Wspomnienia z Zakopanego/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Matlakowski
Tytuł Wspomnienia z Zakopanego
Wydawca Księgarnia E. Wendego i S-ki
Data wyd. 1901
Druk Rubieszewski i Wrotnowski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


Władysław Matlakowski



Wspomnienia
z
Zakopanego


WARSZAWA
Skład główny w Księgarni E. Wendego i S-ki
Krakowskie-Przedmieście № 9
1901



Druk Rubieszewskiego i Wrotnowskiego w Warszawie.



Дозволено Цензурою.
Варшава, 18 Апрѣля 1900 г.






20 września 1892 r.

Cudny słoneczny ranek, pierwszy silny mróz, który jednak wnet stajał, skoro tylko słońce trysnęło z poza Koszystej. Milcząco stoją letnie domy pod lasem; pusto tu i głucho; odpłynęła ludzka fala, zabito drzwi i okna. Na owsisku, w cieniu pod samym lasem, niepłoszone żerują zięby, zrywają się i zmykają w gąszcz czarny, tajemniczo wyglądający pod światło. Na opustoszałym domu głucho śpiewa ślinogorz, jakby to była wiosna. Na polanie martwo, cicho, zamilkły i odleciały skowronki i jerzyki, które niedawno z piskiem przeszywały powietrze, lecz zato las rozbrzmiewa srebrnymi, najcudniejszymi głosikami, cienkimi i wysokimi, jakie tylko skrzypce na najcieńszej strunie wziąć mogą. W lesie chłodno: smutne smreki stoją jak wycięte z blachy, oblane sutą okiścią, siwawe na czubach; straszna rosa — już nie krople, lecz strugi wody spływają po listeczkach czernic i borówek, które błyszczą jak polakierowane. Na subtelnych piórkach mchów, na igłach smreczyny perlą się grube krople; słychać kapanie wody po gąszczu smrekowym. Gdzie rozstępują się zwarte szeregi, w powietrzu bujają nitki pajęczyny, nanizane najsubtelniejszemi perełkami rosy, i rysują w słońcu tęczowemi barwami, a choć niema wiatru, naginają się, giną w cieniu i znowu powracają w słońce, mienią się barwami szafirów, szmaragdów i złota. Gdzie rozwierają się i rzednieją stare drzewa — młode smrecuszki, jak trawa, zielenią się, jak żytnia ruń, i perlą oblane siwawą rosą. Tylko pod grubszemi drzewami leży suche igliwie i bielą się uschłe, obłupione z kory korzenie wyciętych drzew. Oczy mimowoli pomykają po ziemi za zielonymi mchami, tą cudną zielenią: jedne jakąś rucianą, oliwkową, inne złotawą lub bronzową, za tą pluszową miękkością, z której widać muchara żółty lub bronzowy kapelusz albo czerwono-krwiste, wiśniowe rondo syrowiadki, zielonkawy gołąbek. Siada się na suchem igliwiu. Zbliżają się srebne głosiki, coraz wyraźniejsze i mocniejsze. Niedaleko, nad zieloną runią stoi napoły obeschły, obarem dotknięty świerk, z nagim czubem; na rzadkich, poobłamywanych gałęziach zwieszają się patryarsze brody porostów. Naraz na szarej korze pnia widać ptaszka; szary on, siemieniaty, nakrapiany, przypięty do pnia jak przybity; wypełzł na słoneczną stronę: cały pstry, zygzakowaty; rozczapierza skrzydełka, opiera się ogonkiem i czołga ku górze; i znowu schował się w cienistą stronę za pień, podskokami posunął się wyżej — i znowu w słońcu; zatrzymuje się, kuje zapalczywie dziobem, przypnie się tem mocniej ogonkiem i łapkami, a odsadzi karkiem i łebkiem, to znowu przylgnie ciałem do kory. Przyleciał drugi pełzacz (Corthia familia), skłóciły się oba i w las śmignęły.
Przygrzewa słoneczko, pachnie świeżością leśną, ową nieopisaną wonią butwielizny wiosennej, mchu, przyprażonego, rosy ulatującej w powietrze, żywicy i grzybów. Na zielonej runi trawiastej smreczyny, na złotawym mchu, rysuje się żyłkowanie cieniów gałęzi. Las napełnia się srebrnym, przedłużanym i skracanym śpiewem; naraz, spostrzegła kogoś i zerwała się sikorka czubatka. Ech, miłyż to ptaszek, najśmieszniejsze stworzenie, z czarną okóweczką na szyjce, czarnym trójkącikiem na podgardlu i tym przezabawnym czubkiem; zwinne to, zręczne, zapalczywe, namiętne: oto uczepiła się jakiegoś sucharza, kuje dzióbkiem, szarpie gąsienicę, pofurkuje skrzydełkami, skacze, połyka, a jednocześnie ma czas nastawiać czubek i odzywać się najsrebrniejszym głosikiem. Swojem przenikliwem, czarnem ślepkiem przeszukuje wszystkie gałązki, zagląda w szczeliny kory, spuszcza się na dół łebkiem, a zaziera pod igły, ogląda suche sęczki i szpera wszędzie. Za pierwszą ukazuje się druga, trzecia, cała gromada; przefurkują z drzewa na drzewo, a las cały rozdźwięczony, rozbrzmiały od ich cudnych, skromnych głosików. Gromady trzyma się kilka czarnołbistych. I to równie śmieszne stworzenie, czupurne, buńczuczne, krótkie, przysadziste, zakończone dużym łebkiem, w słońcu aż się mieni fioletem; uczepi się wiotkiej gałązeczki, obejrzy wszystkie igły najniewygodniej uczepiona, pobuja się i już mignie w słońcu kruczy łebek, zabłysną jak śnieg białe policzki i pomknie w las dalej.
I znowu cicho. Na modrem niebie odrzynają się zygzakowate czuby smreków, wpływa bieluchny jak kędziorek dziecinnych włosów, olśniewająco błyszczący obłoczek. Ciepło. Skądciś, bardzo zdaleka, dolatuje urywany szczek psa. Niewidzialna zięba „na deszcz“ brzęczy. Znika rosa z mchu, tylko w gęstwi lśni się jeszcze. Upływają godziny, zapomina się o realnem życiu — gdyby nie szczek psa, nie donośne pianie koguta, zatraciłoby się pamięć świata ludzkiego. Błękit nieba, zieleń runi smrekowej, zapach mchu i dzwonienie ptasząt, ogarnia duszę niepodzielnie. A słońce coraz silniej przygrzewa — i pije rosy z lasu.





9 listopada 1892 r.

