Wspomnienia z wygnania 1865-1874/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Wspomnienia z wygnania 1865-1874 | |
Wydawca | Zygmunt Wielhorski | |
Data wyd. | 1875 | |
Druk | Ludwik Morzbach | |
Miejsce wyd. | Poznań | |
Źródło | Skany na commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
Z. K.
|
Dnia 30 stycznia 186... roku, między godziną 6 a 7 wieczorem, piliśmy herbatę z moim towarzyszem K., gdy niezwykły ruch i ciężkie stąpania dały się słyszeć na korytarzu, w kilka chwil potém zgrzytnęły zamki, odsunęły się rygle i dwóch żandarmów w towarzystwie dwóch żołnierzy weszło do naszego pokoju z temi słowami:
— Sześćdziesiąty czwarty na prawo sobirajsia z wieszczami (zabieraj się z rzeczami).
Byłem wtedy numerem sześćdziesiątym czwartym w X pawilonie, wyłącznie przeznaczonym dla więźniów politycznych w cytadeli warszawskiéj, a dla tego na prawo, bo łóżko moje stało po prawéj stronie, towarzysz zaś mój, ponieważ łóżko jego stało po léwéj stronie, nazywał się 64 na lewo, a numer naszego pokoju był 64. Nazwiska nasze znało tylko parę osób należących do komisyi śledczéj, dla innych byliśmy numerami.
Tak niespodzianie zagadnięty, spytałem się naturalnie żandarmów, gdzie mnie poprowadzą.
— Nieznaju (niewiem), była cała odpowiedź.
Byłem przyzwyczajony do ich lakoniczności, to téż jużem się więcéj do nich nie odzywał.
Upakowawszy na prędce rzeczy, których i tak już większa część była w tłómoku i kuferku, i pożegnawszy się jak najczuléj z moim współwięźniem, udałem się za moimi przewodnikami. Żołnierze nieśli moje bagaże.
Wyrok odczytano mi przed czterema miesiącami, skazujący na osiedlenie w oddalonych guberniach cesarstwa, ale właśnie zwłoka w mojej wysyłce i usilne starania o moje uwolnienie, nasuwały niejako nadzieję, że będę uwolnionym idąc zatém za żandarmami, to trwogę czułem, to znowu nadzieję
W parę minut stanęliśmy u smotrytiela (nadzorcy) X pawilonu, żandarmskiego półkownika Arszeniewskiego; równie jak przedtém żandarmów, spytałem i jego, gdzie mnie prowadzą?
— Nieznaju, odpowiedział.
Pułkownik Arszeniewski, bardzo zresztą grzeczny, uprzejmy i rozmowny człowiek oddał mi niektóre drobiazgi, które mi przy uwięzieniu odebrano, jako: zegarek, pierścionki, kilka fotografii i listów, ale gdy zdawszy rachunek z pieniędzy, które téż u niego były, wręczył je wraz z księgą żandarmowi co mnie przyprowadził, zaraz zmiarkowałem, że moje marzenia o uwolnieniu są złudzeniem, że wyrok skazujący mnie na wygnanie będzie wykonany. Jeszcze raz go spytałem.
— Ależ p. pułkowniku, przecież p. pułkownik musi wiedzieć, co się ze mną stanie?
— To tylko mogę panu powiedzieć i to tylko wiem, że teraz zaprowadzą pana do komendanta cytadeli.
U drzwi znalazłem czekające dwie doróżki. Do pierwszéj wsiadłem ja, mój żandarm z książką i dwóch żołnierzy z karabinami i bagnetami, do drugiéj włożono moje rzeczy i wsiadł drugi żandarm.
Do komendanta było bardzo blisko, zaraz téż nasze doróżki się zatrzymały, wysiedliśmy i poprowadony przez żandarma z dwoma żołnierzmi z tyłu, wszedłem do dużéj sali, w któréj dwóch, czy trzech oficerów i tyluż podoficerów coś pisało.
Żandarm oddał książkę, w któréj się oprócz moich pieniędzy, jeszcze kilka papierów znajdowało, jednemu z oficerów, a ten ją z sobą zabrał i zaraz wyszedł. Po półgodzinnem oczekiwaniu zjawił się p. komendant, jenerał ***, bardzo mi się grzecznie ukłonił lecz gdy go się spytałem, jakie jest moje przeznaczenie, otrzymałem wieczną odpowiedź:
— Nieznaju!
