<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Matlakowski
Tytuł Wspomnienia z Zakopanego
Wydawca Księgarnia E. Wendego i S-ki
Data wyd. 1901
Druk Rubieszewski i Wrotnowski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


20 września 1892 r.

Cudny słoneczny ranek, pierwszy silny mróz, który jednak wnet stajał, skoro tylko słońce trysnęło z poza Koszystej. Milcząco stoją letnie domy pod lasem; pusto tu i głucho; odpłynęła ludzka fala, zabito drzwi i okna. Na owsisku, w cieniu pod samym lasem, niepłoszone żerują zięby, zrywają się i zmykają w gąszcz czarny, tajemniczo wyglądający pod światło. Na opustoszałym domu głucho śpiewa ślinogorz, jakby to była wiosna. Na polanie martwo, cicho, zamilkły i odleciały skowronki i jerzyki, które niedawno z piskiem przeszywały powietrze, lecz zato las rozbrzmiewa srebrnymi, najcudniejszymi głosikami, cienkimi i wysokimi, jakie tylko skrzypce na najcieńszej strunie wziąć mogą. W lesie chłodno: smutne smreki stoją jak wycięte z blachy, oblane sutą okiścią, siwawe na czubach; straszna rosa — już nie krople, lecz strugi wody spływają po listeczkach czernic i borówek, które błyszczą jak polakierowane. Na subtelnych piórkach mchów, na igłach smreczyny perlą się grube krople; słychać kapanie wody po gąszczu smrekowym. Gdzie rozstępują się zwarte szeregi, w powietrzu bujają nitki pajęczyny, nanizane najsubtelniejszemi perełkami rosy, i rysują w słońcu tęczowemi barwami, a choć niema wiatru, naginają się, giną w cieniu i znowu powracają w słońce, mienią się barwami szafirów, szmaragdów i złota. Gdzie rozwierają się i rzednieją stare drzewa — młode smrecuszki, jak trawa, zielenią się, jak żytnia ruń, i perlą oblane siwawą rosą. Tylko pod grubszemi drzewami leży suche igliwie i bielą się uschłe, obłupione z kory korzenie wyciętych drzew. Oczy mimowoli pomykają po ziemi za zielonymi mchami, tą cudną zielenią: jedne jakąś rucianą, oliwkową, inne złotawą lub bronzową, za tą pluszową miękkością, z której widać muchara żółty lub bronzowy kapelusz albo czerwono-krwiste, wiśniowe rondo syrowiadki, zielonkawy gołąbek. Siada się na suchem igliwiu. Zbliżają się srebne głosiki, coraz wyraźniejsze i mocniejsze. Niedaleko, nad zieloną runią stoi napoły obeschły, obarem dotknięty świerk, z nagim czubem; na rzadkich, poobłamywanych gałęziach zwieszają się patryarsze brody porostów. Naraz na szarej korze pnia widać ptaszka; szary on, siemieniaty, nakrapiany, przypięty do pnia jak przybity; wypełzł na słoneczną stronę: cały pstry, zygzakowaty; rozczapierza skrzydełka, opiera się ogonkiem i czołga ku górze; i znowu schował się w cienistą stronę za pień, podskokami posunął się wyżej — i znowu w słońcu; zatrzymuje się, kuje zapalczywie dziobem, przypnie się tem mocniej ogonkiem i łapkami, a odsadzi karkiem i łebkiem, to znowu przylgnie ciałem do kory. Przyleciał drugi pełzacz (Corthia familia), skłóciły się oba i w las śmignęły.
Przygrzewa słoneczko, pachnie świeżością leśną, ową nieopisaną wonią butwielizny wiosennej, mchu, przyprażonego, rosy ulatującej w powietrze, żywicy i grzybów. Na zielonej runi trawiastej smreczyny, na złotawym mchu, rysuje się żyłkowanie cieniów gałęzi. Las napełnia się srebrnym, przedłużanym i skracanym śpiewem; naraz, spostrzegła kogoś i zerwała się sikorka czubatka. Ech, miłyż to ptaszek, najśmieszniejsze stworzenie, z czarną okóweczką na szyjce, czarnym trójkącikiem na podgardlu i tym przezabawnym czubkiem; zwinne to, zręczne, zapalczywe, namiętne: oto uczepiła się jakiegoś sucharza, kuje dzióbkiem, szarpie gąsienicę, pofurkuje skrzydełkami, skacze, połyka, a jednocześnie ma czas nastawiać czubek i odzywać się najsrebrniejszym głosikiem. Swojem przenikliwem, czarnem ślepkiem przeszukuje wszystkie gałązki, zagląda w szczeliny kory, spuszcza się na dół łebkiem, a zaziera pod igły, ogląda suche sęczki i szpera wszędzie. Za pierwszą ukazuje się druga, trzecia, cała gromada; przefurkują z drzewa na drzewo, a las cały rozdźwięczony, rozbrzmiały od ich cudnych, skromnych głosików. Gromady trzyma się kilka czarnołbistych. I to równie śmieszne stworzenie, czupurne, buńczuczne, krótkie, przysadziste, zakończone dużym łebkiem, w słońcu aż się mieni fioletem; uczepi się wiotkiej gałązeczki, obejrzy wszystkie igły najniewygodniej uczepiona, pobuja się i już mignie w słońcu kruczy łebek, zabłysną jak śnieg białe policzki i pomknie w las dalej.
I znowu cicho. Na modrem niebie odrzynają się zygzakowate czuby smreków, wpływa bieluchny jak kędziorek dziecinnych włosów, olśniewająco błyszczący obłoczek. Ciepło. Skądciś, bardzo zdaleka, dolatuje urywany szczek psa. Niewidzialna zięba „na deszcz“ brzęczy. Znika rosa z mchu, tylko w gęstwi lśni się jeszcze. Upływają godziny, zapomina się o realnem życiu — gdyby nie szczek psa, nie donośne pianie koguta, zatraciłoby się pamięć świata ludzkiego. Błękit nieba, zieleń runi smrekowej, zapach mchu i dzwonienie ptasząt, ogarnia duszę niepodzielnie. A słońce coraz silniej przygrzewa — i pije rosy z lasu.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Matlakowski.