Wstaje cudowny dzień. Tryskają snopy światła na Gubałówkę; cała wieś jeszcze w cieniu, siwieją strzechy, siwe są pola, oszadziałe drzewa, ośroniałe mosty. Ale słonko chyżo pomyka w górę, a szadzielina znika, jak masło w ogniu, roztapia się w rzęsistą rosę. Wszystko jakby zlane, błyszczy, lśni się blaskami światła. Tylko w cieniach, za każdą chałupą, za każdem drzewem pozostaje, jak fotograficzna klisza, siwy cień szadzieliny; a tu chrupi pod nogami warstewka zmarzłej ziemi, a najeżone zeschłe badylki, ściebła, ścierniska, listeczki koniczyny, szczypiorki i piórka traw tworzą wzorzysty, siwy kobierzec, rzekłbyś siwy kożuch, kędzierzawy, krótkorunny na mazurskiej czapie. I pomimo mrozu poznasz, co latem gdzie rosło; ten drobny a suty i gęsty kożuszek, to niedawno skoszona młaka, której ździebełka traw jeszcze nie zdążyły odrość; ten skrawek gruborunny, kwiecisty, to zamarzła, rzęsista koniczyna; ta nierówna, z małem runem płacheć — to grulisko. Te lechy podłużne — to kapuścisko, a każda lecha podobna do maglownicy, porznięta w grządki, których jeden bok czerni się czarnością borowiny, a drugi w cieniu jest srebrzysty od siwego zamrozu; a na grzędach siedzą głęby buławowate, cienkie w odziemcach, grube u góry. Te pałygi, to jedyne roślinne rzeczy, których góral nie zebrał z pola — on, co wydrapuje mech z młaczyska na barłóg dla statku.
Idę wsią. Na gościńcu leżą naprzemian szeregiem pasy niebieskawo-siwe i ciemne błotniste, odpowiednio jak stoją chałupy, lub ich niema. Na jednej połaci siwieją z niebieskim odblaskiem dachy, na drugiej nasiąkłe wilgocią gonty czernią się jak smoła, połyskując w słońcu. Na potoku most siwy, a ubocz od Pęksowego brzeżku za cmentarzem, aż sino-biała od zamrozu. W wodzie kryształowej, lodowatej, pluszczą się rzeźwe kaczki, pijąc z taką rozkoszą wodę, jakby jej nie zaznały od urodzenia. A potem zbocze Gubałówki i mozolne pięcie się po gliniastem polu w zakosy. Tu ku słonku gorąco, zginęła oszadziałość. Z zaoranych poletek, lub ze skopanych grulisk kurzy się para, jak z rozpalonego trzonu skropionego wodą. Ponad polaną stoi las smrekowy; miło usiąść na mchu na skraju. Ciepło tu i cicho, jakby śród ranka letnią porą — tylko martwo i głucho. Czasem dolatuje srebrne dzwonienie czarnołbistej sikory, odezwie się druga gdzieś z głębi i znowu las zapada w martwotę niezmąconą. Stoją smutne, wyniosłe, stare smreki, strzelają śmigłe ich szare pnie, zwieszają się konary, skryte sutą zielenią gałązek. Ani drgną, ani zaszumią, ani zabujają. Tylko gdzieś koło czuba buja się, uczepiony do liści, malusieńki zwinny ogniczek (Regulus cynicapillus) — koliber tatrzański. Z drobnego gardziołka wyrzuci ton dźwięczący, nad wyraz mocny, donośny, metaliczny, pohuśta się, skwapliwie szukając żeru, i pomyka na inne miejsce, a suto uiglona gałązka, oswobodzona od ciężaru buja się — i to jest jedyny ruch u góry. Na granicy lasu stoi rąbek młodzieży zielonej, krzepkiej, gęstej jak bukszpan na skraju klombu, zdrowej, ze sztywnymi jak z drutu pędami. Młode smreczki rosną jak rosada, jak byle, jak trawa tak zwarte, pomiędzy korzeniami starych drzew, wkraczają na zorane pola, krzewią się w starych, dziuplastych pniach, głuszą wszystko i siebie. Tylko gdzie mech okrył ziemię — przyjąć się nie mogły. Ciepło, jasno i cicho. Nie słychać ani szczeku psów ze wsi, ani kraku wron z lasu. Niema ksyku świerszczy i koników, niema bęku pszczół, buczenia bąków i muszek, muzyki komarów. Jedyny żywy owad: trusia-matusia; lśnią się w słońcu jej cynobrowe pokrywy, upstrzone siedmiu czarnemi kropkami; miło jej po mrozie nocnym. Rączo porusza wąsikami i wartko pyrga po suchej gałązce. Tuż czerwieni się druga, trzecia, dziesiąta — istny sejmik. Gorąco tu na skraju lasu — lecz tuż w zaułku na polance, siwy mech od szronu chrzęści pod nogami, a młode smrecuszki, okryte rosą rzęsistą, migocą jak brylanty i ametysty.
Ach, las — obraz ludzkiego społeczeństwa! Ta zielona, trawiasta młodzież — to cudne dzieci, te uperlone i wybrylantowane kiście — to główki jasnowłose, lniste i płowe. Te rosłe smreki, w zielonej szacie aż do ziemi, to podrostki krzepkie, jędrne otroki i pacholęta — z gałęźmi strzelającemi ku górze, giętkiemi i mocnemi. Nad niemi wysoczyzna, pnie trędowate od porostów, z ran sączy się srebrna żywica; gałęzie zwieszone od ciężarów zimowych, od śniegów i lodowic; konary obrosłe szaremi brodami — to dorośli ludzie, obarczeni troskami i chorobami — a na dole trupy: stary pień czarny, wydłubany, z odstającą korą, toczony czerwiem; z pod kobierca mchu wynurza się nagi korzeń, ogołocony, bieleje jak trupia piszczel na polu, wymyta przez deszcze. Miejscami wykrot, wyrwana tarcza korzeni z ziemią i kamieniami; to nieszczęście, wypadek, który spotkał biedaka, co stał z brzega, na kraju usypiska — i uległ podmuchowi halnego wiatru.
Przedzieram się wśród gąszczu smreczyny: kapią krople z gałęzi, strząsają się perły z igieł. Wtem jar głęboki, bezdenny. Mrok, mróz, martwota w gąszczu, porastającym oba boki. Nie widać nic, tylko słychać plusk wody gdzieś z głębi, i chłód piwniczny ogarnia i wciska się do piersi. Brzegiem zarosłej przepaści spuszczam się do wsi. Ot, i już wyszedłem z lasu, znowu na słońce, i ciepło, i jasność. I wciąż idę krawędzią jaru, zarosłego gąszczem. Rzednieje smreczyna, mieszają się nagie teraz liściaste drzewa; im niżej, tem ich więcej, w końcu już smrek, jak czarna kita, samotnie tkwi wśród gąszczu bezlistnych gałęzi. Stoją z brzegu ścisłe, gładkie jak stal, powypuklane jak mięśnie przez skórę na nodze posągu Anioła, czyste, bez centki porostu, pnie jaworów kępami; każdy starszy otoczon drużyną młodzieży śmigłej, gładkiej, stalowokorej. Jako podszywka rozłożyły się gęste krze leszczyny, środkiem krzywe, stare, dookoła proste, śmigłe pręty młodzieży, a pod każdym krzakiem usłanie z opadłych liści, lśniących od wilgoci. Kupa rumowisk, kamieni, łupanic, obrosłych dziką różą i badylami malin. Czerwienią się owoce róży, na pół przezroczyste, źrałe, przemarzłe, inne pomarszczone. Przez gąszcz gałęzi nagich przegląda czerwono-ochrowa, ognista korona buku, który nie daje się śmierci i trzyma swoją letnią szatę. Oto perć — chodnik w głąb jaru i gęstwiny: ścieżka z rozmazanej ślizkiej gliny, aż kląska pod nogami. Chłód mogilny i mrok, zamiast ciepła i jasności; tylko czerwienią się, przebijające przez chrust gałęzi, ochrowe korony buczyny. Im niżej, tem wilgotniej i zimniej. Ziemia zasypana czarnemi liśćmi olszyny, która tu wszechwładnie zajęła miejsce innych drzew. A plaży jej: pnie gładkie, mięsiste, jak naprężona łyda. Ze smutnym piskiem obsiada czuby olch rodzina czyżyków, buja się na gałązkach i wydziobuje nasionka.
Nakoniec dno wąwozu: po skrzyżalach nagiego łupku pluska się żyła wody, szemrze po okruchach i srebrną wstążką spada na skały; wokół świecą się mokre kamienie, sączą pnie z wilgoci, lśnią liście; tu znowu mrok, chłód, wilgoć. Po naturalnej kładce z przewalonych pni przechodzi ścieżka na drugi bok jaru i pnie się pod górę po drugiem zboczu, zarosłem olszyną i jaworem. Mozolne wejście: nogi ślizgają się jak u garncarza, rozrabiającego glinę. Widać na dnie przeglądające zwierciadło spokojnej wody — to mała płania, jeziorko utworzone skutkiem naturalnego jazu, powstałego ze zwalonych pni, zniesionych łupanic skały, korzeni i liści. Woda z szelestem przesącza się przez zastawę; kiełzko coraz bardziej, bo ścieżka rozdeptana. Wreszcie znowu polana, słońce i jasność, tylko że my w cieniu skraju leśnego. Z oraniska zrywa się rdzawo-czerwony jarząbek i umyka w poblizki las smrekowy.
Stąd widać świat daleki. Rzeczka obrośnięta olszyną w dole, za nią wieś z rozrzuconymi domkami, których szczyty żółcą się w słońcu, a dachy czernieją nasiąkłe wilgocią. Ciągnie się droga wysadzona bezlistnymi jesionami, zagrody tulą się wśród gajów. „Pęksów brzyzek“ — cmentarz, obwiedziony szeregiem modrzewi żółtych, rudych jak lisie ogony — dalej pola, za niemi granatowe regle, w przejrzystej mgle, w blasku niewyraźne. Gdzieś wzbija się niebieski dym z lasu — może palą węgle. A wyżej ośnieżone turnie, poszarpane, pożyłowane, czarno-zębiastym grzebieniem blado odrzynają się od nieba, bo wszystko jasne, prześwietlone, skąpane w blasku i zatopione w mglistem powietrzu. Tylko Poronina nie widać, bo kotlinę jego zajęła mleczna, gęsta jak obłok mgła, stojąca tam od nocy. Schodzimy coraz niżej chłodnym, cienistym brzegiem jaru, a w nim grupa smreków i kilka jodeł — co za różnica: jedlina strzela w niebo sztywnemi, mocnemi i prostemi kitami, a każda kita jakby osrebrzona po brzegu, siwawa, sperlona, jak ręka włożona w kryształową wodę, okryta srebrnymi pęcherzykami powietrza. Smrekowe gałęzie zwisłe, zielone, giętkie, bez jasnego nimbu. Pod lasem jakaś szopa, szałas leśny — bale czerwone jak krew, jak rdza od przypalania drzewa promieńmi skwarów letnich. Znowu kawał pola, a za niem gazdostwo: obora okolona w prostokąt śmigłymi jesionami, okrzesanymi aż do czuba z gałęzi. W szeregu ich daleko odbijają brzosty, bo zachowały żółte liście. Ku chałupie tuli się sadek z grusz i jabłoni — jeszcze część zczerniałych liści trzyma się gałęzi, reszta zgniła zaścieła murawę. Wystawione ku słońcu ule stoją rzędem, a u każdego oka roją się gromadki pszczół, niemrawych, skostniałych od zimna w cieniu. Za ulami stoi czarna, cyprysowa piramida limb sadzonych. Niżej zagrody już wydeptany chodnik, ciągle brzegiem lasu, ciągle między polem i lasem, a przy chodniku naprzemian chropawe pnie modrzewi, gładkie obrączkowate pnie skoruszyny, stalowe, mięsiste jaworów i jesionów, i jeden jedyny biały pień brzozy, która jeszcze okryta zżółkłym, drobniutkim liściem, odrzyna się na niebie jak nikłe drzewka na krajobrazach Rafaela. Spuszczamy się niżej i niżej, i wchodzimy za percią w jar znowu, w chłód i wilgoć. Tu sama olszyna i osiki. Słychać odgłosy siekiery. Na dnie jaru, u jego wylotu na równinę, młody, rześki chłop obrębuje konary z powalonych olch, rosłych, wspaniałych, świeżo ściętych. Popadały przez potoczek, w poprzek, jak mosty — „Żal drzewa“ — mówię gaździe. „Uchylá się to — odpowiada — bo ciężkie a stoi na zbocu, i jak się zwali, to zwozi ziem dołu; i jedzie cały usyp — widzicie, panie, z baryłami. Żeby gęsto rosło, toby się oparło wichrowi, ale to — dziwaś-ka. A inne, choć z wirchu zdrowe, śródzi zgnite. My ta nasadzili jaworków, brzostów, smreków — poźryjcie, panie — to im się olszynę uchylá, coby rosły“. A na to wyszła gaździna z dziewczynką, śmiałą i rozgarniętą, choć trzyletnią. Pasemka włosków jak lnu, nikłe i powiewne ponad czółkiem, a warkoczyki, jak mysie ogonki, związane nad karczkiem. Nóżki, obute w kierbeczki, lgną w rozmazanej glinie przed chałupą. — „A ty co masz?“ — pytam, widząc, że ma małą laleczkę porcelanową, podarunek letnich gości. — „A to lalusia taká, widzicie; óna mnie telo, co wám wás chłopák; tak, wej, tak“. — Głucho rozlega się w jarze łoskot siekiery; gaździna młoda i wygadana — opowiada o prawowaniu się o drogę z sąsiadem, o mostku, co zrobią, ale go zaprą, bo inni nie chcieli należeć do składki — i zwłóczy chrust olszowy na kupy.
Słońce minęło szczerbę w Giewoncie, przeszło ponad wypuszczoną, gładką, lśniącą od śreni głowicę Czerwonego Wirchu. Lecz z owej mgły, co przenocowała w Poroninie, odłączają się smugi, wloką się nad potokiem, pełzną po stoku góry i rozciągają po polu. Śród białego dnia, o 2-ej godzinie, robi się chłodno, przejmująco. Słońce błyszczy jeszcze, lecz blado, z po za żółtawego welonu. Chwilami mgła opada, światło zwycięża, lecz coraz częściej mgła pokonywa. Wreszcie przewzięła Feba. Na ciemnem tle, pod światło widać, że padają jak kropelki, lecz nie płynu, ale rodzaj śniegu, jak kryształki, tak drobne, że tylko z pyłkami kurzu, widzialnemi w słońcu, porównać je można. Są to pyłeczki tak subtelne, jak pyłek kwiatowy owoców.





10 listopada 1892 r.