Odprowadzono mnie następnie do doróżki i w tym samym co przedtém porządku wyjechaliśmy z cytadeli. Droga do Warszawy była fatalna, ogromne błoto i na wpół roztajały śnieg, to téż dość długo jechaliśmy na Krakowskie Przedmieście aż do komendantury placu, tam doróżki się zatrzymały, wysieliśmy i znowu żandarm naprzód, ja za nim, a za mną żołnierze udaliśmy się, jak się późniéj dowiedziałem, do plac-adutanta. Plac-adjutant był w sali do któréj mnie wprowadzono, odebrał książkę od mego przewodnika, lecz gdy ten ostatni chciał mu coś powiedzieć, zawołał:
— Charaszo, znaju, (dobrze, wiem), i kazał mnie odprowadzić do malutkiéj celki, od któréj, gdy wszedłem, drzwi na klucz zamknięto. Siedziałem tam więcéj godziny zupełnie po ciemku. Nie pojmowałem, co ta cała krętanina znaczyła, a do prawdziwéj rozpaczy doprowadziła mnie odpowiedź plac-adjutanta, który nareszcie do mnie przyszedł, na moje zapytanie, gdzie mnie wywiozą:
— Nieznaju.
— Ależ na miłość Boską, któż będzie wiedział, co chcecie ze mną zrobić?
— Komendant placu.
— Tak, to proszę p. kapitana zaprowadzić mnie do niego.
— Nielzia (niemożna).
— Dla czego nie można?
— Bo jego prewoschoditelstwo (jaśnie wielmożność) jest na teatrze.
— A kiedy p. kapitan przeglądał moje papiery, to musi przecież wiedzieć, dokąd mnie wyprawią?
— Nie mogu znać.
Wściekły byłem z złości, gdyby nie bojaźń że pogorszę moje położenie, byłbym udusił tego niegodziwca. Wiedziałem z wyroku, że wysłanym będę w oddalone gubernie cesarstwa, ale do któréj z nich? — tych gubernii jest tak dużo...
Plac-adjutant zawołał; dwóch żandarmów się zjawiło po podróżnemu odzianych w obszerne tułuby futrzane, ale już nie ci sami, co przywieźli mnie z cytadeli.
— No praszczajtie, do świdania, iditie s nimi, (no żegnam pana, do widzenia, niech pan idzie z nimi) rzekł do mnie plac-adjutant, a do żandarmów:
— Budtie ostrożny (bądźcie ostrożni), i odszedł.
— No pajdiom, (pójdziem) odezwał się jeden z moich opiekunów, w którym po galonach poznałem podoficera — i poszliśmy.
Na Krakowskiem Przedmieściu obie doróżki czekały; w jednéj z nich były moje rzeczy i siedział żandarm, wsiedliśmy do pierwszéj, a pooficer zakomenderował:
— Na St. Petersburską żelazną koléj.
Wiedziałem zatém, że jadę do Petersburga, ale nic więcéj. Chciałem uprzedzić o moim wyjeździe choć jednę z osób znajomych, których miałem bardzo dużo w Warszawie, ale napróżno, żaden wybieg mi się nie udał, bo po przyjeździe do dworca kolei, do nikogo zbliżać mi się moi stróże nie dali. Gdy ich się spytałem, gdzie mnie daléj z Petersburga powiozą, odpowiedzieli:
— Uznajem w Pitierie (dowiemy się w Petersburgu.)
I tak dnia 30 stycznia 186... roku o 11 godzinie wieczorem żegnałem Warszawę, to jest kraj mój kochany. Dokąd jadę, nie wiedziałem; na jak długo, nie wiedziałem; nikt nawet z moich nie wiedział, że ich opuszczam, może na zawsze.
Wsiedliśmy do wagonu 3 klasy, ja w rogu koło drzwiczek, jeden z żandarmów naprzeciwko, drugi obok mnie. Chociaż to było w stycznia czas był bardzo piękny i tak ciepło, że futra na siebie nie kładłem, lecz nad ranem, gdy pociąg zbliżał się do Białegostoku, już było dużo zimniéj, a wieczorem w Wilnie, dobrze trzeba było się otulać.
Żandarmi moi, pozwalali mi z drugimi podróżnymi rozmawiać. Tymczasem w Wilnie wsiadł do wagonu jakiś młody człowiek, w którym poznałem zaraz artystę, a po kilku słowach dowiedziałem się, że jest malarzem i w Rzymie długo bawił, że i ja w tém mieście parę lat mieszkałem, zaczęlismy mowić o włoskiéj ziemi i mimo chęci może, włoskim językiem. Na to mój żandarm:
— Nielzia po niemiecki goworit' (nie wolno mówić po niemiecku.)
— Ale kiedy my mówimy po włosku.
