem tę uwagę. Usiadła w kącie z koszyczkiem swym na kolanach. Czar oparł czoło o szybę i szukał zapamiętale zarostu na swych pokrzywdzonych policzkach.
— Myślałam, że zastanę tu pana Riah, — rzekła ze swego kąta Jenny. — — Kupuję zawsze u niego strzępki, a potrzebuję ich za dwa szylingi, Może pan będzie łaskaw mi je dać.
— Ja? Skądże znów. Czy pani myśli, że jestem członkiem tej spółki Pubsey et comp. Skąd pani przyszło do głowy takie przypuszczenie?
— To wcale nie przypuszczenie, lecz pewność, — odrzekła zuchwale Jenny. — Przecież pan tu jesteś gospodarzem, a Riah mówił to nam w pańskiej obecności, czemu pan bynajmniej nie zaprzeczyłeś.
— Cha! cha! — zaśmiał się Fledgeby. — To było kłamstwo. Ten stary żyd to szachraj i oszust pierwszej wody. Zaprosił mnie do siebie na górę, mówiąc: „Chodź pan a pokażę panu ładną dziewczynę, tylko trzeba udawać, że jesteś właścicielem tego domu“. Zgodziłem się i muszę przyznać, że ten hultaj dotrzymał słowa, pokazując mi tę młodą osobę. Po co jednak odegrał tę komedyę, nie wiem; zapewne z amatorstwa do kłamstwa.
Jenny zmieszała się. Żyła ona dotąd w wielkiej przyjaźni z Riahem i miała go za starego poczciwego izraelitę. Fledgeby natomiast był mocno zadowolony ze swego dyplomatycznego wybiegu, którym zemścił się jednym zamachem na Jenny za jej przenikliwość i na swoim żydzie za ukrywanie przed nim adresu Lizy.
— Tak, tak, — dodał — ten żyd ma szkaradną reputacyę, której jak się zdaje, nikomu nie ukradł. Przyszedłem też, aby wycofać od niego pewną sumkę, którą odemnie wyłudził.
Jenny siedziała przygnębiona. Opuściła ją zwykła rezolutność; ktoś zadzwonił tymczasem raz i drugi, a widząc, że nikt nie otwiera, przycisnął klamkę i wszedł cichym dyskretnym krokiem. Był to Twemlow.
— Czy pan Riah jest w domu? — spytał wchodząc.
— Czekam właśnie na niego, — odrzekł Czar. wróci zapewne niebawem, najlepiej też pan zrobi, siadając i czekając na niego, jak my.
Mały dżentlmen zastosował się do tej rady i usiadł, przesuwając ręką po czole, jakby chciał spędzić z niego jakąś troskę. Melancholia ta przypadła do smaku Fledgeby’emu, który przypatrywał mu się z pod oka.
— Śliczną dziś mamy pogodę — rzekł.
Łagodny Twemlow tak był pogrążony w myślach, że nie usłyszał tego pytania; zadrżał tylko lekko i zaczął się usprawiedliwiać.
— Wybacz pan, zdaje mi się, że pan coś do mnie mówił?
— Mówiłem o pogodzie, — rzekł głośniej Fledgeby. — Mamy wspaniały dzień, nieprawdaż panie?
— Tak, bez wątpienia.
— Pan jesteś Twemlow, — rzekł wtedy Fledgeby, krzywiąc usta w uśmiechu.
Mały dżentlmen zdawał się być zdziwiony tem wymienieniem swego nazwiska.
— Poznaliśmy się u państwa Lammie, — mówił dalej Czar, — a nawet o ile mi się zdaje, jesteśmy spokrewnieni.
Wtedy dopiero Twemlow przypomniał go sobie, a jednocześnie odczuł lekki wyrzut sumienia na myśl o zerwanem przez siebie małżeństwie Fledgebyego z panną Podsnap. Stał się więc mimowoli sztywny i ukłonił się bardzo zimno.
Czar dopatrzył się w tem pogardy dla swej osoby, a jego małe oczka zwęziły się złowrogo.
— Mam nadzieję, — rzekł — że interes, który tu pana sprowadza, nie jest tak przykry, jak mój, panie Twemlow.
Mały dżentlmen nic na to nie odrzekł.
— Bo widzi pan — ciągnął dalej Fledgeby — ten Riah, to człowiek bardzo nieużyty, okropny człowiek. Nie byłbym się tu znalazł, gdyby nie konieczność przyjścia z pomocą przyjacielowi, którego ten żyd prześladuje. Trudno przecież opuścić przyjaciela w nieszczęściu.
Tu mały pan Twemlow przyznał, że należy oddać sprawiedliwość szlachetnemu czynowi, chociażby popełnił go człowiek antypatyczny.
— Masz pan słuszność, — rzekł — tak powinien postąpić każdy szlachetny i uczciwy człowiek.
— Dziękuję panu za pochwałę, ale szczególny to zbieg okoliczności, że przyjacielem, o którym mówię, jest właśnie Alfred Lammie, u któregośmy się spotkali po raz pierwszy. Tak mi go żal, a zwłaszcza jej, to taka miła kobieta! Nieprawdaż, panie Twemlow?
Na te słowa Twemlow pobladł lekko, bo to przecież ta miła kobieta doprowadziła go do udaremnienia matrymonialnych zamiarów Fledgebyego.
— Pani Lammie, odwołując się do mej przyjaźni, uprosiła mnie, abym wstawił się za nimi do tego żyda. Rozumie pan, że skoro kobieta tak wysokiej wartości nazywa mnie swoim drogim Fledgeby i zaklina mnie ze łzami, abym spełnił jej prośbę, nie mogę jej przecie odmówić.
— Z pewnością — potwierdził z przymusem Twemlow.
— Więc, jak pan widzi, przyszedłem tutaj, ale, na nieszczęście, nie mam znowu tak wielkiego wpływu na tego żyda, jak się to pani Lammie wydaje. Spróbuję jednak.
Tym razem Twemlow skruszył się naprawdę. Jak można było knuć podziemne intrygi przeciw temu poczciwemu młodzieńcowi, dlatego tylko, że jego zachowanie się w towarzystwie nie przypada nam do smaku? Fledgeby okazywał mu się w coraz to pochlebniejszem świetle, jako człowiek dziwnie uczynny.
Fledgeby mówił dalej:
— Przepraszam pana, jeśli jestem niedyskretny, ale możebym mógł przydać się i panu na coś Wiem, że wychowano pana na prawdziwego dżentlmena, a tacy ludzie często nie znają się na interesach, dodam nawet, że się zawsze na nich nie znają (te ostatnie słowa wymówił z nieznaczną ironią).
— Istotnie — odrzekł Twemlow — jestem bardzo marny znawca interesów, tak dalece, że nie rozumiem nawet dokładnie położenia, w jakiem się znalazłem. Ale nie mogę korzystać z pańskiej uprzejmości, nie zasługując na nią.
Biedny mały dżentlmen kroczył całe życie tak prostą, wązką ścieżką, że nie znał wprost innych dróg.
— Widzę, — rzekł na to Fledgeby — że jako prawdziwy dżentlmen miałbyś pan sobie za uchybienie mówić ze mną o swym interesie.
— Nie, panie, to nie to, umiem przecie odróżnić prawdziwą dumę od fałszywej.
— Dla mnie to zbyt subtelna różnica — zauważył Fledgeby. — Wiem zresztą, że inteligencya moja nie przydałaby się panu na nic w salonie, ale tu nie salon, a Riah nie jest wcale człowiekiem salonów.
— Z pewnością — bąknął Twemlow.
Koniec końców wszakże, ulegając prośbom dobrego młodzieńca, pan Twemlow opowiedział mu swoją historyę.
Oto zdarzyło mu się raz w życiu podpisać weksel przyjacielowi, który umarł wkrótce potem, poczem nastąpił fakt bardzo zwyczajny, ale całkiem niezrozumiały dla człowieka, który nie miał nigdy do czynienia z wekslami, oto kazano mu spłacać pieniądze, z których nigdy nie korzystał. Zdecydował się na to i wypłacał raty, oszczędzając je ze skromnych swych dochodów. Szło to jako tako, gdy naraz w życiu jego ukazał się niespodzianie Riah i zażądał nagle zwrotu całego kapitału.
Fledgeby wysłuchał tego opowiadania bez zdziwienia, jak przystało młodzieńcowi, który jest aż nadto zaznajomiony z tego rodzaju zawiłościami.
— Sprawa jest poważna — rzekł w końcu — i radziłbym panu zapłacić.
— A jeżeli nie mam skąd?
— W takim razie przygotować się pan musisz na...
— Na co? — spytał z lękiem mały dżentlmen. — Na więzienie. Chyba, że pański krewny, lord Snigsworth, zechce pana zastąpić.
Niestety, nic nie mogło bardziej przerazić Twemlowa, jak wywołanie imponującego obrazu jego lordowskiej mości, który to obraz przedstawiał mu się w postaci groźnego sędziego, wymachującego gniewnie swem feudalnem berłem.
— Wszelako — rzekł Fledgeby — nie rozpaczajmy jeszcze, bo może mi się uda zmiękczyć tego żyda. Czy pan go zna, panie Twemlow?
— Nie widziałem go dotąd.
— Prawdziwy to żyd, więcej jeszcze duchowo, niż fizycznie. Najlepszy jest wtedy, gdy się unosi... ten jego spokój i łagodność mogą człowieka do ostateczności doprowadzić. Ale otóż i on, widzę, że jest spokojny, przerażająco spokojny.
— Jak się pan masz, panie Riah, myślałem, żeś się już gdzieś zagubił.
Riah, który wszedł właśnie, obrzucił wzrokiem Twemlowa, a potem spojrzał w oczy swego pana, czekając od niego rozkazu.
— Mam nadzieję, że nie skorzystałeś pan jeszcze z praw, jakie ci przysługują i nie zająłeś ruchomości tych biednych Lammie? Prawda, że nie uczyniłeś tego?
— Owszem, zrobiłem to przed chwilą — odparł Riah, który wyczytał w oczach swego pana wyrok nieodwołalny na tych biednych Lammie.
— Jakto? Byłeś do tego zdolny? Wiedziałem, żeś twardy i nieużyty, ale nigdy nie przypuszczałem, abyś posunął się do tego stopnia.
— Spełniam tylko cudze rozkazy — odparł Riah. — Nie ja tu przecie decyduję.
— Ho! ho! Znane sztuczki, zwykła zwrotka, którą powtarzają wszyscy lichwiarze. Rozumiem, że ścigacie sądownie swych dłużników, do czego macie prawo, ale po co mydlić nam oczy jakimiś wybiegami. Pomówmy zresztą o czem innem. Oto jest pan Twemlow, który ma także u was jakąś należytość.
Riah skłonił się poważnie, na co biedny pan Twemlow odpowiedział także trwożnym ukłonem.
— Widziałeś pan sam — rzekł do niego Fledgeby — jak mi się źle powiodło w sprawie tych biednych Lammie, mam też bardzo mało nadziei. Ale posłuchaj mnie, panie Riah. Ten pan płacił dotąd regularnie wszystkie procenty i raty, pocóż więc egzekwować nagle od niego całą sumę. Czy nie mógłbyś okazać się w tym wypadku choć odrobinę uczynniejszy?
Riah spojrzał znów pytająco w oczy swego władcy.
— Ten pan jest moim krewnym, nie powinieneś go prześladować za to, że, jak przystało na dobrego szlachcica, miał zawsze pogardę dla finansowych interesów.
— Przepraszam — przerwał mały dżentlmen — nie mam wcale pogardy dla tych spraw, byłaby to przecie z mej strony śmieszna pretensyonalność.
— Słyszysz, panie Riah, z jaką godnością mówi o tej sprawie pan Twemlow. No i mam nadzieję, że tym jednym razem zrobisz wyjątek i pozwolisz na małą przynajmniej zwłokę.
Mówiąc to, Fledgeby patrzył znacząco w twarz żyda, który też wiedział już teraz wybornie, czego się ma trzymać.
— Bardzo mi przykro — rzekł — ale zmuszony jestem domagać się wypłaty całkowitego długu.
— I to zaraz? — pytał Fledgeby.
— Natychmiast.
— A w razie, gdyby pan Twemlow nie był w stanie tego dokonać, zechcesz może odwołać się do jego dostojnego kuzyna, lorda Snigsworth, bez względu na to, że krok taki poróżnić może tego dżentlmena z jego krewnym?
— Nie zostanie mi innej drogi.
— Jakto! nie będziesz więc miał żadnego względu na delikatne uczucia tego dżentlmena i cieszyć się może będziesz skandalem, jaki wywołasz w rodzinie?
Słowa te nie wywołały bezpośredniej odpowiedzi, budząc tylko najgorsze przeczucia w duszy nieszczęśliwego Twemlowa, który, nie widząc przed sobą ratunku, pożegnał Fledgebyego, podając mu rozpaloną gorączkowo dłoń.
— Dziękuję panu serdecznie — rzekł — za usługę, jaką mi pan chciałeś wyświadczyć, na którą doprawdy nie zasłużyłem.
— Odchodzisz pan, ja zostanę tu jeszcze i bronić będę pańskiej sprawy.
— Niech się pan nie łudzi — rzekł na to żyd. — Musi pan zapłacić całą kwotę i to jaknajprędzej, jeśli pan nie chce się narazić na znaczne koszty. Firma Pubsey i spółka bywa w takich razach nieubłagana, a ja tu nic nie poradzę. To też radzę, niech pan ich zaspokoi koniecznie...
Ostatnie słowa wymówił Riah z przyciskiem, a biedny pan Twemlow pożegnał go ukłonem i wyszedł, głęboko przygnębiony. Cała ta scena sprawiła Fledgebyemu niewymowną przyjemność. To też po wyjściu pana Twemlow, obrócił się do okna i chichotał z cicha z czołem opartem o szybę. Za to Jenny Wren, która była świadkiem tego zajścia, czuła się oburzona do najwyższego stopnia. Czar, dostrzegłszy ją, zwrócił na nią uwagę Riaha.
— Wszakże ona czeka tu ciebie oddawna. Okaż się też choć raz w życiu szczodrobliwy i nie żałuj jej tych waszych szmatek.
Patrzył na żyda, wypełniającego kolorowymi gałgankami koszyczek modniarki lalek. Jenny żyła dotąd na bardzo przyjacielskiej stopie ze starym Riah, nazywając go czarodziejem z bajki, a siebie kopciuszkiem.
Tym razem jednak, skoro żyd zbliżył się do niej z przyjaznym uśmiechem, mała robotnica pogroziła mu swym długim szczupłym paluszkiem, jakby go chciała przekłuć.
— Nie nazywaj mnie już kopciuszkiem, niegodziwy człowieku, nie jesteś już czarodziejem z bajki, lecz wilkiem szkaradnym, żarłocznym wilkiem. Znam cię już teraz, i jeżeli Liza zostanie kiedy zdradzona, będę wiedziała, komu to ma zawdzięczać.
W tym samym czasie Sofronia Lammie, nie przeczuwając jeszcze wiszącej nad jej domem katastrofy, czatowała na pana Boffen, przejeżdżając się eleganckim koczykiem w ulicach, gdzie spodziewała się go spotkać.
Udało się to jej w istocie, kazała więc woźnicy zatrzymać konie i pozdrowiła pana spadkobiercę, który, stanąwszy przy drzwiczkach powozu, wyraził mniemanie, że pani Lammie czuje się zapewne zdrowa.
— Och nie! drogi panie, nie czuję się wcale dobrze i czekam tu na pana umyślnie. Czy mógłby pan poświęcić mi parę chwil?
— Z pewnością nowy atak na moją kieszeń — pomyślał sławny śmieciarz.
— Wsiądź pan do mego powozu — zaprosiła go pani Lammie. — Długo wahałam się, ale Alfred powiedział mi stanowczo, że obowiązkiem moim jest otworzyć panu oczy. Żałuję, żem się go wcześniej nie poradziła, uniknęłabym wielu przykrości.
— Niema wątpliwości, że to będzie szturm do mego worka — stwierdził raz jeszcze pan Boffen.
— Czy nie zechce mi pan towarzyszyć, drogi panie?
— Ależ owszem, bardzo chętnie — zgodził się wreszcie spadkobierca, sadowiąc się obok niej na tylnem siedzeniu.
— Jedź powoli! — rozkazała woźnicy pani Lammie — a my tymczasem pogawędzimy z sobą otwarcie. Robię to na wyraźne życzenie mego męża: „Nie wracaj do domu — mówił mi — bez rozmówienia się z panem Boffen“.

— Będzie to szturm nielada, ale czego ona właściwie chce odemnie — zastanawiał się spadkobierca.

ROZDZIAŁXI.
Następstwa.

Nazajutrz po owej przejażdżce z panią Lammie pan Boffen przyszedł do śniadania w fatalnym humorze. Nigdy jeszcze przykra zmiana, jaka zaszła w jego charakterze, nie zaznaczyła się tak dobitnie, jak tego dnia. Zachowanie się jego względem sekretarza było tak aroganckie i obrażające, że Rokesmith wstał od stołu, nie dojadłszy śniadania, i wyszedł z jadalni.
Bella czuła się za niego oburzona, tembardziej, że po wyjściu sekretarza pan Boffen pogroził mu pięścią i to zanim jeszcze tenże drzwi zamknął.
Zostawszy sama z panią Boffen, Bella spytała ją, co mogło tak rozgniewać jej męża, na co poczciwa ta dama odpowiedziała z westchnieniem, że powód tego gniewu jest jej znany, lecz, że nie wolno jej o nim mówić.
Dzień wydał się bardzo długi Belli, która czuła w powietrzu wiszącą katastrofę, mogącą i jej dotyczyć.
Istotnie, po południu, gdy schroniła się do swego pokoju, zapukał do jej drzwi lokaj, wysłany przez pana Boffen, który wzywał ją do salonu. Wszedłszy tam, zobaczyła panią Boffen, siedzącą na kanapce, spadkobierca zaś wziął jej rękę i wsunął ją sobie pod ramię, jakśdyby zamierzał spacerować z nią po pokoju.
— Nie bój się, ślicznotko — rzekł do niej. — Już ja cię nie dam ukrzywdzić, za chwilę będziesz pomszczona.
— Pomszczona? — spytała ze zdziwieniem Bella.
— Tak jest, pieszczotko, zaraz się przekonasz.
Rzekłszy to, były śmieciarz zadzwonił na lokaja i kazał mu sprowadzić sekretarza. Rokesmith przechodził właśnie przez korytarz, to też służący spełnił natychmiast życzenie, nie potrzebując go szukać daleko.
— Zamknij pan drzwi — rzekł do niego pan Boffen surowo — bo to, co usłyszysz, nie będzie dla pana przyjemne.
— To więcej, niż prawdopodobne — odparł Rokesmith.
— Co to ma znaczyć? i co pan przez to rozumiesz?
— To tylko, że nie jest dla mnie nowością słyszeć z ust pańskich rzeczy nieprzyjemne.
— I pan myślisz, że to się zmieni?
— Spodziewam się — odparł z godnością Rokesmith.
Pomimo zmieszania, Bella zauważyła z radością, że zachowanie się sekretarza jest dziś bardzo stanowcze i pełne szlachetnej dumy.
— Panie Rokesmith! — rzekł wtedy Boffen — spójrz pan, proszę, na tę młodą osobę, która oparła się na mojem ramieniu; spójrz jej w oczy, jeśli będziesz śmiał.
Na te słowa nieprzewidziane, Bella podniosła oczy i spotkała się ze wzrokiem sekretarza, którego twarz była blada i wzruszona.
— Spojrzyj jej pan w oczy — powtórzył Boffen — spojrzyj w twarz tej młodej lady.
Bella wyczytała jakby iskierkę wyrzutu w oczach Rokesmitha, a może wyrzut ten tkwił raczej we własnem jej sumieniu.
Dorozumiała się wtedy, że ktoś zdradził przed państwem Boffen oświadczyny Rokesmitha, że ona sama zdradziła się, zwierzając się Sofronii Lammie.
— Jak pan śmiałeś w swojem położeniu sięgać po rękę tej młodej lady i narzucać jej natrętnie swoje bezczelne wyznania?
— Nie czuję się w obowiązku odpowiadania na zarzut, wyrażony w tak obrażającej formie.
— Nie czujesz się pan w obowiązku, a! doprawdy, nie czujesz się pan, w takim razie ja pana wyręczę, Jest to przedewszystkiem z pańskiej strony prosta bezczelność.
Tu Rokesmith uśmiechnął się z goryczą.
— Tak jest, mój panie, jest to z twej strony bezczelność, gdy śmiesz podnosić oczy na młodą pannę, stojącą o wiele wyżej od ciebie. Ona ma prawo do bogatego męża, a pan kim jesteś? co pan masz?
W tem miejscu Bella zrobiła ruch, jakby chcąc wysunąć rękę z pod ramienia pana Boffena, ale ten nie puścił jej, owszem, przytrzymał ją jeszcze mocniej...
— Pytam pana, kim jesteś, abyś marzyć mógł o wzięciu za żonę tej młodej lady? To, panie, drogi towar, czekający na dobrego nabywcę, który zapłaci go po należnej cenie.
— Panie! — zawołała Bella, uwalniając się z uścisku byłego śmieciarza.
— Bądź spokojna, moja mała, potrafię ja upomnieć się o ciebie — uspokajał ją Boffen.
— Ależ pan mi ubliża! — zawołała z mocą młoda dziewczyna.
— Naturalnie, że on ci ubliżył, ale potrafię ja przyprowadzić go do porządku. No, wytłómacz się pan, panie Rokesmith, a jeżeli nie chce ci się odpowiadać, to w każdym razie musisz wysłuchać tego, co ja ci powiem. Otóż postąpiłeś sobie, jak człowiek bezczelny i zarozumiały, co ci zresztą Bella sama powiedziała wtedy, gdyś się jej oświadczył.
— Ale przeprosiłam go za to — zawołała Bella — aż teraz gotowa jestem błagać go o przebaczenie za słowa, jakie słyszy z ust pańskich.
Tu pani Boffen zaszlochała głośno.
— Daj pokój, stara! — uciszał ją mąż, dość zresztą łagodnym tonem — nie masz czego mazać się, Bella ma dobre serce i to się jej chwali. Nie przestanę, mimo to, twierdzić, że Rokesmith postąpił z nią bezczelnie, co jest zresztą błahostką wobec tego, że, narzucając się jej ze swoją miłością, czyhał tylko na jej posag.
— Zaprzeczam temu stanowczo — rzekł z powagą Rokesmith.
— Zaprzeczaj sobie, bratku, ile chcesz, to przecie nic nie kosztuje, ale nikt ci nie uwierzy. Mam jeszcze, Bogu dzięki, głowę na karku i widzę dobrze co się tu święci. Oskubanoby mnie już do nitki, gdybym się nie miał na baczności. Na szczęście, wzorować się zacząłem na przykładach rozumnych ludzi, jakimi byli Daniel Dancer, Elwer Hopkins i inni.
— Ohydni skąpcy — rzekł półgłosem Rokesmith.
— Co, doprawdy? nie podobają się panu? Niema się zresztą o co spierać. Muszę tu przedewszystkiem pokazać Belli, kim pan właściwie jesteś. Uważasz, pieszczotko, to żebrak, którego wziąłem z ulicy. Czy zaprzeczysz temu, panie Rokesmith?
— Przestań pan przynajmniej powoływać się na moje świadectwo — mruknął sekretarz.
— Twoje świadectwo? Patrzcie, co mu się roi. Nikt też nie potrzebuje twego świadectwa. Powtarzam więc ci, Bello, że to był żebrak, którego podjąłem z ulicy. Narzucał mi się natrętnie, prosząc, bym go wziął na sekretarza, więc go wreszcie wziąłem, a wtedy panicz zwąchał, obeznawszy się z moimi interesami, że wyznaczyliśmy ci ładny posag. Zaraz też rozpoczął umizgi do tego złota; wcale niezła spekulacya, a któraby się nawet udała, gdybyś miała romansową główkę, jak inne dziewczęta, ale ty, na szczęście, okazałaś więcej sprytu, niż on, to też złapaliśmy go na gorącym uczynku.
— Pańska, pożałowania godna podejrzliwość... — zaczął Rokesmith,
— To nie podejrzenie, to pewność.
— Zarzuty pańskie są tego rodzaju, że nie wartoby im było zaprzeczać, gdyby nie wrodzona miłość prawdy.
— Kpiłeś sobie zawsze z prawdy.
— Ależ, Noddy! — miarkowała go pani Boffen.
— Cicho bądź, stara, i daj mi skończyć, powiadam ci, że on sobie zawsze kpił ze szczerości i prawdy.
— Nie widzę potrzeby odpowiadać panu, wobec tego, że stosunki nasze uważam za zerwane.
— Ho, ho! — odparł przebiegle pan Boffen — jeśli tak, to nie ty je zrywasz, ale ja ciebie odprawiam, rozumiesz? Oddalam cię ze służby. Nie zaskoczyłeś mnie znienacka, bratku, o nie. Patrz, mam tu przygotowane twoje świadectwo i to, co ci się należy z pensyi. Widzisz więc, że to nie ty odchodzisz, ale ja cię odprawiam.
— Wszystko mi jedno, jak pan uważa, bylem stąd odszedł.
— Ale mnie nie wszystko jedno. Inna rzecz odprawić nieuczciwego sługę, który dybie na twoją kieszeń, a inna, kiedy sługa sam odchodzi.
— Czy powiedziałeś mi pan już wszystko, coś zamierzał, czy może szukasz pan w myśli nowych słów dla mnie obelżywych, któremi mnie chcesz obrzucić?
— Zrobię to, jeśli mi się podoba, nie pytając pana o pozwolenie. Chcesz mieć ostatnie słowo, ale to ci się nie uda. Na co pan jeszcze czekasz?
— Chcę pożegnać się z panną Wilfer i z pańską zacną żoną.
— A to się żegnaj, tylko prędko, bo mam już dosyć twojej obecności.
— Posłuchaj pan jeszcze, co powiem — przerwał mu Rokesmith. — Oto, jeżeli znosiłem tak długo wszystkie przykrości mego stanowiska, to jedynie dlatego, by módz pozostawać w pobliżu panny Wilfer, a mimo, że odrzuciła mnie, obecność jej tutaj była dla mnie taką radością, że dzięki niej czułem się hojnie wynagrodzony za wszystkie trudy i dotkliwe dokuczliwości, jakich tu doznałem. Nie przypomniałem jej dotąd żadnem słówkiem, ani spojrzeniem uczuć, jakie mam dla niej, ale dziś powtarzam głośno, że jestem jej głębiej jeszcze oddany, niż poprzednio.
— To ma znaczyć — przerwał sarkastycznie złocony śmieciarz — że oddany jesteś jej funtom i szylingom.
— Kocham zawsze jednakowo pannę Wilfer — mówił dalej Rokesmith — a gdziekolwiek się udam, życie bez niej będzie dla mnie zawsze szare i bezbarwne, tam gdzie jej niema.
— Mów pan, gdzie niema jej złota, jej funtów, szylingów i pensów.
— Przekonany jestem, że panna Wilfer wie dobrze, że żadna myśl chciwa nie miesza się do moich dla niej uczuć, i gdyby mogła jednem słowem ogołocić pana z całego majątku i sobie go przyswoić, nie podniosłoby to ani na chwilę jej wartości.
— Co myślisz o tem, stara — zaśmiał się drwiąco Boffen — ogołocić mnie z majątku! słyszałaś, jak to gładko wyrecytował. To pewne, że gdyby mógł, samby mi go zabrał,
— Nie, panie — odparł Rokesmith, patrząc mu prosto w oczy.
— Nie, zapewne, że nie, bo ja na to nie pozwolę.
Bella usiadła na boku i słuchała całej tej rozmowy z twarzą ukrytą w dłoniach. Pani Boffen miała ochotę pocieszać ją, ale małżonek jej powstrzymał ją surowym gestem, któremu uległa jako posłuszna żona.
— Oto masz pan swoją pensyę — zawołał były śmieciarz, rzucając pod nogi Rokesmitha paczkę banknotów — po wszystkich podłościach, jakich się tu dopuściłeś, nie zrobi ci różnicy schylić się po złoto!
— Nie, panie, ponieważ jest to pieniądz, który zarobiłem ciężką pracą, żegnam pana!
— Czekaj! jeszcze słowo. Chcesz wmówić w nas, że uwielbiasz tę młodą lady?
— Mówię to, co jest.
— Bardzo dobrze, przypuśćmy więc, że ją naprawdę uwielbiasz, jakim sposobem mogłeś ją uważać za taką idyotkę, która poleci za tobą na biedę, aby skończyć kiedyś w przytułku.
— Gdybym miał szczęście zdobyć jej serce i zjednać sobie jej miłość.
— Zdobyć jej serce, zjednać miłość, tobyś jej dopiero dogodził, Ma ona prawo do czegoś lepszego, niż twoje serce, miłość i rozumie to, na szczęście, sama. Ona potrzebuje bogactwa, pieniędzy i jeszcze raz pieniędzy.
— Pan jej uchybiasz.
— To pan uchybiasz jej swymi dziadowskimi amorami, swojem bzdurzeniem o zdobyciu jej serca i tym podobnemi bredniami. Wczoraj dopiero dowiedziałem się o pańskiem postępowaniu. Opowiedziała mi o niem pewna rozumna kobieta, która posiada całe zaufanie tej młodej lady.
Rokesmith nic na to nie odrzekł, lecz zwrócił się do pani Boffen i pożegnał ją w pełnych szacunku i życzliwości słowach.
— Żegnam panią, miss Wilfer — rzekł raz jeszcze i chciał odejść, gdy pan Boffen zbliżył się do Belli, mówiąc:
— No cóż, pieszczotko, pozbyliśmy się go wreszcie, możesz się teraz uspokoić.
Ale zamiast uspokoić się, pieszczotka wyrwała mu rękę, jakby dotknięcie jego sprawiało jej najwyższe obrzydzenie.
— Nie odchodź pan! — zawołała do Rokesmitha. — Och, czemuż nie jestem uboga! Powrócę do mego Pa, on jeden jest dobry, on jeden zrozumie mnie i pocieszy i kochać mnie będzie, mimo, że byłam zła, ale tu stałam się jeszcze gorsza. Nie potrzebuję pańskich pieniędzy, panie Boffen, nie cierpię ich. Schowaj je pan dla siebie, a ja odejdę stąd, powrócę do mego ojca!
Wybuch ten zakończył się głośnem łkaniem, przyczem Bella oparła główkę na ramieniu pani Boffen. Złocony śmieciarz i Rokesmith zatrzymali się, patrząc na nią w milczeniu. Skoro się wreszcie uspokoiła, pan Boffen poklepał ją przyjacielsko po ramieniu, mówiąc:
— No cóż, pieszczotko, uspokoiłaś się, a teraz wszystko już będzie dobrze.
— Co? — zawołała Bella, tupiąc nóżką — to ma być dobrze? Ja pana nienawidzę.
— Co? co? — mruknął Boffen, bardzo zdziwiony.
— Niecierpię pana, bo pan jesteś niesprawiedliwy, brutalny i niegodziwy. Nie chciałabym mówić panu przykrych rzeczy, kiedy to wszystko jest prawda, aż nadto prawda.
Mister Boffen potoczył wzrokiem na prawo i na lewo, jakby się nagle ze snu obudził.
— Wstyd mi było słuchać pana. Wstydziłam się za pana, za siebie, za wszystkich. Skoro tu przybyłam, pan byłeś jeszcze dobrym człowiekiem. Lubiłam pana, szanowałam, pokochałam nawet, ale teraz niecierpię pana, bo stał się pan niegodziwym, wstrętnym człowiekiem. Może to zresztą za ostro, ale w każdym razie stałeś się pan potworem.
Rzuciwszy ten ostatni pocisk, Bella zaśmiała się spazmatycznie. Pan Boffen stał z otwartemi usty, ogłuszony tym gradem wyrzutów, żona jego płakała zcicha.
— Słuchaj pan — zaczęła znowu Bella — prawdziwy przyjaciel powinien panu życzyć, żebyś się pan zrujnował do ostatniego szeląga. Wtedy może byłbyś pan jeszcze coś wart, inaczej staniesz się pan wcielonym szatanem.
— Nie odchodź pan, panie Rokesmith — mówiła dalej — dopóki nie usłyszysz pan wszystkiego, co powiedzieć powinnam. Przepraszam pana, o, przepraszam z głębi serca za wszystko, coś pan przezemnie wycierpiał.
Postąpiła kilka kroków, podając sekretarzowi rękę, którą ten podniósł do ust.
— Każde obelżywe słowo, które pan tu posłyszał, godziło we mnie i mnie tylko dotykało.
— Bądź błogosławiona! — wyszeptał Rokesmith, całując ją w rękę poraz drugi.
— Tak mnie, bo ja jedna zasłużyłam na zarzuty, które panu robiono. Ja to powiedziałam pewnej osobie, to, co powinno było zostać tajemnicą, ale nie robiłam tego przez złośliwość, ale tylko w przystępie dumy i szału, które mnie czasem nachodzą. Czy może mi pan to wybaczyć?
— Z całego serca — wyrzekł Rokesmith.
— Nie, nie, nie odchodź pan jeszcze. Oskarżają tu pana niegodnie, niechże się dowiedzą, że jedyną pańską winą było, żeś naraził się na niedorzeczne lekceważenie ze strony bezdusznej dziewczyny, która nie umiała pana zrozumieć, nie była w stanie podnieść się do pana i ocenić wartości wyznania, jakieś pan jej wtedy zrobił. No, ale od tego czasu ta chciwa egoistka osądziła się, jak na to zasługuje, a dziś więcej, niż kiedy ujrzała siebie w prawdziwem świetle. Muszę się przyznać, że był czas, w którym zasługiwałam na zniewagę, jaką wyrządził mi pan Boffen, występując niby w mojej obronie, ale to już minęło.
Wówczas Rokesmith pocałował ją w rękę po raz trzeci i wyszedł, nie wyrzekłszy już słowa, Bella odprowadziła go wzrokiem i powrócić chciała na swoje krzesło, lecz napotkała po drodze objęcia pani Boffen, w które rzuciła się, wołając wśród tkań:
— Niema go! odszedł, spotwarzony, oczerniony, prześladowany i to wszystko przezemnie, przezemnie!
Pan Boffen, który nie przestawał zataczać oczami przez cały ciąg tej sceny, otrząsnął się wreszcie z osłupienia. Spojrzał spokojniej, zawiązał sobie na szyi krawat, rozluźniony poprzednio, skutkiem wzruszenia, przełknął parę razy ślinę i odetchnął szeroko, jak człowiek, któremu ciężar spadł z piersi. Żona jego krzątała się tymczasem przy Belli, próbując ją pocieszyć. Rzucała też na męża pytające spojrzenia, jakby szukając u niego porady. Noddy odzyskał już humor i, usiadłszy naprzeciw obu kobiet z rękami opartemi na kolanach, oczekiwał cierpliwie oschnięcia łez, wylewanych obficie przez ładną miss. Bella przestała istotnie płakać, ale za to rzekła z wielką determinacyą:
— Bardzo jestem państwu wdzięczna za wszystko, coście dla mnie zrobili, ale nie zostanę pod waszym dachem ani minuty dłużej.
— Zastanów się, moje dziecko, — prosiła ją pani Boffen.
— Nie, — odparła Bella, — tu niema co się zastanawiać, nie chcę zostać i nie zostanę.
— Tak, tak pomyśl jeszcze trochę, zanim to zrobisz, — doradzał jej pan Boffen.
— Choćbym myślała nie wiem jak długo, nie pomyślę o panu nic dobrego, — zawołała Bella, zwracając do swego opiekuna rozpłomienioną twarzyczkę, z której każdego rysu tryskało oburzenie, nie wyjmując obu dołeczków. — Bogactwo zgubiło pana i jesteś pan dziś gorszy od Daniela Dancera, Waltera, Hopkinsa, Jonesa i tych wszystkich skąpców, o których czytałeś. Nie byłeś też pan nigdy godny obcować z takim prawdziwym dżentlmenem, jakim jest pan Rokesmit.
— Spodziewam się, miss Bello, — rzekł surowo pan Boffen, — że nie zechcesz porównywać mnie z tym sekretarzem.
— Naturalnie, że nie — odparła Bella, potrząsając hardo czarnymi lokami i prostując się w całej wysokości, która nie była znaczna. Swoją drogą wyglądała piękniej, niż kiedykolwiek w tem swojem oburzeniu. — Z pewnością, że nie! — powtórzyła, — bo pan Rokesmith jest tysiąc razy więcej wart, niż pan i tysiąc razy więcej dbam o jego szacunek, niż o pańskie poważanie, i tak już będzie zawsze, chociażby on był zamiataczem ulic, a pan jeździł złotemi karetami i obryzgiwał go błotem.
— A to dobre sobie! — oburzył się pan Boffen, otwierając szeroko oczy.
— Wiedz pan o tem, — mówiła dalej Bella — że ile razy próbowałeś pan wynosić się nad niego, poniżałeś się tylko sam w moich oczach, on był wtedy panem, a pan sługą. Od tego właśnie czasu pokochałam go i będę zawsze kochała i chlubię się z tego.
Po tym nowym wybuchu nastąpiła nowa reakcya łez, co udobruchało pana Boffen.
— Nie bój się, Bello, — mówił, — nie gniewam się wcale na ciebie za to wszystko, coś mi tu nagadała i gotów jestem zapomnieć o tych fochach panieńskich. Nie gniewam się na ciebie,
— Ale ja się gniewam, — odparła przez łzy Bella.
— Daj pokój tym dzieciństwom, zostaniesz u nas i wszystko się jakoś ułoży.
— Nigdy, miałabym sama dla siebie wstręt i pogardę, gdybym została.
— Pamiętaj, moja droga, że jeżeli wytrwasz w tem niedorzecznem postanowieniu i odejdziesz od nas, to będzie już na zawsze.
— Tak też i ja rozumiem, — odcięła Bella.
— I że ten posag, który mieliśmy ci dać...
— Czy pan sobie wyobraża, że przyjęłabym od pana choć jeden grosz? Niema na świecie siły, któraby mnie do tego zmusiła.
Ale trzeba było pożegnać się z panią Bofen, co przyszło Belli o wiele trudniej. Wrażliwa dziewczyna rzucała się z płaczem w objęcia wypróbowanej przyjaciółki, kołysząc ją to na prawo, to na lewo.
— Droga ty, kochana, miła, — powtarzała. — Bądź pewna, że nigdy o tobie nie zapomnę i będę cię zawsze kochała, jak najlepszą z kobiet. Choćbym oślepła kiedyś i ogłuchła od starości, będę zawsze widziała przed sobą twoją kochaną twarz i słyszała twój drogi głos.
Pani Boffen, niemniej wzruszona, oddawała jej uściski, nazywając ją najukochańszą córeczką. Słowa te powtarzała w nieskończoność, nie mogąc się zdobyć na żadne inne, Wreszcie Bella wypuściła ją z objęć i, ulegając jednemu z tych nagłych popędów, które dodawały jej tyle uroku, stanęła z zuchowatą miną przed panem Boffen.
— A teraz możesz się pan ze mną pożegnać.
Pan Boffen wybełkotał kilka słów pożegnania, nie dowierzając jeszcze,
— Nagadałam panu przykrych rzeczy, ale nie żałuję tego, bo pan byłeś niegodziwy dla pana Rokesmitha, ale dla mnie byłeś pan dobry i nie zapomnę o tem. Uścisnęłabym nawet panu rękę, gdybym wiedziała, która z nich uchroniła się od zarazy.
— Weź chyba lewą, — wyszeptał pan Boffen, — bo nie dusi grosza, jak tamta.
Bella chwyciła jego rękę i przycisnęła ją sobie do serca.
— Ta ręka była dla mnie niezmiernie dobrą i powinnam ją za to ucałować, ale odpycham ją za niesprawiedliwość jej względem pana Rokesmitha.
Bez względu na to orzeczenie, dziewczyna rzuciła się na szyję panu Boffen i uściskała go mocno, potem wyrwała mu się i uciekła do swego pokoju. Znalazłszy się tam, powysuwała wszystkie szuflady, rozrzucała w największym nieładzie różne rzeczy, a potem siadła na ziemi i zaczęła gorzko płakać.
Zwinęła następnie mały pakiecik z drobiazgów, które były osobistą jej własnością, odrzucając wszystko to, co dostała kiedykolwiek od państwa Boffen.
— Zostawię im wszystko. Od dziś rozpoczynam nowe życie — powtarzała sobie. Chcąc wprowadzić najściślej w czyn pomienione postanowienie, rozebrała się, zrzucając z siebie kosztowną, jedwabną suknię, którą miała na sobie, i włożyła zapomnianą już od dawna w szafie wełnianą sukienkę, w której przybyła tu z domu rodziców. Odszukała też biały kapelusik, który utwierdziła z fantazyą na swych czarnych lokach i spojrzała po raz ostatni na swój śliczny pokoik, zbytkowne gniazdko, ulepione dla niej z takiem staraniem.
— Bywaj zdrów, mój pokoiku, byłeś dla mnie zawsze dobry, bywaj zdrów.
Wyszła na korytarz, a potem do sieni, unikając spotkania z kimkolwiek z domowników. Droga prowadziła ją obok pokoju sekretarza, którego drzwi były otwarte, Zajrzała do niego przelotem, a biurko zupełnie puste objaśniło ją, że Rokesmith już odszedł. Dotknęła klamki i przymknęła drzwi, a potem pochyliła się i mimo, że to był tylko zbiór drzewa i żelaza, przycisnęła do nich usta.
— Idę do mego Pa, — powtarzała, dodając sobie odwagi, — idę do mego Pa.