Wycieczka do Kościelisk. Wyjazd o 91/2 z rana. Siwy mróz na ziemi, tak gęsty, suty, jak siwy kożuch. Cisza nie zakłócona, błękit nieba nie skalany. Gruda haniebna, co chwila który z koni na kolanach. Stary Jarząbek dźwiga wóz, zachęca konie i przemawia: — „E, weredo głupio, cego się nie zapres?“ A tu jakże się koń ma zaprzeć nogami o ziem, kiedy taka gruda, a koniska zmęczone po nocy z Chabówki.
Przy wjeździe na górę, około potoku, idącego z Małej Łąki, wysiadamy, bo konie z trudnością ledwie wóz wyciągną. Padają na kolana, podnoszą się, dygocą na nogach. Cały Hruby Regiel, las, w śniegu; tu zimą słońce nigdy nie dochodzi, tu zima kilka miesięcy bez słońca, tu biało, choć pod całą Gubałówką i w dolinie Zakopańskiej ani śladu śniegu; tam jasno, słonecznie, złotawo, wesoło, tu cień i zima. Na polanie w cieniu szadź gruba, jak futro białego niedźwiedzia. Każda słomka, każde ździebło mirwy (barłog) na ściernisku, każdy badyl, osiadłe kryształami szadzi, tak cudnemi, ostremi, jak igły; stoją pionowo do słomki lub do powierzchni deski, poręczy i t. d., ustawione dwoma szeregami jak zęby w grzebieniu, a słomka stanowi grzbiet; igiełki ostre, błyszczące, gęsto usadzone jak częstokół, a tak świetne jak kryształy chininy, z jakimś jedwabistym odblaskiem. Jeżeli na desce, to stoją szeregi wzdłuż linij słojów, ale tylko ponad ich miękką częścią, twarda warstwa nie posiada igieł. Dłuższe, pozginane badyle wyglądają jak pałąki koszyczków, pogrążone w źródle Sprudlu. Gałązki smreczyny stanowią wspaniałe, białe kity, podobne do kit kwitnącej mimozy; każda igła obsypana bielą i zakończona okrągłą perełką, tak, że całe gałązki wyglądają jak robótki paciorkowe. Z gąszczu młodzieży smrekowej strzelają pióra leciutkie i powiewne, śnieżnej białości, — to oszadziałe modrzewie.
Niemiłe spotkanie: droga wązka, twarda jak z granitu, a wysoka, — trzeba się minąć — i to na samym mostku — z furą wiozącą długiego smreka, powożoną przez chłopca, któremu wypadło jechać pod górę i od brzegu przepaści. Mijając, zjechał z drogi i spadł zadniem kołem; wóz oparł się o przechyloną baryerę. Myśmy przejechali, ale chłopczyna, usiłując wyjechać, znalazł się poza drogą. Tu okazała się zgodność, uczynność górali powożących i wzajemna wyrozumiałość. Nie usłyszysz tu słowa przekleństwa, pomstowania; trudna pomoc, ale konieczna, bo inaczej chłopczyna sam zostanie, a tu ani kolika, ani siekiery. Nasz woźnica oparł się z całych sił plecami o koniec smreka, a nogami o ziemię, i woła do malca: — „Jedź, hejta, ale po malu, do brzezka, bo i drugie koło zadu zejdzie z drogi“. Ale tu bieda: konie i przodek na samym moście, zaprzeć się kopytami o okrąglaki nie mogą. Wreszcie pociągnęły i wyrwały z taką siłą, że jak koło „durknęło“ w poręcz, to i poręcz wywaliło.
W dolinie Kościeliskiej grobowe milczenie; jedna strona w mroku, czarna, ponura: wycinki białe od zasp śniegowych, upstrzone pieńkami rąbaniska polany siwe, — druga połać w słońcu. Cicho, głusza, tylko potok kryształowy pędzi z szumem po zielonkowatych żabicach. W każdym zaułku i zakręcie doliny mrok i grób, — tylko szczerbami leją się rzeki światła, lub smugi jasności, jak przez szerokie okna kościelne, a przez tę przezroczystą jasność przezierają smutniejsze jeszcze w mroku, dalekie lasy. Koło schroniska, przy ścianie, w słońcu — gorąco, upał, choć z drugiej strony, w cieniu, oszadziały mech i trawa aż chrupią, a rydze jak skamieniałe pukają pod nogami. Naokół stoi czarny las, martwy i głuchy. Upływają chwile i chwile czasu; dolatuje króciutkie, srebrne dzwonienie regula niewidzialnego w gąszczu, lub kwilenie sikorki — i znowu milczenie i cisza. Tylko potok, jakby broniąc się od śmierci, od zamarznięcia, pędzi i rwie po zielonych kamieniach, aż grzywy śnieżnej piany skaczą do góry. Licho tleje naniecona watra, niebieski dym kłębi się przy ziemi. Naraz słychać krótkie i smutne: „zgrzyp, zgrzyp!“ Zrywa się kordusek, i jak strzała ponad wodą sznurkuje w górę. W słońcu, ku światłu, śnieżna pierś jego błyszczy jak najlepszy marmur. Przysiadł na kamieniu, odważnie bucha w wodę, zagrąża się, niknie wśród fal i kamieni, to znowu się wynurza i bieli przedziwnie, chlapie się i pluszcze z lubością, to w dyrdy bieży przy brzegu, przeskakuje kamienie, wyłazi na wyższe i znowu chlupie do wody! Kiedy się ma rzucić, to stula ogonek ku brzuchowi, a dziób zniża, i z odwagą daje nura w lodowatą wodę, wynurza się, trzpiota dziobem, pluska ogonem, aż krople pryskają w słońcu, jak grube, wielkie brylanty. To znosi go woda, leci przez grzywy fal i kaskady, ginie w załamkach, to znowu niedaleko zabieli świetlna, biała pierś jego. I nie ujrzałbyś go wśród śnieżnych fal i kaskad, wystających kamieni, odmętów, cichych płani i wirów, załamków szyby wodnej, gdyby nie bieluchna pierś tego przysadzistego, spłaszczonego ptaszka, co rzeźwi się i kąpie śród najtęższego mrozu, stanowiąc jedyny objaw życia w tem zimowem pustkowiu. A góral dodaje: „O, to mądry ptak, a jak go más złapić, to wnet furknie do dziury...“





20 listopada.

Po dniu gęstej mgły, mroku, smutku — dzień słońca, jasności, wesela. Świat jak z bajki. Cała dolina, ziemia, strzechy, mosty, słupki, kamienie, drzewa — oszadziałe grubą, mleczną szadzieliną, jak umaczane w śmietanie. I wszystko jaśnieje w światłości słonecznej: osobne kępki drzew, pojedyńcze modrzewki, wyglądają jak zabawki dziecinne. Tylko górne sfery regli, lasy na czubach Gubałówki pozostały czarne, bo tam nie dosięgła warstwa mgły, lub ją strychujące wiatry zgarnęły, zostało jej tyle tylko, ile zmieściło się w nieckowatej dolinie. Stąd śmieszne przeciwieństwo: góry wyglądają tak, jak głowa brunetki do połowy upudrowana. We wsi cisza martwa i głucha, bo to niedziela, cisza taka, że o wiorstę słychać turkot wozu, jadącego po gładkim jak stół gościńcu, że słychać skrzekotanie nudzącej się kury, napół sennej, drzemiącej w ciepłym zakątku na słońcu, cicho tak, że słychać tupot rzeźkiej i giętkiej dziewki, dążącej do kościoła. Zresztą — mogilna cisza. Chaty zawarte, nie słychać płaczu dzieci, ryczenia krów, skrzypu dźwirzy, gwaru ludzi, nie widać ich na drodze. Wieś jak wymarła, wszystko poszło na nabożeństwo. Za to słychać szelest igieł szadzieliny, osypującej się na słońcu z gałęzi, a pod każdym modrzewiem leży z nich biały krąg na ziemi. Zabawna dziś ta szadź: to nie igiełki, lecz najdrobniejsze krupeczki, jak krupki pszenne, jak sól zgrupiała, a każda gałązka, źdźbło, trawka, igła smreka lub modrzewia, niesie grzybek prostopadle ustawionych kryształów, i to tylko z jednej strony, od strony południa. Czuby drzew są najbielsze, najlotniejsze, spodem przebijają ciemne żebra i szkielety konarów i gałęzi.





21 listopada.

Dolina pod kopułą grubej chmury, która brzegami otula wszystkie góry dookoła. Mimo tego nie ciemno wcale, owszem, dość jasno; chwilami jakąś szczerbą przesiąka światło i leje strumień jasności na jakąś polanę, na cząstkę lasu, a w tej jaśni olśniewająco zabłysną sylwetki siwych, mlecznych drzewek oszadziałych — i znowu zachodzą w jednolitą szarość. Czasem zajaśnieje jakiś wąwóz, jakiś stok porosły buczyną, a wtedy tem czarniej odcinają się smrekowe regle. W dolinie szadź, lecz tylko na drzewach i zlekka na rudej, gliniastej ziemi. To też gromady jesionów i jaworów, szlaki olszyny nad potokami, krze osobno stojące, jaśnieją w czerwonawem tle, jak najdelikatniejsze kłęby pajęczyny, odbijając od czarniawego tła smrekowego boru, który ledwie tylko draśnięty szadzią, jak szpakowata głowa bruneta. A na tem wszystkiem uwydatniają się smukłe, subtelne, nikłe, jak koronka, jak pióropusze, modrzewie, z rudawym odcieniem, przebijającym poprzez śnieżną powłokę szczególnej barwy.
Jakąś niewidzialną szczeliną w wązką dolinę górską wciska się światło, oblewa jasnością jedną ścianę wąwozu, a druga rozjaśnia się żółtawym, omdlewającym odblaskiem, jak wnętrzna strona ramienia od oświetlanego boku, lub podbródek marmurowej bogini od jej śnieżnej piersi.





29 listopada.

Dwunasta w południe. Mróz, ale cicho, przecicho w powietrzu. Zdala ode wsi, na brzeżku, można uspozierać po świecie: panuje jedna barwa na ziemi — olśniewająca, niebieskawa białość, pod słońce aż rażąca oczy. Za białem łonem doliny stoją regle zlekka oszadziałe, ciemne, nad nimi szare na żebrach, z białem żyłkowaniem i białymi żlebami — turnie, a nad tem jasność wielka nieba, i skromne, leniwe, nizkie słońce, zdaje się na kilka piędzi tylko przesuwające się nad szczerbiną Giewonta.
Siedzimy pod ścianą odludnej szopy: cisza absolutna, — tu nie dochodzi ani szum potoku, ani odgłosy życia ze wsi, ani furkot skrzydeł ptasich, ani dzwonienie trznadla — cisza — tylko słychać kapanie kropel ze strzechy, przygrzanej przez słońce.
Cisza, białość, jasność i lekki, najlżejszy, jaki jeszcze chwyta oko ludzkie — opar ponad ziemią!





29 listopada.