— Wsio rawno, nielzia (wszystko jedno, nie można).
Mówiliśmy zatém po polsku.
Wielką mi wyrządził przysługę mój nowy znajomy, bo odstąpił mi parę butów filcowych, po moskiewsku zwanych katanki, bez których byłbym niezawodnie nogi w moich zwyczajnych choć grubych juchtowych butach odmroził, bo już w Petersburgu mróz dochodził do 32 stopni Réaumura. Żandarmi zresztą moi byli bardzo uprzejmi, jeżeli chciałem spać i położyłem się na ławce, to z wielką pieczołowitością mnie okrywali, a innym podróżnym budzić nie pozwalali. Na stacyach, na których chciałem wysiąść, aby się posilić, nie odstępowali mnie ani na krok, oba wyprostowani jak struny, stali za mojém krzesłem, w podoficerze miałem intendenta, bo ponieważ u niego była moja kasa, on płacił za moje wydatki.
Na jednéj ze stacyi o parę godzin odległéj od Petersburga, musieliśmy się zatrzymać trzy do czterech godzin z powodu przypadku, jaki się wydarzył pociągówi towarowemmu idącemu przed naszym. Korzystałem z téj sposobności, aby spokojnie, bez pośpiechu zjeść obiad. Gdym się do tego zabierał, jakiś pułkownik siadł obok mnie i spytał po francuzku.
— Czy z panem hrabią Kierdejem mam zaszczyt mówić?
— Tak jest. Ale zkąd pan pułkownik mnie zma?
— Widziałem pana u jenerała Tuchołki w X pawilionie.
Jenerał Tuchołka był przesem komisyi śledczéj do spraw politycznych w warszawskiéj cytadeli.
— A z kim mam przyjemność zaznajomić się? — zapytałem.
— Jestem pułkownik ...
Powiedział mi, jak się nazywa, ale zapomniałem.
Rozmowa nasza była bardzo ożywioną; to szczególna rzecz, jak ci Moskale są mili, gdy dużo ludzi na nich patrzy — i tak ten pułkownik, który należał do komisyi śledczéj i który, gdyby był moim inkwirentem, zupełnie by się nie żenował nazywać mnie przy śledztwie sukinsynem, buntowszczykiem i tym podobnemi duserami mnie traktować, był dla mnie tak grzecznym, jak gdybyśmy się znajdowali w jednym z wykwintnych salonów ucywilizowanej Europy. Jego uprzejmość do tego nawet doszła stopnia, że gdy pomówił z nadkonduktorem pociągu, przeniesiony zostałem z moimi opiekunami do wagonu 2 klasy i tak dojechałem już do Petersburga dnia 1 lutego około godziny 10 w wieczór. Gdy pociąg stanął, zaraz drzwiczki mego wagonu się otworzyły i petersburgski żandarm zapytał moich:
— Wy wieziecie grafa Kierdeja?
— Da (tak).
— Tak pajdiomtie s nami (tak chodźcie z nami.)
Zaprowadził nas do osobnego pokoju, potém wziął kwit na rzeczy, zaraz z niemi powrócił i rzekł:
— Wasza kibitka gotowa, ale trzeba wam się zaopatrzyć w zapasy do jedzenia i herbatę, bo po drodze nic nie dostanie.
— A dokądże my jedziemy? spytałem.
— W Wołogdu (do Wołogdy).
Tak nareszcie, przebywszy więcój tysiąca wiorst, dowiedziałem się o celu mojéj podroży, bo nie wątpiłem, że uzyskam pozwolenie zostania w tém mieście. Niestety, przewidywania moje się nie ziściły.
Mój podoficer i petersburgski żandarm poszli po prowizye, niedługo wrócili, przynosząc pół funta herbaty, parę funtów cukru, bułek, szynki, kawioru prasowanego, sera i kilka cytryn. Gdy to wszystko zostało upakowane, zaprowadzono mnie przed dworzec, już podróżni byli się rozeszli lub rozjechali, stały tylko szerokie sanki, zaprzężone trójką dzielnych koni. Ułożono moje tłómoki, siadł obok mnie mój warszawski podoficer, drugi żandarm na koźle i cwałem ruszyliśmy. Byłem więc w Petersburgu. A powiedzieć mogę, żem w nim nie był, nie wiem nawet, przez które ulice przejeżdżaliśmy.
Byłem nadzwyczaj zmęczony, czterdzieści ośm godzin prawie przepędziłem w wagonie. Podróż tém bardziéj mnie nużyła, że od roku pozostawałem w zamknięciu i odzwyczaiłem się zupełnie od wszelkiego ruchu, bo w X pawilionie wypuszczano nas wprawdzie dwa razy w tydzień na spacer, ale ten spacer trwał tylko dziesięć minut.