ROZDZIAŁ XII.
Wieczerza trzech chochlików.

W chwili, gdy Bella wchodziła na puste ulice City, dzielnica ta nie wyglądała zbyt świetnie. Większość wiatraków, mielących talary, czyli, inaczej mówiąc, kantorów i banków, zwinęła własne skrzydła i zawiesiła czynności. Młynarze odeszli, robotnicy odpływali tłumnie. Ulice, uliczki i chodniki, deptane krociami stóp, nosiły cechę bezgranicznego znużenia. Trzeba było dopiero długich godzin nocnych na uciszenie tej nawałnicy. Turkot kół młyńskich i zgrzyt obracanych śrub, zdawał się jeszcze grzechotać w powietrzu, a dzielnica cała robiła raczej wrażenie zmordowanego do ostatniego tchu olbrzyma, niż pracownika, nabierającego sił do jutrzejszej kampanii.
Dom Chichsey i Weneering wskazany został Belli przez starą kobietę, która, wychodząc z szynku, wycierała sobie wargi, tłómacząc się, że zabiegła tam jedynie dla dowiedzenia się, która godzina. Dom Chichsey i Weneering był właściwie drogeryą i trudnił się sprzedażą preparatów chemicznych, to też, zbliżając się do niego, Bella doznała takiego wrażenia, jakie się ma, wysuwając szuflady, przesycone aptecznymi wyziewami,
Zdaleka już poznała ojca swego, który siedział przy oknie i zabierał się właśnie do spożywania podwieczorku, składającego się z chleba i filiżanki mleka. Ujrzawszy ją, ten drogi Pa wybiegł na jej spotkanie i wprowadził do biura, uwiadamiając ją, że godziny biurowe są już skończone, z czego on korzysta dla spożycia okolicznościowego posiłku. Duszne i ciemne biuro zdało się być Belli celą więzienną, do której zamykano jej ojca.
— Nie wierzyłem własnym oczom, widząc cię na naszej ulicy o tej porze, czemu raczej nie przysłałaś po mnie kogo.
— Bo przyszłam tu sama.
— Mam nadzieję, że przyjechałaś?
— Nie, Pa
— Przyszłaś piechotą?
— Tak jest.
Był zdziwiony, a ona nie miałą odwagi objaśnić go o prawdziwym stanie rzeczy.
— Przyszłam piechotą Pa, a przytem pędziłam z całych sił, to też głodna jestem i chętnie bym zjadła z tobą podwieczorek.
Filiżanka mleka stała na oknie, a obok niej mały bocheneczek razowego chleba, leżący na arkuszu białego papieru. Bella zabierała się na dobre do objedzenia Pa z jego zapasów, ale Cherubin zawołał:
— Moje dziecko, przyniosę ci zaraz drugą filiżankę, skoczę do mleczarni o dwa kroki stąd. — Nie czekając jej pozwolenia, skoczył istotnie, przynosząc drugą filiżankę i drugi chleb, który złożył na drugiej papierowej serwetce. Wtedy dopiero zwrócił uwagę na skromny strój swej córki.
— Zdaje mi się, moje dziecko, że kobieta jak ty elegancka... czy to nowa suknia?
— Nie Fa, stara.
— Zdawało mi się też, że ją poznaję.
— Spodziewam się, skoro sam mi ją kupiłeś.
— Ale to chyba nie całkiem właściwy strój w twem obecnem położeniu?
— Jesteś niestały Pa, czy nie podobam ci się, czy mi w tej sukni nie do twarzy? Powiedz mi lepiej, czy codzień jadasz tu podwieczorek, i czy nie będzie ci zawadzało, jeśli siądę przy tobie i oprę się o twoje ramię.
— Tak i nie, mój skarbie. Nie zawadzasz mi nigdy, a co się tyczy podwieczorku, to jadam go tu niekiedy o tej godzinie. Praca w biurze bywa czasem ciężka, wypoczywam więc, patrząc przez okno na naszą uliczkę, która robi się o tej porze cicha, a w ten sposób przegradzam trudy dnia od...
— Przyjemności życia domowego — dokończyła smutnie Bella.
— Tak jest — potwierdził z całą pogodą Pa.
— Biedny mój Pa, więc to w tem więzieniu spędzasz całe życie, o ile nie jesteś w domu?
— Tak jest, moja miła, dołączywszy do tego drogę stąd do Holloway i z Holloway do biura. Czy widzisz ten pulpit, stojący w kącie?
— W tym czarnym kącie, tak daleko od okna, najstarszy z tych starych gratów?
— Prawda, że jest więcej od innych zniszczony; nie zwróciłem na to uwagi. Otóż to moje zwykłe miejsce, nazywane przez kolegów moich drabinką Rumtego.
— Jak? czyją?
— Rumtego, moja droga, tak mnie oni nazywają, a że taboret wyższy jest od innych, tak, że trzeba wchodzić na niego po dwóch schodkach, nazwali go drabinką.
— Jak oni śmią?
— Nie ma w tem nic złego, moje dziecko, zwyczajnie młodzi, lubią się pośmiać; gdyby przezwali mnie mrukiem, fafułą lub czemś innem w tym rodzaju, to by dopiero było przykre... ale Rumty? Mój Boże, nie ma się o co gniewać.
Bella nie mogła się wszakże zdobyć na przyznanie się ojcu do swego zerwania z Boffenami, a sprawienie przykrości temu anielsko-łagodnemu człowiekowi, który psuł i kochał ją od dzieciństwa, było dla niej najrudniejszem zadaniem dnia. Popijała więc mleko, przegryzając je chlebem, gładząc przytem ojca po włosach i nastawiając mu je nad czołem starym zwyczajem.
Wtem Rumty zawołał:
— Boże wielki! a to co znowu?
— Cóż takiego, Pa?
— Pan Rokesmith tu idzie!
— To nie może być, wydało ci się.
— Ależ nie, przechodzi właśnie przed oknem.
Nietylko przechodził, ale i wszedł do biura, i nietylko wszedł, ale pośpieszył do Belli i ujął ją w objęcia, mówiąc:
— Moja ty dzielna, mężna, moja ty szlachetna.
Ona zaś nietylko nie zdziwiła się, ani obraziła, lecz skłoniła główkę na piersi Rokesmitha, jakby znalazłszy wreszcie miejsce wybrane, na które dawno oczekiwała.
— Wiedziałem, że spotkam tu panią, moja ty ukochana, moja na zawsze.
— Tak — odparła Bella — jeśli mię pan uważa za godną.
Cherubin tymczasem, którego włosy stanęłyby pewno dęba nad czołem, choćby ich mu Bella nie nastawiała — powstał, potykając się pod oknem i spoglądał stamtąd na szczęśliwą parę, oczyma rozszerzonemi i zdziwionemi.
— Zapomnieliśmy o Pa — zawołała wtedy Bella, chodźmy go uwiadomić i przygotować stopniowo.
— Jużeście mnie tak dokładnie przygotowali i uwiadomili, że nie usłyszę nic nowego.
— Panie Wilfer — rzekł Rokesmith — nie mam majątku, ani stanowiska, nie mam nic, prócz pracy, którą zdobywam środki do życia, a przecież ona mię przyjęła.
— Widziałem to na własne oczy, mój drogi panie — odrzekł Cherubin Rumty.
— Nie masz pojęcia, Pa, jak byłam wpierw niedobra dla niego — mówiła Bella.
— Nie ma pan pojęcia, jakie w niej bije złote, szlachetne serce.
— Nie masz wyobrażenia, jakiem potwornem stworzeniem stałabym się, gdyby nie on, który mnie uratował.
— Gdybyś pan wiedział, jakie ofiary poniosła, ile poświęciła dla mnie.
— Moja droga Bello — rzekł Rumty tonem żałośnie patetycznym — mój drogi Johnie, jeśli pozwolisz mi się tak nazywać.
Ja ci pozwałam na to w jego imieniu, Pa, bo moja wola jest dla niego prawem, nieprawdaż Johnie?
Słowa te wyrzekła ładna miss z taką mieszaniną nieśmiałej dumy i serdecznego wdzięku, że John Rokesmith widział się zmuszony porwać ją znów w objęcia i przycisnąć do serca.
— Moi drodzy — zauważył Rumty — gdybyście zechcieli usiąść przy mnie, jedno z prawej, drugie z lewej strony, moglibyśmy pomówić z sobą trochę porządniej i jaśniej. John wspomniał przed chwilą, że nie ma wcale stanowiska.
— Bo nie ma go, Pa
— Żadnego — potwierdził Rokesmith.
— Wnoszę z tego — mówił dalej — że mu siał się rozstać z państwem Boffen.
— Tak jest, Pa, a co więcej...
— Czekaj, dziecko, pozwól mi skończyć. Zatem pan Boffen nie obszedł się z nim, jak powinien.
— Obszedł się z nim haniebnie, Pa.
— Co widząc, pewna panienka, którą obaj znamy, przekonała się, że nie jest w stanie zaprzedać za złoto wewnętrznego swego poczucia dobra zła, fałszu i prawdy, czy tak?
Odpowiedzią na to był śmiech i łzy, i pocałunek, złożony na czole Pa.
— Otóż panienka ta wyrzekła się wówczas wygód i dobrobytu, jaki jej ofiarowano, nawet sukien kosztownych i włożyła na siebie ubogą sukienkę, którą jej niegdyś kupiłem i przyszła do mnie w przekonaniu, że zrozumiem i pochwalę jej postępek. Czy się nie mylę?
Bella oparła mu tylko główkę na ramieniu w dowód bezwzględnego potwierdzenia.
— Ta panienka miała słuszność — zakończył Rumty i błogosławię z całego serca zobowiązania, które łączą ją od dziś z jej wybranym, a on zaś pozyskuje wraz z nią ubóstwo, które jest najdroższym skarbem, kupionym przez nią za cenę miłości.
Tu głos zadrżał zacnemu człowiekowi, który podał jedną rękę Rokesmithowi, a drugą swej córce, ale wzruszenie to nie trwało długo. Podniósł wnet pogodne oczy i wesoły uśmiech powrócił mu na usta.
— A teraz, droga Bello, dotrzymaj tu na chwilę towarzystwa naszemu wspólnemu przyjacielowi, a ja skoczę do mleczarni i przyniosę dla niego także filiżankę mleka i chleb razowy.
Zasiedli więc w wybornych humorach do podwieczorku, który był prawdziwą ucztą trzech chochlików, najsmaczniejszą, jaką kiedykolwiek spożywali, jak to przyznali wszyscy troje. Przedłużyli ją aż do późnego mroku i wtedy dopiero Rumty zaczął się niepokoić.
— To wszystko bardzo pięknie, moja Bello, ale czy pomyślałaś o twojej matce?
— Naturalnie Pa, ale sądzę, że najlepiej będzie powiedzieć jej, nie wchodząc w szczegóły, że pokłóciłam się z państwem Boffen i odeszłam od nich.
— Rokesmith, jako wspólny przyjaciel, zna twoją matkę, sądzę więc, że możemy mówić przy nim otwarcie. Otóż boję się, mój skarbie, że matka twoja weźmie to wszystko z najgorszej strony.
— To nic nie szkodzi, Pa.
— A przytem, moja droga, przygotuj się na to, że nasz tryb życia wyda ci się skromny, bardzo skromny, no i będziesz trochę cierpieć z początku.
— Och! Nie tyle jestem gotowa cierpieć dla mego Johna.
Słowa te, mimo, że wyrzeczone półgłosem, spowodowały znowu Johna do nowego uścisku, przyczem drobna postać Belli znikła prawie w jego objęciach. Rumty przyjął ten fakt bez zgorszenia.
Potem trzy chochliki zajęły się zatarciem śladów wieczerzy, spożytej w biurze, zmiatając okruszynki i zabierając filiżanki. Kantor Weneering i Chichsey zamknięty został na spoczynek nocny przez ludzi tak nieskończenie rozradowanych, jakich gmach ten nie oglądał z pewnością od chwili swego powstania. Dziesiąta godzina biła na miejskich zegarach, gdy stanęli wszyscy troje przed bramą rodzinnego gniazda Wilferów. John i Bella rozpoczęli seryę aktów pożegnalnych, które mogły przeciągnąć się przez całą noc, co widząc Rumty, zaproponował Rokesmithowi, by zechciał oddać mu pewną młodą miss.
— To niemożliwe, mogę ją tylko panu pożyczyć.
— A teraz Pa, — wyrzekła mężnie Bella, wynurzając się z objęć swego przyszłego — podaj mi rękę i dalej raz! dwa! trzy!
Pociągnęła go prawie biegiem pod samą furtkę.
— Mój aniołku — bełkotał Cherubin — gdyby twoja matka widziała!
— Nic się nie bój Pa, ja przy tobie.
Chwyciła go za głowę obu rękami, przytrzymując ją dla dodania mu odwagi i pociągnęła za dzwonek. Otworzyła im Lawinia, w towarzystwie nieodstępnego Jerzego Simpsona.
— Co ja widzę! — krzyknęła; a potem; — Mamo! Bella przyszła.
Usłyszawszy to, pani Wilfer ukazała się na ganku i czekała majestatycznie na ceremoniał powitania, podając swej córce do ucałowania policzek, tak sztywny, jak tabliczka, na której zapisuje się nazwiska odwiedzających gości.
— Moja córka — rzekła — jest zawsze pożądanym gościem w moim domu, jakkolwiek nie liczyłabym dziś wcale na jej przybycie. Ty również, Wilferze, jesteś tu u siebie, chociaż spóźniłeś się z powrotem. Gdzie jest służący, który odprowadził tu pannę Wilfer? — dodała głośniej w mniemaniu, że w mrokach dziedzińca znajduje się lokaj państwa Boffenów, dodany dla opieki Belli.
— Niema tu żadnego służącego, Ma — objaśniła ją Bella.
— Jakto? — spytała czcigodna dama, podczas gdy dreszcz obrażonej godności przebiegał po całej jej postaci, poczem cała rodzina skierowała się pod jej skrzydłami do znanej nam sutereny.
— Nie wiem prawdziwie, czy możemy cię zaprosić do naszego stołu, moja córko, po wykwintnych daniach, do jakich przywykłaś w domu państwa Boffenów.
— Upewniam cię Ma, że wcale mnie nie wzruszają wykwintne dania państwa Boffenów — odrzekła Bella.
W tej chwili dopiero przy świetle lampy, Lawinia przyjrzała się dokładniej siostrze.
— Ależ Bello! — zawołała z przyciskiem, na widok niezbyt świeżej, przenoszonej już trochę sukni — ależ Bello!
— Tak, tak! moja droga, jak mię widzisz — odparła tamta.
Ale wówczas nieposkromiona młodsza opatrywać zaczęła siostrę od stóp do głowy i dotykała rękami jej sukni, jakby chcąc upewnić się, że się nie myli.
— Właśnie chciałam wam wszystko powiedzieć w chwili, gdyś mi przerwała. Wyniosłam się dziś całkiem od państwa Boffenów i nigdy tam już nie wrócę.
Pani Wilfer spojrzała na córkę strasznemi oczyma, a potem wstała od stołu i usiadła w najciemniejszym kącie, tak sztywna, jak zamrożone ryby, sprzedawane na rosyjskich targach.
— Słowem — oświadczyła Bella, zdejmując swój mały kapelusik i potrząsając hardo czarnymi lokami — pokłóciłam się o pewną rzecz z panem Boffenem i kłótnia ta skończyła się zerwaniem.
— Muszę dodać — wyrzekł nieśmiało Rumty — że w tym wypadku Bella miała słuszność i postąpiła sobie, jak przystało prawej i szlachetnej dziewczynie.
Po krótkiej ciszy zabrała głos Lawy, tonem, przypominającym żywo uroczyste intonacye matki.
— Jerzy! powiedz sam, co ci mówiłam o tych Boffenach?
Jerzy Simpson, widząc wątłą swą łódkę, rzuconą na rozbujałe fale waśni rodzinnych, postanowił nie zatrzymywać się przy żadnej rafie, lecz odżeglować na pełne morze, ograniczając się do nieokreślonego „tak“, wygłoszonego zaledwo dosłyszalnym tonem.
— Mówiłam Jerzemu, co on sam przed chwilą potwierdził, że ci Boffenowie skorzystają z pierwszego, lepszego pretekstu i pokłócą się z Bellą, skoro tylko straci ona w ich oczach urok nowości. Powiedz sama Bello, czy nie tak z tobą postąpili i co myślisz teraz o twoich Boffenach?
— Nie mówmy o tem. Jestem w tak pysznym humorze, że nie mam ochoty sprzeczać się z nikim. Mam nadzieję, że nie gniewacie się na mnie z powodu, że tu przyszłam.
Uściskała matkę i siostrę i zabrała się do przyrządzania herbaty.
— Proszę cię Ma, kolacya już gotowa — zapraszała po chwili. Pani Wilfer wstała w milczeniu, a Lawy zawołała:
— Jerzy! krzesło dla Ma.
Posłuszny młodzieniec rzucił się spełnić rozkaz i niósł krzesło za panią Wilfer, a skoro je za nią postawił, majestatyczna Ma udarowała go spojrzeniem, które zniewoliło go do zwrócenia się na miejsce w największej konfuzyi.
Rumty także był tak przerażony, że nie śmiał przemówić do swej małżonki, lecz uciekał się w tym celu do pośrednictwa córek.
— Bello! — mówił — przysuń półmisek twej matce. Lawy, włóż na talerz Ma trochę sałaty.
Ma przyjmowała te usługi z twarzą skamieniałego automatu. Przełykała też w podobny sposób kąski, kładąc niekiedy nóż i widelec, jakby pytając samej siebie, co właściwie robi. Rzucała też co pewien czas współbiesiadnikom spojrzenia, które działały na nich magnetycznie, odejmując im natychmiast chęć do jadła. Lawy zato stała się naraz dziwnie uprzejma dla Jerzego Simpsona, przyczem uczuła się w obowiązku objaśnić Bellę o naturze stosunku, jaki ich teraz łączy.
— Nie mówiłam ci o tem, dopóki żyłaś w sterze towarzyskiej, od nas odległej, będąc pewna, że cię to wcale nie zajmie, ale trzeba ci wiedzieć, że Jerzy mnie kocha i jesteśmy już po słowie.
Bella powiedziała, że się ogromnie cieszy, na co Jerzy zaczerwienił się mocno i uczuł się w obowiązku objąć ramieniem kibić nadobnej Lawy, ale natrafił na szpilkę, która mu rozdarła skórę na palcu. Krzyknął więc z bólu, co zapaliło błyskawicę gniewu w oczach Ma.
— Jerzy znajduje się w tej chwili w doskonałych warunkach (trudno się było tego domyśleć), pobierzemy się więc w tych dniach. Jerzy i ja zastanawialiśmy się nieraz, czy mamy ci o tem powiedzieć, ale dopóki mieszkałaś u twoich Boffenów, uważał on również, jak ja, że będziesz patrzyła na nas z góry, a może nawet zerwiesz z nami stosunki po naszym ślubie.
— Byliście oboje w błędzie.
— Jerzy ma teraz nową posadę, zapewniającą mu świetne widoki na przyszłość. Wczoraj jeszcze nie mówiłam ci o tem, ale dziś czuję się ośmielona.
— Od kiedyż to stałaś się nieśmiała? — spytała z uśmiechem Bella.
— Tu nie chodzi o nieśmiałość, ale nie chciałam, aby małżeństwo nasze... Jerzy! bo się znów ukłujesz — nie chciałam więc narażać projektowanego małżeństwa na pośmiewisko w oczach wysoko położonej siostry. Ale dziś mogę ci już śmiało oznajmić, że jestem dumna z Jerzego.
Widząc, że nie może w żaden sposób wciągnąć Belli w sprzeczkę, nieposkromiona Lawy zwróciła się przeciw dostojnej Ma i to w bardzo ostrej formie.
— Ma! — zawołała gwałtownie — proszę mnie tak nie świdrować oczyma, bo to może człowieka do waryacyi doprowadzić. Jeśli mam sadze pod nosem, to mi o tem powiedz, jeśli nie, zechciej patrzeć gdzieindziej.
— Jak śmiesz tak mówić do matki, zarozumiała i niesforna dziewczyno!
— Co to ma do zarozumiałości, a zresztą panna w moim wieku, która już jest zaręczona, może wymagać, aby nie wpatrywano się w jej twarz, jak w cyferblat od zegara.
— Gdyby która z córek mówiła takim tonem do twej babki, to odesłanaby została niezawodnie do czarnego gabinetu.
— Przedewszystkiem babka moja nie przewiercała z pewnością ludzi oczyma w celu doprowadzenia ich do szału, a gdyby odesłała kogo w podobnych warunkach do czarnego gabinetu, toby tylko dowodziło, że sama rozum straciła.
— Milcz! — krzyknęła dostojna dama.
— Ani myślę — odparła zimno nieposkromiona — ani myślę milczeć, dopóki ktoś patrzeć będzie na mnie i na Jerzego takiemi oczyma, jakgdybyśmy to my powrócili nagle do domu, wyrzuceni przez Boffenów.
Ten ostatni pocisk miał na celu zrobienie wyłomu w obronnem dotąd stanowisku Belli, z czego też pani Wilfer skorzystała niezwłocznie.
— Córko zbuntowana — rzekła do Lawinii — czy myślisz, że gdybyś, lekceważąc uczucia twej matki, poddała się pod protekcyę takich Boffenów, po to, aby spędziwszy długi czas w tym domu niewoli...
— Niechże mama da pokój — przerwała Lawinia.
— Co mówisz, moja córko?
— Że niema żadnego sensu używać w tym wypadku takich określeń, jak dom niewoli.
— Gdybyś zatem — mówiła dalej z godnością pani Wilfer, niezrażona tą przerwą — spędziwszy dłuższy czas pod jarzmem tych ludzi, wpadła nagle bez zapowiadania się do mego domu, czy myślisz, że uczucia moje wyraziłyby się tylko spojrzeniami?
— Myślę tylko, że spojrzenia takie powinny się zwracać do tych, którzy na nie zasługują, nie zaś do mnie i do Jerzego.
— I gdybyś — ciągnęła dalej pani Wilfer — gardząc przeczuciami memi, które ostrzegały mię od razu, że zbrodnicza twarz tej Boffenowej, wróży nieszczęście, przełożyła mimo to nademnie tę kobietę, a następnie zdeptana przez nią i sponiewierana, powróciła na łono rodziny...
W tem miejscu Bella wstała, mówiąc:
— Dobranoc Pa! Jestem ogromnie zmęczona i pójdę się położyć.
Postępek ten stał się hasłem dla rozejścia się. Jerzy Simpson pożegnał także towarzystwo, a Lawinia odprowadziła go do sieni, na ganek, a następnie do furtki przez ciemny dziedziniec. Pani Wilfer, umywszy sobie ręce, jak lady Makbet, odeszła do siebie. Został więc tylko Rumty przy szczątkach kolacyi, pogrążony w smutnej zadumie.
Gdy się jednak wszystko uciszyło w domu, ktoś wszedł do jadalni i stanął przy nim, kładąc mu rękę na ramieniu. Obejrzał się i zobaczył Bellę w szlafroczku, boso i z rozpuszczonemi włosami.
— Z ciebie jest naprawdę śliczna kobietka — rzekł mimowoli — dotykając jej bujnych pukli.
— Na pamiątkę mego ślubu dostaniesz odemnie, Pa, łańcuszek upleciony z moich włosów.
Czy będziesz cenił tę pamiątkę?
Biblioteka T. — 856 40 — Tak, mój skarbie. Ale ty nie będziesz się źle czuła w naszym domu, gdzie masz taki brzydki pokoik, a w dodatku towarzystwo Lawy?
— Cóż to szkodzi, Pa?
— Bo dawniej skarżyłaś się na to, a teraz jeszcze odwykłaś.
— Zniosłabym daleko gorsze rzeczy.
— Ty się jednak bardzo zmieniłaś i... poprawiłaś.
— To nie to Pa, tylko widzisz, jestem taka szczęśliwa.
Objęła go za szyję, zasypując mu twarz czarnymi zwojami swych włosów, których koniuszczki wchodziły mu w oczy, usta, nos a gdy kichał z tego powodu, zatykała mu usta rączką, a potem spoważniała nagle.
— Posłuchaj Pa, — rzekła — ten ktoś, co odprowadzał mię dziś, powiedział mi, że ma na widoku posadę, która przyniesie mu na początek 150 funtów rocznie. Ten ktoś powiedział mi także, że skoro tylko mieć będziemy własne mieszkanie, znajdzie się tam mały, wygodny, zaciszny kącik, dla pewnego pana blondyna, małego wzrostu. Jak myślisz Pa? co to będzie za pan?
— Nie wiem droga — odparł Rumty, mrugając filuternie — może służący.
— Tak, tak służący rodu Wilferów. A gdybyś wiedział Pa, jak się ładna kobietka ucieszyła, skoro jej ten ktoś to powiedział. Trzeba też, ażeby i ten blondyn małego wzrostu cieszył się także i myślał za każdym razem, kiedy go w domu po turbują: „to nic, przystań niedaleko“.
— Przystań niedaleko — powtórzył Rumty.
— Tak, ślicznie powiedziane, a teraz dobranoc ci raz jeszcze, mój ty blondynku, ojczulku najdroższy, gdybyś wiedział, jaka jestem szczęśliwa i wdzięczna, wdzięczna i szczęśliwa!

ROZDZIAŁ XIII.
Chór społeczny.

Sprzedaż sprzętów i wszelkich ruchomości, należących do państwa Lammie, sprzedaż z licytacyi, po zajęciu ich przez władze sądowe, ogłoszona została we właściwym czasie i miejscu, budząc zdumienie, osłupienie i zśrozę w kołach towarzyskich, do których para ta należała dotąd. Nikt wszakże nie był tak mocno zgorszony i zdumiony, jak Hamilton Weneering esquire i członek parlamentu. Zarówno on sam, jak wierna mu zawsze Anastazya, przekonali się nagle, że Alfred i Sofronia nie byli nigdy najdawniejszymi i najdroższymi ich przyjaciółmi. Nie mogli jednakże zaprzeć się niewątpliwie stwierdzonego faktu, że weselna uczta małżonków Lammie odbyła się w ich domu. Wobec tego oboje państwo Weneering uważali za niezbędne wydać obiad rehabilitacyjny dla swych pozostałych przyjaciół, skutkiem czego zaczęło rozsyłać zaprosiny. Obecność lady Tippins na takich zebraniach przeszła już w stan chroniczny, a nawet rzec można, ostro zapalny, ona pierwsza otrzymała kartę zapraszającą. Po za tem Boots i Brewer krzątali się po mieście, zbierając biesiadników. Pan Weneering zaś zaczepiał w kuluarach parlamentu wszystkich prawie swych kolegów, wysławiając wśród nich przyszłych swych gości. Ostatecznie większość zaproszonych przyrzekła stawić się w dniu uroczystym, nietyle w celu odwiedzenia Weneeringów, co dla spotkania znajomych i tworzenia małych grup, z których każda zabawiać się miała i posilać na własną rękę, nie troszcząc się wcale o gospodarzy. Wiedziano powszechnie, że Weneering wydaje obiad przy każdej sposobności i twierdzono, że musi mieć w tem przecież jakiś swój interes i ciągnie z nich zapewne znaczne korzyści.
Wielki Podsnap tylko nie pozwalał w swojej obecności na żadne lekceważące uwagi o ludziach, którzy otrzymali niejako od niego świadectwo czcigodności. Uczucia jego zdawały się wyrażać następnemi słowami: „Złote i srebrne wielbłądy, jako też cała zastawa Weneeringów jest bardzo etektowna, a skoro ja, Podsnap, nie waham się obiadować u tych ludzi i zasiadam przy ich stole, to wara komubądź szydzić z ich wielbłądów. Wprawdzie firma moja jest zbyt solidna, abym ja sam urządzał w moim domu podobną ostentacyę, ale skoro raz promień mojej świetności padł na karawanę Weneeringów, nikt nie ma prawa nie doceniać jej wartości“. Wobec tego karawana, wyjęta z kredensu, ustawiona została na stole w należytym porządku w oczekiwaniu gości. Do liczby zaproszonych należał oczywiście i Twemlow, który zażył nawet dwie pigułki, reklamowane przez ogłoszenia, jako środek zapobiegawczy dla tych, którzy zamierzają korzystać z rozkoszy gastronomicznych. Mały dżentlmen leżał na kanapie w swym pokoiku nad stajnią, w celu ułatwienia tem lepszego działania owych pigułek, gdy zapukał do niego stróż domu, oznajmiając przybycie jakiejś lady, która czeka na schodach.
Mały dżentlmen zerwał się natychmiast, a przygładziwszy na prędce włosy, oświadczył stróżowi, że gotów jest przyjąć tę panią, jeśli tylko raczy wejść.
Izdebka Twemlowa umeblowana była skromnie sprzętami, które za lepszych swych czasów służyły, jak się zdaje, klucznicy dostojnego lorda. Jedynem dziełem sztuki, zdobiącem ściany pokoju, była rycina, przedstawiająca wymienionego lorda, stojącego naprzeciw korynckiej kolumny i wpatrzonego w zwój papierów, leżących u jej podnóża. Pani Lammie obrzuciła roztargnionym wzrokiem całe to urządzenie i przyjęła ofiarowane sobie przez Twemlowa krzesło.
— Musiałeś pan słyszeć o naszem niepowodzeniu majątkowem, takie wieści rozchodzą się szybko, zwłaszcza między przyjaciółmi.
Pan Twemlow nie zaprzeczył temu.
— Dla pana, jak sądzę, ruina nasza nie jest niespodzianką, po zwierzeniu, jakie pan usłyszałeś kiedyś odemnie; pozwoliłam też sobie przyjść tutaj dla dodania małego jeszcze uzupełnienia.
— Droga pani! — zawołał mały dżentlmen, składając ręce — całe życie starałem się nie wchodzić nikomu w drogę i chciałbym, aby tak było do końca, to też błagam, aby pani nie raczyła mnie obarczać powtórnie zleceniem podobnem do tego, jakie wówczas od pani otrzymałem.
— Bądź pan spokojny, dziś żądam od pana tylko neutralności. — Zachowanie się jej było stanowcze, a głos twardy, co onieśmielało małego pana Twemlowa.
— Chodzi mi tylko o to — mówiła Sofronia zawsze tym samym tonem — abyś pan nie wyrażał o nas żadnej opinii, zwłaszcza, gdybyśmy ja i mój mąż zdobyli zaufanie pewnej rodziny, wspólnie znanej.
Słysząc to, Twemlow przesunął ręką po czole.
— Polegam na honorze pańskim i nie potrzebuję żadnych zapewnień, pańskie milczenie mi wystarczy.
Mały dżentlmen ukłonił się, zapewniając ją, że może liczyć na jego dyskrecyę.
Sofronia spojrzała na niego z pewną ulgą, zwilżając sobie spieczone wargi.
— Słówko jeszcze pani, — rzekł Twemlow — nie zaczynałbym tej sprawy, gdyby nie to, że pani ją pierwsza poruszyła. Dlaczego pani zwróciła się o pomoc do pana Fledgebyego, nie mając go za przyjaciela i po tem, co mu pani zrobiła?
— Zkądże pan wie, że go o coś prosiłam?
— Sam mi powiedział.
— Tak? a gdzieżeś go pan spotkał?
— To było całkiem przypadkowo, — zeszlisię w kantorze niejakiego pana Riah, izraelity.
— Więc i pan znasz tego żyda?
— Tak, pani.
— I znajdujesz się w jego rękach?
— Niestety pani, jedyny weksel, jaki w życiu podpisałem, znajduje się w rękach owego Riaha.
— A Fledgeby, cóż tam robił Fledgeby?
— Przyszedł tam właśnie, aby wstawić się u przedstawiciela firmy za panią, jej mężem, i przyznam się nawet pani, że doznałem z jego powodu silnych wyrzutów sumienia, bo ten uczynny młodzieniec ofiarował mi się oddać tę samą przysługę, co państwu.
— I udało mu się tak samo, jak z nami?
— Nie udało mu się tak samo, jak z państwem.
— Panie Twemlow, — rzekła wtedy Sofronia, zatapiając wzrok w twarzy małego dżentlmena, który napróżno próbował tego uniknąć, — pański weksel znajduje się w rękach Fledgebyego. Ten żyd jest podstawiony, ten żyd to jego maska. Mówię to panu, aby pana ostrzedz, a zrób pan z tego ostrzeżenia, jaki chcesz, użytek.
— To niepodobna! — zawołał Twemlow, — i skąd pani wie o tem?
— Mnóstwo okoliczności złożyło się na wytworzenie we mnie tego mniemania.
— Ależ w takim razie, pani nie ma dowodów.
— To szczególne, — rzekła zimno i pogardliwie Sofronia, — to szczególne, jak wszyscy mężczyźni są do siebie podobni w pewnych wypadkach. Trudno przecież o dwóch ludzi, tak różnych od siebie, jak pan i mój mąż, a odpowiadacie mi w tym wypadku zupełnie w ten sam sposób i temi samemi słowami.
— Bo też, — zauważył nieśmiało pan Twemlow, — pani istotnie nie ma dowodów.
— Mężczyźni są może inteligentni na swój sposób, — odparła Sofronia, — ale brak im niektórych władz umysłowych. Na 10 kobiet, 9 przyznałoby mi słuszność, nie żądając dowodów, a mój mąż, który przecież nie należy do niewiniątek, jest na punkcie tego Fledgebyego zupełnie zaślepiony. Mniejsza z tem, potrafię ja mu już znaleźć te dowody, chociażby dla ukarania tego lichwiarza za jego zdradę.
— Mam nadzieję, że interesy pana Lammie poprawią się, — rzekł jeszcze Twemlow.
— Nie wiem, może się uda znaleźć jaki ratunek, w przeciwnym razie ogłosimy bankructwo i wyjedziemy za granicę.
— Można i tam żyć bardzo przyjemnie.
— Nie wiem, czy przyjemne jest wieczne tułanie się po brudnych restauracyach, i utrzymywanie się z kart i bilardu.
Pan Twemlow, lubo urażony w swych uczuciach tym brutalnym obrazem przyszłości, próbował ją pocieszać. — W każdym razie wielkie to szczęście dla pana Lammie, że będzie miał przy sobie wierną i rozumną towarzyszkę, której wpływ zbawienny...
— Mój wpływ? ależ, mój drogi panie, trzeba przecież jeść i odziewać się i znaleźć dach nad głową. Niema zresztą z mojej strony zasługi, że zostanę przy nim. Cóż innego począć mogę w moim wieku. Musimy już dźwigać razem ten ciężar, dopóki nas śmierć nie rozdzieli.
Z temi słowy wyszła z mieszkania pana Twemlow, który powrócił na swą kanapę i, oparłszy rozpalone czoło na skórzanej poduszce, stwierdził ze smutkiem, że nieprzyjemna rozmowa nie może wpływać dodatnio na działanie spożytych pigułek. Skoro wszakże nadeszła godzina udania się do państwa Weneering, mały dżentlmen włożył swój odświętny, staroświeckiego kroju garnitur i poszedł pieszo na Dukestreet, oszczędzając sobie sześcio-pensowego wydatku na fiakra. Zastał już tam całe towarzystwo, które właśnie zasiadało do stołu. Rozkoszna lady Tippins zasypywała zalotnymi żarcikami Eugeniusza, który przyjmował te żarciki posępniej, niż zazwyczaj. Mówiono też oczywiście o bankructwie małżeństwa Lammie, tych ludzi, których miano za bogaczy, a którzy jak się okazało, nie mieli domu ni łomu.
— Wstydź się, Mortimerze — powiedziała lady Tippins, uderzając po ramieniu młodego adwokata. — Wszakże to ty byłeś drużbą tych, zapomniałam, jak się nazywają.
Wachlarz, przeznaczony dla Mortimera, spotkał po drodze innych i spadał na nich z łoskotem, przypominając taniec szkieletów. Nowe serye przyjaciół gromadziły się teraz przy stole Weneeringów, a wśród nich znajdował się niejaki Buffer, który starał się bezskutecznie robić konkurencyę Bootsowi i Brewerowi. Prócz niego znajdowało się kilka osób ze świata finansowego, przedstawiających grube cyfry. Jeden z nich zatrudniał w swych fabrykach pięćkroć sto tysięcy robotników, drugi, będąc prezesem niezliczonej ilości towarzystw akcyjnych, przejeżdżał koleją w ciągu tygodnia nie mniej, jak jakie 3.000 mil. Wszyscy ci kapłani dywidendy, przedstawieni zostali lady Tippins, która, obejrzawszy ich przez lornetkę, zapytywała z kolei Bootsa, Brewera i Buffera, czy ci wybitni mężowie nie zechcieliby jej wzbogacić, w zamian za miłość jej, którą gotowa jest ich udarować. W ogóle jednak wszyscy biesiadnicy czuli, że głównem ich zadaniem jest wyrazić dziś zdumienie swe i osłupienie, gdyż w tym celu jedynie zaproszono ich na ten obiad.
Boots, chcąc podtrzymać swą ustaloną reputacyę, otworzył chór społeczny, mówiąc:
— Wziąłem dziś dorożkę i pojechałem do hali licytacyjnej.
— Ja także — wtrącił niezwłocznie Butter.
Ale na niego nikt nie zważał, wszyscy zwrócili się do Brewersa i Bootsa, żądając wyjaśnień.
— Jakże się to odbyło? — spytał Weneering.
— Było trochę ładnych rzeczy — odparł Brewer — ale nikt nie podbił ceny.
— Tak i ja słyszałem — zauważył Lightwood.
— Pan byłeś, jak się zdaje, doradcą prawnym tych państwa.
Zwrócili się do mnie w ostatniej chwali, ale, nie widząc sposobu przeszkodzenia licytacyi, nie podjąłem się tej sprawy.
— Jakim sposobem ci ludzie doszli do tego?
— Prawdopodobnie wydawali więcej, niż mogli.
— Ależ — zawołał Weneering — jak można wydawać więcej, niż się ma, to dla mnie całkiem nie do pojęcia.
Lokaj chemik, który wnosił wino szampańskie, zrobił minę człowieka, który wybornie pojmuje takie rzeczy i mógłby o nich wiele powiedzieć.
Anastazya wypuściła z rąk widelec, a, zacisnąwszy kurczowo palce, zwróciła się do jednego z kapłanów dywidendy, tego, który robił po trzy tysiące mil na tydzień koleją, i spytała tego dygnitarza, jak spojrzeć może na niemowlę swoje kobieta, która wydaje więcej pieniędzy, niż jej mąż ma dochodu.
Tu Eugeniusz zauważył nawiasowo, że pani Lammie nie mogła popełnić tego błędu, nie mając niemowlęcia, któremuby musiała spojrzeć w oczy.
— To prawda! — odparła Anastazya — ale w każdym razie zasada pozostaje ta sama.
— Z pewnością — potwierdził Brewer.
— Naturalnie — pospieszył dodać Buffer.
Było jednak przeznaczeniem tego ostatniego szkodzić każdej sprawie, którą zamierzał poprzeć. Dopóki Brewer lub Boots stawiali jakieś twierdzenie, wszyscy się na nie zgadzali, skoro jednak Buffer potwierdził ich zdanie, całe towarzystwo zwracało się przeciw niemu. Tak się stało i teraz. Przy stole powstał szmer nagany, a chór społeczny stwierdził, że kobieta z niemowlęciem i bez niemowlęcia, to dwie różne zasady.
— Tego tylko nie rozumiem, — rzekł jeden z giełdowych dygnitarzy, który posiadał okrągłe 375.000 funtów rocznego dochodu bez żadnych szylingów i pensów, — tego tylko nie rozumiem, jakim sposobem ludzie, należący do pewnej sfery towarzyskiej... bo ci ludzie należeli do towarzystwa...
Pan Weneering nie mógł zaprzeczyć, że jadali przy jego stole.
— Otóż chcę powiedzieć, że ludzie, należący do pewnej sfery towarzyskiej, mogą ponieść dotkliwe straty, lecz nie mogą być do gruntu zrujnowani.
Na to Eugeniusz, który był dzisiaj stanowczo w czarnym nastroju, zapytał wprost owego dygnitarza, coby zrobił, gdyby nie posiadał nic, a jednak musiał coś wydawać.
Prosta rzecz, że dygnitarz, posiadający okrągłe 375.000 funtów szterlingów bez żadnych szylingów i pensów, nie podjął tak nierozwiązalnego pytania, nie podjęli go też inni biesiadnicy, przez szacunek dla siebie samych. Za to szukali wszyscy zrozumiałych przyczyn, które mogły zrujnować ludzi, należących do ich sfery.
— Karty! — rzekł jeden z kapłanów dywidendy.
— Spekulacye finansowe, prowadzone nieumiejętnie, — dodał drugi.
— Konie! — wyrzekli Boots i Brewer.
— Kobiety! — szepnęła zalotnie lady Tippins, zasłaniając usta wachlarzem.
Pan Podsnap, którego spytano o zdanie, nie wyraził żadnego przypuszczenia, a tylko wyciągnął prawe ramię i uczynił ruch, zmiatający z powierzchni ziemi niepojęte istoty, wydające więcej pieniędzy, niż miały dochodów.
— Nie mówcie mi o nich, — rzekł — to mnie obraża, to mnie oburza, nie chcę słyszeć o podobnych rzeczach.
Eugeniusz, rozparty w krześle, rzucił potężnemu potentatowi spojrzenie niedość czołobitne i miał już na ustach jakąś uwagę, którą mu przerwał widok cichej walki, jaką staczał w tej chwili właśnie lokaj chemik ze stangretem, który usiłował wtargnąć da jadalnego pokoju. Stangret trzymał w ręku tacę, z którą miał ochotę zbliżyć się do biesiadników, jak gdyby zamierzał wykwestować coś u nich na rzecz swej rodziny, ale lokaj chemik udaremnił ten zamiar, zagradzając mu drogę przy bufecie. Majestat chemika, a może i wyższa ranga, bo cóż ostatecznie znaczy stangret poza swym kozłem, sprawiły, że ten ostatni ustąpił, lokaj odebrał od niego tacę i zlustrował leżący na niej papier z miną urzędowego cenzora. Przesunął go następnie na środek tacy i, upatrzywszy stosowny moment, podał go Eugeniuszowi.
— Patrzcie tylko! — rzekła na głos rozkoszna Tippins, — lord kanclerz umarł i proponują Wrayburnowi zajęcie jego miejsca.
Eugeniusz przetarł z flegmą szkło swej lornetki, i przyłożył ją do oczu, czytając nazwisko, które poznał był i tak od pierwszego rzutu oka.
— Czy ten pan czeka? — spytał półgłosem przez ramię, lokaja chemika.
— Tak jest, panie.
Eugeniusz, usprawiedliwiwszy się paru słowami przed panią Weneering, wstał od stołu i znalazł w przyległym pokoju młodego Blighta, pomocnika Mortimera.
— Poleciłeś mi pan przyprowadzić go do pana bezzwłocznie bez względu na to, gdzie byś się pan znajdował.
— Genialny jesteś, mój chłopcze; gdzież on jest?
— W dorożce, przywiozłem go w niej, bo trzęsie się, jak galareta.
— Genialny jesteś, — powtórzył Eugeniusz, który wyszedł natychmiast na ulicę, gdzie oczekiwał na niego w dorożce niemożliwy syn modniarki lalek.
— Przebudź się panie od lalek, — zagadnął go, oparłszy się niedbale o krawędź drzwiczek dorożki, z której wnętrza buchały wyziewy alkoholiczne, jak z baryłki araku.
— Pan Wrayburne? — wybełkotał pijak.
— Masz adres:
— Mam! 15 szylingów, będę je miał — zachichotał, wyciągając rękę, w której podawał brudny, zmiętoszony papier.
Eugeniusz wziął go, a odczytawszy go uważnie, wsunął do bocznej kieszeni kamizelki. Następnie wyliczyć chciał na dłoń pijakowi przyobiecaną zapłatę, ale był to krok nierozważny, bo pieniądze podskakiwały na tej drżącej pijacko ręce i staczały się na bruk. Wobec tego Eugeniusz złożył je na przedniej ławeczce dorożki i zalecił młodemu Blight’owi, by odwiózł rozklekotaną tę ruinę człowieka do mieszkania modniarki lalek. Powróciwszy do sali jadalnej, Eugeniusz zatrzymał się w przedpokoju i usłyszał poprzez brzęk nożów i widelców falsetowy głos lady Tippins.
— Po co go wywołano? umieram z ciekawości.
— To się gotuj na śmierć, bo się niczego nie dowiesz, a ja zostanę, dzięki temu, dobroczyńcą ludzkości.
Wygłosiwszy w myśli ten monolog, Eugeniusz wziął za kapelusz i wyszedł w zamyśleniu, niedostrzeżony nawet przez lokaja chemika.