O zachodzie. Łono doliny w cieniu, śnieg skrzypi pod nogami, mróz szczypie. Śnieg prawie ciemno-fioletowy, a drugi fiolet w niebiosach. Na najdalszym brzeżku jakiegoś wirchu, odrzynającego się na złotem niebie zachodu, zapaliły się nagle ognie w szybie jakiejś, ledwie dostrzegalnej, chatynki: goreją jak otwarta czeluść huty, lub piec garncarski. Zwolna ogień zaczyna migotać, omdlewać, gaśnie i umiera — a wtedy wychodzi jasno sylwetka chałupiny i rózgowate drzewa, odcinające się na niebie jak fantastyczna Golgota. Słońce zapada coraz głębiej, już go nie widać, spuściło się za zębiaste „Kominy“. Stoi Giewont groźny, szary, ośroniały, wysoki, a cały łańcuch odrzyna się z wyrazistością greckiej kamei na jasnem niebie.
Ponad zaszłem słońcem na horyzoncie wielka jasność i przejrzystość — przejrzystość orlego oka. Dalej na zachód, ponad linią ziemi, jasność ta przechodzi w żółtawe, woskowe zorze. Na wschodzie regle czarno-granatowe, a nad nimi piramida Hawrania, cała płonąca ogniem, zarówno jak wszystkie najwyższe turnie. Nieznacznie dolina zapada w wieczorną niebieszcz — już tylko czuby gór goreją w ogniu złocistym. W siedemnaście minut po zniknięciu słońca w dolinie, gaśnie dopiero blask jego na płasience koło krzyża Chałubińskiego na Gubałówce, a w parę minut zamracza się golaźnia rąbaniska nad Hotelnicą. Na najwyższych turniach gaśnie jeden szczyt po drugim, i w pół godziny zagrąża się w mrok wieczoru grupa Hawrania, tylko jeszcze złoci się centka na Żółtej Turni i na czubie za Krokwią, na Kasprowej może, lecz i te gasną w kilka minut, i tylko kwadrans cały za Żółtą Turnią szczyt jeden świeci. Nakoniec i ten gaśnie, tylko góry całe pałają różowym blaskiem; na zachodzie zapala się łuna żółta, prawie pomarańczowa, wielka i natężona, a na wschodzie wzbija się wyszarpany, wyblakły miesiąc, niewyraźny, jak kawał lodu tającego w wodzie.
We wsi pełno życia: z jednej strony dolatuje miarowe czachanie sieczkarni, z drugiej warczenie młynka wiejącego siacie. Z dalekiej zagrody dochodzi łomot cepów, bijących w tak charakterystyczny takt dla Zakopanego. Ze zgrzytem otwierają wierzeje i noszą wiązki siana dla bydła. Raźno wracają koniki do domu, — skrzypią koła owym szczególnym, metalicznym skrzypem.
Na osicy dzwonią żółte trznadle w pobliżu zagrody, a nad kominami stoją pionowo kity szarego dymu i dodają otuchy i serca wobec tej nocy, tego mrozu i tej ciemności. I za tą kruchą ścianą chałupy drga życie, słychać szmer ludzkiej gwary, kwilenie dziecka. Z płotu zdejmują kobiety koszule zmarzłe i sztywne jak karty.





30 listopada.

Ach, te potoki górskie zimą! Kaspruski czyli Strążyski, który płynie w głębokim jarze, nie może wyśliznąć się z pod stromych brzegów, kiełznających jego fantazye. Po pierwszym tęgim mrozie, zima spętała mu wszystkie miałkie brzegi i we wszystkich zaułkach stojące zatoki; i oto płynie ujęty wśród splotów przybrzeżnych, kruchych, śnieżno-białych, podobny do wielkiego gadu z białymi bokami, a zygzakowatym, wodnistym grzbietem. Drugi tęgi mróz zlodowacił wszystkie płanie, t. j. spokojniejsze miejsca, w zaciszu po za progami, które wyglądają jak przezroczyste oka; lecz spętana woda tem raźniej rwie przez progi, wali się kaskadami po wartkich spadkach. Miejscami lody tak ścisnęły koryto, że woda jak żłobem wyrąbanym rwie wśród zamarzłych brzegów. Zwolna zaczynają obmarzać od spodu, ode dna wszystkie prożki, wszystkie zastawy, podwyższając przeszkody, zatarasowywując łożysko, coraz wyżej i wyżej, a ogłupiała woda, ściśnięta z boków, zahamowana progami, występuje i zalewa już zamarzłe miejsca. I robią się kałuże przezroczystawe, podobne do galarety, gdzie przez dzień żywa woda walczy z mrozem, tworząc coś pośredniego, gąszcz jakiś, w którym lgną nogi. Lecz przychodzi noc, zamarza ta gęstniejąca masa, i biedny potok już pokonany; tylko w najwarciejszych miejscach płynie nurt odkryty, woda kotłuje się jak w garncu w lodowej czeluści, aż zginie pod niżej leżącą lodową powałą.
Inaczej się ma z potokiem na Krupówkach: potężny i wartki, zasobny w wodę, lecący po spadzistem korycie, walczy z zimą do upadłego; lodami i jemu pooplatał brzegi mróz dwudziestostopniowy, zwęził go, pozamrażał wszystkie płytkie i wolniej płynące odnogi, lecz sam główny potok tem szaleniej wali się po kamienistem dnie, kryształowy i przezroczysty jak nigdy. Zwolna odmarzają żabice, tracą ostre kontury i krawędzie, podobne do kul napół przezroczystych, i całe dno potoku wygląda jak z bajki, a po tem łożysku dziwnem pędzi żywa woda, miotając śryzą (kra na potokach) na lodowate brzegi, szumiąc, pryskając kroplami, które w lot prawie marzną. I tak powoli, godzinami, podnosi się łożysko potoku, coraz wyżej i wyżej, aż przychodzi chwila, że woda, ujarzmiona przez ściskające ją brzegi, nie może pomieścić się w swojem korycie: z boków i ode dna zalewa lód, pola, i błądząc, szuka nowego, stromszego spadku, a znalazłszy go, spada kaskadą, zamarzającą znowu po bokach. Robią się dziwy: woda przelewa się aż na gościniec, to znowu kotłując się, wytryska z jakiejś lodowej szczeliny, jakby bijącą z zaciekłością krynica, leje się po lodowym podkładzie, i tylko poniżej młynów gdzie nurt najszaleńszy, widać w korycie: żwir, piarg, ziemię i żabice. Tak samo obmarzają boki i dna wodowodów; coraz ciaśniej wodzie, nakoniec przelewa się przez brzegi, strumienie zlewają się ze sobą, stapiają i zamarzają aż do dołu, a w masie lodu ginie drewniana budowla, kryją się pod zalewem lodowym podpory, jarzma, samo koryto — i oto zostaje alabastrowy, wspaniały, w kędziory rzezany żłób, którym żywa woda płynie. Wtedy zima, nie mogąc poradzić ruchliwemu żywiołowi, zabrała się do źródeł, do gardeł potoków w górach, i tam zmroziła słabsze dopływy, zasypała śniegiem hale, uszczupliła żywności; i oto zmniejszyła się ilość wody w potoku, zeskromniał, pogodził się ze swoim losem: przestał burzyć i przelewać, i spokojnie płynie lodowem korytem — on, ostatni ślad życia wśród zimowej martwoty. Hulaszcze jego zalewy stężały w przezroczystą masę, wargowatą, pomarszczoną, jak wąsiska i gęby maskaronów w parkach. Śród zalanych i zamarzłych przestrzeni, sterczą jak bułki, jak skulone srebrzyste króliki, żabice i kamienie okryte śniegiem, bieluchne i ciche, lecz — zjawisko godne uwagi Tyndala — śnieg na nich nie leży jak zwykle, ale najeżony jak kolce na jeżu, nastroszony symetrycznie, jak opiłki żelazne na końcu magnesu, — a kule, bochenki bajecznie podobne do rozmaitych jeżowców, tylko — jakby je kto rzucił w Sprudlu odmęty — i wydobył śnieżyste, niepokalane!





9 grudnia.