Na pierwszéj stacyi za Petersburgiem objawiłem życzenie wypoczęcia kilku godzin, ale przyjemność ta była mi odmówioną. Żandarmi utrzymywali, że na oznaczony termin muszą stanąć w Wołogdzie, od któréj byliśmy o dziewięćset wiorst oddaleni, a na całą podróż wyznaczono im tylko sześć dni, dwa już przeszły, zostawało zatém cztery dla odbycia tak dalekiéj drogi. Rad nie rad musiałem się poddać konieczności, ani mi na myśl nie przyszło stawić stanowczego oporu moim dozorcom; dziś wiem, że można w takich razach postawić na swojém. Tak więc, napiwszy się tylko herbaty na stacyi, ruszyliśmy daléj w mróz najstraszliwszy.
Dnia następnego nad wieczorem stanęliśmy w Ładodze, daléj przez Tichwin i Ustiużnę pędziliśmy ku Wołogdzie, zatrzymując się tylko rano i wieczór trochę dłuższy czas dla posiłku i rozgrzania się herbatą. Gdyśmy przejeżdżali przez powiatowe miasto Tichwin, posługacz hotelowy, który mi przy obiedzie usługiwał, mówił, że dnia tego rano było 42 (wyraźnie czterdzieści dwa) stopnie zimna R. To téż o zimnie takiém ci tylko mogą mieć wyobrażenie, którzy je znosić byli przymuszeni. Jechaliśmy jak w jakim obłoku, formującym się z oddechu koni i pary z nich wychodzącéj wskutek spotnienia, lecz zaledwie konie stanęły, szerść ich zaraz marzła i były jakby śniegiem posypane.
Śmieszny mi się zdarzył wypadek na jednéj ze stacyi, niezbyt odległéj od Petersburga. Podczas kiedy konie przeprzągano, wszedłem do pasażerskiéj izby i usiadłem w kącie. W tém wchodzi jakiś chłop, kłania mi się bardzo nisko trzy razy, a za każdym ukłonem żegna się, ja podniosłem się trochę i odkłoniłem mu się, zarąz potém wchodzi drugi chłop i te same ukłony i znaki krzyża ku mnie zwraca. Ja znowu się odkłoniłem. Co to znaczy, myśle sobie, czy oni mniemają, że ja poganin jaki, niechrzczony, że się tak wobec mnie żegnają. Otóż wchodzi trzeci chłop i tak samo czyni. Przyszedł wreszcie i żandarm, z którym mógłem się rozmówić, bo umiał trochę po polsku; spytałem go zatém, dla czego ci ludzie tak mi się nisko kłaniają i znaki krzyża św. przedemną czynią. Mój żandarm parsknął od śmiechu.
— Ale to nie wam się kłaniają, tylko obrazowi Bogarodzicy, który nad waszą głową wisi.
Zrozumiałem wtenczas, o co chodziło. A ja wyobrażałem sobie, że to mnie biednemu wygnańcowi taką czołobitność oddają. Jakto miłość własna łatwo się w nas odzywa.
Przypomina mi się i drugie zdarzenie, które mnie spotkało na wpół drogi mniéj więcéj.
Gdyśmy stanęli wieczór, żeby napić się herbaty na jednéj ze stacyi, a było już dość późno, zastaliśmy w pokoju pasażerskim śpiącą kobietę. Naturalnie, że zaraz się obudziła. Zagadniona przez żandarma, gdzie jedzie, odpowiedziała, że do
Wołogdy i to po kazennoj nadobnosti (t. j. w interesie rządowym). Bardzo mi się to dziwném wydało, że kobieta jedzie w interesie rządowym, ale zaraz objaśniła nam tę zagadkę, mówiąc, że się udaje do Ustsyzolska, jednego z powiatów Wołogodskiéj guberni, dla objęcia posady akuszerki rządowéj. Skoro się dowiedziała, że i my jedziemy do Wołogdy, prosiła, żebyśmy jéj pozwolili razem z nami podróżować, chociaż w swoich sankach, bo śmiertelnie się bała jechać sama, ile że już miała nieprzyjemnych zajść z panami smotritielami poczt. Nie miałem prawa odmówić jéj prośbie i dobrzem na tém wyszedł, bo poczciwa ta kobieta umiała trochę po niemiecku, mógłem się zatém z nią rozmówić, a miała z sobą wyśmienite różne rosyjskie zimne zakąski, przytém butelkę doskonałego araku, co zmęczonemu i zziębniętemu wcale było do smaku, częstowała zaś wszystkiém bardzo uprzejmie. Ponieważ zatrzymaliśmy się na téj stacyi tylko parę godzin, zatém przyszła moja towarzyszka podróży musiała zaraz wybierać się w dalszą drogę, — i tak już razem dojechaliśmy do Wołogdy.
