Wspomnienia z wygnania 1865-1874/XXVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Zygmunt Wielhorski
Tytuł Wspomnienia z wygnania 1865-1874
Wydawca Zygmunt Wielhorski
Data wyd. 1875
Druk Ludwik Morzbach
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXVI.
Edward z Sulgostowa, autor wspomnień o duchowieństwie polskiém w Tunce.

Podobnie jak wszystkie większe rosyjskie miasta a nawet i nie rosyjskie, Uśtiug dzieli się na części czyli cyrkuły. Jest ich tam dwa. W pierwszéj części mieszka arystokracya miejscowa, a w drugiéj pospólstwo. W tej to drugiéj części na drugi dzień po przyjeździe nająłem sobie skromne mieszkanie, już umeblowane, t. j. z kilku stołkami i stołami sosnowemi, na czerwono malowanemi, i podobną, kanapą, która miała mi zastąpić łóżko, wszystko za rubla miesięcznie.
Z początku życie w Uśtiugu zupełnie podobne było do tego, jakieśmy prowadzili w Solwyczegodsku; ale po miesiącu, t. j. w końcu sierpnia, zaczęto do nas przysyłać wygnańców z Syberyi, którym wskutek cesarskiego manifestu z 1871 r. zmniejszono karę, przenosząc ich z Syberyi do Rosji Europejskiéj. Ci, którzy mogli swoim kosztem odbyć tę długą podróż, przyjechali, jak mówiłem, w końcu sierpnia; było ich trzech, wszyscy księża z Tuńki; po roku i więcéj zjechało się ich do piętnastu. Oprócz trzech z Syberyi, przybyło do nas kilku wygnańców z innych powiatowych miast wołogodzkiéj gubernii, którzy za szczególną łaską w nich mieszkali, ale z Ustsysolska, gdzie był Niemirycz, ani jeden z nami się nie połączył.
Pierwszy, który przyjechał z Syberyi, był właśnie autor „Wspomnień o duchowieństwie polskiém w Tuńce“, drukowanych najpierw w Kuryerze Poznańskim, dziełka, które tak pięknie pochwalono w Przeglądzie Polskim.
Ponieważ o nim najwięcéj mówić mi wypadnie w tych ostatnich ćwiartkach, będę go zatém nazywał jego imieniem autorskiém (son nom de guerre) Edwardem z Sulgostowa.
Z panem Edwardem poznałem się u jednego z moich kolegów na obiedzie. Przechadzając się razu jednego po ogrodzie, usłyszał dwóch ludzi mówiących po polsku, zbliżył się do nich, przemówił naszym językiem, jak bracia uścisnęli się, a pan Edward u jednego z nich był na drugi dzień na obiedzie, na który i ja zaproszony zostałem. Nazajutrz byłem u niego, ale fakt dziwny, który się powtarzał w całém mojém życiu, że z ludźmi, z którymi bliżéj żyć mi wypadnie, z którymi ściślejsze mają mnie połączyć związki przyjaźni, zwykle na pierwszym kroku jakiś chłód panuje. Tak się téż stało i z panem Edwardem. Ten przyjaciel najzacniejszy, którego przyjaźni co krok doświadczałem, który w najtrudniejszych chwilach stał się dla mnie aniołem opiekuńczym, na którym zawsze wspierałem się, jak na skale granitowéj, z tym to człowiekiem pierwsze spotkanie było zimne, całomiesięczne nawet stósunki, chociaż bliskie, przeszły tém zimnem. O panie Edwardzie, ty, który byłeś moim przyjacielem! ty, który w miejsce swego brata nadziałeś na siebie łańcuch i kajdany katorożnika| Ty, który widziałeś umierającego na swoich rękach tego brata w irkutskiéj turmie! Ty, który mnie wspierałeś w godzinach prób i boleści! Ty nareszcie, któremu w wielkiéj części zawdzięczam mój wyjazd z Uśtiuga, niech ci te słów kilka, z serca pochodzących, będą zapłatą za twoje szlachetne czyny.
Mam wielu nieprzyjaciół i to bardzo zawziętych, ale posiadając takiego jak ty przyjaciela, mogę śmiało zawołać: Naprzód przez ciernie tego życia! Po tobie jeszcze innych znalazłem...
Ale gdzież się zapędzam? Lecz jak dusza mówi, jak serce bije, tak i ręka pisze! Wróćmy lepiéj do kotletów à la Soubise, do garnka z bigosem i do kołdunów! To dopiero jest życie, talerz pełny przed sobą. To przecież coś dotykalnego. Ale piękne sentymenta, jakieś uczucie przyjaźni lub wdzięczności? co to kogo obchodzić może!
Więc tedy, wracając do rzeczy, przyjechało trzech księży z Syberyi (nie myślcie jednak łaskawi czytelnicy, żeby pan Edward do nich się liczył). Ja, jak wiecie, pieniędzy nie miałem, ale wszak to rzecz znikoma, jak przyjaźń i jak miłość. Ci trzéj księża byli na mnie bardzo łaskawi, Wypytali się o moje stósunki rodzinne, a posłyszawszy, że miałem matkę, która nic o mojéj biedzie nie wiedziała, ze względu tylko na moje dobro w mojém imieniu do niéj się udali, żeby mnie z przykrego, nędznego położenia wyratować.
Na wsparcie drogiéj matki nie długo czekałem, tyle tylko, ile potrzeba było czasu, aby list doszedł i odpowiedź wróciła. W trzy czy cztery tygodnie już byłem bogaty. Otrzymałem kapitał wystarczający nietylko na spłacenie moich długów solwyczegodskich, ale i na zaopatrzenie się w garderobę niezbędnie mi potrzebną, oraz na kilkomiesięczne przyzwoite utrzymanie.
W Solwyczegodsku nie warto było myśleć o przyzwoitém ubraniu, zawsze chodziliśmy w grubych butach, spodnie w buty, zimą w prostym kożuszku, a latem w płóciennym kitelku, wyjąwszy nadzwyczajnych zdarzeń, gdyśmy szli na proszone śniadania lub wieczory, lub wreszcie z urzędową wizytą do isprawnika. W lecie nawet, kiedyśmy spieszyli do kąpieli, to najczęściéj boso i nawet bez kitelka na plecach. Ale w Ustjugu rzeczy miały się zupełnie inaczéj, tam trzeba było ubierać się starannie, a że w Solwyczegodsku nie odnawiałem garderoby przez półosma roku, nie więc dziwnego, że trzeba ją było uzupełnić.
Zazu zamieszkałem z trzema księżmi przybyłymi z Tumki. W ogóle jestem przeciwny wspólnemu mieszkaniu, a chociaż każden z nas posiadał swój własny pokój i mieliśmy jeden wspólny, służący za bawialny, jednak nasza spółka długo nie potrwała i na Nowy Rok się rozbiła. Wtedy każdy poszukał sobie osobnego pomieszkania.
Ja zostałem w tym samym domu, ule przeniosłem się z pierwszego piętra, na którém mieszkaliśmy, na dół. Dom ten należał do doktora powiatowego i mieszkałem w nim aż do 1 sierpnia.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zygmunt Wielhorski.