Śnieg ustał. Świat jak z tysiąca i jednej nocy — cały inny; dawny rzeczywisty zginął pod płaszczem śnieżystym; rozpanoszył się jeden kolor biały, mieniący się fioletem; powstały nowe kształty, w które przedzierzgnęły się dawne postaci. Ludzi widać tylko połowy, wyglądają jak beznożne kadłuby z głowami, rękami — brnące po równej białej powierzchni. Zginęły drogi, rowy, ścieżki, pyrcie. Ludzie chodzą kanałami. Od głównego gościńca odchodzą wąziuchne koryta do każdego gazdowstwa. Na strzechach leżą grube poduchy śniegu, zwieszające się od okapu; miejscami osunięte tak, że u góry od kalenicy widać czarne gonty, a o tyleż od dołu wiszące niżej — strzechy. Strony dachów od wiatru zaledwie ośnieżone, przeglądają czarnemi deskami; strony w cieniu wietrznym przeładowane, potwornie grube, przy kalenicy z nabrzmieniem jak wał, jak suta grzywa. Przebogata fantazya szczytów: niektóre trójkąciki dachów wyglądają jak cząsteczka twarzy kobiecej, jej oko, nos, lub kawał lica otulony niepokalaną, białą barankową szubą. Na bokach niektórych szczytów zwieszają się sute, ciężkie firanki, lub jak nioby nad czołem, według dawnej mody uczesane. Koło kominów — ramy głębokie, fantastyczne; sam komin jak łabędzia szyja obnażona, z zarzuconem z niechcenia śnieżnem sortie de bal. Dachy sklepów, piwnic, nizkich szop, wyglądają jak wielkie białe mogiły, nie poznałbyś, co zasypane w tej puszystej topieli — gdyby nie ździebełka czarnego szczytu. A na każdym dachu jakaś niespodzianka; tu wyskok, tu wielki gzyms, miękki i łagodny, falisty, jakby zadrżała ręka garncarza, który go w miękkiej modelował glinie: tu zagięcia, czuby, jak nagumowane włosy japonki, a wszystko dziwnie łagodne, zaokrąglone, podwinięte w jednem, wywinięte w drugiem miejscu, chwiejne, faliste, gładkie, wylizane językiem wichrów. Czasem sterczy kogutek, jak nakrochmalona serwetka na biesiadnym stole, kunsztownie w węzeł zwinięta. Kopce ziemi, kupy wiorzyska, wyglądają jak wielkie kurhany. Miejscami widzimy, że śnieg posiada przedziwną, nieznaną własność: spoistości i wytrzymałości na rozciąganie. Oto na drabinie wzdłuż każdego szczebla wisi jak krótkie, a grube śnieżne boa, lub jak duła obrócona do góry; trzyma się końcami drabiny, środkiem zwisa i nie oberwie się, choć szczebla wcale się nie dzierży. Z niektórych żerdzi zwieszają się całe pierzyny; z dachów ciążą ku ziemi jak marmurowe chmury, w które barok poustrajał ołtarze, tylko nie widać na nich gestykulujących świętych i omdlewających aniołów. I wiszą te śnieżne chmury karraryjskiego marmuru, i o dziwo — nie obrywają się. Przedziwna spójność tak kruchego tworzywa!
A droga!... Na górnych oblakach (oblaka — tyka, kij juhaski) i żerdziach, to jak potężne węże, połosy, boa, tu leżą na żerdzi, tu brzuchami śnieżnymi zwisają to na tę, to na ową stronę, a gdzie kołek w płocie, to łeb zgrubiały. W innych miejscach wiatr porwał węże, lecz przy kołkach pozostał śnieg w dziwniejszych jeszcze kształtach: to łasica lub gronostaj, smukły, z przegiętym, przełęczystym grzbietem, to pies warujący, to niedźwiedź polarny kadłubem przysiadł na ziemi a łbem oparty na płocie, trzyma w paszczy koniec kołka. Na kolikach siedzą nadziane: to mazurskie czapy, z rozporem i odwinięciem, to czubajkowate tatarskie kołpaki. Między niektórymi kolikami siedzą jak bedły, rydze — gąski z wywiniętymi w górę grubymi brzegami, jak miseczki garncarza-gwazdały. Na drzewach we wsi, na przydrożnych jesionach, w gajach około domów — mało śniegu: zwiały je dujawice (zamieć śnieżna), tylko w rozsochach pozostały jeszcze kawały. Tu i owdzie na grubych konarach modrzewi leży smuga śniegu, lecz wiotkie gałązki, pień, całe prawie drzewo, wolne od śnieżnej powłoki. Czasem, gdzieś w plątaninie gałęzi ocalała kupka śniegu jak wiewiórka, z zadartym ogonkiem. W ciszy, w sadkach, na przysadzistych jabłonkach śniegu więcej, lecz i tu tylko w widłach tkwią potworne, bezkształtne kawały, jakby urwane kawały piany. Kity młodej choinki nabite śniegiem, jak pędzel golibrody mydlinami. Najwięcej jeszcze pozostało w głowaczach — wierzbach: cały łeb nabity, nadziany śnieżną masą, poobrywaną, bezkształtną, a z niej strzelają nagie ciemne rózgi, prątki i bujne gałęzie, a cała wierzba podobna do olbrzymiego kwacza.
Most zginął pod śniegiem, który, skrzypiąc, chrupie pod nogami, i dudni, i zdradza, że tam pod spodem pustka. Na poręczach leżą grube, puszyste wałki ze śniegu. Na każdym słupku nad przydrożnym jarem siedzi czapa, wysoka a płaska, ze zwieszającym się z jednej strony językiem jak kozacki osełedec. Na polach utonęły małe chropowatości, miedze, kotyry, kretowiny, znikły podziały właścicieli — wszystko spłynęło się w jeden łan wielki, wspaniały, przeczysty. Zginęły w białym puchu badyle ostów i krwawników, wszystko okrył nieprzerwany całun. Złagodniały wszystkie spadki, wypełniły się zagłębienia, otuliły krawędzie brzeżków. Na Starej Polanie zniknęły w śnieżnej topieli wały kamieni; tylko najwyższe widać kupy, a za każdą sterczy długi, coraz niższy ogon — jak ogromna izbica przy moście. Czasem na przydrożnym jarze, śnieg oberwany jak ściana fortecznego rowu a na pole zbiega łagodnie wspaniałą płaszczyzną, jak parapet twierdzy. Zwały budulcu zginęły pod śniegiem, tworząc długie mogiły. Miejscami nad rowem wiatr pouwiewał rąbki pieściwe, misterne, z cieniutką krawędzią, jak łagodne falki w cichej zatoce; miękko je wygładził, chwiejąc miejscami, jak brzeżek filiżanki z ciasta kaolinowego. Rąbek to wznosi się to zbiega niżej, to zawija się nakształt delikatnego gzymsu. A za każdym słupkiem, pniem drzewa, krzyżem, po śnieżnej równinie biegą długie smugi, usypane przez podmuchy wichru. W zacisznych zaułkach śnieg pulchny, równo usypany, groszkowaty, w innych zlizany przez wiatry, zadzierzysty i chropawy, jak lica kobiety, która długo, nałogowo używała bielidła, lecz wszędzie czysty, tą czystością, przed którą najbujniejsza wyobraźnia się korzy, bo nie ma pojęcia o większej czystości. Pod słońce krysztali się grubo i połyskuje, jak odłam najczystszej rafinady cukrowej, lub jak odłam marmuru paryjskiego.
A za polami przyległy do ziemi płaskie wzniesienia, które pod śniegiem jeszcze płaściej wyglądają, a ich stoki jeszcze łagodniejsze — końce jeszcze dłuższe, zachodzą jedne na drugie; po zboczach ślizga się od słońca do widza smug olśniewającego odbicia, przerywany fioletowymi cieniami zagięć. A dalej stoją regle, miejscami czarne, jakby odmuchnięte z okiści, to znowu całemi przestrzeniami zaśnieżone, aż nabite białością. Za nimi sterczą nagie ściany, turnie i granie, białe w załamkach, szare jak przełamany spiż, wysrebrzone w żlebach i zadziorach, lecz nagie na krawędziach i grzbietach. Wichura zdarła śnieżną powłokę i zwaliła ją w hale i doliny, ścieląc mosty nad przepaściami. I te granie i turnie to kres świata — za niemi nic — tylko nad niemi stoi kopuła niebieska, głęboka bezmierną głębiną, i niebieska niebieskością aż ciemną, szafirową, stalową jakąś, nie ową rozmarzoną niebieszczą włoską. Na Hawraniu, na Świnicy, uwięzły jak korabie Noego płynące dwa obłoki, zagrzęzły na turniach, ochrowe u góry, śniadawe spodem. Zdaje się, że to szczyt Fusiyamy, lub dymek nad wulkanem. A świat wypełnia wielka cisza i wielka jasność u góry, a wielka białość na dole!





10 grudnia.

Silny mróz; mówią o 10°, wspaniałe słońce cicho, milcząco, nizko przesuwa się ponad granią, i w dolinie cicho, milcząco, jasno. Zdaje się zapowiadać wspaniały dzień, jeden z wielkich, jasnych dni zimowych, kończących się żółtą wieczorną zorzą. Lecz tam na górach, pośród najcudniejszej pogody — dziwne zjawisko: niewidzialna i nie dostrzeżona uchem siła podnosi słupy tumanu. Na Kasprowej, na stoku Czerwonego Wirchu za Giewontem, zrywają się kurniawy, podlatują w górę jak warkocze deszczu jesiennego, jak grzywy olbrzymiego potworu, jasne, białe, przezroczyste, szamocą się, rozwiewają i opadają. To wiatr halny szaleje na tych wyżynach, gdy w dolinie Zakopanego panuje niezamącona cisza, ani duchnie choćby najlżejszy wiaterek, ani zachwieje się proporczyk, zatknięty na nowym domu. Chwilami na jasnych, ośnieżonych górach zapanuje cisza — przypadną do ziemi śnieżne miecielice, lecz znów z wściekłością zrywa się wichura, jak turbo proroka Ezechiela, i wznosi się słup śniegu, który tu zdala, na tle nieba, wygląda jak wychlust pary z olbrzymiego gejzeru. Takie zjawisko jest zwykle przepowiednią zbliżającego się w dolinę wiatru halnego.





11 i 12 grudnia.

Cichuteńko — jakby świat wsunął się pod wielką kołdrę i do snu ułożył. Od samego rana pruszy drobniutki śnieżek, jakby od niechcenia; lecą kruszyneczki, pyłki, przekręcają się w powietrzu gwiazdeczki i ich okruchy. Choć kilka stopni mrozu, jest prawie ciepło; jedwabne, miękkie, delikatne powietrze; kruszynki padają na brwi, czoło, wąsy i łechcą. Choć śnieżek pruszy, jest bardzo jasno, tak że widać pierwsze kontrforty gór, przesłonięte jakby mgławicą. Chwilami, gdzieś w górze rozrywa się, widać śnieżny gąszcz atmosfery, i rozpuszczają się promienie słońca, oświetlając jakąś górę, jakiś bok, jakąś turnię żółtawym, śmietanowym odcieniem, gdy inne zabarwione na ponurą barwę zimną, siną. I tak godziny i dnie upływają, pruszy śnieg, ustaje, i znowu pruszy, a wieś i życie śpi, — tylko para sanek przemknie przez wieś i zniknie w mgławicy w szybkim pędzie po budulec, gdzieś aż w Starej Robocie.





13 grudnia.

Odwilż; kapie z dachu; chwilami rozdziera się pokrowiec z chmur, i ponad górami wygląda słońce, prażąc niemal gorącymi promieńmi. Z dachów walą się lawiny: strzechy we wsi srokate. Pokalał się śnieg po polu — a lizany podmuchami halnego wichru, ciepłego jak oddech, pofałdował się w niezliczone marszczki jak piasek na wybrzeżach Wisły, miejscami pogięte, żłobkowane, miejscami prawidłowe i równoległe, jak trefione włosy nad czołem greckich bogiń w marmurze. Pożółkł i spodlał śnieg na drodze, ześluził się, pobrudził i zadeptał. Im bliżej wieczora, tem jaśniej i słoneczniej — i zda się, że wyjaśniło się niebios oblicze, gdyby nie ołowiana, gruba, zębata chmura, która jak groźny mars zawisła na niebieskiem czole, ledwie wychylając się z za siodłatego grzbietu Osobitej.





14 grudnia.

Wstaje późny dzień; niepostrzeżenie szary mrok ranku przechodzi w szary dzionek. Nad światem zawisła ciężka, ołowiana chmura, bez brzegów, bez granic; ogarnęła góry, wsparła się na reglach, prawie przycisnęła ciężarem swoim dolinę — i zwolna roztworzywszy brzemienny swój żywot, zaczęła sypać kurniawą, drobniutką jak mąka pytlowa. Gąszcz zasłonił wieś: zniknęły strzechy, trójkątne czarne szczyty i konary modrzewi. O południu rozwarła się w chmurze wielka szczelina nad górami, a z pod ołowianych powiek wyjrzało wspaniałe, błyszczące oko słońca. W blaskach jego zajaśniała dolina, jak świeżo rozwinięta, przeczysta biała kamelia, dziewiczej i nieskażonej, oślepiającej białości. Nowa warstwa śniegu posypała skalane gościńce, podwórca, zabieliła czarne łaty na dachach, skąd zwaliły się lawiny. Śnieżek przedziwny, tak miałki, drobny, pylny, jak najdelikatniejszy, najbielszy puder ryżowy — ani śladu owego krystalicznego, gruboziarnistego piasku.





15 grudnia.

I znowu odwilż — lasy na reglach granatowe, a wyżej turnie, sine ową zimną, ponurą, złowróżbną sinością — a jeszcze wyżej spokojna i nieruchoma masa wielkiej ołowianej chmury, w której żadnych konturów, żadnych nie dostrzegasz odcieni. I świat w oczekiwaniu czegoś milczący i martwy, ani podmie wietrzyk, ani zawinie brzeżka chmury z zębatego grzbietu turni.





16 grudnia.

Budząc się, nie widzimy najbliższej chałupy; sypie wściekła kurniawa gęsta, mleczna i nieprzejrzana; ptaki lecą w ukos, a chwilami podmuchnięte wichrem lecą pionowo, zataczając kręgi pod ścianą, zanim spadną na ziemię. Płyną godziny za godzinami. Nie przynoszą poczty, niema pieczywa — świat we władzy ruchliwego białego żywiołu.