W Wołogdzie zajechaliśmy przed pałac gubernatora, wysiadłem; żandarm, stojący na warcie, wskazał mi drogę do przedpokoju. Służący zameldował mnie, a gubernator niebawem wezwał mnie do siebie. Był to Stanisław Tadeuszowicz Cho: jenerał-major ze świty Jego Cesarskiéj Mości naczelnik wołogdskiéj guberni. To, co słyszałem, wystarczy, aby go ocenić: Żona jego i najstarszy syn, byli wysłani do Syberyi za udział w powstaniu z 1863 roku, a on był najgorliwszym sługą cesarza, a chociaż rodowity Polak i katolik, o wiele okazywał się sroższym i bojaźliwszym, od wszystkich gubernatorów prawdziwego moskiewskiego pochodzenia.
Po kilku minutach rozmowy kazał mnie odprowadzić do 4 części, t. j. do 4 cyrkułu, z zaleceniem, abym się na drugi dzień rano stawił u niego. Daleko było do téj 4 części. Gdym tam zajechał, dano mi dość wygodny pokój, już mnie na zamek nie zamknięto, a adjutant miejscowego pułkownika żandarmeryi, który zaraz prawie zamną przyjechał, rozkazał moim żandarmom porachować się z pieniędzy i to, co pozostało, do ręki mi oddać; uwolnił mnie zarazem z pod ich opieki i obu do koszar odesłał. Więcéj téż ich nie widziałem.
W Wołogdzie miałem pozwolenie swobodnie chodzić po mieście, jednak zawsze w towarzystwie policyanta albo czastnego prystawa, t. j. komisarza cyrkułowego.
Nazajutrz rano byłem u gubernatora, oddałem mu list do mego ojca, lecz żadne prośby nie mogły go skłonić, aby mię pozostawił w Wołogdzie, bo przez ministra dwa tylko miasta powiatowe, przeznaczone były na mieszkanie dla przestępców politycznych, Solwyczegodsk i Ustsyzolsk. Gubernator dał mi do wyboru jedno z tych dwóch miejsc; wybrałem pierwsze jako o 500 blisko wiorst mniéj odległe, chociaż i tak porządnie oddalone, bo o 654 wiorsty.
Podczas mego dwudniowego pobytu w Wołogdzie, gubernator zaszczycił mnie dwa razy swoją wizytą, a raz zastawszy mnie przy herbacie, sam parę szklanek wypił.
Nie miałem co robić w Wołogdzie, to téż nie ociągałem się z wyjazdem. Lepiéj było raz już stanąć na miejscu, pozbyć się czujnego oka moich stróżów, choć względną swobodą odetchnąć i wypocząć po trudach podróży.
Wyjechałem zatém z Wołogdy dnia 8 koło wieczora, a stanąłem u kresu 11 lutego, podług rosyjskiego kalendarza 30 stycznia, o godzinie szóstéj rano.
Nareszcie jestem w Solwyczegodsku. Rad niezmiernie, że wyjdę z tego ciągłego stanu oczekiwania, w jakim od roku zostawałem. Nie wiedziałem co mnie tu czeka, ale w każdym razie opuszczałem więzienie; okna moje już nie będą zakratowane; żandarm nie będzie dniem i nocą przez otwór we drzwiach, bezustannie śledził każdego mojego poruszenia, przysłuchiwał się każdemu memu słowu; będę mógł odetchnąć świeżém powietrzem, kiedy tylko zechcę, i nie będę słyszał po dziesięciu minutach przechadzki, głosu wołającego: czas już wracać do numeru; będę widział ludzi, którzy chętnie mówią, którzy odpowiadają na zrobione im zapytanie, którzy chodzą, śmieją się, płaczą, wreszcie ludzi, którzy żyją, a nie, jak w cytadeli, gdzie wszyscy milczą upornie i tylko pilnie słuchają, z twarzą nieruchomą, jak woskowe figury, z ruchami tak jednostajnemi, jak gdyby te ruchy zależały od poruszenia sprężyn; wreszcie nie będą mnie już strzegły ani bagnety żołnierzy, ani rewolwery żandarmów.
