<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Matlakowski
Tytuł Wspomnienia z Zakopanego
Wydawca Księgarnia E. Wendego i S-ki
Data wyd. 1901
Druk Rubieszewski i Wrotnowski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


10 listopada 1892 r.

Wycieczka do Kościelisk. Wyjazd o 91/2 z rana. Siwy mróz na ziemi, tak gęsty, suty, jak siwy kożuch. Cisza nie zakłócona, błękit nieba nie skalany. Gruda haniebna, co chwila który z koni na kolanach. Stary Jarząbek dźwiga wóz, zachęca konie i przemawia: — „E, weredo głupio, cego się nie zapres?“ A tu jakże się koń ma zaprzeć nogami o ziem, kiedy taka gruda, a koniska zmęczone po nocy z Chabówki.
Przy wjeździe na górę, około potoku, idącego z Małej Łąki, wysiadamy, bo konie z trudnością ledwie wóz wyciągną. Padają na kolana, podnoszą się, dygocą na nogach. Cały Hruby Regiel, las, w śniegu; tu zimą słońce nigdy nie dochodzi, tu zima kilka miesięcy bez słońca, tu biało, choć pod całą Gubałówką i w dolinie Zakopańskiej ani śladu śniegu; tam jasno, słonecznie, złotawo, wesoło, tu cień i zima. Na polanie w cieniu szadź gruba, jak futro białego niedźwiedzia. Każda słomka, każde ździebło mirwy (barłog) na ściernisku, każdy badyl, osiadłe kryształami szadzi, tak cudnemi, ostremi, jak igły; stoją pionowo do słomki lub do powierzchni deski, poręczy i t. d., ustawione dwoma szeregami jak zęby w grzebieniu, a słomka stanowi grzbiet; igiełki ostre, błyszczące, gęsto usadzone jak częstokół, a tak świetne jak kryształy chininy, z jakimś jedwabistym odblaskiem. Jeżeli na desce, to stoją szeregi wzdłuż linij słojów, ale tylko ponad ich miękką częścią, twarda warstwa nie posiada igieł. Dłuższe, pozginane badyle wyglądają jak pałąki koszyczków, pogrążone w źródle Sprudlu. Gałązki smreczyny stanowią wspaniałe, białe kity, podobne do kit kwitnącej mimozy; każda igła obsypana bielą i zakończona okrągłą perełką, tak, że całe gałązki wyglądają jak robótki paciorkowe. Z gąszczu młodzieży smrekowej strzelają pióra leciutkie i powiewne, śnieżnej białości, — to oszadziałe modrzewie.
Niemiłe spotkanie: droga wązka, twarda jak z granitu, a wysoka, — trzeba się minąć — i to na samym mostku — z furą wiozącą długiego smreka, powożoną przez chłopca, któremu wypadło jechać pod górę i od brzegu przepaści. Mijając, zjechał z drogi i spadł zadniem kołem; wóz oparł się o przechyloną baryerę. Myśmy przejechali, ale chłopczyna, usiłując wyjechać, znalazł się poza drogą. Tu okazała się zgodność, uczynność górali powożących i wzajemna wyrozumiałość. Nie usłyszysz tu słowa przekleństwa, pomstowania; trudna pomoc, ale konieczna, bo inaczej chłopczyna sam zostanie, a tu ani kolika, ani siekiery. Nasz woźnica oparł się z całych sił plecami o koniec smreka, a nogami o ziemię, i woła do malca: — „Jedź, hejta, ale po malu, do brzezka, bo i drugie koło zadu zejdzie z drogi“. Ale tu bieda: konie i przodek na samym moście, zaprzeć się kopytami o okrąglaki nie mogą. Wreszcie pociągnęły i wyrwały z taką siłą, że jak koło „durknęło“ w poręcz, to i poręcz wywaliło.
W dolinie Kościeliskiej grobowe milczenie; jedna strona w mroku, czarna, ponura: wycinki białe od zasp śniegowych, upstrzone pieńkami rąbaniska polany siwe, — druga połać w słońcu. Cicho, głusza, tylko potok kryształowy pędzi z szumem po zielonkowatych żabicach. W każdym zaułku i zakręcie doliny mrok i grób, — tylko szczerbami leją się rzeki światła, lub smugi jasności, jak przez szerokie okna kościelne, a przez tę przezroczystą jasność przezierają smutniejsze jeszcze w mroku, dalekie lasy. Koło schroniska, przy ścianie, w słońcu — gorąco, upał, choć z drugiej strony, w cieniu, oszadziały mech i trawa aż chrupią, a rydze jak skamieniałe pukają pod nogami. Naokół stoi czarny las, martwy i głuchy. Upływają chwile i chwile czasu; dolatuje króciutkie, srebrne dzwonienie regula niewidzialnego w gąszczu, lub kwilenie sikorki — i znowu milczenie i cisza. Tylko potok, jakby broniąc się od śmierci, od zamarznięcia, pędzi i rwie po zielonych kamieniach, aż grzywy śnieżnej piany skaczą do góry. Licho tleje naniecona watra, niebieski dym kłębi się przy ziemi. Naraz słychać krótkie i smutne: „zgrzyp, zgrzyp!“ Zrywa się kordusek, i jak strzała ponad wodą sznurkuje w górę. W słońcu, ku światłu, śnieżna pierś jego błyszczy jak najlepszy marmur. Przysiadł na kamieniu, odważnie bucha w wodę, zagrąża się, niknie wśród fal i kamieni, to znowu się wynurza i bieli przedziwnie, chlapie się i pluszcze z lubością, to w dyrdy bieży przy brzegu, przeskakuje kamienie, wyłazi na wyższe i znowu chlupie do wody! Kiedy się ma rzucić, to stula ogonek ku brzuchowi, a dziób zniża, i z odwagą daje nura w lodowatą wodę, wynurza się, trzpiota dziobem, pluska ogonem, aż krople pryskają w słońcu, jak grube, wielkie brylanty. To znosi go woda, leci przez grzywy fal i kaskady, ginie w załamkach, to znowu niedaleko zabieli świetlna, biała pierś jego. I nie ujrzałbyś go wśród śnieżnych fal i kaskad, wystających kamieni, odmętów, cichych płani i wirów, załamków szyby wodnej, gdyby nie bieluchna pierś tego przysadzistego, spłaszczonego ptaszka, co rzeźwi się i kąpie śród najtęższego mrozu, stanowiąc jedyny objaw życia w tem zimowem pustkowiu. A góral dodaje: „O, to mądry ptak, a jak go más złapić, to wnet furknie do dziury...“






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Matlakowski.