18 grudnia.

Ponury mrok wieczora ogarnia wieś, nad którą wisi spokojna wielka chmura, oparta brzegami na okalających górach. Naraz, nad Osobitą, przy samej ziemi — po zachodzie słońca, trzema wąziuchnemi szczelinami przedarły się trzy wielkie strugi czerwonej zorzy, jak promienie z głowy Mojżesza, i oblały purpurą falisty, pogarbolony spód chmury, a w tem oświetleniu pośmiertnem, które przysłało jeszcze zagasłe słońce, uwydatniły się zagony chmur za zagonami, jak kulisy powysuwane jedne zza drugich. Chwilę trwało zjawisko — zagasło, i świat zniknął w pomroce nocnej.





19 grudnia.

Odwilż; dmucha mocny wiatr południowo-zachodni, wyciągając chmury w długie obłoki, oplątane około najwyższych turni. Całe niebo tak malownicze, że napatrzeć się nie można, choć całe zawalone chmurami, lecz chmury te nie grube, napęczniałe, ale płaskie, jak pociągnięcia lawunkowe, rozmaitymi odcieniami tonów niebieskich, od zimnego sinawego, aż do niebieskawo-ołowianego. A jeden ton zachodzi na drugi, jak rozlana farba wodna, nasiąkła w papier, po brzegu mocniejsza, wypłowiała i blada środkiem. Inne spody chmur ochrowe. W zgodzie z tem bogactwem form i barw nieba jest i ziemia: wszystkie regle — czarno-granatowe; w zagłębieniach dolin jakieś śmietankowe odcienie na jednej ścianie, sinawe na drugiej, — wreszcie w chmurach toną szaro-srebrzyste turnie. Wieś wygląda jak wielka srokata plama, rzucona na śnieżną dolinę — drzewa jak czarne kreski i smugi akwaforty.





23 grudnia.

Chmurno, mroźno (–12°) i wietrzno. Pruszy drobniuteńki śnieżek, rzadki, przesłaniający świat, który przez tę ruchomą zasłonę wygląda jak fantasmagorya. Zwolna nad Gubałówką wyzierać zaczyna niebo, płoń niebieska rozszerza się coraz bardziej, cofa się chmura na południe za góry — i oto jedna połać świata — zbocza Gubałówki, polany, lasy okryte okiścią, przycupnięte do ziemi domki — jaśnieją w blasku słonecznym; druga połowa, regle i góry — zatopione w gęstej masie chmury i lecącego z niej śniegu; chmura rzednieje, rozpływa się, ukazują się regle, potem śnieżne szczyty, wreszcie prawie całe pasmo gór, z wyjątkiem turni, nurzających swe czuby i zębce w łonie zawiei. I znowu powtarza się to samo, zza Gubałówki wychodzi nowa nawała i zasypuje świat, przesłania cały krajobraz, i jak pierwsza chmura cofa się, odsłaniając jeszcze bielsze i bardziej świetlane widoki, aż póki słońce nie zniżyło się po za grań, zawleczoną chmurami; wtedy nad niemi stanął wspaniały słup jasności, a o jakieś 23° na zachód zaświeciła jaskrawa, tęczowa, wielka i świetna słonecznica. Na wschodzie wszedł, bladziutki jak cień, wąziuchny jak obrączka, sierp nowego miesiąca.





24 grudnia.

Wigilia. Wspaniały, Boski dzień; w blasku słońca i w szacie niepokalanej białości — i dalekie góry, i blizkie chałupy, i okryte okiścią drzewa nad gościńcem, i ośnieżone lasy — wszystko wygląda jak jakaś wielka kryształowa, martwa zabawka, w szkle uwięziona. Trzaskający mróz 20°. Pozamarzały przeręble i płanie we wszystkich potokach, prócz jednego tylko na Krupówkach. Tu odbywa się walka na życie i śmierć dwu żywiołów: wody i mrozu. W korycie, ode młyna, gdzie nurt wązki i wściekle wartki, potok się nie daje: płynie hulaszczo kryształowem korytem, ujęty we dwa lodowate brzegi, lecz całe dno zamarznięte, a żabice i kamienie na dnie przeglądają jak wielkie bałwany, bochny i kule. Ale gdzie potok szerzej płynie, rozlewa i spada kaskadami, woda kotłuje się, wre i kipi wśród masy na pół płynnej, na pół zastygłej, gęstej, jak tające masło; wężowo przesmykuje się woda jeszcze żywa wśród archipelagu małych, lodowych ostrowów, niosąc krę i strzyż, a nad wszystkiem unosi się tuman pary, pary! przy –20°! I precz w górę aż pod las, skąd potok wypływa, i precz w dół, gdzie ginie w nagim gąszczu olszyny, unosi się obłoczek pary.





25 grudnia.

Boże Narodzenie! Przez okna, w połowie zakute mrozem, już o 7-ej wpada jasność zorzy porannej i rysuje bladą siatkę ram okiennych na przeciwległej ścianie. Zwolna wstaje wielki dzień — nad Koszystą bije wielka łuna, szeroka jasność; zdaje się, że słońce lada chwila rzuci snop promieni, lecz ono się nieśpieszy, i mijają kwadrans po kwadransie, a słońca niema, tylko jasność staje się coraz świetniejszą. Nakoniec zapala się najwyższy szczyt Osobitej, potem drugi niższy, potem przełęcz — i cała góra, widziana przez ramiona potężnego modrzewia i rózgowate gałęzie jesionów, wydaje się nadzwyczajnem, świetlnem zjawiskiem, pośród całego świata, pogrążonego jeszcze w cieniu. Zjawia się różowy odbrzask na gładkiej kopicy Czerwonego Wirchu — i zwolna kilka zębów na Kominach Dudowych słońce zapala wspaniałymi blaski, jak rząd kinkietów — i złocą się turnice ponad masami skał i płaszczyzn, i lasów, i dolin. Długo, długo później, bo dopiero w pół godziny, padają pierwsze promienie na polanę wyżej Pająkówki na Gubałówce, zrazu blade i rozstrzelone, aż wreszcie oświecając coraz niższe stoki, w całą godzinę później zjawiają się w dolinie Zakopańskiej i w pokoju.
I wstaje wielki dzień! Mroź trzaskający 21°, gonty na dachu trzaskają z łoskotem. Przejrzystość powietrza tak wielka, że góry wydają się tuż, jakby się zniżyły, zmalały pod olbrzymim stropem niebieskim, czystym, jasnym, nieopisanej przezroczystości. Oczy nie znoszą blasku i bieli śniegu, który skrzypi jakimś metalicznym zgrzytem szkła tłuczonego. Śnieg jest sypki, że i ździebełko nie przywiera do obuwia, garnie się i osypuje pod stopami jak miałki piasek, jak żwir, drobny, suchy, na polach iskrzący się tymi niepojętymi blaskami złota, ametystów i szafirów, rzucający ognie brylantów — a w wielkiej płaszczyznie podobny do ziarnistego marmuru. W powietrzu stoi wielka cisza; ani przeleci wrona, ani zaćwirka wróbel, lub sikora, nie zatrzeszczy sroka, nie zaszczeka pies. Nawet potok usnął snem zimowym i umilkł pomruk jego. Tylko nawiewy ledwie odczuwanego wietrzyka przynoszą głos organów, wtórujących ludzkiej pieśni: to ranne nabożeństwo, w wielki dzień chrześcijański.
W kościele mroźno; na ołtarzu płoną żółte świece, martwem woskowem światłem, gdzieś daleko w głębi nad polem głów ludzkich, zwartych jak kamienie mozaiki, nad którą unosi się para oddechów, a z każdej śpiewającej piersi bucha słup biały — i pieśń „Opuściłeś, a zstąpiłeś na te nizkości ziemskie“ płynie potężnym chórem, dziwnej prostoty i wielkości. Pieśń ta wydaje się czemś nadzwyczajnem, gdy się pomyśli, że dziś, o tej samej godzinie, śpiewa ją polska krtań od Heli — do Zakopanego, od morskiej fali do granitowej turni — i śpiewa ją dziś, jak kilkaset lat temu. Ci, co do kościoła się nie zmieścili, z obnażoną głową stoją na dworze, przylepieni do ściany, szarej ze starości, prawie czarnej, jak Żydzi pod murem Jerozolimy; ci zaś, co słuchem nie mogą zespolić się z wnętrzem przez ścianę, stoją zwartą ciżbą przed drzwiami. Oczy wszystkich wlepione wewnątrz, w ciemną dal, w jarzące świece. I wśród 20° mrozu płynie potężny chorał — równo, spokojnie, jak wielka rzeka, a serce ogarnia wielka otucha i rzewność wielka. „Miłość moja to sprawiła, by człowieka wywyższyła“.





26 grudnia.

Na ciemnem niebie, jak nieprzeliczone kry, obłoczki jasne, przezroczyste, porwane. Leciuchny wietrzyk ogarnia je z niedostrzeżoną powolnością — zesuwa; toną jedna za drugą w głębinach niebieskich — i powstaje wspaniały, słoneczny dzień, mroźny, zapierający dech aż gdzieś około przepony. Jakby mało było blasku, piękności i bieli — wszystkie drzewa nad potokami, gaje olszowe, przydrożne jesiony i modrzewie oszadziałe, stoją jak w bajce arabskiej. I tylko wrony czarne na tem jasnym przestworzu zataczają ogromny krąg i z krakiem, ciężko, leniwie zapadają na czub wspaniałego modrzewia, którego poziome konary wyglądają jak reje, przez lilipucich czarnych majtków obsiadłe.





29 grudnia.

Prześliczny dzień, słoneczny, cichy; mróz zelżał do 10°. Na modrem niebie białe obłoki, jak wielkie, długie skiby, zorane olbrzymim pługiem, miejscami porwane w nieforemne kotyry. Na północy runa białe, porozwlekane. Po bokach słońca świecą blado dwie słonecznice, jak dwa słońca, zjawisko nierzadko zdarzające się w Zakopanem. W powietrzu lekki opar — wszystkie kontury stuszowane, wszystko prześwietlone, miękkie. Wielka przyjemność chodzenie po śreniach (śreń — twarda skorupa na zamarzłym śniegu); stare śniegi zamarzły i nie załamują się pod nogami, tworząc drogę wszędzie: niema potoków, młak, dołów, rowów, wszędzie można chodzić. Pole zdeptane we wszystkich kierunkach — zupełna swoboda, nic nie tamuje drogi, nikt się nie trzyma dawnego śladu; idą ścieżki prosto jak strzała. Tu ktoś szedł za pilną sprawą, skracając sobie drogę do odległej chaty pod lasem, inne znów wiją się w różnych kierunkach, to ktoś szedł swobodnie, może chłopcy ze szkoły, ciągnąc saneczki.





1 stycznia 1893 r.

