<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Matlakowski
Tytuł Wspomnienia z Zakopanego
Wydawca Księgarnia E. Wendego i S-ki
Data wyd. 1901
Druk Rubieszewski i Wrotnowski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


9 listopada 1892 r.

Wstaje cudowny dzień. Tryskają snopy światła na Gubałówkę; cała wieś jeszcze w cieniu, siwieją strzechy, siwe są pola, oszadziałe drzewa, ośroniałe mosty. Ale słonko chyżo pomyka w górę, a szadzielina znika, jak masło w ogniu, roztapia się w rzęsistą rosę. Wszystko jakby zlane, błyszczy, lśni się blaskami światła. Tylko w cieniach, za każdą chałupą, za każdem drzewem pozostaje, jak fotograficzna klisza, siwy cień szadzieliny; a tu chrupi pod nogami warstewka zmarzłej ziemi, a najeżone zeschłe badylki, ściebła, ścierniska, listeczki koniczyny, szczypiorki i piórka traw tworzą wzorzysty, siwy kobierzec, rzekłbyś siwy kożuch, kędzierzawy, krótkorunny na mazurskiej czapie. I pomimo mrozu poznasz, co latem gdzie rosło; ten drobny a suty i gęsty kożuszek, to niedawno skoszona młaka, której ździebełka traw jeszcze nie zdążyły odrość; ten skrawek gruborunny, kwiecisty, to zamarzła, rzęsista koniczyna; ta nierówna, z małem runem płacheć — to grulisko. Te lechy podłużne — to kapuścisko, a każda lecha podobna do maglownicy, porznięta w grządki, których jeden bok czerni się czarnością borowiny, a drugi w cieniu jest srebrzysty od siwego zamrozu; a na grzędach siedzą głęby buławowate, cienkie w odziemcach, grube u góry. Te pałygi, to jedyne roślinne rzeczy, których góral nie zebrał z pola — on, co wydrapuje mech z młaczyska na barłóg dla statku.
Idę wsią. Na gościńcu leżą naprzemian szeregiem pasy niebieskawo-siwe i ciemne błotniste, odpowiednio jak stoją chałupy, lub ich niema. Na jednej połaci siwieją z niebieskim odblaskiem dachy, na drugiej nasiąkłe wilgocią gonty czernią się jak smoła, połyskując w słońcu. Na potoku most siwy, a ubocz od Pęksowego brzeżku za cmentarzem, aż sino-biała od zamrozu. W wodzie kryształowej, lodowatej, pluszczą się rzeźwe kaczki, pijąc z taką rozkoszą wodę, jakby jej nie zaznały od urodzenia. A potem zbocze Gubałówki i mozolne pięcie się po gliniastem polu w zakosy. Tu ku słonku gorąco, zginęła oszadziałość. Z zaoranych poletek, lub ze skopanych grulisk kurzy się para, jak z rozpalonego trzonu skropionego wodą. Ponad polaną stoi las smrekowy; miło usiąść na mchu na skraju. Ciepło tu i cicho, jakby śród ranka letnią porą — tylko martwo i głucho. Czasem dolatuje srebrne dzwonienie czarnołbistej sikory, odezwie się druga gdzieś z głębi i znowu las zapada w martwotę niezmąconą. Stoją smutne, wyniosłe, stare smreki, strzelają śmigłe ich szare pnie, zwieszają się konary, skryte sutą zielenią gałązek. Ani drgną, ani zaszumią, ani zabujają. Tylko gdzieś koło czuba buja się, uczepiony do liści, malusieńki zwinny ogniczek (Regulus cynicapillus) — koliber tatrzański. Z drobnego gardziołka wyrzuci ton dźwięczący, nad wyraz mocny, donośny, metaliczny, pohuśta się, skwapliwie szukając żeru, i pomyka na inne miejsce, a suto uiglona gałązka, oswobodzona od ciężaru buja się — i to jest jedyny ruch u góry. Na granicy lasu stoi rąbek młodzieży zielonej, krzepkiej, gęstej jak bukszpan na skraju klombu, zdrowej, ze sztywnymi jak z drutu pędami. Młode smreczki rosną jak rosada, jak byle, jak trawa tak zwarte, pomiędzy korzeniami starych drzew, wkraczają na zorane pola, krzewią się w starych, dziuplastych pniach, głuszą wszystko i siebie. Tylko gdzie mech okrył ziemię — przyjąć się nie mogły. Ciepło, jasno i cicho. Nie słychać ani szczeku psów ze wsi, ani kraku wron z lasu. Niema ksyku świerszczy i koników, niema bęku pszczół, buczenia bąków i muszek, muzyki komarów. Jedyny żywy owad: trusia-matusia; lśnią się w słońcu jej cynobrowe pokrywy, upstrzone siedmiu czarnemi kropkami; miło jej po mrozie nocnym. Rączo porusza wąsikami i wartko pyrga po suchej gałązce. Tuż czerwieni się druga, trzecia, dziesiąta — istny sejmik. Gorąco tu na skraju lasu — lecz tuż w zaułku na polance, siwy mech od szronu chrzęści pod nogami, a młode smrecuszki, okryte rosą rzęsistą, migocą jak brylanty i ametysty.