Włóczyłem się już był dużo po świecie, zwiedziłem prawie całą Europę, byłem, jak to powiadają, i na wozie i pod wozem. Sześćdziesiąty trzeci rok ostrzelał mnie z niewygodami i niedostatkiem, wróżyłem sobie zatém, jeśli nie szczęśliwe i wesołe, to przynajmniéj znośne życie.
Jakże wszystko widziałem wtedy w różowych kolorach! Cóż, myślę sobie, parę lat, przypuśćmy nawet trzy albo cztery przepędzić tutaj, to przecież nie koniec świata. Niestety! nie przewidywałem wtedy, nie mógłem sobie wystawić, co to jest wygnanie. Było ono dla mnie straszne, lepiéj, żeby, mnie śmierć była spotkała, jak męczarnie, przez które przeszedłem; tak śmierć, bo śmierć to koniec cierpień a ja byłem żywcem pogrzebany.
Z uśmiechem, radością prawie witałem Solwyczegodsk, mój Boże! czyż mógłem się wtedy domyśleć, że on będzie moim grobem, tak, grobem, bo tu pogrzebałem wszystkie dary, dane mi od Boga: młodość, wiarę, wszystkie marzenia o przyszłości, a natomiast tylko rozpacz, znudzenie i zwątpienie zamieszkały w mojéj duszy. Do takiego przeistoczenia potrzeba było wiele czasu. Amerykanie nażywają czas pieniądzem, Moskal czas powinien nazywać burzycielem, to téż go on nie szczędzi. Dziewięć lat wygnania wiele z człowieka może zrobić; te dziewięć lat z pełnego szlachetnych i gorących uczuć młodzieńca, wierzącego we wszystko, co dobre i piękne, zrobiły starym, nudnym, szorstkim seeptykiem.
Za daleko zapuściłem się w moje wspomnienia. Dziś, kiedy za prawdziwie bohaterskiemi staramiami mojéj najdroższéj matki jestem wolny, chcę raczéj wyszukiwać i opowiadać zdarzenia, z jaśniejszych dni mego wygnania.
Q godzinie 6 stanąłem w Solwyczegodsku, było za rano, żeby iść do isprawnika (naczelnika powiatu). Zatrzymałem się na pocztowéj stacyi, kazałem przynieść samowar, trochę się ogarnąłem, choć nie zmieniłem mego podróżnego ubrania. Koło godziny 8 w towarzystwie nieśmiertelnych dwóch żandarmów, ale już wołogodskich a nie moich dawnych warszawskich, poszedłem do isprawnika, Był nim p. Judycki; ród swój wywodził on z cżernichówskiéj gubernii i sam utrzymywał, że rodzina jego pochodzi z Polski; miał lat około sześćdziesiąt. Był to staruszek bardzo przyjemnéj powierzchowności, zupełnie siwy i nadzwyczaj czysty. Zastałem go przy herbacie; prosił mnie siedzieć, herbatą częstował, nie mógłem mu się wymówić, chociaż utrzymywałem, że dopiero co piłem na pocztowéj stacyi, Żandarmów zaraz odesłał, mówiąc mi, że teraz jestem zupełnie wolny; uprzedził mnie jednak, żebym listy, jakiebym sobie życzył pisać, oddawał jemu odpieczętowane, bo nie wolno mi będzie korespondować bezpośrednio; oraz żebym się z miasta nigdzie nie wydalał. Trochę mi to było nieprzyjemnie, że przez jego ręce będzie musiała przechodzić moja korespondencya, ale trudno było temu zaradzić. Wymienił mi natsępnie nazwiska kilku Polaków wygnańców, pytając się, czy ich nie znam, żeby się tymczasem, nim znajdę mieszkanie, u którego ulokować. Wszystkie nazwiska były mi obce, radził mi zatém udać się do p. R., dodając, że to bardzo porządny człowiek i że mi pomoże do znalezienia stancyi i urządzenia się.
Po godzinie rozmowy isprawnik ścisnął mnie ża rękę i powiedział:
— Proszu być znakomym (proszę u mnie bywać),
i kazał mnie odprowadzić swemu służącemu do p. R.