Nowy Rok zajaśniał wielkim, wspaniałym dniem. Niebo przeczyste, bez obłoczka, bez skazy na całym obszarze od wschodu do zachodu. Spokój — jakby wszystko skamieniało! Cisza — jakby cały świat żywy zamarł! Białość — jakby nie było innych barw, tylko biel oślepiająca, jaskrawa, z niebieskim odblaskiem w cieniu. I wielka jasność, roztopiona w jednolicie rozprowadzonej w powietrzu delikatnej mgiełce, przez którą turnie, góry, regle, rąbaniska i lasy, wsie i zagrody, przeglądają jak przez gazę. A nad każdym kominem powiewa srebrzysta, olśniewająca kita dymu, i kurzy się potok, jakby w nim kipiała woda. Wspaniały, piękny, prawdziwy zakopański dzień!





6 stycznia.

Po kilku dniach kurniawy wschodzące słońce uderza o Gubałówkę i wydobywa z cienia lasy z taką sutą i wspaniałą okiścią, jakiej jeszcze nigdy nie widziałem; zaledwie istnieje różnica w stopniu białości między polanami i lasem. Nie sama to okiść, lecz i szadzielina kilkodniowa zasłoniły czarną smreczynę tak, że prawie zlała się z zaśnieżonemi golaźniami, a w blasku słońca i lasy i pola promienieją oślepiającą jasnością. Wdzieramy się w górę na Gładką, ścieżką po za probostwem, przez mostek za potok. Co za drzewa! Każdy gatunek inaczej ubielony, po bieliźnie rozpoznasz go zdaleka. Nad potokiem pochylone wierzby, z nikłemi, cieniutkiemi gałązeczkami, poplątanemi w siateczkę, wydają się jak najcudniejsza pajęczyna, jak najfantastyczniejsza koronka, haft najdelikatniejszy, śnieżny, na pokładzie modrego, atłasowego nieba. Tu i owdzie w rozsosze tkwi nieforemna bryła śniegu, a na konarach białe pokrowce. W martwocie powietrza, stojącego pośród –8°, rozlega się smutny głosik nawoływania niewidzialnego ptaszka. Po pilnem wglądaniu dostrzegam maluteczkie stworzonko z dziobkiem długim, cieniutkim jak szpilka, które, przypięte do pnia, pełza i rozpatruje z gorączkowym pośpiechem, zwracając łepek to w tę, to w ową stronę, pełza pod górę, podpierając się ogonkiem, wyżej i wyżej, aż nakoniec znalazłszy coś, dziobie z zapalczywością.
Grubszy, zawilszy i nie taki fantastyczny haft, dają gałązki olszyny, która tworzy gąszcz biały, jak obłok wzdłuż potoku. Pnie się wydeptana perć w górę, po przecudnym, białym śniegu, miałkim jak najsubtelniejszy pyłek: nie migocą wielkie gwiazdy ogniami złotymi lub niebieskimi, nie mienią się barwami tęczy, lecz iskrzy się powierzchnia miryadami ogników, które budzą się i gasną za każdym krokiem, za każdym ruchem głowy: gasną i tryskają blade i omdlewające, jak fosforyczne ogniki robaczków świętojańskich, lub puder brylantowy w świetle elektrycznem. Z jednej strony łany tej cudnej, niepokalanej bieli, nie tkniętej żadną stopą, nie polizanej nawet promieniami słońca, „które, całując, płodzą czerwie“, miejscami lekko i ulotnie muśniętej skrzydłami wrony lub sroki, z drugiej głęboki jar, porosły mieszanym lasem, do którego tulą się sadyby i sadki miniaturowe. Zrzadka stoją smreki wśród gąszczu osiczyny, jaworów i jesionów — a gałązki ich wyglądają jak łapy sowie, porosłe sutem, śnieżnem pierzem. Niebywała, niebywała szadź i okiść. Inaczej wyglądają jesiony i jawory: ich pędy grube jak chłędy, jak badyle, czarne z jednej, ubielone z drugiej strony, może od strony wiatrowego cienia. Smukłych brzózek korony wyglądają jak nierozwikłana plątanina nitek pajęczych; tu już sama biel — nawet nie widać, na czem siedzą rzędy igiełek. Jeszcze inaczej przedstawiają się limby — wszystkie igły zwieszone ku ziemi, grubo oszadziałe, wyglądają jak ogromne kiście, pędzle mularskie unurzane w najbielszem wapnie, a na gałęziach, ociężale ponaginanych do ziemi, leżą całe brzemiona śniegu. Najpiękniejsze są modrzewie. Wysmukłe strzelają w górę ponad inne drzewa, ułożone w regularny poliniowany rysunek, od głównych linij wiszą jak włosy chwiejne gałązeczki, unizane kryształami, zgrubieniami blizn po odpadłych igłach, lub guzikami malutkich szyszeczek. Jak wielkie pióra strusie, jak królewskie pióropusze, stoją na niebie tak modrem, tak świetnem, miękkiem i atłasowem, że go ani słowa poetów, ani żadne barwy malarza oddać nie potrafią. Cały świat oszadział: bujają się oszadziałe pod strzechami szop nitki pajęczyny, jak stare, podarte, zleżałe koronki, oszadziały z jednej strony stalowe pnie olszyny i leszczyny, oszadziały żerdzie w płotach, a nawet sople, wiszące u dachu. Wysoko pod szczytem Gubałówki, jarzębacieją lasy smrekowe, mżą się jak fale cichego morza w śpiącej zatoce, widziane pod słońce, lub jak falujące powietrze latem, przy samej powierzchni ziemi.
Zagroda Gładczana wygląda jak siedziba Piastowa: szeroki sadek, ogrodzony nizkim płotkiem, jabłonki i śliwina przytłoczona okiścią, ule pod ścianą wygrzewające się na słońcu, szopy, zaczynki (zaczynek — komórka na siano) i jaty przypierające do domostwa, a wszystko z szerokiemi strzechami, jak kokosz z rozpostartemi skrzydłami otulają, stoją na oścież jak ostoja, przytułek dla dobytku, sań, gnatek, wozów, paliwa i wszelakiego sprzętu; studnia pod daszkiem, do niej przedeptana ścieżka, a na niej kulka do wyciągania wiadra. Sama chałupa na wysokiem podmurowaniu, zwrócona ku słońcu, na południe. Dziesiątki, dziesiątki lat oblewały te ściany promienie słońca, zimą i latem, zazierały ciekawie przy wschodzie, skoro tylko trysnęły z za grzbietu Koszystej, żegły o południu, dopalały przy zachodzie; a rezultat tej niewidzialnej pracy — to ukolorowanie tego ludzkiego gniazda. Okienne słupce i oddrzwia jaśnieją jakąś rudawo-pomarańczową, złotawą barwą, tak niezwykłą, że nie zdaje się naturalną lecz olejną. Wszystkie półcylindryczne płazy z pod spodu wiśniowe, krwiste, na wierzchu ciemnawe. Na przekrojach, w węgłach, każdy słój jak węglowa, antracytowa linia, narysowana kredką, czarną jak sadza, aż w granat przechodzącą, a linia od linii oddzielone jasnym rowkiem. A wszystko rozpatrywane zblizka mieni się jak aksamit, jak płatki kwiatków, i rysuje jak w doświadczeniach Newtona; dopiero w jednym kierunku drewno jest siarczysto-złote, zajdź z drugiej strony — wiśniowo-krwiste. Te barwy jaskrawo odbijają od całego oblicza domu, ogorzałego i zczerniałego jak twarz podróżnika po miesiącu drogi na słońcu i wichrze, a czarność tę podnosi przeciwieństwo z niebieskawym śniegiem, który okrył i zasypał wszystko, prócz tej ciemnej ściany domostwa. Ech, cudnie sobie mieszka ten Gładczan; siedzimy na przyzbie w słonku, które przygrzewa jak latem, a w tem gorącu śnieg, zima, szadź, cisza, wydaje się czemś czarodziejskiem, bo utraciło główną cechę — zimno. Leży śnieg, ale wszystko jedno jakby to była mąka. Powiedziesz okiem przed sobą — stoi łańcuch szczytów i turni, niebieskawo-białych jak z cukru: na wschodzie cudna grupa Murania i Hawrania; z za ciemnego regla wyziera Kołowy, Jagnięcy, dalej masa dzika Baranich Rogów i jak migdał szczyt Łomnicy — a potem grzbiet, długiej monotonnej Koszystej — i nieprzeliczony szereg zębów, turni, karbów i wyskoków — aż do Giewontu, który stąd wygląda wielki i potężny, potem kopulasta, gładka czuba Czerwonego Wirchu i grzebień Kominów Dudowych. Reszty nie widać, schowana za „Sobczakową Uboczą“. Słońce pali się na niektórych płasienkach, wyzłaca pewne szczerby w grani, oślizguje się po nagich golaźniach rąbanisk, i jak w olbrzymich zwierciadłach cichych jezior, odbija się na Walczakowym Wirchu, który lśni się tak, że na niego, jak na samo słońce, patrzeć nie można gołem okiem. A od tych jaskrawości odbijają się w jarach, na stokach, płaszczyzny śniegu w cieniu tak niebieskie, że gdyby je kto tak namalował, niktby nie uwierzył prawdzie. W tej masie bieli i niebieszczy tkwią ledwie rozpoznawane po czarnych ścianach i szczytach — chałupki. Cała wieś śpi zagrążona w białej topieli, idą tylko w górę dymy z kominów. Fale lekkiego wiatru przynoszą głos organów kościelnych, przecedzony, eteryczny, nieziemski, przytłumiony, który ginie w przestrzeni. Próżno wytężać ucho, by uchwycić melodyę — już jej niema. A nad tem światem białego śniegu, niebieskich stoków i cieniów, haftów drzew, jarzębiejących lasów, stoi szafir nieba, jak morze Śródziemne, z obłoczkami śnieżnymi, nikłymi jak cienie, jak zatopiona wata w wodzie. Niebo jasne, niebieskie, przeczyste jak źrenica dziecka, u samego horyzontu — a ciemne, głębokie, jak wśród nocy — u zenitu.





7 stycznia.