Ach, las — obraz ludzkiego społeczeństwa! Ta zielona, trawiasta młodzież — to cudne dzieci, te uperlone i wybrylantowane kiście — to główki jasnowłose, lniste i płowe. Te rosłe smreki, w zielonej szacie aż do ziemi, to podrostki krzepkie, jędrne otroki i pacholęta — z gałęźmi strzelającemi ku górze, giętkiemi i mocnemi. Nad niemi wysoczyzna, pnie trędowate od porostów, z ran sączy się srebrna żywica; gałęzie zwieszone od ciężarów zimowych, od śniegów i lodowic; konary obrosłe szaremi brodami — to dorośli ludzie, obarczeni troskami i chorobami — a na dole trupy: stary pień czarny, wydłubany, z odstającą korą, toczony czerwiem; z pod kobierca mchu wynurza się nagi korzeń, ogołocony, bieleje jak trupia piszczel na polu, wymyta przez deszcze. Miejscami wykrot, wyrwana tarcza korzeni z ziemią i kamieniami; to nieszczęście, wypadek, który spotkał biedaka, co stał z brzega, na kraju usypiska — i uległ podmuchowi halnego wiatru.
Przedzieram się wśród gąszczu smreczyny: kapią krople z gałęzi, strząsają się perły z igieł. Wtem jar głęboki, bezdenny. Mrok, mróz, martwota w gąszczu, porastającym oba boki. Nie widać nic, tylko słychać plusk wody gdzieś z głębi, i chłód piwniczny ogarnia i wciska się do piersi. Brzegiem zarosłej przepaści spuszczam się do wsi. Ot, i już wyszedłem z lasu, znowu na słońce, i ciepło, i jasność. I wciąż idę krawędzią jaru, zarosłego gąszczem. Rzednieje smreczyna, mieszają się nagie teraz liściaste drzewa; im niżej, tem ich więcej, w końcu już smrek, jak czarna kita, samotnie tkwi wśród gąszczu bezlistnych gałęzi. Stoją z brzegu ścisłe, gładkie jak stal, powypuklane jak mięśnie przez skórę na nodze posągu Anioła, czyste, bez centki porostu, pnie jaworów kępami; każdy starszy otoczon drużyną młodzieży śmigłej, gładkiej, stalowokorej. Jako podszywka rozłożyły się gęste krze leszczyny, środkiem krzywe, stare, dookoła proste, śmigłe pręty młodzieży, a pod każdym krzakiem usłanie z opadłych liści, lśniących od wilgoci. Kupa rumowisk, kamieni, łupanic, obrosłych dziką różą i badylami malin. Czerwienią się owoce róży, na pół przezroczyste, źrałe, przemarzłe, inne pomarszczone. Przez gąszcz gałęzi nagich przegląda czerwono-ochrowa, ognista korona buku, który nie daje się śmierci i trzyma swoją letnią szatę. Oto perć — chodnik w głąb jaru i gęstwiny: ścieżka z rozmazanej ślizkiej gliny, aż kląska pod nogami. Chłód mogilny i mrok, zamiast ciepła i jasności; tylko czerwienią się, przebijające przez chrust gałęzi, ochrowe korony buczyny. Im niżej, tem wilgotniej i zimniej. Ziemia zasypana czarnemi liśćmi olszyny, która tu wszechwładnie zajęła miejsce innych drzew. A plaży jej: pnie gładkie, mięsiste, jak naprężona łyda. Ze smutnym piskiem obsiada czuby olch rodzina czyżyków, buja się na gałązkach i wydziobuje nasionka.
Nakoniec dno wąwozu: po skrzyżalach nagiego łupku pluska się żyła wody, szemrze po okruchach i srebrną wstążką spada na skały; wokół świecą się mokre kamienie, sączą pnie z wilgoci, lśnią liście; tu znowu mrok, chłód, wilgoć. Po naturalnej kładce z przewalonych pni przechodzi ścieżka na drugi bok jaru i pnie się pod górę po drugiem zboczu, zarosłem olszyną i jaworem. Mozolne wejście: nogi ślizgają się jak u garncarza, rozrabiającego glinę. Widać na dnie przeglądające zwierciadło spokojnej wody — to mała płania, jeziorko utworzone skutkiem naturalnego jazu, powstałego ze zwalonych pni, zniesionych łupanic skały, korzeni i liści. Woda z szelestem przesącza się przez zastawę; kiełzko coraz bardziej, bo ścieżka rozdeptana. Wreszcie znowu polana, słońce i jasność, tylko że my w cieniu skraju leśnego. Z oraniska zrywa się rdzawo-czerwony jarząbek i umyka w poblizki las smrekowy.