CZĘŚĆ CZWARTA.

ROZDZIAŁ I.
Nad wodą.

Było to w lecie...
Czarowne ustronie nad rzeką, obok śluzy Plash-water, zieleniło się szumiącem sklepieniem liści, kołysanem nieznacznie ciepłym powiewem wietrzyka, który prześlizgiwał się po trawach, uginając je lekko i falował łagodnie ponad powierzchnią wód. Wsłuchując się w ten szum podwójny, doznawało się niejako uczucia podwójnej pamięci, wywołującej szereg zamierzchłych wspomnień. Ale Rog Riderhood, drzemiący na lewarze w obrębie śluzy, daleki był od doznawania podobnych uczuć, Chcąc, aby wino szumiało w beczce, musi ktoś je do niej nalać, a nikt nigdy nie próbował wprowadzić najmniejszej dozy uczuciowości do głowy Rogera Riderhooda, to też zamiast marzyć, spał on, a ilekroć zbudziło go nagłe zakołysanie fal, przecierał oczy i klął samego siebie, nie znajdując pod ręką innego celu dla swych złorzeczeń.
— Hola ho, śluza! — zawołał ktoś za ścianą.
Usłyszawszy to, Riderhood otrząsnął się, jak zwierz dziki i ryknął coś, co miało stanowić odpowiedź, a potem spojrzał w dół rzeki, gdzie dostrzegł małe czółenko, a na niem wioślarza, widocznie biegłego, mimo, że wiosłował niedbale, jakby od niechcenia. Wioślarz przybił pod ściankę, która zamykała śluzę i zatrzymał się, oparłszy wiosło o drzwi, zagradzające mu drogę. Wtedy Riderhood rozpoznał w nim drugiego adwokata, czyli innemi słowy, Eugeniusza Wrayburne. Ciężkie wrota odsunęły się ze zgrzytem, a czółenko wpłynęło do śluzy, podczas gdy Riderhood biegł po kładce na przeciwną stronę, gdzie odsunął i zaciężył całem ciałem na drągu, zapierającym wrota. Woda buchnęła wówczas i zalała całą przestrzeń, a czółenko Eugeniusza podniosło się stopniowo na fali, przesuwając się po niej lekko. W tej chwili haczył Riderhood leżącego na brzegu marynarza, który wpatrywał się w Eugeniusza, stojącego w pełnem świetle na swem czółnie. Nie zwrócił na to zbytniej uwagi, bo chodziło mu przedewszystkiem o pobranie należnego myta. Eugeniusz rzucił mu pieniądze i poznał go dopiero w tej chwili.
— A to wy, przyjacielu Riderhood, dostaliście więc tę posadę przy śluzach?
— A dostałem, jak pan widzisz, i to bez protekcyi pana i pana Lightwood’a.
— A! bo my rezerwujemy protekcyę naszą dla kandydata, który zajmie to miejsce, skoro ciebie już powieszą, mości Riderhood.
Słowa te, wymówione przez Eugeniusza z niezmąconym spokojem, zaskoczyły czcigodnego Riderhooda tak niespodzianie, że nie zdążył nic odrzec i patrzył za odjeżdżającym z szeroko otwartemi ustami. Dopiero, gdy tamten zniknął mu za kołowrotem, Riderhood kląć począł na czem świat stoi. Zasunął następnie wrota śluzy, a sam wyszedł na brzeg i położył się na trawie, zwrócony twarzą w kierunku, w którym zniknęła dopiero co łódka Eugeniusza. — Wtedy zobaczył marynarza, którego widział przed chwilą obok śluzy i uderzyła go znajoma mu twarz.
— Hola! panie! — zaczął wołać — to tu! Tu właśnie moja śluza Plash water.
Marynarz podszedł ku niemu, a był to nie kto inny, jak Bradley Headstone, przebrany w całkowity strój majtka.
— Niech zginę — zawołał Riderhood — jeżeli pan nie przebrał się za mnie, kubek w kubek moja osoba, anim się spodziewał, żem taki śwarny.
W samej rzeczy, Bradley Headstone, który w poprawnym swym garniturze wyglądał zawsze sztywnie i jakby w cudzej skórze, robił zupełnie inne wrażenie w przebraniu, które przystawało doskonale do jego rosłej postaci.
— A więc to wasza śluza? — rzekł z udanem zdziwieniem — mówiono mi, że trzecia, a to jest druga z rzędu.
— Mnie się widzi — rzekł na to Riderhood — że panu w głowie co innego, jak śluza.
— Sądzicie może, że mnie w głowie matematyka?
Riderhood urwał garść trawy i żuć ją począł w zębach, co nadawało jego dzikiej twarzy wyraz zwierzęcy.
— Ja tam tego nie pojmuję, coś pan powiedział, ale wiem, że panu na myśli ten panicz, co ma dla każdego w pogotowiu różne wyzwiska i psie pyskowanie.
Bradley zrozumiał odrazu o kim mowa, a z oczu jego trysnęła wściekłość.
Spojrzał też natychmiast w górę rzeki.
— Niech się pan nie boi, doścignie go pan jeszcze.
— Więc myślicie, że ja go ścigam?
— Co mam myśleć, sam przecie widziałem.
— A więc tak! — przyznał się Bradley — ale co będzie, jeśli on wysiądzie na brzeg?
— Nie bój się pan, nie zginie panu, musi bestya uwiązać gdzieś czółno, bo je przecież nie weźmie pod pachę.
— Czy mówił co do was, płynąc tędy?
— Co taki ma mówić? — zaklął Riderhood. — Takiemu by pysk zakneblować i jak szczeniaka utopić.
— Przeklęty! — mruknął Bradley.
— Dobrze pan mówi i jabym go tak sklął.
— Jakiż obrót przybiera jego bezczelność? — przemówił Bradley — bo powiedział wam z pewnością jakąś bezczelną uwagę.
— Jaki obrót? A bodaj mu ozór skołowaciał, mówił, że ja już niby tylko do stryczka się nadaję.
— Niech się strzeże! — odrzekł ponuro Bradley — przyjdzie czas, że ci, których on dziś znieważa, nie zlękną się stryczka, a wtedy zadzwoni tu komuś dzwon pogrzebowy.
W chwili, gdy Bradley wymawiał te słowa głosem, stłumionym od wściekłości, Riderhood wypluł powoli trawę, którą żuł dotychczas i rzekł domyślnie:
— A! to już jestem w domu. On płynie do niej.
— Wyjechał wczoraj z Londynu — odparł Bradley — i tym razem jestem pewien, że jest na tropie.
— Teraz pan już wie napewno.
— Tak pewno, jakbym to czytał wypisane tam, na niebie.
— Nieraz już przecie zdawało się panu to samo.
— Ale teraz wiem. Słuchaj: szedłem za nim ślad wślad i nie opuszczę go, dopóki go nie złapię przy niej.
— A wtedy co pan zrobi? — spytał Riderhood.
— Wtedy... powrócę tutaj — dodał po namyśle.
Szli czas jakiś obok siebie, poczem Bradley wydobył z zanadrza sakiewkę, błyszczącą kosztownie, którą otrzymał od swych uczniów i dobył z niej złotego suwerena.
— Mam tu dla was jeden funt szterling — rzekł do Riderhooda.
— Mnie się widzi, że pan ma ich dwa — odparł Riderhood.
Nauczyciel wydobył powoli drugiego błyszczącego suwerena i rzucił obie złote monety na dłoń wspólnika.
— Powrócę tu do was, a może i zanocuję — rzucił krótko.
Riderhood skinął milcząco głową i zawrócił do swej śluzy.
W miejscu, gdzie się rozstali, odkrywał się rozległy widok na rzekę. Obcy człowiek, któryby się tu znalazł niespodzianie, mniemaćby mógł, że na linii wybrzeża oczekują tu, to tam, jacyś ludzie, potrzebujący przewoźnika. Były to słupy urzędowe, przyozdobione w tarczę herbową miasta Londynu, gdzie wśród innych godeł uwidoczniony jest sztylet, którym zamordowany został niegdyś Wat Tyler. Bradley znał w najdrobniejszych szczegółach dzieje owego historycznego sztyletu, ale nie myślał o nich w tej chwili, przesuwając ukradkiem ręką po morderczej broni, bo jedynym dla niego celem zdała mu się być dziś pierś Eugeniusza, którego czółenko widział w perspektywie prześlizgujące się lekko po rzece. Bradley szedł brzegiem po przeciwnej stronie i nie spuszczał z oczu małej łódki, która zostawiała za sobą małe błyszczące smugi, oznaczające miejsca, gdzie wiosło wioślarza dotknęło fali. Słońce zachodziło na widnokręgu, spowijając cały krajobraz w powłokę purpurową, poczem barwa ta stopniowo zsuwała się niejako z powierzchni ziemi i podnosiła w niebo, niby krew zbrodniczo przelana i wołająca o pomstę.
Powracając do swej śluzy, Riderhood szedł zamyślony i rozmawiał w duchu, o ile człowiek jego pokroju zdolny jest do tego rodzaju funkcyi myślowej.
— Dlaczego on przebrał się jakby za mnie? — zapytał siebie. — Mógł sobie przecież kupić odzież majtka, nie koniecznie akurat taką, jak ja noszę.
Niejasne podejrzenia wyłaniały się z podświadomości jego mózgu, to znów rozpływały się nieuchwytne, nakształt owych mętów rzecznych, wypływających na powierzchnię, to znów roztapiających się w niej.
— Czy to przypadek? — powtarzał sobie — czy też umyślnie mnie tak zmałpował?
Doszedł wreszcie do wniosku, że trzeba uciec się do jakiego wybiegu, który mu sprawę wyjaśni. Powróciwszy więc do siebie, grzebać zaczął w skrzyni, gdzie schował swą odzież i wydobył z pod koszul i bluz czerwoną chustkę, zczerniałą w paru miejscach od wiązania jej na szyi. Obejrzał ją starannie, poczem odwiązał skręconą szmatkę, zastępującą mu w tej chwili miejsce krawata, a natomiast zawiązał sobie pod szyją węzeł z owej czerwonej chustki, puszczając dwa jej końce na koszulę.
— No! obaczymy teraz — pomyślał — czy się on to chcący czy nie chcący tak za mnie przywdziewa.
Zachwycony własnym wybiegiem, uporządkował na nowo swoje rzeczy, zamknął skrzynię i zasiadł do wieczerzy.
Księżyc wpłynął już na horyzont, gdy Bradley powrócił do śluzy.
— Co? już? — zapytał Riderhood.
— On, widzicie, zatrzymał się w oberży „Pod rybakiem” i tam będzie nocował.
— A kiedyż odjeżdża?
— Jutro o szóstej, mam więc czas odpocząć trochę.
— Pewnie, że się to panu należy — zauważył Riderhood.
— O! szedłbym za nim i całą noc, ale skoro on nie chce i ja czekać muszę.
Rzucił wtedy okiem na wnętrze śluzy, na jej ściany oślizgłe i ciężkie wrota.
— Niebezpieczne to miejsce — rzekł — dla człowieka, któregoby tu wrzucono z rękami związanemi. Nie miałby się czego uczepić i poszedłby na dno...
— Nie trzeba na to i rąk wiązać — odparł Riderhood — skoroby ktoś tu wpadł przy zamkniętych wrotach, nie postawiłbym za niego i pół kwaterki kwaśnego piwa.
Bradley spojrzał na otchłań z jakąś posępną rozkoszą i rzekł po chwili milczenia:
— A wy biegacie tu nieraz po oślizgłej kładce; mógłby się i wam zdarzyć wypadek, czy się nie boicie utopić?
— O nie — odparł Riderhood. — Ja się już raz topiłem i wyciągnęli mnie półżywego z wody, taki człowiek drugi raz nie utonie. Niech się pan spyta kogobądź z tych, co robią na rzece, a każdy panu powie, że tak jest i tak zawsze bywało.
Bradley uśmiechnął się kwaśno z tej grubej ciemnoty, której nie omieszkałby rozproszyć i sprostować u każdego ze swych uczniów. Tu jednak nie zadawał sobie tego trudu. Patrzył w otchłań wodnego więzienia i nie mógł od niej oczu oderwać, otchłań przyciągała go. — Twarz jego miała w tej chwili wyraz tak dziki, że nawet Riderhood odczuł w niej coś niezwykłego. Dusza tego człowieka, do głębi zmącona, wisiała nad przepaścią, zdecydowana na krok ostateczny, nie wiedząc wszakże jeszcze, czy będzie to morderstwo, czy samobójstwo. Riderhood mówił do niego kilka razy, nie otrzymując jednak odpowiedzi, musiał go wreszcie trącić łokciem.
— Możeby pan spoczął?
— Co? a tak — potwierdził, jakby ze snu zbudzony.
— To może pan przejdzie do mojej izby i prześpi się trochę?
Bradley zgodził się i poszedł za swym wspólnikiem, który wprowadził go do budki, jaką miał nad rzeką i poczęstował nawet kawałkiem solonej wołowiny.
W chwili, gdy krzątał się tak koło swego gościa, Bradley spojrzał mimowoli na końce czerwonej chustki.
— Aha! patrzysz na nią — pomyślał Riderhood — a to sobie ją oglądaj, ile ci się podoba.
Zasiadł naprzeciw swego gościa i powoli, systematycznie rozwiązał i zawiązał czerwony krawat.
Bradley, nie przerywając posiłku, rzucił jedno i drugie ukradkowe spojrzenie na swego gospodarza, jakby notując w myśli jakieś szczegóły dla narzucenia ich nieposłusznej swej pamięci.
— Skoro się panu na sen zbierze, to się pan połóż na mojem łóżku — zapraszał Riderhood — a ja już pana zbudzę na czas.
— Nie trzeba — odparł Bradley — zbudzę się sam...
Zdjął obuwie i rzucił się na siennik Riderhooda, który sam usnął na krześle.
Nazajutrz Bradley był pierwszy na nogach, obmył się pośpiesznie w Tamizie i odszedł w kierunku gospody, w której nocować miał Eugeniusz. Riderhood patrzył długo za odchodzącym.
Ilekroć ryba jakaś rzuciła się w wodzie, Bradley drżał na całem ciele i rozglądał się dokoła, jakby szukając czegoś.
— Niech mnie powieszą, bratku — mruknął Riderhood — jeśli cała Tamiza wystarczyłaby na otrzeźwienie cię z tej gorączki.
Czekał na niego dzień i noc, ale wśród wielu ludzi, zgłaszających się do śluzy, nie było wcale Bradleya. Na drugi dzień po południu, po dusznym upale, spadła straszna ulewa z piorunami i wtedy dopiero wtargnął do śluzy Bradley z gwałtownością huraganu. Przemoczony był do nilki.
— Widziałem go — rzucił ochrypłym głosem — widziałem ich oboje.
— Gdzie? — spytał Riderhood.
— Tam, gdzie dopłynął, bawić będzie trzy dni, widziałem ich razem, jak szli obok siebie.
— I cóżeś pan zrobił?
— Nic — odrzekł Bradley, osuwając się ciężko na krzesło.
— A cóż teraz pan zrobi?
Nie odrzekł nic, tylko wybuchnął śmiechem, przyczem krew puściła mu się nosem.
— Co panu jest? — spytał Riderhood.
— To już tak kilka razy, czuję najpierw smak krwi, potem jej zapach, a wreszcie tryska mi przez nozdrza.
Poszedł na brzeg i pochylił się nad rzeką, a zanurzywszy obie ręce w wodzie, obmywał twarz, podczas gdy za nim podnosiła się zwolna czarna chmura, zasnuwająca niebo. Powrócił zmoczony, woda zciekała mu obficie z rękawów, które zanurzył był uprzednio w rzekę.
— Wyglądasz pan, jak upiór — zauważył Riderhood.
— A ty skąd wiesz, jak upiór wygląda, widziałeś go kiedy?
— Chciałem tylko powiedzieć, że pan musi być zmęczony — tłumaczył się Riderhood, cofając się z pewnym lękiem. — Połóż się pan lepiej.
— Muszę wpierw napić się czego.
Wypił dwie szklanki wody, przymieszawszy do niej poprzednio trochę wódki.
— Skorom tu wszedł, pytałeś się mnie o coś — rzucił nagle.
— Nie pamiętam.
— Mówię ci, że powiedziałeś coś do mnie, skorom tu wchodził.
— No tak, niby spytałem, co pan teraz pocznie?
— Czy ja wiem, co można począć w mojem położeniu.
— Możeby się pan trochę przespał.
— Powinienem to zrobić. Nie siadałem prawie, nie spoczywałem ani razu przez całą dobę.
Po krótkiem wahaniu rzucił się na tapczan, wskazywany mu przez Riderhooda, który usiadł przy oknie, za którem szalała wciąż jeszcze burza.
Był to wspaniały widok. Czarna zasłona, powlekająca niebo, rozdzierała się co chwila, wyrzucając z nieba płomienne błyski, których światło wnikało do wnętrza ciemnej budki, wypełniając ją dziwnymi refleksami, szkarłatno-niebieskimi. Riderhood nie troszczył się, oczywiście, o te świetlane efekty, ale rad był, że dzięki im widzieć może co pewien czas twarz swego śpiącego gościa. Uważał na niego pilnie,
— Ładnie śpi — myślał — ale niech się tylko ruszę z mego miejsca, gotów się przebudzić.
Wstał jednak i podszedł do śpiącego, a, pochyliwszy się nad nim, spytał półgłosem:
— Czy panu tak wygodnie? może zakryć panu nogi kocem?
Nie było odpowiedzi, ale śpiący poruszył się, wtedy Riderhood cofnął się na swoje miejsce i udał, że znowu patrzy w okno. Pomimo to, zerknął znów ukradkiem w stronę tapczanu, patrząc zwłaszcza na kołnierz Bradleya, który ten podniósł był w czasie deszczu; nie mógł też Riderhood dostrzedz, co się pod nim znajduje, a o co mu właśnie najbardziej chodziło.
— Musi to mu, biedakowi, zawadzać — szepnął chytrze — gdybym mu tak odwinął ten kołnierz?
Podszedł znów do tapczanu, a widząc Bradleya głęboko uśpionego, odpiął mu delikatnie pierwszy guzik od kurtki, a potem już śmielej resztę. Wtedy zobaczył na szyi jego chustkę czerwoną, związaną zupełnie tak samo, jak ta, którą on sam nosił. Chustka ta, świeżo widocznie kupiona, splamiona została umyślnie, czy też zamoczona, aby być podobniejszą do jego chustki. Stwierdziwszy ten fakt, Riderhood zapiął z powrotem kurtkę śpiącego i powrócił na miejsce, kiwając znacząco głową.

ROZDZIAŁ II.
Chmury gromadzą się nad głową złoconego śmieciarza.

W jakiś czas po odejściu Belli z domu złoconego śmieciarza, pan Boffen uściskał żonę po obiedzie, a sam wybrał się na przechadzkę. Szedł on w stronę swej dawnej willi, niosąc przed sobą swą grubą łaskę, której gałka, wzniesiona do poziomu jego ucha, zdawała się szeptać mu coś bardzo poutnego.
Gadanina grubej laski musiała być cokolwiek zawiła, bo na twarzy byłego śmieciarza malowało się duże natężenie myśli, jakgdyby usiłował zrozumieć to, co zdawało mu się być ciężkie do pojęcia. Zatrzymał się wreszcie na zbiegu dwóch ulic i wyjął z kieszeni zegarek, rozglądając się jednocześnie, jakby kogoś oczekiwał. W tej chwili prawie dostrzegł o kilka kroków od siebie preparatora szkieletów, który śpieszył widocznie dla spotkania się tu z nim. Skoro się zrównali, pan Boffen uścisnął kordyalnie rękę anatoma, mówiąc:
— Dziękuję ci, Wenus, dziękuję serdecznie.
Trudno byłoby dorozumieć się, za co mu dziękuje, gdyby nie następne jego słowa:
— Tak jest, dziękuję ci, panie Wenus, żeś nie wycofał się z tej spółki; z tobą będzie mi lżej, daleko lżej, niż z tamtym.
Anatom uściskał w milczeniu podaną sobie rękę, poczem obaj z panem Boffenem ruszyli razem już w stronę willi.
— Więc myślisz pan, że Wegg zaatakuje mnie już dzisiaj?
— Tak mi się zdaje — odparł anatom.
— A z czego pan to wnosisz?
— Bo gdym był u niego po raz ostatni, mówił, że skoro pan tylko przyjdzie do willi, spadnie panu na nos ten kamień młyński.
Słysząc to, pan Boffen chwycił się za nos, jakby czuł go już zgruchotanym od owego młyńskiego pocisku.
— Okropny człowiek — rzekł po chwili, mając na myśli Wegga — straszny człowiek. Sam nie wiem, jak mogłem dać się wziąć na kawał, a przecież lubiłem go dawniej.
Wenus odpowiedział na to coś nieokreślonego, poczem zadzwonili obaj do furty.
Otworzone wrota zaskrzypiały, a po za niemi ukazał się Silas Wegg na swej drewnianej nodze.
— Co widzę! — zawołał z udanem zdziwieniem — pan Boffen tutaj, pan tu jesteś obecnie bardzo rzadkim gościem.
— To prawda, że dawno tu już nie byłem, ale miałem dużo zajęcia.
— Doprawdy? — odparł z ironią Silas — a jednak dziś spodziewałem się, że pan przyjdzie.
— Czy może być?
— Tak dalece, że gdybyś pan nie przyszedł dziś wieczorem, widziałbyś mnie u siebie jutro rano.
— Mam nadzieję, że nie przytrafiło ci się nic złego, Wegg?
— A cóżby mi się mogło przytrafić w tej siedzibie Boffenów, ale proszę, wejdź pan wreszcie, panie Boffen.
Błyskawica złego tryumfu zaświeciła w oczach literata, gdy, wprowadziwszy gości, zamknął za nimi drzwi na klucz i wsunął takowy do kieszeni.
— Patrz pan na tego kreta przeklętego, gagatka losu — szepnął Wegg do ucha anatoma — spuścił mi coś nos na kwintę i uszy opuścił.
— To dlatego, że przygotowałem go potrosze na cios, jaki go czeka.
Weszli wszyscy trzej do sali, w której odbywało się zazwyczaj czytanie gazet, gdzie pan Boffen opadł na ławkę, podnosząc strapiony wzrok na swego literata.
— Pan Wenus, który jest przyjacielem mym i wspólnikiem — zaczął Wegg — dał mi do zrozumienia, że pan jesteś uwiadomiony o swem obecnem położeniu i rozumiesz, że jesteś w naszej mocy. Zrzućże pan teraz z głowy ten kapelusz, a potem przystąpimy do interesu.
Złocony śmieciarz potrząsnął głową, skutkiem czego kapelusz spadł z niej i potoczył się po podłodze.
— A teraz zapowiadam, że od tej chwili będę mówił do pana „ty“, a jeśli się to panu nie podoba, możesz się dąsać na mnie.
— To mi wszystko jedno — odparł pan Boffen.
— Tem lepiej dla ciebie, mój Boffenie, a może chcesz, bym ci poczytał?
— Nie zależy mi na tem dzisiaj.
— A choćby i zależało, tobyś się i tak nie doczekał. Mam już dosyć tej niewoli, dość długo deptany byłem przez jakiegoś tam śmieciarza. Ale przejdźmy do interesu. Kazałeś rozbierać pagórki i przysłałeś mi tu podłego psa z twojej sfory służalców, który mi tu parska i prycha po całych dniach.
— Nie był jeszcze zakatarzony, kiedym go tu przysłał.
— Zaniechaj żartów, Boffenie, bobyś mógł ich pożałować.
Tu Wenus czuł się w obowiązku wmieszać się do rozmowy, robiąc uwagę, że i on w pierwszej chwili nie zrozumiał przenośni użytej przez pana Wegg i sądził, że wymieniony służący dotknięty jest chroniczną dolegliwością organu powonienia.
— Mniejsza z tem — przerwał niecierpliwie Wegg. — Chodzi o to, aby ten bezecny pachołek został natychmiast stąd usunięty. Masz go tu zawołać, Boffenie, i powiesz mu, żeby poszedł stąd precz.
Niewinny Salop, nie domyślając się, co mu grozi, obnosił właśnie po dziedzińcu swoje niezliczone guziki. Pan Bofen zawołał go i powtórzył mu życzenie Wegga.
— Mój chłopcze — rzekł — pan Wegg, który tu jest gospodarzem, nie potrzebuje już twoich usług, możesz więc odejść.
— I to na zawsze — zagrzmiał Wegg.
— Na zawsze! — powtórzył Boffen,
Zaciekły literat chwycił tedy chłopca za kark, odprowadził go tak aż do furty, za którą wyrzucił go własnoręcznie, zamykając ją potem z trzaskiem.
— Ta... smotfera (miało to znaczyć atmosfera) oczyściła się teraz dopiero — zawyrokował, powróciwszy do sali.
— Siadaj, panie Wenus, możesz i ty usiąść, Boffenie.
Biedny Noddy usiadł, zanurzywszy obie ręce w kieszenie i rzucając na nieubłaganego Silasa pojednawcze spojrzenia.
— A teraz słuchaj mnie, Boffenie — mówił groźnie Wegg — używałeś milionowej fortuny, która nie jest twoją własnością, ale to się już skończyło.
— Wspomniał mi o tem Wenus — odparł Boffen.
— Wenus jest dla ciebie za dobry, za miękki, ale bo też on nie był tak gnębiony, jak ja, przez twoje rzymskie i zdeprawowane gusta do historyi o skąpcach.
— Ależ, mój drogi Wegg, nie myślałem, że ci to sprawia przykrość.
— Cicho bądź, Boffenie, będziesz miał czas mówić, gdy ci się na to pozwoli. Widzisz mój kapelusz i laskę? Jeśli tylko będziesz robić ceregiele, idę natychmiast tam, gdzie należy, i daję znać o twem oszustwie.
— Tak jest — potwierdził anatom.
— Pan jesteś za miękki wobec niego, panie Wenus — powtórzył surowo Silas, kiwając swoją kanciastą głową — słodki jesteś, jak śmietanka, to też ja sam poprowadzę cały interes, bo tu potrzeba twardej ręki.
— I cóż, Boffenie, czy pragniesz zawrzeć z nami umowę?
— Zgadzam się na to — potwierdził pan Boffen.
— Któż to pyta o twoje pozwolenie. Pytamy cię, czy chciałbyś, abyśmy ci wyświadczyli łaskę układania się z tobą?
— Tak — wyszeptał złocony śmieciarz.
— Nie tak, bratku, ale powtórzyć musisz co do słowa, jakem to przed chwilą powiedział — żądał nieubłagany Wegg.
— Boże wielki, za cóż mnie tak dręczycie — westchnął żałośnie śmieciarz. — Niech będzie zresztą, jak żądacie. Chcę, abyście wyświadczyli mi tę łaskę, o ile wszakże testament jest ważny.
— Niech cię o to głowa nie boli, pokażemy ci go — zaśmiał się Silas, rzucając gwałtownie głową, jakby chciał bodnąć swego chlebodawcę. — Wpierw jednak pomówimy o warunkach.
— Mówcie więc — jęknął spadkobierca.
— Słuchaj więc, masz tu wóz i przewóz. Podzielisz cały majątek na trzy równe części, jedna z nich pozostanie przy tobie, a dwie przypadną w udziale mnie i panu Wenus.
— Zarzynasz mnie — zawołał z rozpaczą biedny śmieciarz.
— Czekaj, to jeszcze nie wszystko; przejadłeś już dosyć tych pieniędzy na własny rachunek, musisz nam je teraz zwrócić.
— To za wiele — szepnął Wenus.
— A prócz tego, ja sam pilnować będę rozkopywania pagórków, bo się tam może znaleźć niejedna cenna rzecz. Czy myślisz, żeśmy nie dostrzegli tej butelki, którą wynosiłeś stąd sekretnie pewnego wieczora.
— To była moja własność, którą sam zakopałem.
— A co w niej było?
— Nic ważnego.
— Wiedziałem z góry, że się będziesz wykręcał, to też bez długiego targu oceniam ją na tysiąc funtów, które nam osobno wypłacisz.
— Chcecie mnie zrobić żebrakiem?
— Jakto, przecież mieć będziesz tyle, co my, a w czemże jesteś lepszy od nas?
— Zmiłujcie się — zaprotestował jeszcze spadkobierca — dajcie mi czas do namysłu. Nie mogę przecież decydować się tak łatwo na własną ruinę.
Wtedy Silas Wegg oświadczył, że nie leży w jego zamiarach udzielać p. Boffenowi najmniejszej zwłoki.
— Cóż robić? — odparł biedak po krótkiem wahaniu — muszę ustąpić, ale wpierw pokażcie mi ten testament.
Silas, który pragnął jaknajprędzej ubić sprawę, porwał pod ramię nieszczęśliwego spadkobiercę, włożył mu na głowę kapelusz i przynaglał do pośpiechu. Udać się mieli wszyscy trzej do mieszkania anatoma, gdzie znajdował się dokument. W gruncie nie Silas Wegg sprowadził pana Boffena, ale przeciwnie spadkobierca służył mu za przewodnika, był jednak mocno zamyślony, skutkiem czego wprowadzał często swego literata w ostre kolizye z przechodniami, tak prawie, jakby to czynił roztargniony pies, prowadzący ślepego. Szli tak pośpiesznie, że rudy anatom, który zamykał pochód, zaledwie mógł im nadążyć; to też, przybywszy na miejsce, Silas był tak spocony, że musiał osuszać sobie głowę chustką od nosa. Wenus zasłonił okna od wewnątrz, nie chcąc pozbawiać publiczności ciekawego widowiska, jakie przedstawiały fechtujące się żaby, poczem zauważył, że czas już zaprodukować testament.
— Chwila jeszcze — odparł Wegg — wysuń pan proszę tę pakę, na której siadywałem tu dawniej w czasie mych poprzednich wizyt, tak! dobrze, a teraz podaj mi pan stołek.
Anatom spełnił to życzenie, nie wiedząc, w jakim celu to robi, okazało się wszakże, że Silas Wegg chciał zbudować rodzaj rusztowania, na które pan Boffen musiał wstąpić i usiąść, jak na cenzurowanem...
— A teraz — rzekł Wegg do anatoma — możesz pan pokazać testament naszemu przyjacielowi, nie wpierw jednak, aż mu przytrzymano ręce, aby go nie mógł zniszczyć.
Napróżno spadkobierca protestował przeciw tym ostrożnościom. Podejrzliwy literat nie dał się przekonać i stanął za nim, trzymając go za obie ręce, mimo, że ta postawa była dla niego bardzo uciążliwa z powodu jego drewnianej nogi. Pan Boffen któremu wreszcie przedłożono fatalny dokument sylabizował go bardzo powoli, ku większemu jeszcze udręczeniu Wegga, który z trudnością utrzymywał równowagę i robił wrażenie człowieka, usiłującego wytrwale acz bez skutku stanąć na głowie. Wreszcie czytanie się skończyło, a zmordowany Wegg opadł na krzesło,
— I cóż? — spytał tryumfująco — nie masz już teraz wątpliwości, Boffenie?
— Nie, Wegg.
— I przyjmujesz warunki?
— Tak jest, chciałbym tylko, aby moja stara lady nie dowiedziała się o niczem, bo dla niej byłby to wielki cios.
— Cóż znowu, będziesz miał aż nadto.
— A przytem moja lady jest tak skrupulatnie uczciwa, że mogłaby nie uznać naszej umowy za słuszną.
— Czemże jest twoja lady, aby rościła sobie prawo do większej, niż moja, uczciwości? — odparł pogardliwie Wegg, chociaż w gruncie uczuł się zaniepokojony domniemaną skrupulatnością pani Boffen. — A zresztą — dodał — możesz być spokojny, już ja tam nie pójdę do niej z nowiną. Ale za to pamiętaj, że musicie mnie teraz przyjmować u siebie, zapraszać na obiady. Miałem przecie do czynienia z lepszymi od was, jak miss Elżbieta, pan Jerzy, ciotka Joanna i wuj Parker.
— Nie irytuj się, panie Wegg, i nie bądź tak ostry — łagodził anatom.
— A pan, panie Wenus, nie bądź rozlazły, jak masło — odparł Wegg — ten człowiek jest pod moim nadzorem i muszę go trzymać w klubach. Odprowadzę cię teraz do domu, Boffenie.
Spadkobierca poddał się tej konieczności, pożegnawszy się wpierw bardzo przyjacielsko z panem Wenus. Silas odprowadził swą ofiarę do bramy mieszkania Boffenów, którą złocony śmieciarz otworzył sam sobie kluczem. Skoro już był wszedł, Silas zapragnął dać mu uczuć raz jeszcze swoją nad nim przewagę.
— Boffenie! — zawołał przez dziurkę od klucza.
— Czego chcesz, Wegg?
— Pokaż mi się raz jeszcze, chcę cię widzieć.
Boffen otworzył posłusznie bramę i wyszedł za próg.
— Dobrze! — rzekł Wegg — teraz możesz odejść, życzę ci dobrej nocy.
Ale zaledwie pan Boffen znalazł się za bramą, złośliwy literat powtórzył ten sam manewr.
— Boffenie! — zawołał.
— Czego chcesz, Wegg?
Tym razem Wegg nie raczył odpowiedzieć, tylko zrobił taki gest, jakby cisnął kamieniem przez dziurkę od klucza, poczem dopiero udał się z powrotem do swojej willi.