Zdaje się, że dzień taki jak wczoraj: to samo wspaniałe słońce i takie samo szafirowe, przeszafirowe niebo — i tak samo cicho, i mróz około 10° — a mimo tego dziś nieco inaczej. Dość było pocałunku słońca, aby okiść spadła i śnieg zmienił się nie do poznania. To już nie puch, usypany leciuchno, jakby od niechcenia, który zdawało się sfrunie, uleci jak nasiona ostowe — lecz gruby, ziarnisty, mieniący się jak brylanty, ogniami, które przelewają się od żółtego płomienia do omdlewających fosforencyjnych niebieszczy. Kiedy idziesz, to pole iskrzy się miryadami gwiazdeczek; a drzewa są tak oszadziałe, szczególniej wierzby nad potokami, że na tle lazurowego nieba wyglądają jak fantastyczna, najbielsza siatka koronkowa, pogmatwana tak, że wzoru upatrujesz napróżno; a w tej pajęczej siateczce jaśnieją i pałają ognie brylantów, tu i owdzie w oczka koronki powtykane. Dzisiejsza szadź to nie rzędy igiełek, prosto na gałązce ustawionych, lecz grupy, krzewiny całe blaszek potwornie wysokich, przytwierdzonych na jednej stronie gałązki, jak suta grzywa. Takie same gromady blaszek, jakby z miki, znajdują się na dosłonecznej stronie śniegowych czapek na palikach i kołkach, na żerdziach i na poręczach mostu. Najoczywiściej powstały one pod wpływem promieni słonecznych, gdyż na stronie, zostającej w cieniu, niema ani śladu tych najwspanialszych śniegowych wykwitów. Prędko jednak znikają te nieporównane cuda natury; tysiące blaszek i piórek leży pod wierzbami, tysiące leci w powietrzu, tak, że słychać ich delikatny, leciuchny szelest, jak chmary jętek lub motyli. A pole całe iskrzy się zatrzęsieniem migających ogników, jak gdyby nam się w oczach mroczyło, lub jakbyśmy patrzyli nie na świat rzeczywisty.
I wszystko wygląda jak sen — sen dnia zimowego, którego nie zdążył opisać Szekspir.





9 stycznia.

Po wspaniałej gwiaździstej nocy, wczesna poranna zorza i wielka jasność na długo, długo przed wschodem. Nad Osobitą na jasnym, niebieskawym stropie, malutki, obgryziony miesiączek, tak cudnie jasny, srebrny, jaki tylko z rana, przed wschodem bywa; przedziwna łagodność bladego, jakby wypełzłego nieba i śnieżnej srebrzystości miesięcznego blasku. Wschodzi słoneczko — wykwita wspaniały dzień — cichy, słoneczny, mroźny, miękki w południe (–13° z rana, –4° w południe, +20 na słońcu). Nigdzie ani śladu leciutkich jak puch blaszek, igiełek i piórek; cała powierzchnia grubego śniegu perli się w słońcu i iskrzy wielkimi ogniami. Przyczyniło się do tego nagłe ocieplenie powietrza, poczem mróz skrystalizował nadtopione masy.





11 stycznia.

Wytoczyło się wspaniałe słońce z za grani, zagrały blaski światła na dachach fioletowych, na płotach, gałęziach, a gdzie tylko liznęły promienie, siny szron taje. Na wschodzie widać ostre, wyraźne zęby i szczerby gór szlachetnych, tylko na głównym łańcuchu od południa zaległ wał chmur, nie wysoki lecz ciężki, czarny po bokach, z prześwietlonym jasnym grzbietem; zdaje się być nieruchomy, lecz ta martwota jest pozorną tylko; cały wał sunie wolno na wschód; gdy napłynie na szczyt wyniosły — obleje go, oblepi, gdy przesuwa się po nad nizką przełęczą — zalega ją, napełnia; miejscami kotłuje się w nim i miesza ołowiana masa z przeświecającemi plamami. Zwolna czochra się i wichrzy cały grzbiet wału, wyciąga w jasne jęzory, jak płonący spirytus, powstają zadziory, urywają się jak pacześ z pęku lnu i rozwłóczą na boki.
A w dolinie tymczasem słonecznie i jasno: niewidzialne, w mrocznym gąszczu ukryte, ćwierkają jakieś ptaszki smutnym, urywanym głosem, chwytającym za serce wśród tej wiszącej w naturze grozy. Powoli targają się kudły grzywy, wicher odrywa jeden kędzior po drugim, i miecie go w bezdenne niebieskie topiele. Słońce przypraża jeszcze, lecz w górach czuć już szalone podmuchy wykluwającego się, wyrywającego ze swoich pieleszy na Czerwonym Wirchu, halnego wiatru. Na południu prześwietlone chmurki srebrne, na niebieskim atłasie; na północy — niebywałej czystości niebo nad zielonymi reglami; słychać tylko w górze złowrogi głuchy szum, jak huk dalekiego morza. Trwało tak z godzinę. Naraz, zabujał się las poblizki, zakołysały ośnieżone smreki, wsiadł na ich czuby górą przelatujący wicher — i zatrząsł: to ten, to ów smrek uwolnił się od swego brzemienia, i wyprostował, jakby gotując do czekającej go walki. Wiatr zrywał okiść, rozwłóczył ją w warkocze, w obłoki śnieżnego pyłu, i jak ogon komety niósł w powietrze. Co chwila z gwałtownym pędem, jak dym wybuchającej armaty, odrywał się nowy obłoczek, i znowu cisza, tylko zamieć na wirchach coraz gęstsza i szersza, z po za której wielu szczytów rozpoznać już nie można. Szum coraz bliższy i coraz mocniejszy, napady wichru z gór coraz częstsze i gwałtowniejsze, coraz niższe. Już nietylko przelatują górą, zawadzając o czuby drzew najwyższych, teraz potrącają o kalenice dachów, o kanty strzech, miotając nim z szaloną wściekłością, pędząc śnieg przez zapory, sypiąc groble i grzędy śniegu, rozpylając go w powietrzu. Co chwila wicher zrywa z rozwidlonych gałęzi jesionów bryły śniegu, obrywa gzymsy i fryzy śnieżne z krawędzi dachów, i pędzi je po ziemi. Dygocą zręby domów, trzeszczą ściany, jęczą dachy pod naporem, kurniawa zwolna zajmuje całą dolinę, zasłania słońce; giną drzew sylwety, gaje olszowe, świat ogarnęła zamieć szalona. Pochowały się pod strzechy i jaty stadka wróbli, nie słychać metalicznych śmigów trznadli, czasami tylko przeleci sroka, lecz wicher, miotając nią, zagina długi ogon, gna i zawraca. Ustał wszelki ruch na gościńcu, słychać tylko dudnienie dachów, skrzyp, jakby przeciąganie się węgłów; wyje, huczy i wścieka się spuszczona z uwięzi wichura. Na grzbiecie Tatr przewraca się, kotłuje, jak asfalt w wielkim kotle, wylewając na boki strugi czarnej chmury, a w dolinę spadają orkany wichru, od którego trzeszczą domy, uginają się pnie modrzewi, bujają wściekle gałęzie smreków, i tłuką o siebie grube konary jesionów. — Na Krupówkach sądny dzień; lecą obłamywane gałęzie, ani sposób utrzymać się na nogach.
Od czasu do czasu rozlega się huk i jęk dachu, z którego z szalonym pośpiechem spada lawina, zsypując pod okapem kupę brudnego śniegu.
Po drogach chodzą wrony, walcząc z wichrem, podrywającym im pióra. — Cały dzień i noc całą powtarzały się, przerywane złowrogą ciszą, napady wichru, od którego dygotały ściany; nad ranem uciszyło się, brzask zapalił ochrowe obłoczki rozrzucone po niebie, ani śladu wału chmur, ani śladu halnego wiatru.





15 stycznia.

Po kilku dniach zawiei i kurzawy, przy znacznym mrozie (–19°), tak, że kordusek pluszcz przyszedł ku wsi i pluskał się w potoku, dzień cichy, ponury! Chmury obniżyły się i obległy niebo razem z górami, stanęły nawet regle w tym gąszczu. Zwolna, leniwo, jakby od niechcenia, zaczął pruszyć drobniuteńki śnieżek. Około południa chmury się rozeszły, zabłysło słabe słońce, i zajaśniał przecudny dzień. W powietrzu najsubtelniejsza mgła, przesłaniająca góry, widoki, słońce i niebo; wszystko widziane jak przez najcieńszą gazę. Nie mgła to jednak, tylko pruszy drobniutki śnieżek — tak miałki, że nie dojrzałoby go ludzkie oko; tylko pod słońce, w blasku promieni iskrzy się powietrze tysiącami iskierek: jedne, lecąc szybko, miecone wietrzykiem, znaczą ślad jak komety, inne lecą wolniuchno, przewracając się, migocąc i ginąc w przestworzu jak żagiewki, które lokomotywa czasem wśród nocy wyrzuca, tylko nieskończenie drobniejsze. A w tym dżdżu delikatnych kryształów, które dają pojęcie o pyle kosmicznym, które stoją na granicy rzeczy widzialnych, widnieją sennie białe lasy smrekowe, poliniowane z czerni i bieli, nasiąka światło słoneczne i mieni się śnieg — dziś znowu inny, nierówny, chropawy, jak szlachetny papier Watmana do rysunków kredkowych. I świat ludzki, ta wieś w dali, kościół, gaje, drogi, wyglądają jak fantazya, zabawka, w tej niby mgle, niby pyle, przetopionym w wielką jasność!





16 stycznia.

Wspaniały dzień — słoneczny — straszny mróz, powiadają o 22° R.! Mimo tego przeciąga ledwie odczuwany wietrzyk, a niebo, jakby babiem latem, zawleczone lekką, ledwie widzialną pajęczyną. Nizko przed górami unosi się, jakby mgła, nikły tuman, nasiąkły światłem słonecznem. Z kominów buchają śnieżne gejzery, wiją się i kotłują, zanim rozpuszczą się w przestworzu. Ponad potokiem dymi się para i tłucze ponad wodą, jakby gotowaną. Cisza, martwota w powietrzu; nastroszone, oszadziałe i zgłodniałe wrony, żółciuchne sternadle i pokulone wróbelki tułają się po ulicy i podchodzą aż ku sieniom. Zgroza — głód — śmierć zaziera w oczy. A na całej ziemi, na domach, na drzewach, leży gruba warstwa śniegu, zeskorupiała, zmarznięta i twarda.





19 stycznia.

Słońce wyziera z po za gór, jak z za olbrzymiego zamkowego muru, poszczerbionego zębem czasu, usadzonego blankami. W tym murze nie widać żadnych szczegółów, żadnej rzeźby, wszystko zatopione w mlecznym oparze, który nasiąkły jest światłem tak, że świeci jak śnieżna powierzchnia. Z powodzi tej świetlnej atmosfery wynurzają się, jak kontrforty, oddzielne regle, zaledwie dostrzegalne dla oczu, zaledwie naznaczone konturem, zresztą jak widziadło, jak rzecz niesubstancyonalna, pływająca w powietrzu.
Tylko sam grzebień gór odrzyna się wyraźnie; reszta, jak marzenie, przetkane światłem, ulotne i ułudne. Z pośród tej zamazanej bieli — wydziera się gdzieś jaskrawo oświetlona grań, brzeżek turni, lub płasienka upłazu, po których łagodnie ześlizgują się promienie. Na niebie nad górami także opar — od wschodu aż do zachodu. Tymczasem u zenitu niebieszczy się przeczyste szafirowe niebo, i śle odblask drugiemu szafirowi na ziemi. Każdy wzgórek, stok, modeluje się tak cudownie, takim niebieszczy się kolorem w cieniu, a bieli na wypukłości, że oczu oderwać nie można od tej gry światła i cienia.
Po trzydniowem bezustannem pruszeniu, śnieg leży pulchny, nastroszony, z przecudnych, najsymetryczniejszych gwiazd usypany.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Matlakowski.