Pana R. zastałem w łóżku, lecz zaraz wstał i ubrał się; chciał mnie częstować herbatą, ale zaklinałem go, żeby jak najprędzéj poszedł zemną szukać mieszkania, mówiąc, że dziewięć dni i nocy przepędziłem w drodze, że czuję niezmierną pótrzebę wypoczynku i że jedyna rzecz, któréj obecnie pragnę, jest dostać się do łóżka. Wyszliśmy zaraz, zaprowadził mnie do mieszczanina Piankowa, który miał na szczęście próżny dom, składający się z trzech pokoi i kuchni, sam zaś z żoną mieszkał w oficynie, odstąpił mi go za trzy ruble miesięcznie wraz z meblami. Nie targujac się zaraz z góry zapłaciłem, a po rzeczy posłałem na pocztową stacyą. Ledwie je przyniesiono, wydobyłem pościel, miałem z sobą i materac, gospodyni łóżko posłała, panu R. podziękowałem, a przeprosiwszy go zaraz się położyłem.
Radość moja w téj chwili była nie do wypowiedzenia, nie do opisania. Sam, sam jeden w swoim pokoju, bez bagnetów na karku, bez zamków i ryglów u drzwi. Byłem niezmiernie zmęczony, lecz sen nie kleił moich powiek. Używałem swobody, śmiałem się sam do siebie, wstawałem, chodziłem po pokoju, próbowałem, czy drzwi są otwarte, znów się kładłem, wciskałem głowę w poduszkę, aby usnąć, ale gdzież tam, ani rady, znowu wstawałem, tańcowałem, rozmawiałem sam z sobą. — Jesteś wolny! — Czy ty to zrozumiesz? — Jesteś wolny! Nie mógłem wytrzymać w pokoju. Ubrałem się starannie. Kazałem dać sobie śniadanie, bo już było koło godz. 1 i zawołać sanki.
Dowiedziałem się już w Wołogdzie, że jedna z naszych zacnych Polek pani S. była zasłaną do Solwyczegodska, słyszałem ja coś o niéj już w Warszawie, pierwsza zatém moja wizyta jéj się należała. Pan R. źle mi mówił o niej i o całem kółku, które ona zaszczycała swoją przychylnością. To jego gadanie nie tylko nie zmieniło mego postanowienia, ale owszém, zaciekawiło moją wyobraźnią, ile że p. R. nie bardzo wierzyłem: kto wszystkich potępia, to. jak mi się zdawało, potępia siebie samego.
Krok mój był nie polityczny, wiedziałem to, trzeba było kilka dni przesiedzieć w domu i zaciekawić sobą wszystkich; ale cóż było robić, mnie tak było pilno do ludzi, tak tęskno za niemi, tak pragnąłem ich głosu, ich uściśnienia dłoni, tak chciałem dowiedzieć się o warunkach życia, że rozwagą musiała ustąpić wymaganiom serca. Chęć użycia wolności przemogła wszystko.
Panią S. zastałem w domu w licznęm dość otoczeniu; jakem się późniéj dowiedział, zeszła się do niéj część wygańców, żeby się dowiedzieć, kogo to przywieziono. Dla Kółka polskiego było rzeczą ważną, do jakiéj koteryi przybysz będzie należał. Niestety, zawsze, wszędzie my biedni Polacy musimy się dzielić na odrębne stronnictwa.
Qzytałem, już nie pamiętam gdzie, zdanie jakiegoś jenerała o armii byłego króla neapolitańskiego Franciszka II. Pisał on: „Wojsko królewskie składa się z dwóch armii: neapolitańskiéj i sycylijskiéj; obie żadnemu wspólnemu nieprzyjacielowi czoła stawić nie zdolne, ale skoroby się obróciły jedna przeciwko drugiéj, to wtedy istne z nich lwy waleczności. Niestety! czyż tego samego nie możnaby i o nas powiedzieć?
Pani Św. osoba 30letnia mniéj więcój, jeszcze piękna, o regularnych rysach twarzy, była żoną jednego z wysokich urzędników warszawskich.
Zastałem u niéj panów Gl. Kl. Jan. St. Ng. Alg. Czteréj pierwsi dwudziestokilkoletni młodzieńcy, dwaj ostatni starsi i już żonaci, tylko, że żony pozostawili w kraju.
— Witajże nam dawno upragniony gościu, rzekła wyciągając do mnie rękę p. S i nie dając czasu wymienić mego nazwiska, — od dwóch miesięcy codzień pana wyglądamy.
— Jakto mnie?
— Zapewne, wszak pan jesteś hr. Kierdejem? Papiery pańskie już od niepamiętnych czasów nadeszły do tutejszéj policyi, i przyjazd pana dawno jest zapowiedziany. Ale proszę siadać. Czémże mogę służyć? Może Pan obiadu nie jadł, a jeżeli już po obiedzie, to może kawy?
— Jeżeli pani tak łaskawa, to będę prosił o kawę.
Zawołała na służącą i kazała przynieść samowar, aby kawę przyrządzić.