ROZDZIAŁ III.
Tajemniczy ślub.

Rumty Wilfer wstał bardzo rano, zapewniwszy sobie wpierw jednodniowy urlop, w sekrecie przed dostojną Ma. Bella obudziła się wcześniej jeszcze i czekała na ganku na swego Pa, z najniewinniejszą w świecie miną, nie mając nawet na głowie kapelusza.
— Jak się czujesz, Pa? — spytała.
— Trochę, jak złodziej-nowicyusz, moje dziecko, który, popełniwszy pierwszą kradzież, radby znaleźć się jaknajdalej od miejsca zbrodni.
Uśmiechnęła się na to, a wziąwszy go pod rękę, sprowadziła po schodach w dół, kładąc po drodze paluszek na swoich, to na jego wargach. Był to jej sposób przesyłania pocałunków swemu Pa. Zaprowadziła go w ten sposób do jadalni w suterenie, gdzie, posadziwszy go na krześle, uklękła przed nim.
— Pamiętasz, Pa, co ci obiecałam dać, jeżeli będziesz grzeczny?
— Zapomniałem, mój skarbie, chociaż nie! chodziło tu, zdaje mi się, o jeden z tych ślicznych pukli — mówił, dotykając jej włosów.
— Zapominać o takich rzeczach — odparła Bella z dąsem — a czy wiesz, mój panie zapominalski, że jest ktoś, co dałby bez wahania co najmniej pięć tysięcy dukatów za te pukle, które ucięłam dla ciebie. Nie masz pojęcia, ile razy ucałował malutkie, ot tyle pasemko, które mu dałam. I nosi je na sercu, tak jest, mój panie, na sercu. Że jednak i ty zawsze byłeś grzeczny, najlepszy i najukochańszy ze wszystkich ziemskich ojczulków, dostaniesz w nagrodę łańcuszek upleciony z tych ślicznych pukli. Masz go oto.
Pa pochylił głowę, a ona włożyła mu na szyję łańcuszek ze swych włosów, a potem oparła czoło o jego piersi i uroniła kilka łezek, które stoczyły się po białej, świeżo upranej kamizelce, jaką miał tego dnia Pa. Następnie Bella wzięła obie jego ręce i, złożywszy je, jak do modlitwy, rzekła z marsem powagi na czole:
— A teraz Pa, powtarzaj za mną słowo w słowo to, co ci powiem, jakgdybyś brał ślub przed księdzem.
— Moja mała Bello!
— Moja mała Bello — powtórzył Rumty.
— Kocham cię z całego serca.
— Z całego serca, pieszczotko.
— Proszę nie zmieniać ani słowa, bo ślub będzie nieważny.
— Cofam więc, pieszczotko, mój aniołku.
— Bardzo dobrze, a teraz mów dalej: Byłaś zawsze kapryśna, jak znarowione zwierzątko.
— O, nie!
— Owszem tak; byłaś egoistka, grymaśna i dokuczliwa, ale może poprawisz się i będziesz inna, w przyszłości. Przebaczam ci więc i błogosławię.
Skoczyła mu na szyję, ściskając go z wylaniem.
— Posłuchaj Pa — mówiła dalej — myślałam dziś dużo o starym Harmonie i powodach, dla których przeznaczył mnie za żonę swemu synowi. Czy pamiętasz to nasze pierwsze spotkanie się z nim? Musiałam być okropnie rozzłoszczona. Tupałam nogami, nieprawdaż i biłam cię po łydkach moim mały kapelusikiem. Otóż wiesz, mam wrażenie, że od chwili urodzenia nie robiłam nic innego, prócz tupania nogami i bicia cię kapeluszem. Czy bardzo cię bolało, mój biedny Pa?
— Ależ moje dziecko, nie bolałoby to nawet muchy.
— Cóż stąd, ale ja biłam cię w myśli zadania ci bólu i szczypałam cię w nogi, nieprawdaż?
— Odrobinę, ale dość już o tem, zdaje mi się, że czas już na nas.
— Masz słuszność Pa! Idź więc już! idź pierwszy, uciekaj jaknajprędzej.
Rumty wyszedł istotnie, a Bella poszła do ogródka i marzyła tam jeszcze małą godzinkę, poczem weszła na palcach do swego pokoju, włożyła na głowę mały kapelusik, który sama sobie wczoraj sporządziła i ucałowała śpiącą Lawinię.
Dziewczyna zbudziła się i spojrzała na nią na wpół otwartemi oczyma.
— Co robisz, Bello?
— Idę na spacer.
— Tak wcześnie!
Odwróciła się na drugi bok, a Bella zeszła również cicho ze schodów, a parę chwil potem świeża, lekka i czarująca kroczyła już po ulicach Londynu, aż do umówionego miejsca przy pompie, gdzie spotkała się ze swoim Pa. Stamtąd udali się oboje nad rzekę i wsiedli na mały parowiec, odpływający do Greenwich. Rokesmith czekał na brzegu, wpatrzony w mały statek, który nabierał w oczach jego niezrównanego blasku w miarę jak się zbliżał, pozwalając rozpoznać swych pasażerów. Wyskoczywszy na brzeg, Bella wsunęła bez słowa rękę pod ramię drogiego Johna i pospieszyli oboje krokiem niemal eterycznym, jakby niesieni wiatrem, pociągając za sobą starego wilka morskiego, weterana o dwóch drewnianych nogach, który miał im służyć za świadka, wraz z Reginaldem Wilferem. Skoro weszli do kościoła, ów mruk weteran spojrzał ze zdziwieniem na cherubina Rumty, nie mogąc się oprzeć wrażeniu, że ojciec Belli przyszedł tu dla odwiedzenia swych krewnych, tak uderzające było podobieństwo między nim, a wyrzeźbionymi na ołtarzach aniołkami. Rumty zaś, który otwierał pochód, zadrżał nieznacznie, słysząc stuk obu drewnianych nóg, uderzających o kamienną posadzkę, bo przyszło mu nagle straszne przypuszczenie, że to może małżonka jego, dowiedziawszy się o wszystkiem, wchodzi do kościoła w przebraniu weterana.
— To chyba nie twoja matka — szepnął pochylając się do ucha Belli, a obawa ta była tem bardziej uzasadniona, że w tej chwili dały się słyszeć jakieś kroki w okolicach chóru, fakt, który później znalazł usprawiedliwienie.
Nastąpił obrzęd ślubny:
— „Ja John, biorę sobie ciebie, Bellę“.
— „Ja Bella, biorę sobie ciebie, Johna“.
Możesz już odejść, weteranie mruku, na swych dwóch drewnianych nogach. Pod portykiem kościoła dokonał się cud, któremu służyłeś za świadka. Bella Wilfer, za którą tu wszedłeś, znikła bez śladu, a zamiast niej wychodzi z pod ciemnego sklepienia na słoneczne światło dnia — pani Johnowa Rokesmith, stąpając jakby we śnie.
Skoro minęła pierwsza chwila odurzenia, młoda kobieta wydobyła z za gorsu mały liścik, którego treść jest następująca:

„Droga Ma!

Spodziewam się, że nie pogniewasz się na mnie za to, że wyszłam za mąż za pana Rokesmitha, który kocha mnie daleko mocniej, niż na to zasługuję i którego ja kocham z całego serca. Nie chciałam wam robić kłopotu, a przytem nie wiedziałam, czy wszyscy się na to zgodzą i dlatego wzięłam ślub w sekrecie. Zechciej droga Ma uwiadomić o wszystkiem Pa i Lawy, których ściskam serdecznie...“
Przeczytawszy list, John wkłada go do koperty, do której przykłada portret królowej wielkiej Brytanii, a nigdy zaś królewska mość nie miała tak pogodnego i radosnego wyrazu twarzy, jak w tym dniu błogosławionym.
— Widzisz Pa — mówi Bella — teraz możesz być o siebie spokojny.
Ale Pa spokojny nie jest, zdaje mu się wciąż, że za każdem drzewem czyhają dostojne matrony, chcące go spiorunować. W każdem oknie dostrzega posępne twarze w obramowaniu czarnej koronki, przeszywając go oczyma. Twarze te dostrzega nawet w oknach królewskiego obserwatoryum, skąd astronomowie królowej śledzą obieg gwiazd. Zwolna jednak Rumty nabiera otuchy i znajduje się wnet wraz z córką i zięciem w mieszkaniu państwa Rokesmith w ślicznym, małym domku, w którym czeka na nich śniadanie. W jasnym, małym pokoiku siadają przy zastawionym stole, zasłanym śnieżnym obrusem. Usługuje im młoda, świeża dziewczyna, cała różowa i furkająca wstążkami. Dziewczyna rumieni się co chwila, jakby to ona sama wzięła co tylko ślub sekretny, a błyszczące jej oczka stwierdzają tryumf płci nadobnej i zdają się mówić: „Widzicie, moi panowie, na czem musicie wszyscy skończyć, skoro się nam podoba“. Dziewczyna ta jest służącą Belli i wręcza jej pęk kluczyków, zamykających różne zapasy, marynaty, konfitury, wędliny i inne bogactwa.
Bella robi po śniadaniu przegląd tych prowizyj, zmuszając drogiego Pa do kosztowania wszystkiego, co go w niemały wprawia kłopot. Następnie wsiadają wszyscy troje do ładnego powoziku i przejeżdżają się między drzewami, ciesząc się pięknym rankiem. Spotykają po drodze weterana-mruka.
— Ach, to pan, drogi panie, jakże się cieszę, że pana widzimy.
Stary wilk morski podnosi się na swych dwóch drewnianych nogach i kłania się z galanteryą i życzy wszystkiego dobrego młodej pani, on, mruk z dębowem sercem.
I chciałby powiedzieć jej jeszcze, że życzy jej pomyślnego wiatru i jasnej pogody na falach życia. Stary marynarz stoi z głową odkrytą, z włosami siwymi, rozwianymi od wiatru, i powiewa kapeluszem na cześć Belli, jakby to ona wyprawić go miała na daleką żeglugę po błękitach mórz.
— Dziękuję panu, jestem bardzo szczęśliwa, a i panu życzę wiele, wiele szczęścia.
— Daj mi pani twą rączkę, a życzenie twe spełni się.
Rączka wyciąga się ku zobopólnej radości, a w dniu tym stary weteran inwalida czuje się zdolny do wstąpienia choćby na gniazdo bocianie ku zawstydzeniu chłopca okrętowego. Młoda para ma jeszcze przed sobą obiad weselny, który czeka na nich w tym samym gabinecie z werandą, gdzie zajadała go kiedyś Bella w towarzystwie swego Pa. Młoda pani siada pomiędzy mężem a ojcem, dzieląc pomiędzy nich swoje względy; czuje się wszelako w obowiązku przypomnieć niekiedy drogiemu Pa, że już do niego nie należy.
— Wiem o tem, kochanko, ale ustępuje cię chętnie Johnowi.
— Jakto, mój panie, nie jesteś zrozpaczony?
— Bo widzisz, moje dziecko, nie tracę cię, mimo to.
— Biedny Pa, to prawda, nie tracisz mnie, owszem, zyskujesz syna, bo John będzie dla ciebie taki sam, jak ja.
Kładzie paluszek na ustach Johna i Pa i wreszcie na własnych.
— Teraz jesteśmy na dobre złączeni wszyscy troje.
Bella musi wszakże zaniechać tych praktyk, bo oto wchodzi z zupą wspaniały dżentlmen, w czarnym fraku i białej krawatce, wyglądający daleko uroczyściej, niż pastor, który dawał jej zrana ślub. Dżentlmen ów odbywa na stronie cichą naradę z Johnem w sprawie win i potraw, a czyni to z taką powagą, jak gdyby dawał posłuchanie jakiemuś podwładnemu. Ale za to co za obiad! Ryby wszystkich mórz, zmieszane w jednym pasztecie, potrawy przyprawione z bezprzykładnym smakiem, przystawki, jakie nie zawsze spotkać można nawet w Greenwich. Wina zlane z pewnością do beczek gdzieś w złotym wieku, a odkorkowane teraz w tym dniu uroczystym. Najzabawniejsze jest to, że Bella i John umówili się udawać stare małżeństwo, które przyszło tu dla obchodzenia rocznicy ślubu; mimo to, majestatyczny dżentlmen z restauracyi wie doskonale, jak rzeczy stoją, jakgdyby sam ślub dawał młodej parze i przychyla się łaskawie do wzięcia udziału w mistyfikacyi i postępuje jak człowiek wtajemniczony, mimo, że go nikt o to nie prosił. Trzeba też widzieć, jakim gestem odsuwa resztę służby, jako jedynie dopuszczony do sekretu, którego mu przecie nikt nie zwierzył. Mimo to, jeden z chłopaków, chudy wyrostek na cienkich nogach, widocznie romantyczny, a nie wdrożony w zawodowe wybiegi, stawia nagle przy talerzu Belli szklankę z wodą, a w niej gałązkę pomarańczowego kwiatu, niewiedzieć zkąd uszczkniętą.
Dygnitarz restauracyi odpycha łokciem intruza i wyklina, skazując go na wygnanie.
— Państwo wybaczą! — mówi — ale to jeszcze bardzo młody chłopak, któregośmy przyjęli z litości. Wątpię też, żeby się kiedy wyrobił.
Rzekłszy te słowa, dygnitarz wychodzi z ukłonem, a gdy znikł za drzwiami, John i Bella wybuchają śmiechem.
— Odgadują mnie wszyscy — mówi Bella — to dlatego, że mi szczęście z oczu patrzy.
John otwiera ramiona, w które żona jego chroni się posłusznie, wychylając tylko główkę w stronę Pa.
— Pamiętasz, Pa, jakeśmy tu gwarzyli o okrętach, rzecz dziwna, żeśmy nie wiedzieli wtedy, że na jednym z nich przypłynie do nas John.
— To trudno, moje dziecko, skądże możemy wiedzieć, co przynoszą nam okręty, płynące z krajów nieznanych.
Bella umilkła nagle zamyślona, Rumty dogryzał powoli deser, uprzytomniwszy sobie, że trzeba mu będzie wkrótce powracać do domu.
— Byłoby grzechem — rzekł w końcu — gdybym nie wypił raz jeszcze za wasze zdrowie i za powodzenie następnych rocznic tego pięknego dnia.
Tu Cherubin dał się unieść wrodzonej anglosaksońskiej rasie skłonności do oratorskich popisów i wygłosił coś w rodzaju mówki.
— Dżentlmeni — rzekł — i ty, drogi Johnie i droga Bello. (Przez dżentlmenów należało chyba rozumieć uliczników, bawiących się za oknem w wskakiwanie w błotne kałuże o zakład do wysokości sześciu pensów.) Natura toastu, jaki wnoszę, jest wam chyba dobrze znana. Dziękuję wam stokrotnie za ufność, jaką mi okazaliście, dopuszczając mnie do udziału w dzisiejszej uroczystości.
Rozpocząwszy w tych słowach swój dyskurs, Rumty doprowadził go do życzeń, aby rocznica podobna dzisiejszej, powtarzała się przez długie lata, potem uściskał serdecznie córkę i zięcia i pośpieszył do parowca, który odwieźć go miał w stronę Londynu. John i Bella odprowadzili go do przystani.
— Mój drogi Pa — zawołała raz jeszcze Bella, gdy już był na statku.
— Co chcesz, pieszczotko?
— Czy nie gniewasz się na mnie — szepnęła, pochylając się ku niemu.
— Za co, mój skarbie?
— Za ten okropny kapelusik, którym cię biłam wtedy. Czy cię to nic a nic nie bolało?
— Nic a nic.
— A to, że cię szczypałam w nogi?
— Mniej, niż nic, mój skarbie.
Śmiała się przez łzy z takim wdziękiem, że i Rumty, chcąc się dostroić do jej tonu, przemawiać do niej zaczął w ten sam sposób, jakim uciszał niegdyś jej dziecinne kaprysy.
— Cicho, myszko mała, głupiutka myszko!
— Więc nie gniewasz się?
— Nie, aniołku!
— I nie myślisz, że zapomnę o tobie?
— Nie, nie myślę.
— Bywaj zdrów, Pa!
— Bądź zdrowa, Bello! Zabierz ją Johnie, i zaprowadź do siebie.
Powracali przy zachodzącem słońcu, które barwiło im na różowo ścieżkę, po jakiej stąpali. Bywają dni, dla których wartoby żyć i umrzeć. Piękna też i prawdziwa jest zwrotka starej piosenki:

„Bo miłość, tylko miłość
Obiega wkoło świat!“


ROZDZIAŁ IV.
Żona żebraka.

Posępna twarz, z jaką przyjęła pani Wilfer powracającego małżonka, pozbawiła w jednej chwili biednego Rumty zarówno fizycznej, jak moralnej równowagi.
— Wilferze — rzekła ze swego trybunalskiego kąta — nie pytaj mnie o twą córkę, Bellę.
— Istotnie — odparł Rumty ze źle udaną nieświadomością — nie dostrzegam tu Belli.
— Niema jej tu — wygłosiła pani Wilfer.
— Doprawdy? — bąknął niezręcznie Cherubin.
— Lawinio — rzekła jego żona tonem, jakim się odczytuje akta parlamentarne — pokaż twemu ojcu list twojej siostry, zna on przecież pismo Belli, chociaż gotów utrzymywać, że go nie zna... od dziś mogę się wszystkiego spodziewać... Twoja córka, Wilferze, oddała się żebrakowi.
— Wielki Boże! — zawołał Rumty.
— Datowany jest z Greenwich — zawołała Lawinia, podając ojcu list. — Pisze w nim, że poślubiła Johna Rokesmith, w nadziei, że Ma się o to nie rozgniewa i prosi ją o uwiadomienie Pa. Ciekawa jestem, coby powiedział Pa, gdyby druga jego córka postąpiła podobnie.
Cherubin rzucił okiem na list i zawołał raz jeszcze:
— Boże wielki!
— Tak, tak, Boże wielki, możesz teraz powtarzać to w kółko — rzekła grobowym głosem pani Wilfer.
Ośmielony pozwoleniem, powtórzył po raz trzeci ten wykrzyknik, z mniejszem jednak powodzeniem, bo tym razem pani Wilfer zauważyła pogardliwie, że już to słyszała.
Wtedy Cherubin złożył przeczytany list, westchnął i zapytał nieśmiało, czy nie należałoby pogodzić się ze spełnionym faktem.
— Pan Rokesmith nie jest ostatecznie żebrakiem — dodał w końcu.
— Doprawdy! — zawołała z lodowatem szyderstwem Ma — pan Rokesmith jest zatem bogatym panem, bardzo się cieszę, słysząc to z twoich ust.
— Tego znowu nie twierdziłem — bronił się Rumty.
— Tak! to znaczy, że ja skłamałam, bardzo ci dziękuję za kompliment. Zrób zresztą, jak chcesz. Córka mnie znieważa, mąż mnie znieważa, jedno wypływa z drugiego, to całkiem naturalne.
Tu nastąpił wybuch wesołości, a po nim jęk rezygnacyi.
Ale tu wmieszała się do konfliktu Lawinia, wciągając też doń gwałtownie Jerzego, mimo, że ten wolałby stokroć zachować neutralność.
— Ma! — zawołała zapalczywie — i ja także uważam, że należy przyjąć fakt spełniony, zamiast prawić coś o nieistniejących zniewagach.
— Co? co? — krzyknęła Ma, marszcząc brwi.
— To właśnie, co mówię, a i Jerzy jest mego zdania.
Pani Wilfer skamieniała, zwróciwszy wpierw na nieszczęśliwego młodzieńca oburzone oczy, wobec czego Jerzy nie poparł żadnego zdania, nawet własnego.
— Faktem jest — mówiła Lawinia — że Bella bardzo nieładnie ze mną postąpiła. Mogła przecież śmiało mi się zwierzyć ze swych projektów i spytać mnie, czy nie zechcę być na jej ślubie, nie mówiąc nic o tem oczywiście Ma, ani Pa, cobym naturalnie zrobiła.
— Zrobiłabyś! — wrzasnęła Ma.
— Z pewnością!
— Jaszczurko!
Ale tu Jerzy nabrał nagle odwagi.
— Na honor! — rzekł — wie pani, za takie słowo z całym szacunkiem, jaki pani winienem, uważam, ale za takie słowo, zastosowane, wie pani do osoby, z którą jestem zaręczony. Pani naprawdę nie powinna, bo uczucia dżentlmena... względem osoby, która nazywa jego narzeczoną jaszczurką, chociażby ta osoba była najbliższym członkiem rodziny, to wie pani...
Rycerskie to wystąpienie przyjęte zostało przez Ma tak okropnem spojrzeniem, że Lawinia rzuciła się na szyję narzeczonemu, obejmując go rękami, jakby bronić go chciała przed strasznem niebezpieczeństwem.
— Nie zbliżaj się do niego, Ma — krzyczała — musiałabyś wpierw mnie zabić.
Zaskoczony w ten sposób, mężny młodzieniec nie dał się jednak zbić z tropu i, wysuwając głowę z pomiędzy ramion Lawinki, kiwał się z naganą, powtarzając jeszcze:
— Nie! wie pani, że z całym szacunkiem, jaki pani winienem, używanie takich wyrazów, jak jaszczurka, nie przynosi pani wcale zaszczytu.
— Widzisz, do czegoś go doprowadziła? — zawołała Lawy. — Jesteś wolny, Jerzy! zwracam ci słowo, nie chcę cię wiązać z moim nieszczęsnym losem. Kłaniaj się odemnie twej siostrze i pożegnaj ją od tej, którą tu nazywają jaszczurką, a którą spotkałeś na twej drodze na to, aby ci złamała życie.
Tu młoda miss, która dotąd nie miała sposobności wprawiać się w praktykowaniu histerycznych ataków, urządziła tak mistrzowski debiut, że Jerzy stracił naprawdę głowę i wpadł w rozpacz, która mu nasunęła trochę nielogiczny wykrzyknik:
— Szatanie! Tak jest, mimo całego szacunku, jaki mam dla pani, pani jest szatanem. Patrz pani na swoje dzieło.
Rumty był niemym świadkiem tej sceny, czując się zupełnie bezsilny. Co prawda, w gruncie ten mały epizod odwracał uwagę jego żony od głównej przyczyny zajścia. Po niejakim czasie Lawinia zaczęła odzyskiwać przytomność, choć wzrok miała jeszcze trochę błędny.
— Gdzie jestem? — spytała — czy ci się nie nie stało, Jerzy? Gdzie Ma?
Jerzy przemawiał do niej, uspokajając ją, ale młoda miss nie czuła się jeszcze dobrze.
— Trzymaj mnie, Jerzy! byłam, zdaje się, trochę waryatką, ale bardzo mi słabo jeszcze i w głowie mi się kręci, boję się znowu zemdleć.
Na dowód, że to jej grozi istotnie, Lawy załkała, czy też zaśmiała się głosem, który przypominał syczenie gazu, wydobywającego się z butelki przy odkorkowywaniu wody sodowej. Na ogół jednak był to ostatecznie zwrot pomyślny, po którym Lawinia przybrała pogodny wyraz osoby, która się odznaczyła, Ma złagodniała również i patrzyła na świat ze spokojem, jaki daje przeświadczenie o własnej łaskawości, a i Jerzy rozpromienił się, jak człowiek, który wyszedł cało z niebezpiecznej próby.
— Kochany Jerzy — rzekła ze smętnym uśmiechem Lawinia — zdaje mi się, że po tem, co zaszło, Ma może powiedzieć Belli przez Pa, że będziemy się wszyscy cieszyli, widząc ją z mężem w naszym domu.
Jerzy nie wątpił o tem i dodał, że pani Wilfer może być pewna jego szacunku, który się obecnie jeszcze powiększył, na co pani Wilfer odrzekła ze swego kąta, że jakkolwiek żadne sofistyczne wykręty nie zmienią faktu, że Bella została żoną żebraka, to przecież ona, jako matka, gotowa jest zamknąć uczucia swe w sobie i wcale ich nie wypowiadać.
— Tego się właśnie spodziewałem — rzekł Jerzy — ze strony osoby, która była zawsze wzorem dla swej rodziny, a nigdy jej hańbą.
Do tego wniosku dodał jeszcze zwierzenie, że uczucia jego dla matki i dla córki są zupełnie jednakie i że każdy mężczyzna w jego położeniu uczułby się zdolny do czegoś, czego jednak bliżej nie mógł określić, tembardziej, że mu Lawinia przerwała.
— Wilferze! — rzekła wtedy ze swego kąta bohaterska matrona — możesz sprowadzić tu swoją córkę, kiedy zechcesz, i powiedzieć jej, że przyjmiemy ją tak, jak jej męża.
— Błagam cię tylko, Pa — dodała Lawy — abyś nie wspominał jej ani słowem o tem, cośmy tu przez nią ucierpieli, Jerzy i ja.
— Powinna jednak wiedzieć — zawołał Jerzy.
— Nie, nie powinna, zagrzebmy to w sercach naszych.
Jerzy Simpson zauważył wtedy, że tak rozumują tylko aniołowie. Ma patrzyła na Cherubina z wyrazem, który zdawał się mówić:
— Czy oceniasz wysokie moralne znaczenie tej rodzinnej sceny? czy czujesz się godny posiadania takiej żony i takiej córki?
Spojrzenie było bardzo nużące dla biednego Pa, tembardziej, że, czując jeszcze w głowie szum weselnego wina, bał się okropnie zdradzić; skorzystał też z pierwszej sposobności, ażeby powiedzieć wszystkim dobranoc i pójść do siebie.
— Jakto? więc będziesz mógł zasnąć, myśląc o losie swej córki?
— Zdaje się, że będę mógł — odparł już za drzwiami.
W parę tygodni później żona żebraka odwiedziła dom rodzinny wraz ze swym mężem za wyraźnem upoważnieniem Ma. Zdobyła szturmem pozycyę, wbiegając z impetem do domu i ściskając wszystkich bez najmniejszej oznaki skruchy, ani żalu. Zanim jeszcze pani Wilfer zdołała powiać rękawiczkami na jej powitanie. Bella objęła ją za szyję.
— Gniewałyście się trochę na mnie, nieprawdaż? ale to już przeszło, a teraz rade jesteście z pewnością. Ale bo widzicie, myślałam, że nie chcecie uwierzyć, że wychodzę za mąż z miłości, tyle zawsze plotłam o bogatem małżeństwie. To też wstydziłam się i przed wami także tego, czem byłam pierwej. Wzięliśmy ślub cichutko w Greenwich, mając za świadka tylko jednego starego weterana. A teraz mieszkamy w ślicznym, małym domku, urządzonym jak cacko.
Ucałowała raz jeszcze wszystkich i kazała Johnowi uczynić to samo.
— Wiecie, co wam powiem o tym panu — mówiła, przytulając różową swą twarzyczkę do jego ramienia. — Oto, prawie, już prawie kocham go naprawdę.
— A wiecie, co wam powiem o tej pani — chciał Rokesmith powiedzieć, ale nie dała mu skończyć, kładąc rączkę na jego usta.
— Nie masz prawa nic o mnie mówić, dopóki ja cię sama nie przekonam, zobaczysz.
Nawet pani Wilfer roztajała w tej atmosferze serdecznego wdzięku i dała do zrozumienia, że gdyby Rumty na to zasługiwał, to i ona potrafiłaby zejść z piedestału. Nowożeńcy pożegnali wcześnie rodziców i odeszli piechotą do przystani, rozmawiając wesoło po drodze. Z czasem jednak John spoważniał, a Bella dostrzegła jakby chmurę na jego czole.
— Co ci jest, mój drogi?
— Nic ważnego.
— Jakto? nie chcesz mi powiedzieć?
— Widzisz, mój skarbie, przychodzi mi czasem na myśl, że może, może byłoby ci lepiej, gdybyśmy byli bogatsi.
— Czy sądzisz, żeśmy ubodzy?
— Tak mi się zdaje!
— Ależ, Johnie!
— Zechciej mnie zrozumieć najdroższa. Dla siebie osobiście nie pragnę niczego, bo skoro ciebie posiadam, uważać się mogę za najbogatszego w świecie człowieka. Ale przechodziliśmy tylko co koło pięknych magazynów, ty sama podziwiałaś piękne i gustowne materye, których ci dać nie mogę.
— Nie chcę wcale jedwabnych sukien.
— Żal mi też patrzeć na twe małe stopki, które brudzi kurz uliczny i gdybym mógł dać ci powóz!
Bella spojrzała na wymienione małe stopki i rzekła od niechcenia:
— Skoro ci się tak podobają moje nóżki, to żałuję bardzo, że mam dziś trzewiki trochę za duże, ale upewniam cię, że nie pragnę wcale jeździć powozem.
— I nie chcesz go mieć?
— Mój drogi! wszystkie życzenia, które ty wypowiadasz, spełniają się dla mnie, jak w bajce. Dość mi zamknąć oczy, aby wyobrazić sobie, że mam wszystko, o czem wspominałeś i to mi zupełnie wystarcza.
Doszli tak gwarząc do swego małego domku w Greenwich, który wydał im się jeszcze weselszy. Bella pędziła w nim ciche, regularne życie; co rano odprowadzała Johna na dworzec, skąd odjeżdżał on do Londynu, gdzie pracował w jakimś domu handlowym produktów chińskich. Bella wyobrażała sobie ten interes jako zbiorowisko ryżu, herbaty i pudełek lakowych, dziwnie pomalowanych i jedwabi dziwnie pachnących, jako też figurek porcelanowych z podkrążonemi oczami, warkoczami, spadającymi na plecy i trzewikami na potrójnych podeszwach.
Powróciwszy do domu, młoda gosposia przebrała się i kładła fartuszek, poczem, ująwszy swe bujne pukle obu rękami, jak to czynią aktorki w scenach obłąkania, odrzucała je z impetem na plecy i zabierała się na dobre do roboty, mierząc, ważąc, tłukąc i t. p., co dawało w rezultacie różne pudyngi i plumpudyngi.
Że jednak panna Wilier nie zajmowała się nigdy podobnemi rzeczami, pani Johnowa Rokesmith napotykała niekiedy niezwalczone trudności, i zmuszona była wtedy uciekać się do pewnego, uczonego dzieła, zatytułowanego: „Wyborna gospodyni angielska“. Nad książką tą medytowała Bella długie chwile z głową, opartą na rękach i z miną osoby, studyującej czarną magię, bo też „wyborna gospodyni” która uważała się także, jak się zdaje, za wyborną Angielkę, wyrażała się tak zawiłą angielszczyzną, że ta mogłaby uchodzić równie dobrze za język Kamczadałów.
— Co pleciesz, głupia — wołała wtedy Bella, jako do żywej osoby. — Upiłaś się chyba. — Mimo to pogrążała się znów w badaniu zawiłych kombinacyj „wybornej gospodyni“, która w dodatku miała styl dziwnie suchy i rozkazujący, jak generał, komenderujący żołnierzami.
„Weź, mówiła, łyżkę mąki, trzy masła, szczyptę pieprzu lub cynamonu“, a, co gorsza, żądała czasem rzeczy niemożliwych lub zgoła nieistniejących.
— Skądże ja to wezmę, idyotko! — zżymała się wtedy Bella, stukając piąstką w książkę.
Drugiem ważnem zajęciem pani Rokesmith było odczytywanie od deski do deski gazety, a to w celu rozmawiania z Johnem o wszystkich kwestyach bieżących; studyowałaby zresztą w tym celu nawet algebrę, gdyby uznała to za konieczne dla porozumienia się z Johnem. Umiała też bajecznie spożytkować nabyte wiadomości, rozprawiając wieczorem nawet o kursach giełdowych, tonem bardzo kompetentnym, poczem ściskała drogiego Johna, wybuchając śmiechem.
— To widzisz, dlatego, że cię kocham.
John za to, jak na handlowca, interesował się bardzo mało fluktuacyą giełdy, tak dalece pochłaniała go ukochana żoneczka, którą nazywał promieniem słonecznym, rozjaśniającym jego dom.
— Czy naprawdę jestem nim? — spytała go raz Bella
— Tak, i czemś lepszem jeszcze,
— Czy wiesz, Johnie — rzekła wtedy, biorąc go za guzik od tużurka — tylko proszę cię, nie śmiej się.
Żadna moc w świecie nie zmusiłaby Johna do śmiechu, skoro ona mu zakazała.
— Otóż wiesz Johnie, zdaje mi się chwilami, że staję się poważna.
— Może się nudzisz?
— O nie! czas upływa tak szybko.
— Więc dlaczego?
Bella zaśmiała się, ale zarazem podniosła na niego oczy załzawione.
— Ot widzisz i teraz, śmieję się, a jednak jest mi jakoś dziwnie.
— Żałujesz może czegoś.
— Niczego w świecie — odparła z bezmiernem zaufaniem — czasem tylko może żal mi, że nie widzę pani Boffen.
— Ja także, mnie także boli to zerwanie, ale może to się jeszcze naprawi.
Bella, która w każdej innej chwili podjęłaby tę kwestyę z zajęciem, nie odrzekła nic, trzymając wciąż Johna za guzik od tużurka. W tej chwili właśnie wszedł Rumty, aby spędzić wieczór w swoim kąciku na swoim fotelu.
Rokesmith patrzył zawsze z lubością na stosunek ojca z córką, w który Bella wkładała tyle wdzięku i fantazyi, ale dziś przewyższała jeszcze samą siebie w kaprysach i pieszczotach.
— Grzeczny z ciebie chłopczyk, żeś przyszedł tu ze szkoły — mówiła do swego Pa — siadajże tu i odpoczniesz sobie.
— Tak, prawdę mówisz, szkoła zmęczyła mnie trochę — odparł Rumty — ale cóż robić, droga wiedzy jest ciernista, a czemże jest życie, jeśli nie długą lekcyą.
— Cóż zrobisz, skoro już nauczysz się jej na pamięć?
— Umrę prawdopodobnie.
— A fe! szkaradny chłopiec; nie wolno tak odpowiadać, nie wolno się smucić.
— Ja się nie smucę, przeciwnie, jestem bardzo wesół.
Pogodny wyraz jego twarzy potwierdził to wyznanie.
— Za to ja jestem czegoś smutna, ale to przejdzie, Musimy dać kolacyę temu uczniakowi, nieprawdaż Johnie? Ale wpierw musimy umyć, uczesać chłopca, żeby wyglądał jak należy.
Tu wzięła ojca za klapę od surduta i zawiodła go do gotowalni; John musiał trzymać świecę, podczas, gdy Bella zabrała się po swojemu do ojca. Umyła mu twarz pachnącem mydłem, otarła ręcznikiem, uczesała i rozdzieliła grzebieniem włosy, nawijała na palec i układała w pukle, odstępując, to wracając, by ocenić swoje dzieło. John, który widział ją nieraz w takiej roli, zauważył przecież dziś coś niecodziennego w jej zachowaniu, jakiś odcień seryo, jakieś głębsze odczucie, zamaskowane pustotą. Następnie, skoro Bella posadziła swego Pa w fotelu, nałożywszy mu fajkę i postawiwszy przed nim stoliczek z kolacyą, usiadła sama na niskim taborecie i tak siedziała cichutko aż do odejścia ojca.
— Odprowadzisz Pa do statku, Johnie?
— A ty nie pójdziesz z nami?
— Nie, ja będę pisała list do Lizy.
Napisała go i doczekała się powrotu Johna, którego wzięła znów za guzik od tużurka.
— Słuchaj Johnie — rzekła — ja myślę, że ty myślisz, że ja myślę...
— Co ty myślisz, moja droga?
— Ja wiem, ale to się nie da inaczej powiedzieć. Otóż ja myślę, że ty myślisz, że ja myślę, że jesteśmy dość bogaci, bo nam niczego nie brak.
— To prawda.
— Ale czy wierzysz, że gdyby dochody nasze zmniejszyły się z jakiejbądź przyczyny, byłabym mimo to równie szczęśliwa, jak teraz?
— Tak, mój skarbie! A więc to z tego powodu stałaś się sensatką?
— Nie, to nie dlatego — odparła Bella, trzymając go wciąż za guzik od tużurka. Główkę miała wciąż spuszczoną, ale John pochylił się ku niej, chcąc jej zajrzeć w oczy. Wtedy Bella zakryła mu oczy rączką.
— Pamiętasz — rzekła — cośmy mówili z Pa o okrętach w Greenwich, które przywieźć nam mogą gości nieznanych?
— Pamiętam wybornie!
— A więc przygotuj się, że... jedzie do nas... zdaje się... gość... mały... malutki gość... jest już w drodze, Johnie...

ROZDZIAŁ V.
Ratunku!