Stąd widać świat daleki. Rzeczka obrośnięta olszyną w dole, za nią wieś z rozrzuconymi domkami, których szczyty żółcą się w słońcu, a dachy czernieją nasiąkłe wilgocią. Ciągnie się droga wysadzona bezlistnymi jesionami, zagrody tulą się wśród gajów. „Pęksów brzyzek“ — cmentarz, obwiedziony szeregiem modrzewi żółtych, rudych jak lisie ogony — dalej pola, za niemi granatowe regle, w przejrzystej mgle, w blasku niewyraźne. Gdzieś wzbija się niebieski dym z lasu — może palą węgle. A wyżej ośnieżone turnie, poszarpane, pożyłowane, czarno-zębiastym grzebieniem blado odrzynają się od nieba, bo wszystko jasne, prześwietlone, skąpane w blasku i zatopione w mglistem powietrzu. Tylko Poronina nie widać, bo kotlinę jego zajęła mleczna, gęsta jak obłok mgła, stojąca tam od nocy. Schodzimy coraz niżej chłodnym, cienistym brzegiem jaru, a w nim grupa smreków i kilka jodeł — co za różnica: jedlina strzela w niebo sztywnemi, mocnemi i prostemi kitami, a każda kita jakby osrebrzona po brzegu, siwawa, sperlona, jak ręka włożona w kryształową wodę, okryta srebrnymi pęcherzykami powietrza. Smrekowe gałęzie zwisłe, zielone, giętkie, bez jasnego nimbu. Pod lasem jakaś szopa, szałas leśny — bale czerwone jak krew, jak rdza od przypalania drzewa promieńmi skwarów letnich. Znowu kawał pola, a za niem gazdostwo: obora okolona w prostokąt śmigłymi jesionami, okrzesanymi aż do czuba z gałęzi. W szeregu ich daleko odbijają brzosty, bo zachowały żółte liście. Ku chałupie tuli się sadek z grusz i jabłoni — jeszcze część zczerniałych liści trzyma się gałęzi, reszta zgniła zaścieła murawę. Wystawione ku słońcu ule stoją rzędem, a u każdego oka roją się gromadki pszczół, niemrawych, skostniałych od zimna w cieniu. Za ulami stoi czarna, cyprysowa piramida limb sadzonych. Niżej zagrody już wydeptany chodnik, ciągle brzegiem lasu, ciągle między polem i lasem, a przy chodniku naprzemian chropawe pnie modrzewi, gładkie obrączkowate pnie skoruszyny, stalowe, mięsiste jaworów i jesionów, i jeden jedyny biały pień brzozy, która jeszcze okryta zżółkłym, drobniutkim liściem, odrzyna się na niebie jak nikłe drzewka na krajobrazach Rafaela. Spuszczamy się niżej i niżej, i wchodzimy za percią w jar znowu, w chłód i wilgoć. Tu sama olszyna i osiki. Słychać odgłosy siekiery. Na dnie jaru, u jego wylotu na równinę, młody, rześki chłop obrębuje konary z powalonych olch, rosłych, wspaniałych, świeżo ściętych. Popadały przez potoczek, w poprzek, jak mosty — „Żal drzewa“ — mówię gaździe. „Uchylá się to — odpowiada — bo ciężkie a stoi na zbocu, i jak się zwali, to zwozi ziem dołu; i jedzie cały usyp — widzicie, panie, z baryłami. Żeby gęsto rosło, toby się oparło wichrowi, ale to — dziwaś-ka. A inne, choć z wirchu zdrowe, śródzi zgnite. My ta nasadzili jaworków, brzostów, smreków — poźryjcie, panie — to im się olszynę uchylá, coby rosły“. A na to wyszła gaździna z dziewczynką, śmiałą i rozgarniętą, choć trzyletnią. Pasemka włosków jak lnu, nikłe i powiewne ponad czółkiem, a warkoczyki, jak mysie ogonki, związane nad karczkiem. Nóżki, obute w kierbeczki, lgną w rozmazanej glinie przed chałupą. — „A ty co masz?“ — pytam, widząc, że ma małą laleczkę porcelanową, podarunek letnich gości. — „A to lalusia taká, widzicie; óna mnie telo, co wám wás chłopák; tak, wej, tak“. — Głucho rozlega się w jarze łoskot siekiery; gaździna młoda i wygadana — opowiada o prawowaniu się o drogę z sąsiadem, o mostku, co zrobią, ale go zaprą, bo inni nie chcieli należeć do składki — i zwłóczy chrust olszowy na kupy.
Słońce minęło szczerbę w Giewoncie, przeszło ponad wypuszczoną, gładką, lśniącą od śreni głowicę Czerwonego Wirchu. Lecz z owej mgły, co przenocowała w Poroninie, odłączają się smugi, wloką się nad potokiem, pełzną po stoku góry i rozciągają po polu. Śród białego dnia, o 2-ej godzinie, robi się chłodno, przejmująco. Słońce błyszczy jeszcze, lecz blado, z po za żółtawego welonu. Chwilami mgła opada, światło zwycięża, lecz coraz częściej mgła pokonywa. Wreszcie przewzięła Feba. Na ciemnem tle, pod światło widać, że padają jak kropelki, lecz nie płynu, ale rodzaj śniegu, jak kryształki, tak drobne, że tylko z pyłkami kurzu, widzialnemi w słońcu, porównać je można. Są to pyłeczki tak subtelne, jak pyłek kwiatowy owoców.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Matlakowski.