Fabryka, w której pracowała Liza, zawiesiła roboty, ponieważ był to wieczór sobotni, a grupy robotników rozproszyły się po ścieżkach. Po za ścieżką przebłyskiwała srebrzysta tafla Tamizy, a dalej pola zbóż zielonych jeszcze, ale tak bujnych, że ludzie, którzy zapuszczali się w biegnące pomiędzy żytem ścieżki, zdawali się płynąć po szmaragdowej fali. Po za zbożem widać jeszcze było klomby drzew i płoty, a wreszcie niebo, stykające się na widnokręgu z ziemią, jak gdyby nie istniał przestwór nieskończony, dzielący człowieka od niebios. Ów sobotni wieczór zaznaczał się niezwykłą ruchliwością psów, które troszczą się zwykle dużo więcej o sprawy ludzkie, niż o interesy własnej swej rasy. To też i dziś biegały niespokojnie pomiędzy różnymi domami a karczmą, gromadząc się zwłaszcza tłumnie przed tą ostatnią. To szczególne upodobanie do przybytku, w którym się właściwie nic nie je, a tylko pije, zdradza jakiś utajony pociąg psiego plemienia do śledzenia namiętności ludzkich, bo przecież nikt nie słyszał o tem, aby pies pił piwo i wódkę, lub też palił fajkę, co się przeważnie praktykuje w karczmie, a mimo to, psy lubią stale przed nią stróżować. Dziś ze środka szynkowni rozlegał się dźwięk skrzypiec tak rozstrojonych, że pewien chudy pies, obdarzony widocznie muzykalniejszem od innych uchem, wybiegał co chwila z gromady i, usiadłszy za węgłem, wył przeraźliwie, protestując przeciw obmierzłej muzyce, powracał jednak wciąż na posterunek przed karczmą, jakby sam był nałogowym pijakiem. Prócz karczmy, oczekiwały jeszcze na świętujących robotników inne rozrywki, jak panorama, służąca niegdyś do spopularyzowania bitwy pod Waterloo, a później każdej najważniejszej bitwy, co się uskuteczniało za pomocą drobnej zmiany, polegającej na przyprawieniu innego nosa księciu Wellingtonowi. Prócz tego, inny afisz, olbrzymi i ohydny, ukazywał światu kobietę potwornej tuszy w towarzystwie tresowanej świnki. Było to szpetne i odrażające, ale to są właśnie rozrywki, jakich się dostarcza na naszej ziemi angielskiej widzom ze sfer robotniczych, wyrobnikom, drwalom i woziwodom. To przecie w porządku. Jeżeli ludzie ci chcą przeplatać swoje reumatyzmy jakąś zabawą, to można im pozwolić na febrę lub inny rodzaj reumatyzmu, byle nie zostawić im samym inicyatywy w doborze rozrywek. W pewnej jednak odległości od tych zabaw ludowych panował przedziwny spokój, którego nie mąciły dalekie odgłosy, płynące od osady fabrycznej, a przeciwnie dodawały mu uroku, jak kontrast odległy. Takiego przynajmniej wrażenia doznawał Eugeniusz, spacerując nad rzeką, tam i napowrót.
— Co za spokój! — powtarzał, zatrzymując się obok łozinki, po za którą bieliło się parę nenufarów. Tuż obok pasło się kilka owiec, i słychać było wyraźny szelest szczypanej przez nie trawy.
— Odmawiają wam rozumu — myślał, patrząc na pasące się zwierzęta, — a przecie macie go dość, aby cieszyć się życiem, a w takim razie stoicie dużo wyżej odemnie.
W tej chwili usłyszał jakiś szelest. Za sobą miał łączkę świeżo skoszoną, na której leżał kamień młyński, świeżo utoczony. Gdyby był przynajmniej doszedł do tego kamienia, gdyby zobaczył! Leżał tam, przyczajony twarzą do ziemi, człowiek w ubraniu majtka, leżał i czekał. Ale Eugeniusz nie zbliżał się do kamienia, mimo, że słyszał szelest. Przypisał go skrzydłom zrywającego się ptaka. Zresztą patrzył wciąż w jednym kierunku, w stronę, z której nadejść miała Liza.
— Przyjdzie niezawodnie — powtarzał sobie — ona nigdy nie chybia, skoro co przyrzekła,
Przyszła istotnie, a on wziął jej rękę i wsunął ją sobie pod ramię, a potem podniósł ją do ust.
— Spóźniłaś się, Lizo!
— Nie chciałam budzić podejrzenia, musiałam więc iść przez wieś i rozmawiać po drodze.
— Ludzie zatem tutaj mają tak złe języki.
Liza wysunęła mu rękę z pod ramienia, a on próbował ją objąć, wtedy dziewczyna spojrzała na niego błagalnie,
— Och Lizo:! nie rób, proszę, tak nieszczęśliwej miny i nie gniewaj się na mnie.
— Ja się nie gniewam, tylko proszę na wszystko, niech pan jutro odjedzie.
— A to już wolę, żebyś się gniewała, skoro stawiać mi chcesz tak nierozsądne żądania. Ja przecie nie mogę stąd odjechać!
— Dlaczego?
— Bo ty mnie zatrzymujesz — odparł wesoło, obejmując ją znów.
— Proszę, niech mię pan nie dotyka, możemy i tak iść obok siebie,
— Dla ciebie Lizo, gotów jestem na wszystko, patrz, oto stoję jak Napoleon na wyspie św. Heleny — rzekł, krzyżując ręce na piersiach.
— Wczoraj mówił mi pan, że pan tu przyjechał dla rybołówstwa. Czy to prawda?
— Wcale nie, przypłynąłem tylko dla ciebie.

— A czy pan wie, dlaczego uciekłam z Londynu?
— Uciekłaś odemnie, niezbyt to dla mnie pochlebne, ale prawdziwe. Czy tak?
— Tak, panie!
— Jak mogłaś być tak okrutna!
— Och! panie — odparła, zalewając się łza mi — czy to ja jestem okrutną?
— Lizo! Na pamięć wszystkiego, co jest dobre na ziemi, a czego we mnie niema, Bóg jeden wie, że niema, nie bądź tak strasznie nieszczęśliwa! ja nie chcę...
— Jak może być inaczej, skoro wiem, jak wielki przedział jest między nami, skoro wiem, że pan tu po to jedynie przyjeżdża, aby mnie do hańby doprowadzić.
Zakryła twarz rękoma, a on patrzył na nią z wielką tkliwością, mimo, że nie czuł się na siłach coś dla niej poświęcić.
— Nie myślałem — rzekł po chwili — by istniała na świecie kobieta, której słowa wzruszałyby mnie do tego stopnia. Bądź dla mnie pobłażliwa, Lizo! ty przecież nie wiesz, co ja czuję i ty nie wiesz, że wciąż myślę o tobie, że widok twój doprowadza mnie prawie do obłędu, że ta obojętność na wszystko, która mnie dotąd ratowała w trudniejszych wypadkach życia, znika gdzieś tam, gdzie chodzi o ciebie. Zabiłaś ją we mnie Lizo, żałuję też czasem, że i mnie wraz z nią nie unicestwiłaś.
Usłyszawszy te słowa namiętne, których nie oczekiwała, podniosła głowę z uczuciem mimowolnej dumy i radości. Więc aż tak bardzo zapadła mu w duszę, że mąci jego spokój.
— Nie mam żalu do pana za nieszczęście moje, pan czuje inaczej, niż ja; przyszedł pan, nie zastanawiając się, co z tego wyniknie, ale teraz pomyśl, o, pomyśl pan.
— O czem? — spytał trochę szorstko Eugeniusz.
— O mnie! panie Wrayburne.
— Ale ja właśnie nic innego nie robię, powinnaś raczej życzyć mi, bym przestał o tobie myśleć.
— Ja to inaczej rozumiałam, panie Wrayburne, Myślałam o położeniu mojem. Jestem zupełnie sama, nikogo nie mam, ktoby mnie obronił. Zostaw mi pan moją dobrą sławę, bo, będąc tylko biedną robotnicą, stoję za daleko od pana i rodziny pańskiej, aby nas coś mogło zbliżyć. Ale może byłoby wspaniałomyślniej z pańskiej strony, gdybyś pan zechciał traktować mnie tak, jak gdyby przedział ten między nami nie pochodził z niskiego mego stanu.
— Czy uchybiłem ci w czem? — zapytał niepewnie Eugeniusz.
— Nie, nie, niech pan zrozumie, że mówię dopiero o przyszłości. Przyszłam tu, ponieważ inaczej pan chodzi za mną, w miejscach, gdzie jest tyle ludzi, a to zwraca uwagę.
— To znów niezbyt dla mnie pochlebne — rzekł smutnie.
— Zaklinam pana, panie Wrayburne, niech pan odjedzie i niech pan nie wraca nigdy, bo inaczej zmusiłby mnie pan...
— Do czego? — spytał Eugeniusz.
— Do odejścia. Musiałabym wyjechać stąd, tak samo, jak uciekłam z Londynu, jak odejdę z każdego miejsca, gdzieby mnie pan chciał szukać.
— Więc to na seryo? Lizo — spytał po krótkim namyśle Eugeniusz. — Więc naprawdę (wybacz mi, że się tak wyrażę) nie chcesz mieć kochanka i uciekać chcesz od niego. Czy to już stanowczo?
— Bardzo stanowczo! — odparła bez wahania, mimo, że głos jej zadrżał — Niedawno tu, w tem miejscu, umierała stara kobieta, o której pan może słyszałeś. Była stara, słaba, sama, a przecież dotrzymała słowa i spełniła to, co sobie przyrzekła. Ja także umrę raczej ze znużenia, niżbym miała zmienić postanowienie.
Umilkła, a Eugeniusz spojrzał jej prosto w oczy; a wówczas biedna Liza, która przecież kochała go bez pamięci, spuściła wzrok pod tem spojrzeniem, w którem przebijał gniew i żal, zmieszany jednak z podziwem. Napróżno siliła się na spokój — odwaga jej stopniała i, nie panując już nad sobą, dziewczyna padła na piersi Eugeniusza, który dopiero wtedy poznał ogrom władzy, jaki miał nad nią.
— Powiedz mi Lizo — rzekł — czy, gdyby nie było między nami tego przedziału, o którym wspomniałaś, postąpiłabyś ze mną tak samo, i chciałabyś odejść?
— Nie wiem, skądże mogę wiedzieć, cobym zrobiła, gdyby pan nie był tym, kim jesteś.
— A więc, gdybym nie był tym, za jakiego mnie masz, czy tak samo czułabyś do mnie nienawiść?
— Panie! — zawołała z wyrzutem Liza — pan przecież wie.
— A więc, czy byłbym ci wówczas tak samo, jak dziś, obojętny?
W głosie jej, twarzy, w całej postawie było nieme błaganie, by nie zmuszał jej do wypowiedzenia tego, co czuła, ale on był nieubłagany i chciał słyszeć wszystko z jej ust.
— Jeśli to prawda, że nie jestem ci obojętny, powiedz, cobyś zrobiła, gdybyś uważała mnie za równego sobie.
— Pan mnie równy? Ależ w takim razie nie byłbyś pan sobą. Cóż stałoby się wtedy z mojemi wspomnieniami? Gdzie byłby ten wieczór, gdy pan spojrzał na mnie po raz pierwszy, i ta dobroć, jaką mi pan okazał po śmierci ojca, i te wieczory w mieszkaniu Jenny, i moja nauka, za którą byłam panu tak wdzięczna, bo myślałam z początku, że pan jest bardzo dobry, skoro się pan tak o mnie troszczy.
— A więc miałaś mnie z początku za dobrego, a potem za złego człowieka?
— Ja tego nie powiedziałam, a tylko z początku czułam się dumna z tego wyróżnienia, jakie mi pan okazywał, pan, tak różny od wszystkich ludzi, którzy mnie otaczali, ale potem zrozumiałam, że lepiejby dla mnie było nie spotkać pana wcale.
Dlaczego?
— Bo — odparła, spuszczając głowę — wiedziałam, że będzie to dla mnie cierpienie bez koń ca i bez nadziei.
— A czy nie przyszło ci kiedy na myśl, żei ja cierpię?
— Nie zdawało mi się to możliwe, ale jeśli to prawda, jeśli pan ma dla mnie w sercu to, o czem pan mówiłeś, to i tak nie zostaje nam na tym Świecie nic, prócz rozłąki, A teraz, niech pana Bóg błogosławi i ma w swej opiece.
Słowa te, w których odbijała się tak wiernie czysta jej miłość, wywarły głębokie wrażenie na Eugeniuszu. Cierpienie i rezygnacya uświęciły ją w jego oczach. Pocałował ją w czoło, tak, jakby całował umarłą.
— Chcesz odejść, ale pozwól się przynajmniej odprowadzić. Późno już, mogłoby ci się co stać.
— Nie, nie, przywykłam chodzić sama, niech pan nie idzie ze mną.
— Na ten raz ulegam ci. Masz moje słowo na dziś; dalej nic nie przyrzekam.
— Jedna panu tylko zostaje droga, niech pan odjedzie jutro.
Rozstali się i Liza odeszła sama. Eugeniusz przesunął ręką po oczach.
— Jakżeby się zdziwił Mortimer, widząc mnie w tym stanie — myślał o łzach, które mu zwilżyły rękę.
— Śmieszny jestem — pomyślał po chwili, i czuł rodzaj urazy do tej, która była przyczyną łez.
— A przecież ona mnie kocha, a u niej miłość musi być czemś poważnem. Nie może być silna na wszystkich innych punktach, a słaba na tym. Musi też być posłuszną naturze swojej, jak ja mojej, i w tem tkwi fatalność dla nas obojga. — Szedł zamyślony, prowadząc swoją analizę.
— A gdybym się z nią ożenił? — Zatrzymał się przy tej myśli. — Zadziwiłbym czcigodnego mego rodzica, aż do ostatnich granic jego czcigodnego światopoglądu. Już wiem, coby mi na to powiedział: Bałeś się żenić z majątkiem i imieniem, z obawy, iż jedno i drugie znudziłoby cię wkrótce haniebnie, a czy masz jaką rękojmię, że nie doświadczysz tej samej piekielnej nudy, żeniąc się z osobą, która nie ma majątku, ani imienia? Rad nie rad przyznaćbym musiał czcigodnemu rodzicowi, że rozumuje konsekwentnie. Ale niech mi kto dowiedzie, że uczucie moje dla Lizy nie jest poważne, że nie narzuciło mi się niejako wbrew mojej woli, że mam już dość tego rozdźwięku, który się zakradł pomiędzy mną a jakimś obcym mi Wrayburnem, który odgrywał brzydką rolę w tej całej historyi. — „Eugeniuszu! Eugeniuszu! To wszystko nie podoba mi się“, — powiedziałby Mortimer i miałby zupełną słuszność. — Próbował myśleć o czem innem, ale powracał wciąż do przerwanego tematu.
— Jakież porównanie może być pomiędzy kobietą, którą mi ojciec wybrał, na zimno, a tą, którą ja sam sobie wybrałem, która pociąga mnie ku sobie z każdym dniem mocniej, a przytem te jej oczy! — ach głupcze, po co to całe rozumowanie. Odejść od niej? — nigdy, raczej powrócić do niej.
Spojrzał na niebo, gdzie zeszedł już był księżyc i gwiazdy przebłyskiwać zaczynały na tle pogodnem, po którem przemykały niekiedy różowe, to złote światełka. Zapatrzył się na tę piękną noc, gdy ktoś przeszedł tuż obok niego, potrącając go. Odwrócił się i zobaczył człowieka w ubraniu marynarza, który niósł wiosło na ramieniu. Człowiek ów przeszedł, nie patrząc na niego i nie myślał wcale przeprosić go za potrącenie.
— Uważaj na siebie przyjacielu, jeżeliś nie ślepy.
Człowiek nie odrzekł nic i poszedł swoją drogą, Eugeniusz skierował się w przeciwnym kierunku i doszedł do mostu.
Oberża, w której się zatrzymał, znajdowała się na tym brzegu, ale on potrzebował samotności, przeszedł więc most i błąkał się po przeciwnym brzegu, podziwiając miliardy gwiazd, które zapalały się jedna po drugiej i odbijały w wodzie. W głowie jego roiły się tłumne myśli, staczając się zawsze po jednej pochyłości, by dojść do mętnego wniosku.
— Ani małżeństwo, ani rozstanie — powtarzał sobie.
Stał nad wodą, wpatrzony w krajobraz nocny, gdy nagle obraz ten skręcił się niejako. Jakieś promienie wytrysły z obłoków, księżyc i gwiazdy odczepiły się z firmamentu i leciały w dół.
— Czy to piorun?
Oszołomiony razami, które spadały mu na głowę, zdołał się jeszcze odwrócić i próbował mocować się z człowiekiem w czerwonym krawacie. Ale mimo, że silny i wyćwiczony we wszystkich sportach, był w tej chwili tak ogłuszony, że mógł tylko uczepić się napastnika z głową, odrzuconą w tył, nad którą widział wirujące niebo. Wreszcie upadł na piasek, pociągając za sobą mordercę. Potem jeszcze krótki plusk wody i koniec ostateczny.
Liza tymczasem, która przeszła przez most, szła, nie spiesząc się, do domu, chcąc wpierw zatrzeć na twarzy ślady łez i uspokoić się nieco. Udało się jej to zwolna, bo choć smutna, nie miała sobie nic do wyrzucenia; poddała się też czarowi tej cudnej nocy, która wywierała na nią wpływ kojący. Nagle doszedł uszu jej hałas jakiś, jakby odgłos wymierzanych razów. Zadrżała i zaczęła nasłuchiwać.
Wszystko ucichło, a ona słuchała jeszcze. Wtem usłyszała jęk, a potem plusk ciała, rzuconego w wodę. Nie tracąc ani chwili na wołanie o ratunek, czegoby zresztą nikt nie usłyszał, Liza biegła w kierunku, skąd doszedł ją ten okrutny jęk. Biegła dość długo, aż wreszcie ujrzała nad brzegiem miejsce, gdzie na zdeptanej trawie leżały rozrzucone drzazgi z połamanego drąga. Przyklękła i uczuła krew pod palcami. A więc to tu! — spojrzała na rzekę i zobaczyła przy świetle księżyca zakrwawione ciało, które prąd unosił.
— Boże miłosierny! ktokolwiek ginie tam na rzece, czyjabądź jest ta twarz tak strasznie zakrwawiona, pozwól mi uratować go Panie, zwrócić tym, którzy go kochają. Dzięki ci Boże za przeszłość, dzięki za to, że posłuży mi ona choć raz do spełnienia dobrego uczynku.
W tych słowach mniej więcej modliła się w duchu Liza, z największem natężeniem biegnąc co tchu ku rzece. Panowała nad sobą i działała pewnie i stanowczo, bo i czegożby dokazała bez zimnej krwi. Dobiegła do miejsca, gdzie dostrzegła już zdaleka czółno, uwiązane pod wierzbą.
Wskoczyła do niego pewnemi stopami i odwiązała je pewną ręką. Chwyciła potem wiosło, wiszące pod murem i zabrała z sobą sznur, poczem zakołysała się giętkiem ciałem i, odepchnąwszy czółno na pełną wodę, popłynęła przy świetle księżyca tak, jak nie żeglowała przed nią żadna kobieta w Anglii.
Płynęła czas jakiś, szukając oczyma krwawej twarzy, która zniknęła z powierzchni wody.
Liza wiedziała, co to znaczy, wiedziała, że za mordowany poszedł na dno, ale ukaże się po niejakim czasie, trzeba się więc mieć na baczności, aby go nie wyminąć! Zatrzymała czółno, opierając się na wiosłach i czekała, Mniej doświadczone oko nie dostrzegłoby nigdy tego, co ona widziała w dość znacznej odległości od łodzi. Utopiony wypływał z dna rzeki i ukazać się miał niebawem na powierzchni. Podnosząc się, zrobił instynktowy ruch, obracając się twarzą do nieba. Ujrzała więc znów to straszliwie skrwawione oblicze i czekała nieruchomo, bo prąd unosił to okaleczone ciało w kierunku jej łodzi. Liza odrzuciła wiosła i przyklękła, pochylona nieco naprzód, ranny przepływał właśnie koło niej, wyciągnęła rękę, ale wymknął się jej pierwszy raz. Za drugim razem dopiero chwyciła go za włosy.
Jeżeli nie umarł, to w każdym razie bezwładny był i nieczuły. Liza wiedziała, że potrafi wydźwignąć go na łódź, postanowiła więc przywiązać go do czółna sznurem. Ale wtedy, pochyliwszy się dla zadzierzgnięcia węzła, poznała dopiero kim jest ten człowiek. Okropny krzyk rozległ się na rzece, ale mimo to Liza nie straciła władania nad sobą, owszem czuła się w tej chwili obdarzona nadludzką siłą. Zawiązała w jednej chwili mocny węzeł i wiosłować zaczęła z rozpaczą, ale bez szaleństwa, wiedząc, że jeśli pozwoli sobie na najmniejszą słabość, wszystko przepadnie.
Przybiła naprędce do brzegu i weszła do wody, a rozplątawszy węzeł, wzięła na ręce omdlałego i złożyła go z wysiłkiem na dnie łodzi. Miał okropne rany. Liza obdzierała pasy ze swej odzieży i bandażowała je na prędce, wiedząc, że ranny umrzeć może z samego upływu krwi, od której woda zaczerwieniła się dokoła łodzi. Raz tylko przywarła ustami do biednego poranionego czoła. Modliła się przytem żarliwie: Boże wielki, daj mi go uratować dla innej, którą on kiedyś pokocha, ale która nie zdoła go pokochać mocniej odemnie.
Dokonawszy opatrunku, Liza wiosłowała znów, chcąc dopłynąć do najbliższej oberży, której okna były oświecone i wzięła znów na ręce rannego, niosąc go do izby, gdzie uklękła przy nim, podtrzymując mu głowę, podczas, gdy ktoś pobiegł po lekarza. Czekała przejęta tylko jedną myślą, co zrobi lekarz. Widziała nieraz ludzi utopionych, których doktór brał za rękę i rękę tę opuszczał ciężko, jeżeli w topielcu nie tliło już życie. Jak zachowa się teraz wobec ręki Eugeniusza? Wezwany lekarz zapytał przedewszystkiem, skąd się wziął tu ranny.
— Ja go tu przyniosłam — odparła Liza.
— Ależ to niemożliwe.
— A jednak to zrobiłam.
Doktór spojrzał na nią ze współczuciem, a potem zaczął badać rany na głowie i pogruchotane kości ramion i rąk, wreszcie wziął rannego za puls.
— Wielki Boże! co teraz będzie?
Doktór wahał się, ale wreszcie złożył rękę na pościeli ostrożnie, a potem wziął świecę, opatrzył raz jeszcze rany na głowie, podnosił powieki i badał stan źrenic. Przybył tymczasem drugi jego kolega i zamienili ze sobą kilka słów szeptem. Nowo przybyły ujął znów rękę Eugeniusza i zatrzymał ją jakiś czas w swych dłoniach.
— Zatrzymajcie tę dziewczynę, — rzekł pierwszy doktór do ludzi z oberży. — Omdlała, ale to lepiej dla niej. Okazała dużo energii, ale zachodzi obawa, że uratowała umarłego, a serce jej należy do trupa.

ROZDZIAŁ VI.
Lepiej być Ablem, niż Kainem.

Widać było świtanie dnia ze śluzy Plashwater. Gwiazdy nie pogasły jeszcze wprawdzie, ale na wschodzie ukazała się blada jasność, nie należąca do nocy. Księżyc już był zaszedł, a po przez mgły, włóczące się po Tamizie, woda i drzewa wyglądały na cień rzeki i cienie drzew. Ziemia i gwiazdy blednące wyglądały widmowo, a biaława jasność na wschodzie porównana być mogła do szklistych oczu umarłego. Porównanie to musiało się narzucić natrętnie marynarzowi, który przybił w tej chwili do śluzy. Zadrżał bowiem i wyszeptał coś, od czego rzeka i drzewa zadrżały, czy też spojrzały na siebie groźnie, bo przy odrobinie wyobraźni, można sobie było wystawić jedno i drugie. Marynarz podszedł do budki, stojącej przy śluzie i chciał do niej wejść, ale drzwi były zaparte.
— Boi się mnie! — mruknął, pukając.
Riderhood obudził się natychmiast i otworzył.
— Ach, to pan! — zawołał. — Dwie noce pana już nie było, myślałem, że się pan na dobre już zgubił i chciałem już biedz z tem do gazet, ażeby pana opisać.
Bradley spojrzał tak posępnie, że Riderhood uznał za stosowne zaniechać żartów.
— Nie bój się pan, nie zrobiłem tego, myślałem tylko sobie o tem tak dla śmiechu. Ale wiedziałem przecie, że pan jest człowiek honorowy, który wróci, jak przyrzekł.
Rzecz godna uwagi, że Riderhood nie zadał mu żadnego pytania. Zaprosił go do siebie i poczęstował śniadaniem, patrząc na niego ukradkiem. Bradley nie tknął oczywiście jadła.
— Coś mi się widzi bratku, że ci jeszcze nie prędko smak powróci, — zauważył w myśli śluzarz ; zaproponował mu spoczynek na własnem łóżku, na co się Bradley chętnie zgodził.
Skoro się rzucił w ubraniu na pościel, Riderhood przypatrywał mu się pilnie ze swego miejsca przy oknie, a potem wyszedł za drzwi, chcąc zrekapitulować swoje wrażenia.
„Rękaw jeden ma rozdarty powyżej łokcia, a drugi z dziurą na ramieniu. Musiał go też ktoś porządnie wyszarpać za koszulę, bo skręciła się jak powróz około kołnierza. Na spodniach trawa, a wszędzie plamy, wiadomo z czego”.
Różne czółna przypływały do śluzy, ale Riderhood nie rozmawiał z przewoźnikami do południa. O tej porze dopiero osądził, że nowina musiała się rozejść i zagadnął kogoś, pytając, co słychać? Opowiedziano mu oczywiście o mordzie nad rzeką. W tej chwili właśnie zbudził się Bradley i stanął na progu.
— Nie próbuj tylko wmawiać we mnie, żeś niby spał — zauważył w duchu Riderhood.
Łódź odpłynęła, a wtedy Bradley usiadł na lewarze obok śluzarza.
— Kiedy cię przyjdą zmienić? — zapytał.
— Pojutrze o zachodzie słońca.
— Nie wcześniej?
— Ani o minutkę — rzekł z naciskiem Riderhood.
Obaj zdawali się przywiązywać ogromną wagę do tego szczegółu.
— Ani o minutkę — powtórzył raz jeszcze Riderhood.
— A! nie wiem, czy mówiłem już wam, że ja odchodzę dziś o zachodzie słońca — oświadczył Bradley.
— Jeżeli pan mi to miał powiedzieć, to pan pewnikiem zapomniał — odrzekł wesoło Riderhood.
— Ale możeby pan przedtem coś przegryzł — dodał jeszcze.
Bradley zgodził się na to i po chwili ukazał się na stole bez obrusa, poważnych rozmiarów pasztet w cieście. Jedli obaj, ale Bradley był dziwnie roztargniony. Manipulował też tak niezgrabnie widelcem i nożem, że Riderhood krzyknął wreszcie:
— Ostrożnie! bo się pan skaleczył
Ostrzeżenie przyszło zapóźno, bo zanim Riderhood wymówił ostatnie słowo, Bradley zaciął się głęboko w rękę. Poprosił więc Riderhooda o szmatkę dla obwiązania rany, a mówiąc to, strzepnął ręką zapewne pod wpływem bólu, tak, że spływająca krew zrosiła obficie ubranie śluzarza, Riderhood zanotował sobie ten wypadek, a po skończonym obiedzie rzekł, patrząc z podełba na Bradleya:
— A czy pan wie, że się już nowina rozbiegła po rzece?
— Jaka nowina?
— Jak się panu zdaje? — rzekł na to Riderliood — kto wyłowił ciało? niech pan zgadnie!
— Skądże mogę wiedzieć?
— To ona zrobiła, córka Hexhama i siedzi teraz przy nim, pójdź pan tam, to zobaczysz ich razem.
Nagły rumieniec i konwulsyjne drżenie ust zdradziły, jak bardzo obeszła Bradleya ta wiadomość. Nie wyrzekł jednak słowa, a tylko poszedł do okna i oparł się o nie, patrząc niby na wybrzeże.
— Senny jestem! — wyszeptał po chwili — chciałbym jeszcze spocząć.
— I owszem, niech się pan prześpi — zapraszał go Riderhood, który nie przestawał go śledzić i liczył plamy ze krwi rozsiane na jego spodniach.
Bradley położył się, a mimo, że nie zasnął, przeleżał cicho do wieczora. Wstał dopiero, gdy słońce zaczęło zachodzić i wyszedł za próg, gdzie czekał na niego Riderhood, siedząc na kamieniu przydrożnym.
— Powrócę może tu kiedyś, gdy będę miał do was interes — rzekł do niego Bradley — a teraz dobranoc.
— Czekaj no, — mruknął pod nosem Riderhood, gdy tamten już odszedł, — nie ujdziesz pół milki, a będziesz mnie już miał na piętach.
Rzeczywiście, za małe pół godzinki nadszedł jego zastępca, mógł więc puścić się w pogoń za swym gościem. Dopadł go też wkrótce w przyzwoitej oczywiście odległości, a że spędzał właściwie życie na czajeniu się, pełzaniu w mroku, szpiegowaniu i śledzeniu innych, przyszło mu i teraz z łatwością śledzić kroki Bradleya.
Nauczyciel oglądał się niekiedy za siebie, ale nie zauważył nic podejrzanego. Minąwszy drugą śluzę, zawrócił nagle w boczną drożynę, dochodzącą do skraju lasu, gdzie właśnie prowadzono wyrąb. Riderhood szedł za nim, krok w krok, aż doszli znów do brzegu rzeki.
Było to miejsce odosobnione, zarosłe krzewami i zakryte drzewem. Tu Bradley zaczął się rozbierać.
— Cóż to on sobie myśli? do kąpieli się wybrał — myślał ukryty w rowie Riderhood.
Bradłey wszedł istotnie do wody, a po kilku minutach ukazał się znów i zaczął się ubierać. Riderhood stwierdził wtedy, że wkłada na siebie zupełnie inne ubranie.
— Aha! rozumiem, takeś był ubrany, kiedym cię pierwszy raz zobaczył. Chytry jesteś, ale znaleźli się chytrzejsi od ciebie.
Riderhood zrozumiał, że tajemniczy jego przyjaciel rzucił do wody ubranie, w którem dokonał zbrodni. Zaczął się tedy zastanawiać, czy nie należałoby takowego wyłowić.
— Ciebie i tak rozpoznam, a szmaty mogą utonąć — zadecydował ostatecznie i opuścił chwilowo swoją ofiarę.
Bradley nie domyślał się wcale niebezpieczeństwa, jakie mu groziło, i nie wyobrażał sobie Riderhooda w roli szpiegującego go detektywa. Podobny w tem do innych zbrodniarzy, obmyślił wszystko w celu zatarcia za sobą śladów, zapominając o tem jednem, co go mogło naprawdę zdradzić. Jest to zaślepienie, czy raczej fatalizm, ciążący zawsze nad mordercą, który, wiedząc o pięćdziesięciu drzwiach, przez które ujawnić się może jego zbrodnia, zamyka 49, zapominając fatalnie i nieodzownie o 50 tych, które pozostają szeroko otwarte, a w tem właśnie tkwi męka ich i kara. Bradley nie żałował swego postępku, ale znajdował się w nastroju ducha bardziej dojmującym od wyrzutów sumienia, którego echo dostrzegamy w zeznaniach, obronie, nawet w kłamstwach morderców. „Dlaczego zrobiłem to, a nie tamto, czyż popełniłbym taką niezręczność, gdybym był naprawdę zabójcą”.
Ludzie ci widzą wtedy dopiero wszystkie słabe strony swej zbrodni i odrabiają ją nieustannie w myśli, poprawiając to, co było chybione. Bradley więc także powtarzał sobie wciąż, że powinien był użyć innych sposobów do nasycenia swej zemsty.
Nieźle to napaść na wroga z tyłu, i to wieczorem nad rzeką, ale należało wybrać inne miejsce, gdzie rzeka jest głębsza lub brzeg wyższy. Można też było użyć innej broni, np. pistoletu, lub ogłuszyć go odrazu pierwszym ciosem, gdy tymczasem kochanek Lizy miał czas odwrócić się i pasować się z nim przez czas jakiś.
A jednak nazajutrz znalazł się w sali szkolnej w oznaczonej godzinie i z twarzy jego nie można było wyczytać na pozór przynajmniej trawiącej go męki wewnętrznej. A przecież, wykładając szkolne przedmioty swym uczniom, odtwarzał sobie wciąż w duchu wczorajszy zamach i, stojąc z kredą przy tablicy, miał prawie ochotę wyrysować brzeg rzeki, na którym odbyła się katastrofa.
Wieczór tegoż dnia malutka miss Peecher siedziała w swem oknie z ulubioną, nieodstępną uczennicą, śledząc z niepokojem władcę swego serca, przechadzającego się samotnie po ogródku szkolnym.
— Proszę pani! — zaczęła swoim zwyczajem uczennica.
— Cóż takiego Mary?
— Pan Karol Hexham przyszedł w odwiedziny do pana kierownika.
Karol był już teraz młodszym nauczycielem w innej szkole.
— To dobrze, Mary.
— Proszę pani, pan Bradley zaprosił pana Karola do swego mieszkania, ale musi im być bardzo ciemno.
— Dlaczego Mary?
— Bo zapuścili story i wcale ich nie podnoszą.
— To nic nie znaczy, Mary — nie należy się sprzeczać z nikim o gusta i kolory — odparła mała miss, tłumiąc westchnienie pod swym obcisłym staniczkiem.
Bradley przyjmował istotnie byłego swego ucznia przy zapuszczonych storach.
— Słyszał pan nowinę? — spytał go w progu Karol.
— Jaką nowinę?
— O tym Wrayburnie, mówią, że go zabiło.
— A więc umarł? — zapytał Bradley. — Słyszałem coś o tem — dodał potem, ratując sytuacyę — ale nie wiem, jak się ta sprawa skończyła.
— Nie wiem, gdzie pan był wtedy — rzekł Karol stłumionym głosem — i nie radzę panu robić mi żadnych zwierzeń, bo musiałbym powtórzyć słowo słowo to, co bym od pana usłyszał.
Słowa te zadały żywy ból nieszczęśliwemu nauczycielowi, dając mu poznać, czem będzie jego położenie.
— Nie przyszedłem tu po zwierzenia, a tylko chcę panu powiedzieć, że od dziś niema między nami nic wspólnego.
Bradley słuchał go, jakgdyby były uczeń jego recytował lekcyę, którą on sam umie już na pamięć i która go nuży.
— Jeżeli pan brał jakikolwiek udział w tem morderstwie, jeżeli pan wiedział o niem lub znał winnego, to wyrządził mi pan krzywdę, której panu nigdy nie daruję. Bo przecież to ja byłem z panem u Wrayburna, brałeś mnie pan ze sobą na te niedorzeczne gonitwy za tym człowiekiem, słowem, skompromitowałeś mnie pan, a potem zamiast mieć wzgląd na mnie, poddałeś się pan gwałtowności swego charakteru.
Bradley nie przerywał mu, patrząc w przestrzeń wzrokiem wyzutym z myśli.
— Będę szczery — mówił dalej Karol. — Zrywając z panem, mogę jeszcze uchronić się od plamy, którą pan na siebie ściągnął. Nie poczuwam się do żadnej dla pana wdzięczności, bo jeżeli pan był dobrym nauczycielem, ja byłem dobrym uczniem, a postępy moje były dla pana lepszą jeszcze reklamą, niż dla mnie. Słowem, nie mam panu za co dziękować — zatrzymał się na chwilę, a Bradley spojrzał na niego pytająco.
— Nie lękaj się pan, wypowiem się do końca. Pan zna moją przeszłość i wie pan, ile musiałem przejść, nim zdobyłem szanowne stanowisko. Dom mego ojca nie był wcale szanowny, ale po śmierci jego nie miałem już przeszkód, i gdyby nie moja siostra — pan wie, jakie było jej postępowanie.
Mówił tonem suchym i zimnym o tej przeszłości, która go wcale nie wzruszała. Serce tego człowieka było puste, nie obchodziło go nic, prócz własnej osoby.
Karol mówił jeszcze długo, zarzucając egoizm swemu dawnemu nauczycielowi i rozrzewnił się aż do łez nad rzekomą krzywdą, jaką wyrządził mu Bradley, narażając jego opinię.
— Zrywam z panem — mówił — jak zerwałem z moją siostrą; wy wszyscy staracie się mi szkodzić, ale to mię nie zraża. Wyrobię sobie i tak szanowne i czcigodne stanowisko, do którego mam prawo. Właścicielka pensyi, gdzie daję lekcyę, wdowa, trochę starsza odemnie, zostanie prawdopodobnie moją żoną. Jeśli to panu da jaką satysfakcyę, to mogę powiedzieć, że karyera moja zapowiada się bardzo dobrze, taka, na jakąbyś pan mógł liczyć, gdybyś jej pan nie stracił z własnej winy.
Rzecz dziwna, że Bradley wziął jednak do serca takie słowa, pochodzące od tak lichego człowieka. Być może, że przywiązał się do tego chłopca, którego wykształcił, a może pociągało go podobieństwo jego do siostry, dość, że skoro Hexham wyszedł, przycisnął obu rękami rozpalone skronie, a potem padł na podłogę i leżał tak, nie mogąc uronić ani jednej łzy.
Riderhood tymczasem pracował gorliwie na rzece i wyłowił z niej utopione przez Bradleya ubranie, a zdobycz ta sprawiła mu duże zadowolenie.

ROZDZIAŁ VII.
Odkrycie modniarki lalek.

W pokoju przyćmionym, pod którego oknem szumi rzeka, Śpiesząca do oceanu, leży człowiek, spowity w bandaże z rękoma umocowanemi w deszczułkach.
Po czterdziestu ośmiu godzinach, spędzonych w pokoju chorego, Jenny Wren oswoiła się tak z widokiem, jaki miała przed oczyma, że zatarł on niemal w jej pamięci wszystkie wypadki, wypełniające poprzedni okres jej życia. Przypominała sobie niejasno, w jaki sposób dostała się tutaj. Mortimer, którego dotąd nigdy nie widziała, wpadł do niej niespodzianie. Spojrzawszy na niego miss Wren, dostrzegła w nim coś, co jej przypomniało Eugeniusza.
— Czy pani jest modniarką lalek? — spytał.
— Tak, panie.
— Przyjaciółką Lizy Hexham?
— Tak, panie — powtórzyła trochę nieufnie.
— Mam tu kartę od niej do pani. Zechciej ją pani przeczytać, każda chwila droga.
— Nie ma tu wiele — zauważyła miss Wren, rzuciwszy okiem na kartkę.
— Bo też nie było czasu na dłuższe pisanie. Chodzi tu o mego przyjaciela Eugeniusza Wrayburne, który jest umierający.
— Wielki Boże! — zawołała modniarka lalek.
— Tak jest, pani, zamordowano go ukradkiem w nocy o parę mil od Londynu. Czuwam przy nim wraz z Lizą, bo żyliśmy z sobą jak bracia. Wybacz pani, lecz nie mogę o tem mówić bez łzy. Umrze być może za chwilę, jest bezprzytomny, ale wymówił pani imię — jest to może ostatnie jego życzenie, przyjechałem więc po panią.
W. parę chwil potem Jenny Wren wzięła okrycie i kapelusz i wyruszyła do Londynu wraz z Mortimerem pocztową bryką. Od tego czasu siedziała nieprzerwanie przy konającym. Ten był wciąż nieprzytomny, nie poruszał się wcale. Parę razy zmarszczył tylko nieznacznie brwi, jak ktoś, co dziwi się lub gniewa, otworzył raz oczy, w których nie było żadnego przebłysku myśli. Trzy osoby pracowały nad przywróceniem mu przytomności, doktór, Liza i Mortimer, prócz tego Jenny siedziała obok łóżka, szyjąc. Liza rozpuściła jej wspaniałe włosy w nadziei, że obudzi to w rannym jakieś wspomnienia. W tymże celu Jenny nuciła niekiedy piosenki, które Eugeniusz znał z dawnych u niej wizyt.
Wszystko to nie zdało się na nic, chory nie widział jej, nie poznawał, nie zdawał sobie sprawy z jej obecności.
Czwartego dnia dopiero Eugeniusz wymówił dość wyraźnie imię przyjaciela.
— Jestem tu, mój drogi — wyrzekł Mortimer, chyląc się nad poduszką, na której spoczywała obnażona głowa.
— Czemu jej niema? poślij po nią.
— Ona tu jest, patrz, mój drogi.
Ukazał mu Jenny, która zaczęła nucić i pozdrawiać go główką. Spojrzał prawie przytomnie.
— A Jenny! Nie mogę ci podać ręki. Jestem bardzo rad.
Słowa te wymówił tak cicho, że dosłyszeć je było można prawie tylko z twarzą przy jego ustach. Sprawiły one w każdym razie wielką radość czuwającym przy nim. Szeptał coś jeszcze, a w oczach zadrżał mu przelotny błysk, jak ciche drżenie fali.
— Dzieci — wyszeptał — czy widziała dzieci?
Mortimer nie rozumiał, powtórzył te słowa Jenny.
— Wiem już, wiem, — rzekła modniarka lalek — pozwól mi pan przy nim usiąść.
— Dzieci! — powtórzyła, pochyliwszy się nad nim z najlitościwszem swem spojrzeniem. — Skrzydlate dzieci, które przychodzą, gdy jestem smutna.
— Tak — potwierdził chory ze słabym uśmiechem.
— Widziałam je, także kwiaty śliczne, pachnące, czułam ich woń.
— Ładne widzenie — wyszeptał Eugeniusz.
— I śpiew słyszałam, cudny, ptaszęcy śpiew.
— Siedź przy mnie — rzekł z wysiłkiem chory — chcę to widzieć przed śmiercią i śpiew chcę słyszeć, śpiew...
Od tego czasu Jenny prawie nie odstępowała od niego. Stała się cała współczuciem i strzegła chorego z wytrwałością, która nie słabła ani na chwilę. Nie tylko kładła lód na głowę, spełniając z drobiazgową dokładnością wszystkie polecenia lekarza, ale prócz tego pochylona nad nim, śledziła bez przerwy każdy przebłysk świadomości, każde słowo, które wyszło z ust jego. Doszła też do tego, że rozumiała go lepiej od Lizy i Mortimera, i stała się jedynym prawie łącznikiem pomiędzy konającym a światem zewnętrznym. Trudno było zrozumieć, skąd to wątłe stworzenie znajduje w sobie siły potrzebne, by siedzieć tak schyloną, całe prawie dnie, nie spuszczając prawie wzroku z rannego. Nie potrzebując prawie spoczynku, odgadywała każde jego życzenie, poprawiała poduszki, zmieniała ułożenie głowy, a czyniła to wszystko z przedziwną zręcznością, płynącą może z tajemnej sympatyi, ale także i z biegłości, jakiej nabyły jej palce, przyzwyczajone do wyrabiania miniaturowych przedmiotów, służących do stroju lalek. Raz wszakże Eugeniusz zawołał stosunkowo mocnym głosem:
— Mortimerze!
— Jestem przy tobie, najdroższy!
— Zatrzymaj mnie!
— Zatrzymać cię?
— Błąkam się! nie wiem gdzie, jakieś pustki niezmierne, to tak straszne! Powróciłem, ale odejdę zaraz. Nie daj mi odejść.
Jenny wlała mu do ust krzepiącego napoju. Zdawał się trochę uspokajać.
— Dajcie mi mówić — szeptał, — bo zaraz odejdę. Jakaś przestrzeń bez granic, okropnie daleko... co chciałem powiedzieć?
— Mów najdroższy! do przyjaciela, który cię zawsze kochał, podziwiał, który żyć nie potrafi bez ciebie, i Bóg widzi, wolałby być na twojem miejscu, byleś ty nie cierpiał.
— Nie! tego nie jestem wart — mówił chory, dostrzegłszy łzy, sączące się przez palce, którymi Mortimer zasłonił sobie oczy — ale słuchaj, ten mord...
— Podejrzywasz kogo? — pytał Mortimer.
— Lepiej! bo wiem, widziałem go przecie. Ale to nic, nie chcę, aby stawał przed sądem. Przyrzeknij mi, że nie. Ja tak chcę.
— Ależ, Eugeniuszu!
— Przyrzeknij! toby ją zgubiło, ten nauczyciel. Nie, to nie on.
Omdlał z wysiłku, potem stan jego był bardzo niebezpieczny przez długie godziny, dnie i noce. Przytomności nie odzyskał ani razu, ale bredząc, powtarzał imię Lizy. Powtarzał je nieustannie, nużąco, jak automat, a jednak nie poznawał Lizy, gdy ta była w pokoju. Zdawało się, że domaga się czegoś. Błagał znów Mortimera, aby go zatrzymał.
— Nie daj mi odejść — jęczał — dopóki...
Tu urwał się wątek jego myśli, nie mógł dokończyć zaczętego zdania. Stan taki powracał mu peryodycznie z pewną metodą. Myśl jego pasowała się wtenczas z mrokami, które ją przysłaniały, a była to dziwnie męcząca walka, przypominająca żywo wysiłki rozbitka, który, zaledwie wydobywszy się na powierzchnię fali, tonie znów, i znów idzie na dno, nie mogąc się utrzymać na wodzie. Pewnego dnia w nieobecności Lizy, Jenny Wren śledziła ze szczególną uwagą przebieg zwykłego kryzysu, podczas gdy Mortimer patrzył z rozpaczą na przyjaciela.
— Panie Lightwood — rzekła mała robotnica, dotykając jego ramienia — on szuka napróżno słowa, które mu uciekło z pamięci, trzeba mu je podpowiedzieć.
— Ale jak? — spytał z żalem Mortimer.
— Zdaje mi się, że je odgadłam; spróbuj pan podsunąć mu je, skoro znów się zacznie niepokoić.
Szepnęła mu coś do ucha, a on spojrzał na nią ze zdziwieniem.
— Spróbuj pan! — powtórzyła raz jeszcze Jenny. — Zabierz pan moje miejsce i powiedz mu te słowa.
Pochyliła się nad chorym i przycisnęła wargi do jego okaleczałej ręki, poczem usunęła się na stronę.
Eugeniusz leżał ze zwartemi powiekami, nie dając znaku życia, ale po niejakim czasie spojrzał na przyjaciela i poruszył ustami.
— Nie mów nic! — rzekł Mortimer, pochylając się nad nim — ja będę mówił za ciebie, a jeśli zgadłem, potwierdzisz tylko. Słuchaj, czy chcesz wziąć ślub z Lizą?
Słowa te wymawiał powoli, jak mógł najwyraźniej. W oczach chorego zabłysła radość.
— Bądź błogosławiony, Mortimerze!
— Chcesz, żebym ją tu zaraz sprowadził, spytał jej, czy się zgadza?
— Tak, tak.
— A wiesz, kto pierwszy odgadł, — rzekł, pokazując na Jenny — to ona, ja sam nie wpadłbym na to.
Eugeniusz spojrzał na małą robotnicę i spróbował się uśmiechnąć, na twarzy jego przemknął wyraz, przypominający dawniejszą jego fizyognomię. Jenny siedziała naprzeciw niego, z twarzą opartą na rękach i łokciami na kolanach. Twarz miała pogodną, ale gdy Mortimer żegnał się z przyjacielem, modniarka lalek odwróciła się i zapłakała serdecznie, chociaż cichutko, pod zasłoną swych złotych włosów.
— Przysuń twarz twoją do mojej, uściskaj mnie, na wypadek, gdybyś mnie już nie zastał, kocham cię, Mortimerze!
— Będziesz żył — uspokajał go Lightwood — Bóg ci wróci zdrowie. Postępujesz, jak człowiek uczciwy i będziesz miał żonę szlachetną i godną ciebie.
— Nie będę żył, wiem, że niema nadziei. Ale ten ślub.
— Tak, w każdym razie ten ślub ci nie zaszkodzi.
Ostatnie promienie wieczornego słońca przedłużały cienie drzew, gdy Liza zajęła przy chorym miejsce Jenny.
Mała robotnica, odchodząc, zatrzymała się w progu.
— Czy poznał cię? — spytała Lizy.
— Tak! — wyszeptał Eugeniusz — poznaję moją żonę.

ROZDZIAŁ VIII.
Znowu ślub.

Pani Rokesmith szyła w swoim pokoju, mając przy sobie kosz pełen przyborów do roboty i pełno małych, uszytych już sztuk ubrań, wykonanych z taką doskonałością, jakgdyby Bella zamierzała robić konkurencyę modniarce lalek. Tym razem nie uciekała się do wyroczni rodzin angielskich, zwanej „Wyborną gospodynią“, a jednak musiała chyba brać u kogoś lekcye, bo inaczej nie wykonywałaby swych miniaturowych arcydzieł z taką biegłością i precyzyą. Profesorem jej musiał być prawdopodobnie Amor we własnej osobie, który na ten raz wyłamał się z pod przepisów mody, domagającej się od niego nagości, ze względów malowniczych i, włożywszy na paluszek naparstek, wtajemniczył ją sam w tę obcą jej dotąd gałąź pracy. Młoda pani szyła z twarzą pogodną i spokojnie z rytmicznym ruchem ręki i główki, który przywodził na myśl wspomnienia stylowej figurynki z saskiej porcelany, zdobiącej również stylowy zegarek, zrobiony ręką najlepszego artysty. Nadchodziła właśnie godzina powrotu Johna, ale Bella nie wyszła tym razem na jego spotkanie, chcąc wprzód wykończyć malutką, niezwykle strojną koszulkę, która miała być tryumfem jej i chlubą.
Nagle ktoś zadzwonił, nie John, bo na niego było zawcześnie, a różowa służąca wpadła zadyszana, zwiastując przybycie obcego pana, który dał jej do wręczenia swój bilet. Był to Mortimer Lightwood. Balla dostrzegła natychmiast, że jest bardzo blady i poważny.
Opowiedział wzruszonym głosem, że przybywa tu ze strony Lizy Hexham, pragnącej żywo mieć panią Rokesmith na swym ślubie, który odbyć się ma w tak smutnych i niezwykłych okolicznościach.
Wszystko to było takie dziwne i wzruszające, że Bella czuła się do głębi przejęta. Na szczęście, mąż jej zadzwonił w tej chwili, zechce też zapewne pojechać z nią. Wybiegła, by mu sama otworzyć, ale skoro tylko John usłyszał nazwisko Mortimera Lightwood, oświadczył żonie, że go nie chce widzieć, i że wcale jechać nie może.
— Ależ pan Lightwood czeka.
— To nic, pojedziesz sama.
Bella była bardzo zdziwiona. Wiedziała przecież, jak John lubił i cenił Lizę, jak interesował się jej losem.
— Chodź ze mną na górę, mój skarbie.
— Więc nie chcesz jechać ze mną?
— Pojedziesz z panem Lightwood.
— Nie jesteś o niego zazdrosny?
— Dlaczegobym miał być zazdrosny?
— Bo przecież podobałam mu się dawniej, ale to nie z mojej winy.
— Owszem, z twojej; ja także zakochałem się w tobie z twojej winy, ale gdybym miał zazdrosny być o wszystkich, którzy cię podziwiają, musiałbym odrazu rozum stracić.
— Bardzo to wszystko ładnie, — odparła nawpół ze śmiechem, nawpół z dąsem — ale poco te tajemnice, co ci zrobił pan Lightwood?
— Nic, mój aniołku, a jednak nie chcę go widzieć, również jak i pana Wrayburne.
— Podwójna zagadka, Johnie! Czy wiesz, że nie jest to wcale przyjemnie mieć męża, który jest sfinksem?
— Spójrz mi w oczy, Bello, czy chcesz, abym ci powiedział...
— O sekretnym pokoju, jak sinobrody?
— Nie, nie to, ale czy pamiętasz, jak mówiłaś, że pragniesz jakiej próby, aby mi dowieść swej miłości?
— Pamiętam — odparła Bella. — Już dobrze, nie pytam cię o nic.
— Czas próby zbliża się naprawdę, a wyjdę z niej zwycięsko w takim razie tylko, jeśli mi zupełnie zaufasz.
— Z mej strony, Johnie, możesz być zupełnie spokojny. Mogę sobie kaprysić w małych rzeczach, ale nigdy tam, gdzie chodzi o ważne. To zupełnie co innego.
Ze sposobu już, w jaki go objęła za szyję, mógł poznać, że mówi prawdę i gdyby posiadał milionowy majątek, oddałby go do ostatniego szeląga, jako zakład wierności tego szczerego, kochającego serduszka.
— No! jadę więc, — rzekła Bella, wstając — to trzeba się śpieszyć. Wiem, że nie masz pojęcia o pakowaniu, ale na ten raz zapakuj mi to, co potrzebne, podczas, gdy się będę przebierała.
John usłuchał wesoło, ona zaś włożyła płaszczyk, kapelusz i rękawiczki, a uściskawszy męża na pożegnanie, zbiegła na dół, gdzie Mortimer mocno już zniecierpliwiony, uspokoił się, widząc ją golową do drogi.
— Mąż pani jedzie z nami? — spytał, rzucając okiem ku drzwiom.
— Ach, zapomniałam, mąż mój przeprasza stokrotnie, że nie mógł wyjść do pana, ale twarz ma okropnie spuchniętą. Dostał nagle fluksyi, czy też wrzodu i czeka na chirurga, który go ma opatrzyć, a może i lancet będzie w robocie.
— Ciekawa rzecz! — zauważył Lightwood — żem nie spotkał dotąd pana Rokesmitha, mimo, żeśmy pracowali obaj dla pana Boffena.
— Doprawdy, pan go dotąd nie widział? — zawołała Bella, z doskonale udanem zdziwieniem.
— Zaczynam wątpić, czy się wogóle kiedy spotkamy.
— Zdarza się czasem taki dziwny zbieg okoliczności — prawiła dalej, — ale chodźmy już, panie Lightwood.
Pojechali na dworzec, gdzie powinni już byli zastać pastora Milwey z żoną, którego Mortimer uprzedził wcześniej jeszcze. Zacny pastor opóźnił się, zatrzymany przez owieczkę płci żeńskiej, jedną z tych, które stanowią plagę ludzi jego zawodu.
Owieczka ta, już dość podeszła, poczytywała sobie za obowiązek wyróżnić się z grona wiernych zawziętem uwielbieniem, jakie okazywała pastorowi Milwey. Stawała też w kościele naprzeciw ambony i ilekroć pastor Milwey kazał, szlochała ostentacyjnie, chociażby temat poruszony w kazaniu miał charakter pogodny i raczej pocieszający. Stosowała do siebie najtragiczniejsze ustępy z psalmów Dawida, opowiadając o wrogu, który oplątał ją w sidła, aby ją następnie obalić i smagać żelaznemi rózgami. Recytowała na głos modlitwy tonem, jakimby składała skargę przed sądem, a co było najbardziej uciążliwe dla wielebnego pastora, to rodzaj manii, jaka ogarniała ją dość często, zwykle o bardzo rannej godzinie. Oto nieraz zdarzało się pastorowi, wstawszy o świcie, zastać w sieni posła od wdowy Sprodkin, wzywającej go nagląco do siebie. Pastor wiedział z góry, że będzie to jakieś urojenie, podobne do wielu innych, które już słyszał z jej ust; najczęściej jednak poddawał się bez szemrania żądaniom wymagającej owieczki, która zresztą inaczej ukazałaby się natychmiast w jego mieszkaniu i nie dałaby się tak łatwo wyprawić. Tak się też stało i dziś, bo wdowa Sprodkin posiadała najwidoczniej szósty zmysł, który sprowadzał ją zawsze wtedy, gdy pastor miał do załatwienia jakąś naprawdę pilną sprawę.
Pani pastorowa, chcąc ją przejednać, posłała jej przez służącą paczkę herbaty, cukru i bułek. Wdowa przyjęła te dary, ale postanowiła czekać w bramie na pastora, by mu podziękować osobiście. Skoro zaś ten zapytał jej nierozważnie o zdrowie, wywołało to nieskończenie długą oracyę, w której otrzymane dary porównane zostały do mirry, kadzidła, miodu i szarańczy leśnej. Ledwie też udało się pastorstwu wyrwać z jej rąk i pośpieszyć na dworzec, gdzie przybyli oboje zlani potem. Wszystko, co powyżej przytoczyłem, przynosi zaszczyt zacnej parze i wielu innym im podobnym, które, rozsiane po kraju naszym, spędzają życie na usługach innych. Ludzie ci zapominają o drobiazgach uciążliwych swego powołania, zapatrzeni w wielki cel, któremu służą i nie mają sobie za uchybienie oddawać czas swój istotom często niedorzecznym, kapryśnym i wymagającym, których znajdują sporo wśród swych owieczek.
— Spóźniliśmy się trochę — rzekł pastor Milwey do Mortimera — ale zatrzymała nas w ostatniej chwili osoba, mająca prawo udać się do mnie po radę.
— „W ostatniej chwili” to prawda, ale co się tyczy prawa, to pan za dobry i za przystępny, nadużywają też tej jego dobroci.
Bella, z którą witała się pani pastorowa, musiała raz jeszcze powtórzyć bajkę o fluksyi drogiego Johna, co tym razem poszło jej mniej gładko, bo nie nawykła do kłamstwa.
— Co za szkoda! — zawołała pani Milwey — pan Rokesmith był tak dobry dla Lizy Hexham.
Zaledwie wyrzekła te słowa, zbliżył się do nich dżentlmen, ubrany poprawnie w popielaty, czarno nakrapiany garnitur i stał w postawie wyczekującej. Wyraz jego oczu uderzył panią pastorową — tak był niezwykły.
— Mój drogi! — rzekła, zwracając się do męża — ten pan ma, zdaje się, do ciebie interes.
Ten pan robił wrażenie człowieka tak zmieszanego, że pastor ze zwykłą dobrocią starał się go ośmielić i przemówił do niego pierwszy.
— Zdaje mi się, żeśmy się już spotykali, ale naprawdę nie mogę sobie przypomnieć.
— Bradley Headstone! — rzekł ten, cofając się nieco w cień.
— Ach tak, tak, pamiętam już — pan jesteś nauczycielem.
— Państwo wymówiliście przed chwilą nazwisko osoby, którą znam. Jest to siostra jednego z mych uczniów, miss Hexham.
— Tak panie! właśnie jedziemy do niej — objaśnił go pastor.
— Tak, o niej właśnie mówię. Spodziewam się, że nie zdarzyło się jej nic złego. Czy może straciła kogo ze swojej rodziny?
Pastor Milwey zrobił w duchu uwagę, że nauczyciel zachowuje się dziwnie i ma szczególny ton mowy, odpowiedział jednak uprzejmie.
— Miss Hexham nie straciła dotąd nikogo. Czy pan przypuszczał, że jedziemy na pogrzeb?
— Tak sądziłem — odparł Bradley — to jest może mimowolne skojarzenie wyobrażeń nasunęło mi to przypuszczenie. A więc państwo nie na pogrzeb?
— Całkiem przeciwnie, panie, i skoro pan, jak widzę, życzliwy jesteś pannie Hexham, szczęśliwy jestem, mogąc uwiadomić pana, że jedziemy właśnie na jej ślub.
Bradley pobladł i prawie zsiniał, chwytając się konwulsyjnie słupa, który podtrzymywał sklepienie peronu. Przy świetle latarni gazowych, które właśnie zapalano, twarz jego wyglądała upiornie.
— Pan chory — rzekł ze współczuciem pastor.
— Nie, nie, nic mi nie jest — wybełkotał nauczyciel, podtrzymując się ostatkami woli. — Proszę, niech się pan o mnie nie troszczy. Bardzo jestem wdzięczny, bardzo obowiązany za udzieloną mi chwilkę rozmowy.
Pastor nie miał i tak czasu do stracenia, bo pociąg odchodził. Odwrócił się wszakże raz jeszcze, po to, by ujrzeć, jak Bradley, wciąż jeszcze oparty o słup, rozdzierał sobie krawatkę i zrywał kołnierzyk.
— Panie! — rzekł w drodze do urzędnika stacyjnego, wskazując na nauczyciela — ten pan zasłabł nagle, dostał, jak się zdaje, ataku. — Był to w samej rzeczy atak nerwowy i to w najostrzejszej formie. Bradley patrzył nieprzytomnie i toczył z ust pianę. Uspokoił się jednak w końcu, i wypadek ten nie miał żadnych innych następstw.
Pociąg ruszył z łoskotem, a wydobywszy się z pod sklepienia peronu, pędził ponad ulicami ludnego miasta, zapuścił się w tunel, przeleciał przez most na Tamizie, a, minąwszy rzekę, powrócił do niej raz jeszcze i toczył się równolegle z jej falami, dążąc wytrwale do swego celu, obojętny zresztą na wszystko inne, podobnie jak czas, który nie troszczy się o fale życia i obrazy, jakie odzwierciedlają, zanim utoną wszystkie w bezmiarach przedwiecznego oceanu.
Wysiadłszy z pociągu, małe gronko wsiadła do oczekujących dorożek, a w miarę, jak się zbliżało do domu, w którym leżał Eugeniusz, zapytywano się wzajemnie z trwogą, czy zastanie się go jeszcze przy życiu. Bella tylko, pogrążona w myślach, próbowała napróżno dociec, dlaczego mąż jej nie chciał widzieć Lightwooda i co to będzie za próba, którą jej zapowiadał.
Eugeniusz spał w chwili, gdy weszli jego goście weselni, czekano prawie do świtu na jego przebudzenie. Skoro otworzył oczy, Lightwood oznajmił mu, że wszystko gotowe do obrzędu.
— Dziękuję ci, mój drogi, dziękujemy ci oboje, ja i Liza.
— Czujesz się pan lepiej, panie Wrayburne? — zapytał pastor.
— Czuję się szczęśliwy, wielebny ojcze.
Wielebny pochylił się nad nim i począł wymawiać słowa uświęcone, słowa, z któremi wiąże się zazwyczaj tyle nadziei, pogody i szczęścia, tak dziwnie brzmiące w tym pokoju człowieka, konającego prawie. Bella i pastorowa odczuwały ten bolesny kontrast i płakały rzewnie, choć cicho. Pastor spełnił swoje czynności kapłańskie z należną powagą i prostotą. Wobec okaleczenia chorega, dotknął tylko ręki jego obrączką ślubną, którą włożył na palec narzeczonej. Po skończonym obrzędzie wszyscy wyszli, a nowożeńcy zostali sami.
— Odsuń firanki Lizo! — rzekł Eugeniusz. Obaczmy, jak wygląda nasz ślubny ranek.
Słońce wschodziło i pierwsze jego promienie padały na twarz chorego w chwili, gdy Liza dotknęła ustami jego ust.
— Błogosławiony niech będzie ten dzień — wyszeptał ranny.
— Błogosławię go — powtórzyła Liza.
— Ty moja biedna, marną zrobiłaś partyę. Ten ślub zostawi ci wkrótce okaleczałe ciało, po którem nie zostanie nic nawet dla ciebie, biedna wdowo.
— Życie bym oddała za samą nadzieję tego ślubu.
— Poszłaś za sercem swojem, to jedno usprawiedliwia mię we własnych oczach.
— Serce moje tobie oddałam.
— To jakbyś je na wiatr rzuciła.
— Nie, nie, a zresztą dosyć, już nie mów, nie wolno.
Prosiła go, by starał się zasnąć, ale on nie chciał oczu zamykać.
— Daj mi patrzeć na ciebie, póki mogę — a gdy będę odchodził, zawołaj mię po imieniu, a powrócę.
Nadmierna słabość tego zbiedzonego ciała budziła najwyższy niepokój, dziś wszakże Eugeniusz czuł się odrobinę silniejszym.
— Co będzie? jeśli jednak wyzdrowieję — rzekł nagle. — Czem odwdzięczę ci się za wszystko, co dla ranie zrobiłaś?
— Będziesz żył długo, długo, a jeśli nie będziesz się mnie wstydził, zapłacisz mi hojniej, niż na to zasługuję. Będę się tak uczyła, tak pracowała, że zobaczysz Eugeniuszu, nie będziesz się potrzebował rumienić za moją ciemnotę.
— A jednak, najdroższa, najlepiejby może było, gdybym teraz umarł.
— Aby mi złamać serce?
— Nie, tylko widzisz, moja droga, ty w bezmiernej litości swej dla rannego, kochałaś mnie tak tkliwie, myślałaś o mnie tak dobrze.
— Bóg jeden wie, jak cię kocham!
— Gdy tymczasem skoro wyzdrowieję, zobaczysz mnie takim, jak jestem.
— Zobaczę mego Eugeniusza takim, jak jest, to jest ze wszystkiemi zaletami, które da poznać wszystkim.
— Nie jestem tak próżnym, abym w to uwierzył, sumienie mi mówi, że rozczarowałbym cię wnet, zawiódłbym twoje i moje nadzieje. Widzisz sama, że najlepiej będzie, jeśli umrę.

ROZDZIAŁ IX.
Trochę pieprzu.

Jenny Wren powróciła do swej izdebki zaraz po ślubie przyjaciółki i biedziła się po dawnemu ze swym synem-ojcem, wciąż niepoprawnym pijaczyną. Nie wspomniała nic Lizie o swem rozczarowaniu z powodu dobrego izraelity, który okazał się szachrajem, lecz zrażona na dobre do Riaha, nie kupowała już u niego żadnych szmatek i nie widywała go wcale. Zabrała się do roboty zaraz po powrocie, a że dzień był duszny, pracowała przy drzwiach otwartych, nucąc jakąś żałosną piosenkę głosikiem tak cienkim, jaki miałaby zapewne lalka, którejby daną była możność opłakiwania kruchości wosku, z którego powstała. Naraz, podniósłszy oczy, dostrzegła na chodniku znajomą postać. Był to Fledgeby.
— Więc to pani? — rzekł Czar, wstępując po schodkach. — Nie omyliłem się, jak widzę.
— I ja również poznałam pana odrazu, mamy oboje dobrą pamięć.
— Jakże się pani miewa?
— Jak zawsze, to jest jak może się miewać matka wyrodnego dziecka, które zatruwa jej każdą chwilę życia.
Małe oczka Fledgebyego rozszerzyły się i okrążyły pokój, poszukując wzmiankowanego wyrodka.
— Pan nie jesteś ojcem — rzekła miss Wren — nie możesz więc pan rozumieć uczuć nieszczęśliwej matki. Mówmy zatem o czem innem, czemu zawdzięczać mam zaszczyt pańskiej wizyty?
— Chęci widzenia pani — odparł Czar.
Miss Wren, która zamierzała właśnie przegryźć nitkę, zatrzymała się w połowie tej operacyi i spojrzała na niego z przebiegłą minką.
— Nie widuję już pani w firmie Pubsey i Spółka.
— Nie — odparła sucho dziewczyna, przegryzając nitkę.
— Chciałbym też pogadać z panią o tym żydowskim oszuście, który przedstawia firmę.
— Czy to on dał panu mój adres?
— Dostałem go — odparł wymijająco Fledgeby.
— Pan bywasz często u tego izraelity? — zagadnęła Jenny.
— Tak, dosyć często.
— I to zawsze z powodu przyjaciół, za którymi się pan wstawiasz? — mówiła dalej miss Wren, pochylając się nad lalką, którą stroiła.
— Tak właśnie.
— Słowem, czepiasz się go pan, jak smoła.
— Jak smoła? tak prawie.
— Powiedz mi pan — rzekła nagle Jenny — czy pan służysz w wojsku?
— Nie — odparł Fledgeby, któremu jednak pochlebiło to przypuszczenie.
— To może w marynarce?
— Właściwie... nie...
Obie te odpowiedzi wypadły w sposób, z którego można było wnioskować, że, nie należąc bezpośrednio do wojska, ani do marynarki, Fledgeby czuje się wszakże związany z obu temi korporacyami.
— W takim razie czemże pan jesteś?
— Jestem dżentlmenem.
— Taak? — zawołała ze znaczącym uśmieszkiem modniarka lalek — w takim razie rozumiem już teraz, dlaczego pan masz tyle wolnego czasu. Jaki z pana dobry, jaki ujmujący dżentlmen! taki przytem bezinteresowny w zachodach o swych przyjaciół.
Fledgeby zrozumiał, że rozmowa wkracza na runt niebezpieczny i zmienił natychmiast temat.
— Wróćmy lepiej do tego żyda oszusta, Powiedz mi pani, co on ma w tem, aby ukrywać tę piękną dziewczynę, która jest pani przyjaciółką, bo musi mieć przecie w tem swój cel.
— Nie rozumiem — odparła spokojnie Jenny.
— Nie chce mi powiedzieć, gdzie ona jest — mówił Czar — ale pani musi przecie znać jej adres.
— Nie rozumiem — powtórzyła znów Jenny, której ostra bródka zaprotestowała dalszemu badaniu ruchem tak energicznym, że nawet Czar zoryentował się i urwał w pół zdania.
— Miss Jenny — rzekł jednak po chwili — bo takie jest imię pani, chyba że się mylę.
— Co byłoby niemożliwe, skoro imię moje znasz pan lepiej odemnie samej.
— Otóż miss Jenny, gdybyś zechciała zełąpić na ziemię i zrozumieć moją mowę, nie wyszłaby pani na tem źle, słowo daję — dodał, mrugając obiecująco swemi małemi oczkami. — Czy zechce pani?
— Może! — odparła miss Wren przez zęby, gdyż trzymała w tej chwili w ustach nożyczki, wpatrując się uważnie w świeżo ustrojoną lalkę.
— Czy pani mnie słucha, panno Wren? — pytał Fledgebv.
— Trzeba ci coś niebieskiego moja śliczna — przemawiała Jenny do lalki, wyjąwszy uprzednio nożyczki z ust.
— A zatem — próbował przekładać Fledgeby, trochę zrażony niepemyślnemi warunkami, — gdybyś mnie pani chciała wysłuchać.
— Ależ i owszem. Jasno niebieska kokarda przy twych jasnych włosach i białej cerze jest niezbędna i doskonałe ci zrobi — mówiła Jenny, do swej klientki lalki.
— Powiadam pani, że pani na tem zyska — trwał przy swojem Fledgeby — coby pani szkodziło naprzykład, dostawać towary po niższej cenie, a może i zupełnie darmo, u firmy Pubsey i spółka.
— Ho! ho! panie Małooczek, — myślała Jenny (był to przydomek, który nadała Fledgebyemu), masz więc nielada wpływ u tej firmy.
— Darmo nawet mogłabyś je pani mieć, zupełnie darmo, to przecie nie do pogardzenia.
— Ja nie pogardzam nigdy pieniędzmi, które mogę oszczędzić — odparła mała robotnica.
— O! teraz mówi pani, jak osoba rozsądna, która nie buja w obłokach. Pozwolę też sobie zadać pani, panno Jenny małe pytanie. Znałaś pani zbyt dobrze tego żyda, by nie dowiedzieć się w końcu, co on wart.
— Tak, nie jesteśmy już dziś wcale, ale to wcale przyjaciółmi.
— A więc pomoże mi pani, do udaremnienia jego szalbierczych intryg?
— I jakże to dokażemy tego?
— Widzę teraz, że się porozumiemy, powiem też pani w niewinności serca.
— Jaak? — spytała przeciągle modniarka lalek.
— W niewinności serca — powtórzył trochę mniej pewnie Czar.
— Ach taak!
— Otóż chcę powiedzieć pani, że ten żyd knuje z pewnością coś przeciw pani przyjaciółce. On ma już swoje powody — jakieś ciemne powody — tak, powody jego są ciemne. (Czar, nie nawykły do dłuższych przemówień, powtarzał się z konieczności). Powiedz mi pani tylko, gdzie ona jest? więcej nie wymagam, a za to odniesie pani wielkie korzyści.
Jenny siedziała nieruchoma, trzymając w ręku igłę, skierowaną prosto do swego rozmówcy, jakby mu chciała wykłuć oba oczy.
— Gdzie pan mieszka? — spytała po namyśle.
— Ulica, Piccadilly:
— A kiedy pana można zastać?
— Najlepiej przed południem.
— Dobrze, więc przyjdę do pana jutro, mój młody panie. Te dwie damy — dodała, wskazując na dwie wyświeżone lalki, — oczekiwane są na Bondstreet. Zawiozę je tam moim ekwipażem.
Tu wybuchła przenikliwym śmieszkiem, ukazując palcem na swą drewnianą laskę z rękojeścią w kształcie kuli.
— Widzę, że jesteśmy na dobrej drodze — zauważył Fledgeby, wstając.
— Nie zapominaj pan, że nic nie przyrzekłam — odparła Jenny, zadając mu w powietrzu dwa rzuty igły.
— Rozumiem, wpierw musimy ułożyć interes skrawków, które pani dostanie.
Z temi słowy Czar odszedł. Jenny zaś, szyjąc, krając, strzygąc, wiążąc kokardy i kokardki, puściła wodzę domysłom i wnioskom, które kształtowały się w niej coraz dokładniej. Nazajutrz wszakże udała się pod wskazany przez Fledgebyego adres, lecz na dole już spotkała jakąś lady w kostyumie podróżnym, która trzymała w ręku przedmiot jak najmniej u niej oczekiwany, bo kapelusz męski.
— Pani do kogo? — spytała krótko małej robotnicy.
— Do pana Fledgeby.
— W takim razie pani musi zaczekać, bo pan Fledgeby jest zajęty; skoro dżentlmen, który jest u niego wyjdzie, będzie pani mogła wejść.
Mówiąc to, dama w stroju podróżnym, stanęła na schodach w pozycyi obronnej, a że była duża i wysoka i mogłaby usunąć Jenny jedną ręką, miss Wren uzbroiła się w cierpliwość i postanowiła czekać.
— Dlaczego pani tak nasłuchuje? — spytała po niejakim czasie podróżna dama.
— Nie potrzeba wcale nasłuchiwać, aby to słyszeć — odparła Jenny.
— A cóż pani słyszy?
— Jakiś dziwny hałas, jakby się ktoś krztusił, czy kichał.
— Może pan Fledgeby bierze tusz — zauważyła dama.
— Nie, to zdaje się, trzepią dywany.
— Niezawodnie dywany pana Fledgeby — stwierdziła dama z uśmiechem.
Jenny, która się znała na uśmiechach, nie widziała jednak nigdy podobnego uśmiechu, jak ten, który wykrzywił w tej chwili usta podróżnej damy. Był to więc uśmiech niby wesoły, ale razem tak przykry, że Jenny wolałaby nie doznawać wcale radości, niż doświadczać jej w tym sposobie.
— A teraz? — spytała jej dama.
— Teraz już jest cicho.
— Gdzie?
— Nie wiem, tam, ale nie, oto znów; nie słyszałam nigdy czegoś podobnego. Trzeba chyba kogoś sprowadzić.
— Nie radzę pani — rzekła podróżna dama, marszcząc brwi w sposób osobliwy.
Obie słuchały jeszcze czas jakiś niezrozumiałych odgłosów, tylko, że Jenny miała wyraz twarzy zdziwiony, dama zaś zachowywała się jak ktoś, uprzedzony o przyczynie zajścia. Wkrótce potem Jenny ujrzała zbiegającego po schodach dżentlmena, z twarzą czerwoną i olbrzymimi faworytami.
— Załatwiłeś interes? — spytała go dama,
— Zupełnie zadowalająco — odparł dżentlmen z faworytami, biorąc z jej rąk kapelusz.
— Może teraz pani wejść do pana Fledgeby — rzekła wyniośle dama.
— A może pani zechce wręczyć mu odemnie tę pamiątkę — rzekł z wielką kurtuazyą dżentlmen, podając małej robotnicy, złamaną na trzy części laskę trzcinową. — Niech mu pani raczy powiedzieć, że przesyła mu to Alfred Lammie, który wyjeżdża dziś do Dover. Niech pani nie zapomni, Alfred Lammie, który przesyła mu życzenie wszelkiej pomyślności.
Jenny wzięła machinalnie szczątki trzcinowej laski, a dziwna para oddaliła się, śmiejąc się dziko.
— Lammie, Lammie, — usiłowała sobie przypomnieć Jenny — aha, już wiem — to był także dłużnik firmy Pubsey. — Rozumiem teraz wszystko.
Rozpromieniona swem odkryciem, pociągnęła za dzwonek mieszkania Fledgebyego, ale nikt jej nie otworzył — natomiast usłyszała znów to dziwne krztuszenie się.
— Na Boga! — pomyślała — czyżby Małooczek się dusił?
Pchnęła drzwi, które były uchylone, a minąwszy przedpokój, znalazła się w gabinecie Fledgebyego, gdzie oczom jej przedstawił się najdziwniejszy w świecie widok. Oto Czar, ubrany w kostium turecki, lecz bez szlafroka, a tylko w spodniach i koszuli, tarzał się po dywanie, kichając, kaszląc, i spluwając w najszczególniejszy sposób. Obaczywszy miss Wren, zaczął bełkotać z wysiłkiem jakieś wyrazy, z których Jenny zdołała uchwycić parę tylko brzmiących niemal rozpaczliwie,
— „Moje oko! łapcie złodzieja, dusi mnie, pali, wody! och wody! drzwi zamknąć!”
Wszystko to przeplatane było kichaniem, spluwaniem i kaszlem. Jenny pośpieszyła do przyległego pokoju i przyniosła nieszczęśliwemu młodzieńcowi szklankę wody, której Fledgeby zdołał trochę przełknąć, a wyciągając ręce do modniarki lalek, jęczał znów:
— Moje oko! tabaka, sól, pieprz, moje oczy! pełno w nosie i w gardle a! a!
Zaczął się znów okropnie krztusić i rzucać jak człowiek, cierpiący na wielką chorobę.
— Och, jak to boli! — wołał, tarzając się znów po podłodze — jak to piecze! Daj mi pani jeszcze wody, połóż mi, proszę, cóś ciężkiego na plecach i ramionach. Nie chce to wyjść ze mnie hu! hu! hu!
Podniósł się, potem upadł znów i zaczął się tarzać, a gdy Jenny, spełniając jego prośbę, próbowała rozcierać mu plecy, zaczął jęczeć, aby go nie dotykała, bo jest całkiem poraniony. — Wreszcie przestał się krztusić i z pomocą Jenny dowlókł się do fotelu, ukazując twarz czerwoną, spuchniętą, pokiereszowaną sinemi pręgami.
— Skądże przyszło panu na myśl, połykać tyle pieprzu i tabaki? — spytała wtedy Jenny.
— To nie ja! to ten rozbójnik, napchał mi pełno do oczu, do nosa, do gardła.
— Ażebyś pan nie mógł krzyczeć?
— Napadł na mnie znienacka, chciał mnie zabić.
— Czy tem? — spytała Jenny, pokazując mu trzy kawałki złamanej laski.
— Tak, to jego broń. A skądże ją pani do stała?
— On mi sam wręczył i kazał panu oddać, wraz z ukłonami od siebie i od żony jego, która czekała na niego na schodach.
— Ona tam była! — jęczał Fledgeby, skręcając się z bólu. — Naturalnie, mogłem się był odrazu domyśleć, że ona umaczała w tem rękę.
— Ten pan polecił mi, abym pozdrowiła pana od Alfreda Lammie, oddając mu tę pamiątkę od Alfreda Lammie, który dziś opuszcza Anglię.
Jenny Wren opowiedziała to wszystko, dzieląc dla większej dokładności zgłoski i wyrazy, a towarzyszył im tryumfalny ruch ostrej bródki, któryby może uraził Fledgebyego, gdyby nie to, że Czar zakrył oczy ręką w poczuciu dolegliwego bólu.
— Czy mam iść po policyę? — spytała niewinnie Jenny,
— Nie! nie! niech pani tego nie robi, nie chcę policyi. Niech pani będzie tak dobra zamknie drzwi, och, jak to piecze.
Na dowód, że piekło go istotnie, Czar stoczył się znów na podłogę i tarzał się po dywanie, skutkiem czego nieład jego stroju powiększył się, uwidoczniając gdzieniegdzie nabiegłe krwią pręgi.
— Teraz, gdy drzwi są już zamknięte — rzekł do Jenny — bądź pani tak dobra i obejrzyj moje plecy. — Tam są nożyczki, może pani rozciąć koszulę. Proszę, kochana pani obaczyć, jak wyglądają moje rany.
Jenny wykonała to zlecenie, a oczom jej przedstawiły się plecy tak gruntownie wychłostane, jak na to zasługiwał ich właściciel.
— Jak pani myśli? plastry z bibuły, umaczanej w occie, mogłyby dobrze zrobić? Czy nie zechciałabyś kochana pani, przyłożyć mi parę.
— Bardzo chętnie, to z pewnością wybornie podziała, jak na konserwy.
— Proszę, pójdź pani do kuchni, znajdzie tam pani w szufladzie szarą bibułę a ocet na półce.
— Raz, dwa, trzy, trzeba będzie przyłożyć przynajmniej 6 plastrów — liczyła Jenny.
— Piecze mnie to, jakby ich było 60 — jęczał Fledgeby.
— W samej rzeczy, musi to pana porządnie piec — potwierdziła Jenny, która w czasie tych oględzin nie mogła się wstrzymać od gestu, naśladującego skrobanie marchewki za plecami swego pacyenta.
Następnie udała się do kuchni z nożyczkami w ręku i wystrzygła sumiennie sześć sporych plastrów z szarej bibuły, które potem zamoczyła w occie. Tu na nieszczęście Fledgebyego wzrok jej napotkał solniczkę, w której znajdował się tylko pieprz.
— Odrobina pieprzu nie zawadziłaby — zadecydowała w duchu miss Wren — troszeczkę, malutką krzynkę.
Powziąwszy ten zamiar, sięgnęła po szczyptę i lekko, leciusieńko posypała parę większych plastrów, a powróciwszy do pokoju Fledgebyego, obłożyła mu plecy tak skombinowanym kompresem i pomogła mu włożyć turecki szlafrok.
— Lepiej panu teraz, mój młody panie? — spytała potem.
— Nie, nie, wcale mi nie lepiej, piecze mnie tak samo a może jeszcze gorzej — odparł Fledgeby.
— W takim razie niema co mówić dziś o interesach — zauważyła Jenny, — a może zawezwać doktora.
— Nie, nie! nie trzeba, sekret przedewszystkiem, och jak to piecze.
Zamykając drzwi, modniarka lalek odwróciła się raz jeszcze i ujrzała swego pacyenta, rzucającego się po łóżku jak delfin w spienionych falach. Bynajmniej nie wzruszona, wyszła na ulicę, a wsiadłszy do omnibusu, lustrowała przez okno stroje eleganckich kobiet, biorąc je w myśli za model dla swych lalek. Prócz tego układała z namysłem dalszy plan kampanii, której początkiem była wizyta u Fledgebyego. Skoro omnibus zatrzymał się na rogu ulicy Mary — Jenny Wren wysiadła i zadzwoniła do drzwi firmy Pubsey i spółka.
— Odwiedziłam lisa, zobaczmy teraz co robi wilk — rzekła, wsuwając główkę przez oszklone drzwi.
— To pani, panno Wren? — zapytał Riah, zdejmując okulary. Siedział on na zwykłem swem miejscu przy biurku, ale zdawał się być zdziwiony nadejściem Jenny. — Myślałem, że się nas pani wyrzekła — odezwał się ze swego kąta.
— Naturalnie, że się wyrzekłam, zarówno chytrego lisa, jak i szkaradnego wilka, ale przyszło mi na myśl coś o wilku i dlatego przyszłam tutaj, Czy odpowiesz mi, panie Riah, na parę pytań?
— Bardzo chętnie — odparł żyd, spoglądając jednak niespokojnie ku drzwiom, jakby obawiał się nadejścia swego pana.
— Nie bój się pan — rzekła Jenny, odgadując jego obawę. — Lis nie wychyli się dziś ze swej nory, bo go tak obito, że się ruszyć nie może.
Tu mała robotnica opowiedziała szczegółowo całe zajście Alfreda Lammie z Fledgebym.
— A teraz powiedz mi prawdę, panie Riah, czy Fledgeby ma jakiego wspólnika, czy też on sam jest Pubseyem i spółką, a pan jego podstawionym agentem. A może pan jesteś tym Pubseyem?
Riah, po krótkiem wahaniu, zaprzeczył ruchem głowy.
— A więc Fledgeby prowadzi sam interes i ciągnie z niego zyski?
Riah tym razem przyznał jej słuszność.
— A dlaczegoż pan nie powiedział tego nikomu, tym biednym ludziom, których tamten ograbiał, ani mnie nawet; przecież to bardzo brzydko wygląda.
— Tak, brzydko — odparł poważnie Riah — tak brzydko, że zacząłem się brzydzić sam sobą. Tego dnia, gdy on kazał mi zaprotestować weksel tego biednego dżentlmena, pana Twemlow, i kiedy pani, miss Jenny, rozgniewałaś się tak na mnie, myślałem o tem długo wieczorem, gdym był sam w moim ogrodzie. Zrozumiałem wtedy dopiero, jak nikczemną rolę wziąłem na siebie. Zrozumiałem także, że, postępując tak, szkodzę nietylko sobie, ale i wszystkim ludziom mego plemienia. Bo w innych narodach mogą być źli i dobrzy, bo mówi się o nich, zły Grek, zły Turek, ale może być także dobry Grek i dobry Turek. O nas zaś się mówi żyd i to wystarcza, jakgdyby wszyscy żydzi byli źli.
Smutno to przyznać, ale to prawda. Chciałbym, aby pamiętał o tem każdy izraelita. Ale czy mam prawo mówić o tem ja, który sam zrozumiałem to dopiero od wczoraj?
Siedząc obok niego, Jenny słuchała go zamyślona.
— Jeszcze jedno pytanie — rzekła. — Kiedy rzucisz pan służbę u Małooczka?
— Napisałem już do niego przed paru dniami, że nie chcę być dłużej jego zastępcą.
— Tak to rozumiem! — zawołała mała robotnica — teraz będziemy znowu w przyjaźni, daj mi pan rękę, panie Riah, teraz będziesz znowu dobrym czarodziejem. Ale cóż na to lis Małooczek? Cha, cha, cha! lis Małooczek, stękajło, bo stęka on teraz, piszczy i wyje, z powodu, iż go coś piecze, szczypie i swędzi. Trochę pieprzu, dałam mu tylko trochę pieprzu, co za szkoda, że nie miałam pod ręką tłuczonej gorczycy.
Tej ostatniej aluzyi nie zrozumiał już mister Riah.

ROZDZIAŁ X.
Przelotny cień.
.

Wkrótce po tych wypadkach zawitał do przystani w Greenwich okręt nieznany, przywożąc państwu Rokesmith malutkiego gościa, dziewczątko, które ochrzczono imieniem Belli, Nie było wówczas szczęśliwszych w Świecie ludzi od młodej tej pary. Pochylona nad kołyską małej, Bella odnajdywała z pewnym podziwem w tej drobnej twarzyczce miniaturowe powtórzenie własnych rysów z dołeczkami włącznie. Małe bobo było przytem niezwykłe inteligentne, oceniło bowiem wybornie charakter babki i stawiało energiczny opór, ilekroć dostojna ta dama próbowała otoczyć je swą opieką.
— To dziecko odmładza w mych oczach Bellę — mówił do zięcia Cherubin — tak samo bawiła się kiedyś swą lalką.
Młoda matka wyprawiała też rzeczywiście wspólnie ze swym malutkim skarbem najrozmaitsze figle i pod tym względem żadne inne bobo nie dorównałoby jej niemowlęciu, żadne też nie było tyle razy na dzień ubierane i rozbierane i nie budziło uczuć tak słusznej dumy w swych rodzicach.
— A teraz czy chciałabyś być bogata? — spytał John Belli.
— Szczególne pytanie, czy uważasz, że nie jestem dość bogata, mając ciebie i ją?
— Ale przecież — nalegał John — czy nie chciałabyś mieć czegoś, co ci się szczególnie podoba?
Bella nie umiała na razie odpowiedzieć, chociaż wreszcie przyznała, że marzy się jej czasem śliczny pokoik dziecinny dla boba. Byłby to wesoły pokoik, wytapetowany wszystkimi kolorami tęczy, bo mała przepada za żywemi barwami. Na schodach stałoby pełno kwiatów, bo dziecko lubi je pasyami, a potem jeszcze gdzieś umieścićby można dużą klatkę, pełną ptaszków, bo maleństwo umie już odróżnić ptaszki i patrzy na nie chętnie.
— A może jeszcze coś? — spytał John.
— Dla mnie nic, skoro bobo będzie miało wszystko, co lubi.
— Żadnego klejnotu?
— Owszem, wiesz mała skrzyneczka wyrzeźbiona z kości słoniowej, pełna błyskotek, wygląda ślicznie na gotowalni.
Gwarzyli tak, idąc pod rękę po ulicach Londynu, gdzie Bella wybrała się dla sprawunków, byli oboje w wybornych humorach, gdy nagle zaszło coś, co rozwiało w jednej chwili piękne marzenia. Na zakręcie ulicy spotkali się oko w oko z Mortimerem Lightwood. Ten stanął osłupiały, a i Rekesmith zmieszał się mocno.
— Zdaje mi się, że jednak znam pana — rzekł pierwszy Mortimer.
— Przecież go pan nigdy nie widział — zawołała Bella.
— Moja droga — przerwał jej John — gdym widział pana Lightwood raz ostatni, nosiłem inne nazwisko.
— Nie byłbym wspomniał o tem w obecności pani — rzekł wtedy Lightwood — ale skoro pan zaczął pierwszy, muszę przyznać, że jest on człowiekiem, którego szukam oddawna.
— Wiem o tem — odparł Rokesmith, który odzyskał już spokój — ale nie leżało w moich rachubach dać się panu poznać.
— Położenie moje jest przykre i sprzeczne z mojemi uczuciami, ale nie mogę pozwolić, abyś mnie pan zbywał takiemi tysko wyjaśnieniami — rzekł Mortimer.
Tu Bella, zaniepokojona, chwyciła męża za rękę i przycisnęła się do jego ramienia.
— Nie lękaj się — rzekł — pan Lightwood zrozumie, że niema powodu nam towarzyszyć, ja przynajmniej mam szczery zamiar pożegnać go natychmiast.
— A jednak panie... — zaczął Mortimer.
— Wracamy do domu — przerwał mu John — i będę miał zaszczyt czekać na pana u siebie jutro do południa.
Bella była zatrwożona, ale nie pytała o nic.
Dopiero gdy wrócili do domu mąż jej rzekł:
— Czy nie chcesz wiedzieć, jakie nazwisko nosiłem, gdy mnie widział ten adwokat?
— Rozumie się, że byłam bardzo ciekawa, ale czekałam, abyś mi sam powiedział,
Gdyby zachwiała się w swem postanowieniu, utwierdziłoby ją w niem tryumfujące spojrzenie Johna.
— Wszystko wyjaśni się wkrótce i nie grozi mi nic poważnego.
— Czy tylko z pewnością, Johnie?
— Najpewniej. Co więcej, mam sumienie spokojne i nie wyrządziłem nikomu krzywdy. Czy mam ci na to przysiądz?
— Co? mnie? — oburzyła się Bella, kładąc mu rączkę na ustach.
— A przecież posądzają mnie (tylko się nie zlęknij) o udział w morderstwie Johna Harmona.
— Jak śmią? Jak oni śmią?
Spojrzała na niego z miłością i opasała mu ramieniem szyję, a on przygarnął ją do siebie, mówiąc:
— Wierzysz więc w moją niewinność?
— Czy wierzę? umarłabym, gdyby było inaczej...
Tu zaczęła po swojemu, prosto i rzewnie, zapewniać go, że choćby go świat cały oskarżał, w jej oczach byłby niewinny, że gdyby go wszyscy odepchnęli, onaby została przy nim i czułaby się najszczęśliwszą z kobiet, że gdyby go inni odsądzili od czci, to dla niej pozostałby zawsze najuczciwszy z ludzi i pełen honoru.
On wtedy pytał się jej, co uczynił, aby zasłużyć na taką miłość i na takie uczucie.
Noc zapadała coraz głębsza, a oni nie zapalali światła i siedzieli przy sobie, poddając się czarowi tej godziny. Nagle obcy jakiś głos, brzmiący zresztą bardzo uprzejmie, obudził ich z upojenia.
— Niech się szanowna pani nie przestrasza, ale muszę zapalić światło.
Dał się słyszeć trzask potartej zapałki, zajaśniał mały płomyk, a przy nim ukazała się ręka, a potem głowa inspektora policyjnego.
— Pozwoli pani, że zapalę te świece na kominku. Tak będzie nam weselej.
Urzędnik skłonił się przed Bellą, z powagą, jaka przystoi przedstawicielowi rządu.
— Szanowny pan raczył mi niegdyś udzielić swego adresu — rzekł, zwracając się do Rokesmitha. — Nazywał się pan wówczas Juliuszem Handford. Imię i nazwisko napisał pan własną ręką. Mam je właśnie przy sobie. Charakter pisma zgadza się zupełnie z tem, co tu czytamy.
Mówiąc to, inspektor ukazywał palcem na książkę, ofiarowaną Belli w dzień jej urodzin z własnoręcznym podpisem jej męża. — Czy nie zechce pan, panie Handford, przejść się ze mną do przyległego pokoju?
— Możesz pan mówić i tutaj.
— No! oczywiście. Nie mamy się czego niepokoić, ale zasadą moją jest nieporuszać kwestyj drażliwych wobec dam, które, jako należące do płci słabej, trwożą się niekiedy byle czem.
— Pani Rokesmith... — zaczął mąż.
Urzędnik wziął te słowa za prezentacyę i skłonił się z galanteryą.
— Ogromnie jestem szczęśliwy, mając ten zaszczyt.
— Pani Rokesmith — powtórzył Rokesmith — wie o wszystkiem, wie także, że niema powodu się trwożyć.
— Doprawdy! — przerwał z niejakiem zdziwieniem inspektor. — Płeć piękna, co prawda, robi nam nieraz niespodzianki i niema takiej rzeczy, którejby kobieta nie dokazała, skoro raz to sobie ułoży. Mimo to jednak, pani się nie zdziwi, jeśli poproszę jej męża, by zechciał udać się ze mną.
— Czy to aresztowanie? — spytał zimno Rokesmith.
— I poco używać przykrych słów, proszę poprostu, aby się pan udał ze mną.
— W jakim celu?
— I poco próżne dyskusye? Nie rozumiem doprawdy, człowiek z pańskim wychowaniem...
— O co mnie pan oskarża?
— Więc pan chce koniecznie — rzekł z wyrzutem inspektor. — Nie przypuszczałem, aby człowiek z pańską kulturą mógł zdradzać taki brak delikatności wobec damy. Ale skoro pan chcesz, posądzony pan jesteś o udział w sprawie Harmona przed, czy po morderstwie,
— W każdym razie — odparł John — spodziewałem się pańskiej wizyty dziś wieczór.
— Uprzedzam pana, że te słowa mogą się zwrócić przeciw panu.
— Nie zdaje mi się.
— Upewniam pana, że tak jest, a teraz...
— Teraz gotów jestem przejść z panem do przyległego pokoju i dać potrzebne wyjaśnienia.
Rokesmith ucałował żonę i uspokoił ją raz jeszcze, poczem wziął z kominka jedną świecę i wyszedł z inspektorem. Rozmowa ich trwała pół godziny.
Skoro powrócili, Bella zauważyła odrazu, że inspektor zmienił ton względem jej męża.
— Moja droga! — rzekł John — zaprosiłem pana inspektora na mały spacer z nami, bo i ty będziesz nam towarzyszyła. Każ mu dać jaką przekąskę, a potem wyjdziemy razem.
Pan inspektor nie chciał jeść i ograniczył się do szklanki grogu, a popijając go, wygłaszał krótkie monologi, jak naprzykład „ktoby się spodziewał“, „w życiu mojem nie zdarzyło się nic podobnego“ i t. p. Odprawił też natychmiast swych satelitów, którzy wpierw czaili się w sieniach i przedpokoju i spoglądał na Bellę, podnosząc ze zdumieniem brwi, jakby oczekując czegoś od niej. Bella, bardzo jeszcze zmieszana, nie śmiała prawie spojrzeć na niego i dała się wsadzić do dorożki, która zawiozła ją w jakieś miejsca nieznane. Było to nad rzeką. Wśród nędznych na pół rozwalonych domostw wyróżniał się schludny budynek z kolorową latarnią, który był, jak się okazało, posterunkiem policyjnym.
— Nie wejdziemy tam chyba Johnie — spytała cicho Bella.
— Owszem droga, ale też wyjdziemy równie łatwo, jakeśmy weszli...
Biuro policyjne wyglądało zupełnie tak samo, jak w chwili znalezienia zwłok Harmona. Ściany wybielone wapnem, biurko urzędowe, a na niem księga urzędowa, za ścianą ryczała nawet tak samo, jak wtedy, pijana kobieta, uwięziona czasowo. Pan inspektor przysunął dwa krzesła do ognia i zaprosił państwa Rokesmith, by usiedli, sam zaś wyszedł, chcąc, jak powiedział, dowiedzieć się, jak rzeczy stoją. Powrócił jednak wkrótce i prosił państwa Rokesmith, by przeszli wraz z nim tuż obok do pewnej gospody. Bella, nie rozumiejąc nic z tego, stąpała jak we śnie i znalazła się wraz z mężem w małym trójkątnym pokoiku, przytykającym do baru.
— Raczcie tu państwo pozostać — rzekł inspektor — ja zaś idę do baru, a skoro wypowiem słowa „stwierdzenia tożsamości“, pan zechce otworzyć drzwi i stanąć w nich.
John zgodził się skinieniem głowy, a inspektor wyszedł, słychać jednak było wybornie rozmowę, którą prowadził z jakimiś ludźmi w sąsiednim barze.
— Zdrowie pani! miss Potterson — mówił inspektor, pijąc — a także zdrowie brata pani, szanownego pana Potterson, który jest tu rzadkim gościem. Słychać było trącenie się kieliszków, poczem miss Abbey rzekła:
— A kogo pan masz tam w „cosy (tak się nazywał mały pokoik), zapewne chodzi znów o jedno z tych nadzwyczajnych odkryć, z których pan słynie.
— Znajduje się tam pewien dżentlmen z żoną, którego będę potrzebował. Nie pierwszy to raz, panie Potterson, spotykamy się w podobnych okolicznościach, przed laty już pomogłeś mi pan, jako też obecny tu pański towarzysz, do stwierdzenia tożsamości.
Na te słowa mąż Belli stanął w progu i otworzył drzwi tak, że goście, znajdujący się w barze, mogli go dokładnie widzieć.
— Tak, lata już całe upłynęły — ciągnął dalej inspektor — od czasu, gdyśmy byli tu wszyscy trzej świadkami pewnego śledztwa. Ale cóż to panu? czybyś pan był chory, panie Kibble,
Noszący to nazwisko, stanął, jak wryty, otwierając oczy i usta, a w końcu wziął za ramię swego kolegę, mówiąc:
— Patrz pan! tylko, patrz! panie Potterson.
Tamten skoczył na równe nogi, wołając:
— Niechże nas Bóg ma w swej opiece, czy to zmarli z grobu wychodzą.
John zamknął spokojnie drzwi, nie zważając na widoczne przerażenie obu marynarzy. W barze wywiązała się ożywiona wymiana słów, w której górował nad innymi głos inspektora.
— Możemy już odejść, mój skarbie — rzekł John do Belli.
— Co się właściwie stało? i dlaczego ci ludzie byli tak zdziwieni i zalęknieni?
— To już przeszło. Obecnie pan inspektor próbuje im udowodnić, że nie zamordowałem samego siebie.
Bella nie rozumiała, ale za to była w tej chwili zupełnie pewna, że John zostanie uniewinniony i że mu już nic nie grozi, to jej wystarczało.
Wyszli więc oboje z gospody i powrócili do domu rozpromienieni.
— Ale, ale — rzekł John — mam dla ciebie jedną jeszcze ważną nowinę. Dom komisowy chiński, w którym pracowałem, zwinął swój interes, ja zaś dostałem inną, dużo lepszą posadę,
— Cieszysz się więc?
— I bardzo.
— Hurra! zatem ja i bobo cieszymy się również — zawołała Bella — wyjmując z kołyski małą swą miniaturkę i podrzucając ją do góry.
— Tylko, moja droga, będziemy się musieli przenieść. Boję się, czy ci to nie będzie przykre, bo przywiązałaś się, zdaje mi się, do naszego domku.
— Z pewnością, Johnie, czy to koniecznie musimy się przenieść?
— — Interes nasz tego wymaga.
— To wszystko bardzo pięknie, ale czy nowe nasze mieszkanie odpowie wymaganiom naszego maleństwa. Czy bobo będzie się w niem dobrze czuło? Mam nadzieję, że pomyślałeś o tem Johnie?
— Tak dalece, że urządziłem wszystko tak, abyś sama mogła zwiedzić nasze nowe mieszkanie.
Popłynęli więc nazajutrz do Londynu i udali się do zachodniej dzielnicy West End, a potem na ulicę tak dobrze znaną Belli z czasów, gdy mieszkała u państwa Boffenów.
— Ależ Johnie, gdzie jesteśmy?
— Jak widzisz, moja droga.
John dzwonił do bramy zbytkownego pałacu, gdzie mu natychmiast otworzono, a podawszy ramię żonie, prowadził ją po schodach, na których poustawiane były wszędzie kwiaty, ułożone z najlepszym smakiem.
— Ach Johnie! — szeptała Bella — co to wszystko znaczy?
— Nic, moja droga, chodźmy dalej.
— Nie wejdziemy tu, przecież ja nie czuję się na siłach.

John opasał ją ramieniem i wniósł prawie da pokoju, gdzie czekała ich rozpromieniona pani Boffen.

ROZDZIAŁ XI.
Wyjaśnienia.

Tuż za panią Boffen ukazał się jej małżonek, a Bella nie mogła wyjść ze zdumienia, widząc rozjaśnioną jego fizyonomię. Co za różnica z pyszałkiem, skąpcem | spekulantem, jakim zdawał się być w chwili, gdy się z nim rozstała. Pani Boffen zresztą nie dała jej czasu na głębsze refleksye, posadziwszy ją przy sobie, oddawała się rozlewnej radości, klaszcząc w dłonie, uderzając się po kolanach, śmiejąc się, to ściskając swą ukochaną córuchnę.
— Stara lady! — miarkował ją pan Boffen — moja stara lady, czas już zaprzestać tych historyi, bo się Bella nigdy nie dowie.
— Powiem jej, bądź spokojny, zaraz jej powiem. Słuchaj mnie, moja śliczna, kto tu siedzi przy tobie?
— Mój mąż.
— A jak się nazywa?
— John Rokesmith.
— John, tak, ale wcale nie Rokesmith. Czy chcesz wiedzieć, pieszczotko, jakie jest prawdziwe jego nazwisko?
— Może więc Handford? — próbowała odgadnąć Bella.
— Ito nie, Nie możesz odgadnąć, jak widzę, a ja zgadłam sama, tak mi się nagle w głowie rozjaśniło, że odgadłam, kim jest John. Wiesz, kiedy to było? Pewnego dnia, gdy otworzył pierwszy raz serce pewnej ślicznej grymaśnicy, a ta nie chciała go przyjąć. Weszłam niespodzianie do jego pokoju i zastałam go smutnym, siedział z głową, opartą na ręku, zupełnie taki, jakim bywał dawniej za życia ojca, gdy był małym chłopakiem. Poznałam go wtedy.
— Pan jesteś Johnem Harmon — zawołałam — i upadłabym, gdyby mnie nie podtrzymał, a że nie — jestem lekka, jak sami wiecie, złożyć mnie musiał na podłodze.
— Jakto! przecież John Harmon został zabity — szepnęła Bella.
— Tak wszyscy myśleli, ale to nie było prawdą; chciał go zabić pewien zły człowiek, aby się potem podać za niego i zabrać jego dziedzictwo, ale Bóg inaczej zrządził, tamten zginął, a John został przy życiu.
— Ale potem, dlaczego się potem ukrywał?
— To przez ciebie pieszczotko, chciał cię poznać, nie mówiąc, kim jest, aby dowiedzieć się, czy zechcesz go pokochać, a gdyś mu odmówiła, zapadł w taką desperacyę, że rzucić chciał wszystko i jechać za morze, ale myśmy go nie puścili. Zawołał mojego Noddy, a i on wtedy poznał Johna. Płakaliśmy wszyscy troje z radości.
— Tak — potwierdził John — oni, których mój przyjazd ogałacał ze wszystkiego, płakali z radości.
Bella przenosiła wzrok z jednego na drugiego, a pani Boffen opowiadała dalej:
— Naradziliśmy się wreszcie i wtedy to, moja droga, postanowiliśmy cię wywieść w pole. John tropił się naturalnie, ale Noddy mu powiedział:
— Nie bój się, mój drogi, ta dziewczyna ma złote serce, które będzie twoje.
— Gdybym mógł w to uwierzyć — zawołał — byłbym szczęśliwy jak w niebie.
— To się gotuj do wniebowzięcia, bo ja ci to urządzę — powiedział wtedy Noddy, no i zaczęła się cała komedya. — Gdybyś go widziała, moja śliczna — mówiła dalej pani Boffen, wskazując na męża — gdybyś go widziała co wieczór w gabinecie, jak trząsł się ze śmiechu, wspominając, co wyprawiał przez cały dzień z Johnem, a zawsze zapowiadał nam: „czekajcie“! jutro będę jeszcze gorszy, jeszcze głupsze pokazywać wam będę fumy i fochy.
Mister Boffen słuchał tego z widocznem zadowoleniem, a szeroka twarz jego rozjaśniła się nawpół filuternym, nawpół dobrodusznym uśmiechem.
— A gdy brałaś ślub — opowiadała dalej pani Boffen — byliśmy na nim pokryjomu, ja i Naddy, schowani na chórze za organem. Chcieliśmy już wtedy wszystko ci powiedzieć, ale John nam nie dał ani wtedy, ani później. Taka z niej gosposia, — powiadał — tak się krząta, a przytem taka jest wesoła i czarująca, że nie mam serca zmienić coś w naszem położeniu. Poco nam bogactwo? Dobrze nam i tak razem i tak bez końca. Aż wreszcie powiedziałam mu wprost: jeśli będziesz wciąż zwlekał i zwlekał, to sama pójdę do Belli i wydam przed nią twój sekret. On jednak chciał jeszcze załatwić się z policyą, która szukała wciąż owego Handforda, którym był nie kto inny, tylko on sam. No i wreszcie nadszedł dzisiejszy dzień.
Po tych wyznaniach nastąpiły nowe uściski z niemałem niebezpieczeństwem dla cudownego boba, które leżało właśnie na kolanach matki.
— Potrzymaj małą, Johnie, ty umiesz to doskonale — rozkazała Bella, podając mężowi mały cud — a teraz z nami sprawa — rzekła, przyklękając przed panem Boffen, który odwracał głowę — najpierw przepraszam pana za brzydkie przezwiska, jakiemi zwymyślałam pana przy pożegnaniu. Jesteś pan daleko lepszy, niż Duncer, Blachery, Jones, a zwłaszcza ten okropny Hopkins, nie jesteś pan ani odrobinę skąpcem.
Pani Boffen wydała okrzyk radości, słysząc tak świetną rehabilitacyę swego małżonka.
— A teraz opowiem wam sama koniec całej tej historyi — mówiła Bella, biorąc pana Boffen za obie klapy od surduta i zmuszając, aby na nią patrzył. — Pan postanowiłeś pokazać pewnej złej, chciwej i głupiej dziewczynie, jak wygląda człowiek, którego zepsuło bogactwo i zrobiłeś pan z siebie potwora, aby ta nikczemna dziewczyna przekonała się naocznie, jak to wygląda.
— No znowu nie całkiem tak — próbował przeczyć pan Boffen.
— Owszem, całkiem tak, nie wykręcaj się pan i patrz mi prosto w oczy. Widziałeś pan, jak bogactwo zawraca mi głowę i wysusza serce, jaka się robię chciwa, pyszałkowata, niegrzeczna i samolubna i zabrałeś się do kuracyi.
— No z pewnością, że nie chciałem ci szkodzić.
— Jedno mnie tylko zastanawia — rzekła po namyśle Bella, osuwając się na dywan — jakim sposobem John mógł mnie pokochać taką, jaką byłam, jak mógł pragnąć wziąć za żonę kobietę tak niegodną, ale i tak jestem mu za to wdzięczna.
Tu przyszła kolej na Johna obsypać ją pieszczotami i zapewnić wielokrotnie, że jeśli utrzymał ją tak długo w niewiadomości i nie dał jej dotąd używać swych bogactw, to jedynie przez egoizm, z powodu, iż dała mu tyle szczęścia swoim wdziękiem i pogodą, z jaką przystosować się umiała do ich skromnego bytu. — Potem nastąpiła wymiana czułości, wobec czego drogi John złożyć musiał bajeczne dzidzi na kolanach pani Boffen. Wszyscy zresztą zgodzili się, że mała jest niesłychanie inteligentna i rozumie wybornie sytuacyę.
Wreszcie John zaproponował żonie zwiedzenie mieszkania, w którem zaszły pewne zmiany, od czasu, gdy je opuściła. Poszli więc, trzymając się pod ręce, a za nimi pan i pani Boffen, ta ostatnia trzymając na ręku małą. Bella, prócz kwiatów i ptaków, znalazła na swej gotowalni skrzyneczkę, wyrzeźbioną z kości słoniowej, pełną ślicznych klejnotów, o jakich nie marzyła. Dalej zaprowadzono ją do dziecinnego pokoju, wytapetowanego bardzo kolorowo, wszystkiemi barwami tęczy. Bobo, złożone w kołysce, wypełniło wkrótce tęczowy pokój echem rozgłośnych krzyków, zupełnie usprawiedliwionych, ponieważ Bobo było głodne. Młoda matka usiadła na niskim fotelu przed kominkiem i wzięła je na kolana, co przywróciło ciszę w tęczowym pokoju. Państwo Boffen stali długo w pokoju, wpatrzeni w ten obraz.
— Jak myślisz, Noddy! — szepnęła mistress Boffen — dusza starego Harmona odzyska teraz spokój.
— I ja tak myślę, moja stara.
— To jak gdyby jego złoto, zczerniałe od wilgoci, odzyskało teraz dopiero swój blask.
— Z pewnością.
— Ładny widok, prawda?
— Bardzo ładny.
Bella siedziała słodko rozmarzona, ze spuszczonemi oczami, a długie jej rzęsy rzucały cień na policzki — dziecko usnęło w jej ramionach.

ROZDZIAŁ XII.
Szach i mat.

W dniu, w którym John Harmon odzyskał prawdziwe swe nazwisko, a Rokesmith przestał istnieć, wywożono ostatnią taczkę ziemi z dawnej willi jego ojca. Pagórki znikły, a Silas Wegg, który doglądał tej pracy z własnej zresztą gorliwości, odetchnął z ulgą. Śledził on chciwem okiem wywożenie śmieci, zawsze w nadziei, że znajduje się tam jakiś zapomniany skarb i ta myśl spędzała mu sen z powiek. A tu jak na złość podmajstrzy, który prowadził roboty w imieniu towarzystwa, które nabyło pagórki, był jakimś człowiekiem z żelaza, nie potrzebującym wcale spoczynku. Robotnicy zmieniali się, ale on nie sypiał chyba nigdy, a dzięki niemu i Silas oka nie zmrużył. Czasem zawieszano na chwilę robotę, a wtedy literat próbował wsunąć się pod kołdrę, ale zaledwie usnął, budził go znów turkot nadjeżdżających wozów i Wegg wyskakiwał jak oparzony i leciał na miejsce, gdzie kopano, trawiony śmiertelną trwogą, czy nie odkryto tam czego w czasie jego snu. Jeszcze parę takich dni, a byłby je przypłacił życiem, że jednak wszystko ma swój koniec, skończyła się i ta natężona praca — a Wegg uznał, że nadszedł odpowiedni moment dla zrealizowania zysków, na jakie liczył.
Udał się więc do swego wspólnika, dla odbycia stanowczej z nim narady, której wynikiem miało być zgolenie do nitki pana Boffen.
— Co tu pachnie? — spytał, wchodząc do sklepu, który wydał mu się jakimś innym, niż zwykle, — jakiś bardziej miły zapach.
— Tak panie, to wyborny zapach — odparł anatom.
— Czy pan pijesz herbatę z cytryną?
— Nie panie, to jest szewski poncz.
— Co pan nazywasz szewskim ponczem?
— Trudnoby mi było dać panu przepis, a zresztą toby się na nic nie zdało. Do tego, panie, trzeba mieć talent wrodzony, a nawet natchnienie. Ale może pan chcesz skosztować szklaneczkę?
— Czy ja chcę? ależ naturalnie. Ciekawy jestem, dlaczego człowiek, który, jak ja, mordował się dzień i noc przez całe trzy tygodnie, miałby sobie odmówić szklanki ponczu, czy czego bądź innego.
— Nie unoś się pan, panie Wegg, jak widzę, nie jesteś pan w swoim sosie.
— A pan, jak widzę, nabrałeś nagle humoru i ostrzygłeś sobie włosy, zauważył kwaśno Wegg.
— Tak, panie.
— I w dodatku tyjesz pan, słowo daję, że przybyło panu ciała.
— Ach panie Wegg — odrzekł z ciepłym uśmiechem anatom — pan się nie domyśla?
— Nie mam zamiaru trudzić się żadnymi domysłami. Łatwo się panu cieszyć, skoro pan obrał sobie łatwą cząstkę i wysypiałeś się po całych nocach, podczas gdy ja oka nie zmrużyłem.
— W samej rzeczy sypiam teraz doskonale. Za to pan, jak widzę, spadłeś bardzo z tuszy — zauważył anatom, oglądając go okiem znawcy — szkielet pański obciągnięty jest tak suchą i żółtą skórą, jakby należał do francuskiego dżentlmena.
Wegg zwrócił machinalnie wzrok na wymieniony szkielet i zauważył wtedy dopiero zmiany, które go tak zdziwiły, że włożył na nos okulary i rozglądać się zaczął po sklepie.
— Ależ tu ktoś porządkował!
— Tak, panie, ręka gracyi zaprowadziła tu nowy ład.
— Rozumiem już teraz, pan się chce żenić.
— Zgadłeś pan.
Wegg, rozdrażniony wesołością wspólnika, zdjął z nosa okulary, pytając:
— Więc to z tą starą?
— Panie Wegg — odparł Wenus, czerwieniejąc z gniewu — ta dama jest młoda.
— Chciałem tylko spytać, — poprawił się Wegg, — czy młoda osoba, z którą się pan teraz żenisz, jest tą samą, która panu wprzód odmówiła?
— Pojmuje pan — odparł anatom, — że w tak delikatnej materyi, chcę wiedzieć dokładnie, jakie znaczenie przywiązujesz pan do swoich słów. Nie należy, panie, dotykać ręką niewprawną niektórych strun, które brzmieć muszą harmonijnie. A z takich właśnie melodyjnych strun składa się mój stosunek do Placencyi Riderhood.
— Tak się więc nazywa ta młoda dama?
— Tak jest — odparł z godnością Wenus — tak właśnie brzmi imię i nazwisko tej młodej lady.
— I kiedyż to się ułożyło?
— Zabraniam panu stanowczo, panie Wegg, wyrażać się o moich uczuciach takim tonem, jakby tu chodziło o jakiś interes handlowy.
Wegg wściekał się w duszy, ale nie śmiał wybuchnąć ze względu na spólnika, który miał w ręku wiadomy dokument.
— I kiedyż więc — spytał, tłumiąc gniew — ta młoda lady oddała rękę temu, który posiada już jej serce?
— Na pytanie, postawione w tej formie, odpowiem z największą przyjemnością, że stanie się to w przyszły wtorek.
— A więc ta dama nie ma już żadnego uprzedzenia do pańskiego fachu?
— Uprzedzenia te zostały usunięte przez jednego z moich przyjaciół, który oświadczył się w mojem imieniu pannie Riderhood i przyrzekł jej także w mojem imieniu, że od dziś nie będę preparował szkieletów kobiecych, tylko męskie. A to ze względu na miss Placencyę, która jest kobietą. W ten sposób przyjaciel ten rozstrzygnął wątpliwości, które dzieliły mnie dotąd od mej ukochanej.
— Pan masz, jak widzę, możnych przyjaciół? — spytał podejrzliwie Wegg.
— O! bardzo możnych — odparł tajemniczo anatom.
— W każdym razie życzę panu szczęścia, każdy układa sobie życie, jak chce. Zdobyliśmy bogactwo, które pan chce zużyć w małżeństwie, a ja wolę podróżować.
— Doprawdy?
— Naturalnie! należy mi się przecie wytchnienie po tych przeklętych tygodniach, które spędziłem przy wywożonych śmieciach. Towarzystwo, które je zakupiło, przysłało jakiegoś waryata podmajstrzego, który miotał się dzień i noc — choć miał widocznie fluksyę, bo był wiecznie obwiązany, tak, że nie mogłem nawet dojrzeć jego twarzy. Bogu dzięki, koniec już tej pańszczyźnie, to też jutro o 10-tej zrana idę wykurzyć Boffena z jego legowiska, liczę też, że i pan tam będzie.
— Widuję go codziennie — zauważył Wenus, — a nawet i dziś będę u niego.
— W takim razie rozkaz mu pan odemnie całkiem stanowczo, aby gotów był jutro na 10-tą z papierami i rachunkami, a zwłaszcza z pieniędzmi, bo ze mną niema żartów, a teraz nie zdziwisz się pan, gdy poproszę cię o pokazanie mi naszego dokumentu.
Wenus przystał na wszystko i stawił się na zajutrz o umówionej godzinie przed domem państwa Boffen. Dzień był słotny, to też Silas pozwolił sobie przyjechać dorożką, eskontując już z góry przyszłe swe bogactwo. Zadzwonił do drzwi z wielką pewnością siebie i zażądał widzenia się z Boffenem. W prowadzony do przedpokoju, Silas nie zdjął z głowy kapelusza i zaczął coś majstrować z zegarem ściennym, posuwając wskazówki i nakręcając go, aby dzwonił. Lokaj przerwał mu tę zabawkę, prosząc go, by wszedł do gabinetu pana Boffen wraz z panem Wenus. Literat, wierny obranemu systemowi, wszedł z głową nakrytą i usiadł, nieproszony, obok gospodarza. Nagle uczuł, że coś mu zrywa kapelusz, który wyleciał przez okno otwarte, jak się zdaje w tym celu.
— Zachowaj się pan przyzwoicie, inaczej znajdziesz się wnet tam, gdzie twój kapelusz, — zabrzmiał mu nad uchem znany, nienawistny głos. Wegg odwrócił się i osłupiał na widok sekretarza.
Silas poklepał się odruchowato po łysinie i siedział czas jakiś z otwartemi usty, ale wnet odzyskał spokój.
— Bardzo dobrze! — rzekł. — Poleciłem ci przecie wydalić tego gagatka, ale ty nie zrobiłeś tego, obaczymy, co z tego wyniknie.
— Ja także nie odszedłem — odezwał się ktoś z kąta — a Wegg, obróciwszy się w tamtą stronę, dostrzegł tego samego podmajstrzego, który mordował go przez tyle dni. Miał jeszcze twarz podwiązaną, ale gdy odjął od niej chustkę, ukazało się z po za niej oblicze Salopa, który ryknął ogromnym śmiechem. — Nie poznał mnie ten dżentlmen, nie wiedział, że ja umiem spać, stojąc — wołał — to też wytrzymałem go na nogach przez całe trzy tygodnie, a on myślał, że jestem podmajstrzym.
— Bardzo dobrze! — powtórzył Wegg, patrząc surowo na pana Boffen, — a teraz zapytuję, na czyich usługach był ten truteń i kto mu dostarczył przebrania.
— Ja! — odparł z całym spokojem pan Boffen.
— Czy tak? A no dobrze. A teraz, panie Wenus, przypomnij temu człowiekowi jego zobowiązania i pokaż mu testament.
— Bardzo chętnie — odparł z wyszukaną grzecznością anatom, — a tylko wpierw pozwól mi pan wypowiedzieć pewną uwagę, która nie zawiera nic nowego. Będzie to moja opinia o pańskim charakterze. Jesteś pan wstrętnym łotrem, Wegg.
Silas, który spodziewał się komplimentu ze strony swego wspólnika, nie był prawie w stanie zrozumieć.
— Tak jest, mój panie; od początku już pozwoliłem sobie oświecić pana Boffen i stanąłem po jego stronie.
— Nic mu to nie pomoże — mruknął literat.
— Ale mnie pomogło — odrzekł anatom — bo pan Boffen i tu obecny pan John Harmon, byli łaskawi pośredniczyć w mej sprawie sercowej u panny Placencyi Riderhood.
Rzekłszy to, anatom zwrócił się w stronę Johna i złożył mu głęboki ukłon.
Usłyszawszy nazwisko Harmona, Silas nastawił uszu, a twarz jego przybrała na chwilę wyraz uniżony, potem wszakże uśmiechnął się domyślnie i rzucił pogardliwe spojrzenie na swego byłego wspólnika.
— Powtarzam jeszcze raz, że uważam pana za wstrętnego łotra — rzekł z powagą anatom.
— A ja pana za głupca — syknął Wegg. — Wyrzekasz się swej części, tem lepiej dla mnie; jest to postępowanie, godne preparatora szkieletów, lecz nie prawdziwego mężczyzny. Co się tyczy pana Harmona, to inna historya. Czytałem w gazetach wzmiankę o jego powrocie, ale nie wierzyłem temu. Jeśli zaś jest on naprawdę Harmonem, to...
— Na ile oszacowałeś ten papier? — rzekł — przymykając figlarnie jedno oko.
— Nie dam za niego ani szeląga — odparł z najwyższą obojętnością John.
— Chyba pan nie wiesz...
— Że to testament mego ojca, zapisujący cały majątek koronie.
— Aha, zaczynasz pan rozumieć?
Ale tu stało się coś dziwnego.
Godny Silas uczuł się pochwyconym za krawatkę i rzuconym o ścianę, a głowa jego stuknęła parę razy o coś twardego.
— Pan rozbijasz mury moją głową — jęknął Wegg.
— Wiem o tem, — zgodził się John — i żałuję tylko, że nie mogę tego robić, aż do skutku. A teraz słuchaj, podły intrygancie. Myślałeś, żeś zrobił ważne odkrycie, znajdując testament, o którym nie wiedzieliśmy w samej rzeczy... Mój ojciec miał niestety manię pisania testamentów i zostawił ich kilka... Nie znaliśmy istotnie treści znalezionego przez ciebie papieru, ale za to pan Boffen, twój dobroczyńca, miał w posiadaniu inny jeszcze testament, późniejszej daty, jedynie ważny. Testament ten był schowany w butelce.
— W butelce? — zawołał Silas.
— Tak jest, a był to dokument, który wydziedziczał mnie i moją siostrę i oddawał cały majątek panu Boffen. Ale ten zacny człowiek, nie chciał go nigdy ujawnić, nawet po mej śmierci, dlatego tylko, że zawierał on obelżywe wyrazy, pod adresem moim i mej siostry. Zakopał go więc w swoim pagórku.
— Zakopał!
— Tak jest, zakopał.
— Nieraz też przechodziłeś obok niego w czasie twych szpiegowskich ekskursyi, aleś go nie znalazł, Skoro pan Boffen poznał mnie, mimo, że ukrywałem swoje prawdziwe nazwisko, chciał zniszczyć ów testament, jako mnie krzywdzący, ale ja mu to odradziłem. Dziś więc ten, który ty znalazłeś, ma tyle ważności, co czerep szklany, lub korek od butelki — rozumiesz, łotrze!
Silas rozumiał wybornie. Zrozumiał, że miał możność zniszczenia prawdziwego testamentu, którego przecież nie odszukał. Pobity został na własnym gruncie.
— Poznałem się na tobie odrazu — dodał jeszcze John — i miałem cię na oku, a skoro się przekonałem, jak haniebny spisek uknułeś przeciw swemu dobroczyńcy, kazałem Salopowi pilnować cię zbliska. Sam też nie rozumiem, skąd wziąłem cierpliwość, aby cię na miejscu nie udusić.
Mówiąc to, John chwycił za krawat literata i szarpnął nim w sposób niepokojący, równocześnie Salop czołgał się pod ścianą, w postawie tragarza, który zamierza zarzucić sobie worek na plecy.
— Słuchaj Wegg! — rzekł wtedy pan Boffen — żałujemy oboje, ja i moja lady, żeśmy się na tobie zawiedli, ale mimo to, nie chcę cię zostawić w gorszem położeniu, niż to, w jakiem znajdowałeś się przed poznaniem się ze mną. Dlatego też zapytuję cię, ile potrzebujesz, aby założyć sobie nowy stragan.
— Byle nie pod tym domem — rzekł John Harmon.
— Przepraszam pana — rzekł z pokorą Wegg, rzucając jadowite spojrzenie sekretarzowi — miałem wpierw zbiór piosnek, mogę powiedzieć, bezcenny.
— W takim razie nie można ich opłacić.
— Miałem właśnie świeżo zakupiony zapas pierników, nie wspominam o reszcie przez dyskrecyę.
— Trudno to oszacować — odrzekł mister Boffen, wkładając ręce do kieszeni. — Nie chciałbym ci dać więcej, niż należy, bo naprawdę okazałeś się niedobrym i niewdzięcznym człowiekiem.
— Miałem także — ciągnął dalej literat — bardzo porządny stołek drewniany i kobylicę, za którą pewien Irlandczyk, wielki znawca, dawał mi trzy i pół szylinga, których ja nie przyjąłem, bo byłoby to nawpół darmo. Miałem duży płócienny parasol, deskę i dwa kosze.
Pan Boffen słuchał tego wyliczania z wielkim namysłem, jakby chciał dokładnie oszacować wartość wymienionych przedmiotów.
— To nie dosyć — mówił dalej Wegg. — Miałem jeszcze protekcyę miss Elżbiety i wuja Parkera, a przytem co warta krzywda moralna, jaką mi pan wyrządziłeś, każąc mi czytać te historye o skąpcach. Od tego czasu inteligencya moja upadała. Co warta jest inteligencya takiego, jak ja, człowieka?
— Parę funtów, jak myślę, które mogę ci ofiarować — odrzekł pan Boffen.
— Nie! na to nie mogę przystać przez szacunek dla samego siebie.
Zaledwie wyrzekł te słowa, John Harmon dał znak Salopowi, który przyczołgał się był już do Wegga. Pochwycił też obu rękoma literata za kołnierz z tyłu i zarzucił go sobie bardzo sprawnie na plecy, mimo pewnych trudności, jakie sprawiała w tym wypadku drewniana noga literata.
Wegg przyjął ten wypadek z twarzą zdziwioną i bardzo niezadowoloną, której jednak nie oglądano już długo w gabinecie pana Boffena, ponieważ Salop wyniósł swój ciężar, poprzedzany przez pana Wenus, otwierającego mu drzwi i nie zatrzymał się aż na ulicy. Miał on tylko polecenie zostawienia Wegga na chodniku, ale, ujrzawszy stojący nieopodal wóz ze śmieciem, poczciwy Salop nie mógł oprzeć się nastręczającej się pokusie i tam ulokował powierzony sobie depozyt.

ROZDZIAŁ XIII.
W matni.

Piekielne tortury, jakie Bradley przechodził od czasu, gdy popełnił zbrodnię i poznał jej skutki nie dadzą się opisać. A i on sam nie potrafiłby ich opowiedzieć, bo takie rzeczy mogą być tylko odczute. Uginał się pod ciężarem stokroć gorszym, niż gdyby był niewolnikiem przeciążonym pracą, lub bezlitośnie objuczonem zwierzęciem, a żył w atmosferze tych męczarń bez najmniejszej nadziei pozornej nawet ulgi. Dręczyła go między innemi bezpłodność jego występku, bo niedość, że usłyszał na dworcu wiadomość o ślubie Lizy, musiał jeszcze odczytać szczegółowy jego opis w gazetach, które rozpisywały się szeroko o tem zdarzeniu. Zrozumiał też, że on to sam złączył nieodwołalnie tych dwoje ludzi, których chciał rozdzielić i że Eugeniusz przez wzgląd tylko na Lizę nie ściga go sądownie. Po to więc rzucił się w otchłań, po to zniszczył na zawsze swój spokój, aby dojść do takiego wyniku? Prócz tego Bradley mimo wszystko bał się, aby go nie pociągnięto do odpowiedzialności, bał się spotkania z Riderhoodem, który sam jeden domyślał się prawdy i był prawie jego powiernikiem. To też prócz godzin szkolnych nie wychodził z domu inaczej, jak późną nocą, błąkał się, jak potępieniec... Z czasem jednak obawa, aby Riderhod go nie zdradził, zmniejszyła się. Wiedział, że śluzarz nie zna jego nazwiska, że nie umie czytać i pisać i nie potrafi go wydać w ręce policyi, nie wiedząc, z kim miał do czynienia. Nie spotkał go zresztą ani razu i miał nadzieję, że to nie nastąpi jeszcze prędko, a może nawet nigdy. Nie przyniosło mu to wprawdzie żadnej ulgi — a tylko przestał myśleć o jedynym człowieku, który znał jego tajemnicę. Nadeszła tymczasem zima. Bradley spełniał automatycznie swe obowiązki. Był więc dnia pewnego w szkole i stał właśnie przy tablicy, mając rozpocząć wykład, gdy na progu ukazał się Riderhood.
— Bardzo przepraszam, żem tu wszedł — rzekł, rozglądając się po sali i śmiejąc się głupkowato — ale co to za miejsce?
Dzieci, zawsze rade niespodzianej przerwie w lekcyach, spojrzały na nauczyciela, a widząc, że ten osunął się na krzesło, jakby odkładał na później chwilę zaczęcia wykładu, odpowiedziały chórem, że miejsce to jest szkołą.
— A to bardzo ładnie — rzekł, kiwając głową człowiek, pracujący w pocie czoła — tu więc uczy się młodzież, co trzeba robić, a czego unikać i innych mądrych rzeczy. A co to za czarna deska? — badał dalej uczniów.
— Tablica do pisania — odpowiedzieli chłopcy.
— Doprawdy? więc się na tem pisze? nie byłbym się tego domyślił.
Bradley siedział zdrętwiały, czekając, jak się to skończy, czuł, że powinien się rozmówić na osobności z Riderhoodem, ale nie miał na to siły. Jakaś słaba szalona nadzieja kołatała się w nim, że może pozbędzie się go i tym razem, nie zdradzając swego incognito. Ale godny śluzarz miał już swój mały planik, który postanowił wykonać. Zapytał więc z miodową słodyczą, czy taki biedny człowiek, jak on, może zadawać dzieciom jakie pytanie, lub być świadkiem lekcyi. Bradley przyzwolił skinieniem głowy, a on wówczas poprosił jednego z uczniów, aby napisał na tablicy imię i nazwisko nauczyciela.
— Nie umie przecie czytać — myślał jak przez mgłę Bradley, podczas, gdy jeden z malców przystąpił do tablicy i kreślił na niej kredą duże litery.
— A teraz — rzekł jeszcze Riderhood, — powiedzcie mi, moje baranki, co tam napisano. Ja nie jestem uczony, ale lubię patrzeć, jak inni się uczą.
Chłopcy bawili się tem wybornie, zaczęli też jeden po drugim podnosić ręce, wołając po kolei: Bradley Headstone — Bradley Headstone. Nauczyciel siedział bez ruchu, wiedząc już teraz, że Riderhood może go w każdej chwili oskarżyć, i że wydali go temu człowiekowi jego właśni uczniowie.
— Przepraszam bardzo — mówił tymczasem śluzarz — przepraszam, że przeszkodziłem. Ale ja znam jednego pana, co się akurat tak samo nazywa, to zapewne krewny pański?
— Czy się panu zdawało, że go tu znajdziesz? — rzekł głucho Bradley, obiegając oczyma salę szkolną.
— Za pozwoleniem — przerwał Riderhood — jakżebym go mógł tu szukać, skoro widzę, tylko pana i te jagniątka, z którymi pan czytasz lekcyę? — ale tamten pan musi przyjść do mnie, de mojej śluzy nad rzeką, inaczej ja sam do niego przyjdę.
— Powtórzę mu to — rzekł Bradley.
— A on przyjdzie chyba do mnie, skoro się dowie.
— O czem?
— Bo widzi pan, ten krewny pański, kąpał się u nas w lecie i zatopił swoje ubranie, a ja wyłowiłem je, chciałbym też dostać coś w nagrodę, a będzie to uczciwy zarobek — nieprawdaż? A teraz kłaniam się pięknie i dziękuję za przyjęcie panu i tym barankom.
Z temi słowy Riderhood wyszedł, zostawiając nauczyciela z chłopcami. Bradley próbował dokończyć lekcyi, ale przechodziło to jego siły. Dostał ataku takiego samego, jaki przebył już kiedyś na dworcu, dowiedziawszy się o ślubie Lizy. Nie pierwszy to zresztą raz powracała mu ta dziwna choroba, której nabył niespodzianie, on, silny dawniej i zdrów, z nerwami, jak stal, dziś rozstrojony, jak chorowita kobieta. Uczniowie jego znali już te ataki i bali się ich potrosze, dziś stały się one hasłem do przerwania lekcyi. Nazajutrz była sobota, dzień wolny od lekcyi i Bradley skorzystać postanowił z niego, by udać się do śluzy. Noc te spędził bezsennie, a gdy zaczęło świtać, zrobił imały pakiecik, do którego włożył zegarek swój z dewizką i zaadresował go do miss Peecher.
Śluza odległa była od jego szkoły o trzy mile, postanowił jednak iść do niej piechotą. Działał zresztą wogóle automatycznie, pod wpływem jakiejś ukrytej myśli, może jeszcze nie całkiem jasnej dla niego samego. Pod wieczór zabłysło mu zdaleka światełko z domostwa Riderhooda, jedynego tu nad rzeką, bo przedmieścia zostały już dawno za nim. Bradley zatrzymał się. Zmęczony był, nogi miał poranione, ale nie czuł tego wcale. Raz jeszcze przesunęła mu się przed oczyma dzika historya jego miłości i poronionej zemsty, Tam za śluzą było miejsce, gdzie napadł na swego rywala, nie zdoławszy mu zadać śmiertelnego ciosu, a dalej oberża, w której przebywał wciąż jeszcze Eugeniusz, otoczony najtkliwszemi staraniami żony i przyjaciół. Tu przed nim widniało światełko, przy którem czuwał jedyny świadek jego zbrodni. W tych granicach zamykało się dziś wszystko, co składało się na jego udręczoną egzystencyę. Przyśpieszył kroku i wszedł do mieszkania Riderhooda, który siedział przy ogniu i palił fajkę. Bradley usiadł, również nie przemówiwszy słowa. Siedzieli tak czas jakiś, wreszcie Bradley rzekł:
— Kto pierwszy zacznie?
— Ja, — odrzekł kwaśno Riderhood — skoro wypalę fajkę,
— Czego chcesz odemnie?
— Bądź pan spokojny, powiem wszystko, ale najpierw gdzie to pański zegarek?
— Zastawiłem go.
— To nic, będzie czas pójść po niego, chcę go mieć.
Bradley zaśmiał się.
— Mówię panu, że chcę go mieć — krzyknął Riderhood.
— I co jeszcze? — spytał zimno Bradley.
— Chcę mieć wszystko, — ryknął ślusarz — pieniądze i resztę.
Bradley nic na to nie odrzekł, tylko spojrzał mu wprost w oczy, co zmieszało jego przeciwnika, ale i rozwściekliło go jeszcze bardziej.
— Nie patrz pan tak na mnie, bo rozwalę panu łeb — wrzasnął grubiańsko Riderhood.
— Mów dalej, — odparł szeptem prawie Bradley, zwilżając sobie wargi.
— Nie bój się pan, powiem! pewnie że powiem. Niema strachu, żebym co przemilczał. Żeś pan chciał rozetrzeć na miazgę tego tam adwokata, to mi wszystko jedno, ale dlaczego to sprawiłeś sobie pan przyodziewkę, całkiem jak moja, i halsztuk czerwony, taki jak ja nosiłem, dlaczego dźgnąłeś się pan umyślnie nożem, aby mnie krwią pokropić? Myślisz, bratku, żem nie pojął, coś sobie umyślił, chciałeś wszystko na mnie zwalić, skoroby ci policya nadeptała na pięty — i tego nie daruję panu nigdy, panie Headstone. Patrzcie tylko, co za filut, jaka dyabelska chytrość. Myślałeś pan sobie, że twoje ubranie będzie czyste, a moje krwią poplamione. Ho! ho! nie znałeś mnie, panie Headstone. Byłeś pan jeszcze pędrakiem i liter nie znałeś, kiedy ja już robiłem w takich interesach. Mnie chciałeś wziąć na kawał? No! ale ja ci za to zapłacę, wycisnę pana do ostatniej kropelki krwi.
— Nie dobywa się krwi z kamienia — mruknął Bradley.
— Być może! ale za to można wycisnąć trochę grosza z nauczyciela, zwłaszcza tak czcigodnego, jak pan — szydził Riderhood — i nie puszczę pana, dopóki nie oddasz mi wszystkiego, co masz, do ostatniej nitki.
— Nie puścisz mnie?
— Tak, od dzisiejszego wieczora rzucam moją śluzę i chodzić będę za panem, jak cień, dopóki pana nie oskubię do żywego mięsa.
Bradley oparł łokcie na kolanach i siedział czas jakiś milcząc, potem wydobył z kieszeni portfel z pieniędzmi i położył go na stole.
— Weź to — rzekł — to wszystko, co zdołałem dotąd odłożyć, i niech się to skończy.
— O nie! — zaprzeczył Riderhood — musisz mi pan dać więcej, a jeśli pan nie masz, to możesz pan pożyczyć od przyjaciół.
— Nie mam przyjaciół.
— Co to, to nie. — Masz pan przyjaciółeczkę, tę małą miss, co uczy dzieci w sąsiedniej szkole. Ta panna musi coś mieć w kasie oszczędności, a z oczu jej patrzy, że gotowa panu oddać wszystko, co ma do ostatniej koszuli. Idź pan do niej i to najlepiej zaraz jutro, zabezpieczysz pan jej pieniądze i przyniesiesz mi je tutaj.
Bradley siedział sztywno, zacisnąwszy pięści w ten sposób, że prawa obejmowała lewą.
— Masz pan pod ręką tę jaskółeczkę, możesz się pan z nią w mig załatwić. Wpadłem do niej przypadkiem, gdym pana szukał. Wzięła mnie na stronę, skorom o pana zapytał, i zaraz do mnie, a co? a jak? czy nie zdarzyło się panu jakie nieszczęście — widać odrazu, że ginie za panem. Zresztą możecie się pobrać, skoro mi wszystko oddacie.
Bradley nie wyrzekł już ani słowa, nie odpowiadał na żadne uwagi swego prześladowcy, siedział ze wzrokiem, wlepionym w ogień, na pozór nieczuły, a tylko twarz jego żłobiła się w coraz to głębsze zmarszczki i przybrała szarą barwę, jakby ją kto przysypał popiołem, oczy straciły blask, jakgdyby dokonywał się w nim nagle proces rozkładowy, który w ciągu kilku godzin miał zrobić z niego starca. Tak zeszła im noc, bo i Riderhood nie kładł się, chcąc mieć oko na swego gościa. Dopiero, gdy świt zaczął szarzeć, Headstone powstał ciężko i skierował się ku drzwiom, nie zwracając żadnej uwagi na swego gospodarza.
— Czekaj pan, przedtem coś przekąsimy — zatrzymał go Riderhood, ale widząc, że Bradley nie zważa na niego, uchwycił kawał chleba i wsunął go za pazuchę, poczem ruszył za swoją ofiarą. Uszli razem kilkaset kroków, ale Bradley zawrócił nagle i ruszył w stronę śluzy. Zatrzymali się chwilę nad rzeką, która właśnie zaczynała krzepnąć. Tu i owdzie widać już było kry, skutkiem czego żegluga ustała, a rzeka robiła wrażenie biało-żóltej pustyni. Bradley wstąpił na kładkę, prowadzącą do śluzy. Drzwi do niej były otwarte, a woda nie zamarznieta tu jeszcze, bulgotała, pieniąc się i opadając nieustannie.
— Gdzie pan idziesz — wołał Riderhood — będziesz pan musiał i tak zawrócić, i po co?
— Cóż to znowu, puść mnie pan!
Bradley zarzucił mu nagle obie ręce, ujmując go w pół ciała i trzymając w żelaznym uścisku.
— Puść mnie pan, bo wezmę się do noża, cóż to za żarty.
Bradley ciągnął go na kładkę, Riderhood opierał się, chcąc się utrzymać na brzegu.
— Nie utopisz mnie i tak — wołał z przekonaniem — raz mnie już z wody wyłowiono, a taki człowiek nie może utonąć.
— Ale ja mogę utonąć — rzekł głucho Bradley.
— Nie chciałeś mnie puścić, teraz ja cię trzymam. No! dalej, skoczymy obaj.
Szarpnął go tak, że Riderhood stał teraz zwrócony plecami do rzeki. Znajdowali się obaj w połowie długości kładki. Jeszcze jeden ruch... Skoro ich później znaleziono zarytych w muł rzeczny pod spienioną falą, Riderhood leżał z rękami opuszczonemi i rozwartymi oczyma, opasany wciąż jeszcze żelaznym uściskiem ramion, które go nie puściły i po zgonie.


ROZDZIAŁ XIV.
Głos społeczeństwa.

Biedny Eugeniusz, tak niegdyś przystojny, wykwintny i zręczny w ruchach, chodził teraz zgięty, o kiju, blady, wyniszczony i wyglądał na własny cień. Podniósł się jednak z łóżka i siły wracały mu stopniowo, a lekarze utrzymywali, że nie będzie bardzo oszpecony.
Pewnego dnia, gdy Liza wyszła z Bellą na miasto, gdyż obie młode pary żyły w wielkiej przyjaźni, odwiedził przyjaciela Mortimer i ucieszył się, widząc go zdrowszym i weselszym.
— Przyszedłeś w samą porę — rzekł do niego Eugeniusz — głowę mam pełną projektów, które muszę wyładować. A przedewszystkiem pomówimy o chwili obecnej. Mój czcigodny rodzic, który jest czarującym światowcem, daleko młodszym odemnie i zdeklarowanym wielbicielem płci pięknej, odwiedził nas w oberży, gdzie leżałem i spędził z nami dwa dni. Mówiąc nawiasem, skarżył się wciąż na niewygody, dla Lizy był bardzo uprzejmy i zauważył nawet, że trzeba zamówić jej portret, co w jego ustach równało się ojcowskiemu błogosławieństwu.
— Widzę, mój drogi, że powracasz naprawdę do zdrowia — rzekł z uśmiechem Mortimer.
— Jest to mój najszczerszy zamiar. Co się tyczy M. C. R., gdy, popłukując sobie usta winem Bordeaux, które kazał sobie podać na mój koszt, zapytał mnie: „jak możesz, drogi synu, pić taką lurę”, to czyn ten równał się łzom ojcowskim, towarzyszącym wymienionemu błogosławieństwu, bo, widzisz, uczucia M. C. R. nie mogą być mierzone zwyczajną miarą.
— Z pewnością — odparł Lightwood.
— To już wszystko, na co się mógł zdobyć mój czcigodny rodzic w kwestyi mego małżeństwa, uświęcając je tem samem przy ołtarzu rodzinnym. Z tej strony więc nie ma już żadnych obaw. Fundusik, który mam na własność w rękach takiej administratorki, jak Liza (wybacz; jestem jeszcze taki osłabiony, że głos mój drży nieco, gdy wymawiam jej imię), wystarcza nam zupełnie. Dzięki jej, bogatszy jestem teraz, niż byłem kiedykolwiek. Skoro zaś nabiorę sił, pojedziemy może do której z kolonii, gdzie spróbuję praktykować jako adwokat...
— Cóż ja tu będę robił bez ciebie, chociaż może postąpiłbyś dobrze, jadąc do Indyi.
— Nie, mój drogi, postąpiłbym bardzo źle — przerwał z niezwykłą żywością Eugeniusz.
— Dlaczego? — spytał ze zdziwieniem Mortimer.
— Myślisz może, że mam jeszcze gorączkę i mówię z podnieceniem. To prawda, że jak mówi Hamlet, „krew szybciej krąży w żyłach moich, gdy o tem myślę”, ale jest to zdrowy zapał. Gdybym odjechał, popełniłbym podłość ze względu na Lizę, bo wyglądałoby to, jakbym się jej wstydził, jakbym uciekał przed ludźmi.
— Są to motywy bardzo szlachetne, ale...
— Co chcesz powiedzieć?
— Czy nie zdaje ci się, że właśnie przez wzgląd na nią nie należy narażać jej na przyjęcie, jakiego może doznać w naszym świecie?
— Och! — zaśmiał się Eugeniusz — we dwóch damy chyba radę naszemu światu. Czy lękasz się lady Tippins?
— Trochę — odparł również śmiejąc się Mortimer — ale w każdym razie możemy stawić jej czoło.
— Z pewnością — potwierdził z zapałem Eugeniusz. — Moja żona jest mi trochę droższa od lady Tippins i jej podobnych. Zostanę też i walczyć będę o nią z odkrytą przyłbicą do ostatka. A gdybym się kiedy zachwiał i chciał jej naprawdę bronić, usuwając ją i ukrywając przed tymi ludźmi, to ty, mój przyjaciel, którego po niej kocham najwięcej na świecie, powiedzieć mi masz, żem zasłużył na to, aby mi ona w twarz plunęła i kopnęła, zamiast ratować mój skrwawiony zewłok zatopiony w rzece.
Mówił te słowa z takiem uniesieniem, że twarz mu zapłonęła i przez chwilę stał się podobny do tego, czem był, nim go oszpeciły okaleczenia. Rozmawiali tak o przyszłości, aż do nadejścia Lizy. Wszedłszy, młoda pani Wrayburne zauważyła odrazu podniecenie męża i dotykała z niepokojem twarzy jego i rąk.
— Wyprawiłeś mnie na spacer, ale nie powinnam była odchodzić. Widzę, że jesteś cały rozpalony. Co ci się stało?
— Mój Boże! — zaśmiał się po dawnemu Eugeniusz — zdaje mi się, że to myśl o naszem społeczeństwie wprawiła mnie w ten stan.
Powracając do siebie, Mortimer obracał mimowoli w głowie ostatnie słowa przyjaciela. Głos społeczeństwa, „ciekawy jestem, jaki będzie głos społeczeństwa”. Postanowił też pójść niejako na rekonesans, by dowiedzieć się, co powie społeczeństwo o ślubie Eugeniusza. Z tego powodu nie odrzucił najbliższego zaproszenia państwa Weneeringów i udał się do nich na obiad.
Weneeringowie byli i nadal niestrudzeni w wydawaniu obiadów proszonych, mimo, że zapisane już było w księdze przeznaczeń, iż czeka ich w najbliższej przyszłości bankructwo ze skandalem, od którego nie uchroni Weneeringa nawet jego stanowisko członka parlamentu i prawodawcy, dostarczonego państwu przez nieskazitelny okręg Wide-Pocket. Konfident Wielkiej Brytanii, zasilony funduszem nowego kandydata, zaordynować miał nowe nieskazitelne wybory, podczas, gdy pan Weneering schronić się miał do Calais wraz z żoną, na której imię zdążył złożyć tam dość pokaźne oszczędności.
Wszystko to jednak było dopiero kwestyą przyszłości i nikt z gości nie przeczuwał, że państwo Weneering dowiedzą się wkrótce bardzo dokładnie, jaki obrót przybiera życie tych, którzy wydają więcej, niż posiadają. Na razie nikt o tem nie wie, a goście są w komplecie. A więc: lady Tippins, wielki Podsnap z małżonką, ten drogi Twemlow, Brewer i Boots z Bufferem, wreszcie ów przedsiębiorca, zatrudniający pół miliona robotników, prezes, robiący w ciągu tygodnia co najmniej trzy tysiące mil koleją i genialne indywiduum, które zdołało dokonać konwersyi swych dywidend na okrągłą kwotę 375,000 funtów dochodu, bez żadnych szylingów ni pensów. W takiem to gronie znalazł się Lightwood po dłuższej nieobecności. Dostrzegła go natychmiast lady Tippins i przyzywała do siebie dezertera, gestykulując wachlarzem, ale Mortimer udał, że tego nie dostrzega i wolał rozmawiać z Podsnapem o Wielkiej Brytanii. Podsnap mówi zawsze o Wielkiej Brytanii i to takim tonem, jakby był wydelegowanym przez nią żandarmem, trzymającym straż nad resztą globu.
— Tak, panie! — mówił — wiemy dobrze, jakie są pretensye Rosyi, wiemy, do czego zmierza Francya i co knuje Ameryka, ale wiemy także czem jest Anglia i to nam wystarcza.
Przy obiedzie wszakże nie mógł już Mortimer uciec od lady Tippins, naprzeciw której go posadzono.
— Kochany Robinsonie! — wołała do niego przez stół — i cóż tam słychać na twojej wyspie?
— Dziękuję pani — odparł — wyspa moja znajduje się w stanie kwitnącym.
— A dzicy?
— Zaczynają się cywilizować, przynajmniej w chwili, gdym opuszczał Juan-Fernandez pożerali się już nawzajem, co jest przecież najistotniejszym warunkiem cywilizacyi.
— Kacie! — zawołała rozkoszna trzpiotka — nie wystawiaj na próby mej cierpliwości. Mówże mi o tym ślubie, na którym podobno byłeś.
— Czy byłem? — rzekł niedbale Mortimer — być może, żem się tam znajdował.
— Jak była ubrana panna młoda, czy w kostyumie rybaczki?
Na to Mortimer nachmurzył się i nic nie odpowiedział.
— I spodziewam się — trzepała dalej lady Tippins, — że oblubienica przewiozła się sama łódką, wiosłując i sterując, zanim przybiła do lądu, dla wzięcia udziału w ceremonii ślubnej.
— W jakibądź sposób tam przybyła, mogę panią upewnić, że zrobiła to z wdziękiem.
— Z wdziękiem! Czy słyszycie? On chce w nas wmówić, że ten przewoźnik w spódnicy odznacza się wdziękiem. Podtrzymaj mnie, Weneering, bo zemdleję. A więc mówisz pan...
— Nie nie mówię — odmruknął Mortimer, który też umilkł od tej chwili.
— Próżno się wykręcasz — atakowała go dalej sędziwa syrena. — Bardzo to ładnie z twojej strony, że chcesz zasłonić przyjaciela, który się tak zaafiszował; ale to nic nie pomoże, bo powiem ci jasno i bez ogródki, że społeczeństwo nasze ma jedno tylko zdanie i jeden głos w tej śmiesznej aferze. Zaraz się pan przekonasz. Kochana pani Weneering, zechciej postawić wniosek, jak w parlamencie i przedyskutujemy go.
— Ach tak, — potwierdziła z zachwytem pani Weneering, której zresztą nikt nie słuchał — jak w parlamencie.
— Ja będę przewodniczącym — oświadczyła z werwą urocza Tippins. — Słuchajcie panowie i panie. Wniosek jest następujący: Jak ocenić postępek pewnego młodego człowieka, który, będąc doskonale urodzonym, przystojnym i nie pozbawionym zdolności, bierze za żonę przewoźnika w spódnicy, przedzierzgniętego następnie w robotnicę fabryczną?
— Bardzo przepraszam — zaprotestował Mortimer — rzecz się przedstawia trochę inaczej. Czy dobrze postąpił młodzieniec, taki właśnie, jak go opisała lady Tippins, żeniąc się z mężną kobietą, która uratowała mu życie z niezwykłą energią, która, nie mówiąc już o jej piękności, jest cnotliwa i obdarzona wyjątkowemi zaletami i którą przytem kochał on i podziwiał już oddawna, wzajemnie przez nią kochany.
— Nie o to idzie — przerwał Podsnap, którego umysł i kołnierzyk czuły się w równym stopniu urażone roztrząsaniem tak niewłaściwego tematu. — Powiedz pan, czy ta dziewczyna była, czy nie była przewoźniczką?
— Nigdy — zaprzeczył Mortimer — jej ojciec miał czółno, na którem przejeżdżał się niekiedy po rzece, nie przewożąc nikogo.
Oświadczenie to wywarło pewne wrażenie, trzy tampony pokiwały znacząco głowami.
— Panie Lightwood — spytał wtedy pan Podsnap, któremu włosy najeżyły się jak szczotka, skutkiem oburzenia — czy ta osoba była dziewczyną fabryczną?
Nigdy! — odparł Mortimer — zatrudniona była tylko w pewnej instytucyi przemysłowej, zdaje mi się, w papierni, gdzie ją wysoko ceniono.
— W takim razie — orzekł Podsnap, robiąc ręką swój zmiatający gest — oświadczam, że to małżeństwo razi mnie w najwyższym stopniu, proszę nie mówić o niem w mojej obecności.
— Ciekawy jestem, czy to ty przedstawiasz głos społeczeństwa — zapytywał siebie w duchu Mortimer, szczerze ubawiony tem wystąpieniem.
— Słuchajcie — wołała lady Tippins — teraz wygłoszą swe opinie inni członkowie parlamentu. Kolej na panią, pani Podsnap.
Pani Podsnap oświadczyła, że młody człowiek, należący do towarzystwa, nie może żenić się inaczej, jak z osobą z towarzystwa, któraby umiała obracać się w świecie z tą elegancyą i swobodą, jaką nadaje towarzystwo. Tu dama ta dała do zrozumienia, że ideałem wszystkich dżentlmenów powinno być połączenie się z kobietą o ile możności do niej podobną.
Dalej zabrał głos przedsiębiorca, zatrudniający pół miliona robotników. Potentat ten twierdził, że młody człowiek, o którym mowa, powinien był wyznaczyć dziewczynie rentę i kupić jej nowe czółno. Bo, widzicie państwo, sprawa ta, jak wiele innych, da się zredukować do kwestyi befsztyka i piwa. Dajesz pan dziewczynie czółno i rentę, to znaczy dajesz jej możność kupienia sobie porcyi befsztyka i szklanki porteru. Jedno i drugie działa jak opał w naturze, to jest wytwarza siłę, która zużyta być może na wiosłowanie. Z jednej strony dziewczyna i czółno, z drugiej befsztyk i piwo. Każda kwestya da się do tego sprowadzić.
Czarodziejka Tippins, która usnęła w czasie tego wywodu, zbudziła się nagle i dała głos prezesowi kolejowemu, ujeżdżającemu nieskończoną ilość kilometrów, na co ów dostojny włóczęga oświadczył, że gdyby jemu ocaliła życie dziewczyna, zaliczająca się do wiadomej sfery towarzyskiej, to byłby jej bardzo wdzięczny i wyrobiłby jej posadę przy telegrafie, gdzie kobiety bardzo się nadają, ale nie ożeniłby się z nią nigdy, stanowczo nie.
Zapytany o zdanie właściciel okrągłej renty, bez żadnych pensów i szylingów, odpowiedział sam lapidarnem pytaniem:
— Czy bogata?
— Nie.
— W takim razie, wszystko to głupota i szaleństwo.
Potem dodał jeszcze w charakterze wyjaśnienia, że każda legalna rzecz da się ostatecznie zrobić za pieniądze, ale bez pieniędzy? brr...
— Cóż powie Boots?
— Że nie zrobiłby tego za dwa tysiące funtów.
— A Brewer?
— To samo, co Boots.
Buffer zaś dodał, że znał człowieka, który się ożenił z dziewczyną, służącą w łazienkach, ale uciekł od niej zaraz po ślubie.
Lady Tippins, wyczerpawszy w ten sposób dyskusyę, chciała jeszcze spytać pana i panią Weneering co o tem myślą, gdy nagle oczy jej, okrąży= wszy stół, spotkały się z panem Twemlowem, który siedział z czołem, opartem na rękach.
— Boże jedyny! o mały włos nie zapomniałam o tym drogim Twemlowie. Powiedz pan, proszę, za czem pan głosujesz?
Twemlow podniósł głowę i zaczął:
— Zdaje mi się, że jest to kwestya uczuć danego dżentlmena i niech mi będzie wolno...
— Dżentlmen, który zawarł takie małżeństwo, nie może mieć żadnych uczuć — przerwał mu Podsnap.
— Nie podzielam tego zdania — odrzekł Twemlow, z mniejszą, niż zwykle słodyczą — i jeżeli wdzięczność, szacunek, podziw i miłość najgłębsza, skłoniły owego dżentlmena do poślubienia tej lady...
— Tej lady? — zawołał sarkastycznie Podsnap.
— Panie — rzekł Twemlow, którego mankiety zadrżały — powiedziałeś pan lady, jak ja, bo i jakże nazwałbyś tę damę, gdyby jej mąż był tu obecny.
Kwestya w ten sposób postawiona nie przypadła do smaku panu Podsnap, który też zmiótł ją ruchem ręki i zmilkł.
— Powtarzam! — mówił dalej pan Twemlow podniesionym głosem — że jeśli uczucia, które przed chwilą wymieniłem, skłoniły pana Wrayburne do poślubienia tej młodej osoby, stał się on przez to lepszym jeszcze dżentlmenem, a jego żona szlachetniejszą od wielu lady. Mówiąc to, mam na myśli pojęcie prawdziwego dżentlmena w najlepszem i najwyższem znaczeniu, do jakiego człowiek może dążyć. A że uczucia takiego dżentlmena są mi święte, przykro mi jest, niewymownie przykro, że mogły się one stać przedmiotem dyskusyi, jakby igraszką koła ludzi, zebranych przy stole,
— Chciałbym wiedzieć, czy i dostojny kuzyn pański, lord Snidgeworth, podzielałby pańskie zapatrywania.
— Na to panu nie umiem odpowiedzieć — odparł Twemlow — ale to pewna, że nie pozwoliłbym tak jemu, jak nikomu innemu, narzucać mi swych pojęć o sprawie tak delikatnej i na punkcie której jestem bardzo draźliwy.
Coś lodowato chłodnego, jakby mokry baldachim, zawisło nad towarzystwem.
Nie widziano jeszcze nigdy lady Tippins w tak złym humorze, ani jedzącej z takiem żarłoctwem. Mortimer tylko promieniał i patrzył z wdzięcznością na pana Twemlowa, nie zapytując już siebie, jak wypadnie głos społeczeństwa. Skoro zaś goście zaczęli się rozchodzić, mając już dość towarzystwa swego i państwa Weneeringów, Mortimer odprowadził pana Twemlowa, a, uścisnąwszy mu serdecznie rękę, powracał wesoło do swego mieszkania w gmachu sądowym.

KONIEC.




  1. Dodano przez Wikiźródła
  2. Bar — miejsce w karczmie gdzie znajduje się szynkwas.
  3. Blight: rdza, skaża, plama.
  4. Affidawit — zeznanie na piśmie, złażone pod przysięgą.
  5. Dzień pierwszy maja był w Anglii świętem kominiarzy. W dniu tym odbywały się zabawy ludowe i maskarady.
  6. Kolumna postawiona dla upamiętnienia wielkiego pożaru w Londynie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: anonimowy.