— Oto przedstawiam panu naszych kolegów — i wymieniła ich nazwiska. Wzajemne oddaliśmy sobie ukłony i silnie uścisnęli sobie dłonie.
— Ale jakie nam pan przywozi wiadomości z Warszawy? zapytała.
— Trudno mi będzie zaspokoić panią, bo w Warszawie nawet słońca nie widziałem.
— Więc pan pewnć siedział w X pawilonie, w którym szyby zamalowane.
— Tak jest.
— My wszyscy prawie z Korony musieliśmy przejść przez ten pawilon.
Rozmowa następnie zaczęła być ogólną, każdy oświadczał się z usłużnością swoją. Dowiedziałem się tam o niektórych sprawkach p. R, które wcale mu chluby nie przynosiły. Takie było wszystkich przyjazne, życzliwe, szczere przyjęcie, tak mnie wszyscy ujęli za serce, iż zapomniałem, że to było wygnanie. Sądziłem, że się znajduję w odnalezionéj rodzinie.
Dowiedziałem się także, że do Solwyczegodzka był także zasłany p. Kosiński (wymieniam całe nazwisko, bo biedak już nie żyje) z Warszawy, gdzie pierwéj sprawował obowiązki assesora sądu poprawczego, a przed samém skazaniem mianowano go sędzią apelacyjnym. Z największemi pochwałami o nim mówiono i jak się przekonałem, nie były one przesadzone. Nieszczęśliwy ten człowiek już od roku leżał w łóżku złożony ciężką chorobą; nalegano na mnie, abym go jak najprędzéj odwiedził.
Do późna zostałem w tém miłém towarzystwie. Zapomniałem nawet o zmęczeniu, tak czas przyjemnie przeszedł. Każden miał coś ciekawego o opowiedzenia, to z czasów powstania, to z więzienia lub téż z przygód na wygnaniu doznanych. Wieczorem zastawiono kolacyą, następnie rozeszliśmy się. Przeprosiłem wszystkich tych panów, że choć należałoby mi się każdemu z nich pierwszą oddać wizytę, jednak nie znam ich mieszkań, i za złe mi nie wezmą, jeżeli zaraz tego nie zrobię, a będą pomimo to tak na mnie łaskawi, iż mnie odwiedzą. Nazajutrz miał przyjść do mnie rano Gl. żeby mi pomódz w urządzeniu się z jedzeniem i objaśnić o stósunkach miejscowych, bo nie chciałem z panem R. bliższéj zawierać znajomości.
Jakoż stósownie do umowy Gl. przyszedł koło południa, zawołaliśmy gospodynią i stanął z nią układ, że za obiad i kolacyą dla siebie i chłopca, którego miałem zamiar wziąć do usług, będę płacił dwanaście rubli miesięcznie, herbatę zaś powinienem mieć swoją. Gl. zgodził mi także sanki za pięć rubli miesięcznie, nie pojmowałem jakim sposobem tak tanio, mówił, że wszyscy płacą jednakowo — i tak za pięć rubli miesięcznie miałem konia i człowieka dniem i nocą na moje rozkazy, a nie potrzebowałem żywić ani jednego ani drugiego. Chociaż miasteczko liczy mało mieszkańców, jest przecież bardzo rozległe; oprócz tego we wielkie mrozy używają ciężkich futer, chodzić piechotą prawie niepodobna; kogo więc tylko stoi na to, najmuje na całą zimę izwoszczyka (woźnicę) z sankami.
Dzień drugi prawie cały przepędziłem w domu, bo naszli mnie goście i ruszyć się było trudno. Na herbacie miałem z piętnaście osób, wszystko to byli nasi polscy wygnańcy. Nie bardzo kontent byłem z tak licznego towarzystwa na samém przyjezdném, ale jak tu drzwi przed kim zamknąć? Na szczęście gospodyni moja miała ogromny samowar i dostateczną liczbę szklanek i filiżanek. Nie mogłem niczém inném służyć do herbaty, jak bułkami, masłem i kiełbasą, bom się był nie przysposobił.
Po kilku dniach pobytu musiałem złożyć wizytę isprawnikowi; poznałem téż jego żonę i trzy córki dorosłe. Jednéj z nich było na imię Anna, imieniny jéj przypadały na trzeci dzień. Zastałem u Iwana Leońtiewicza, tak nazywał się nasz naczelnik, mirowego pośrednika Wasilia Iwanowicza Sawoitowa; urząd jego odpowiada u nas w Królestwie komisarzowi włościańskiemu oraz sędziemu pokoju. Była to jedna z wyższych figur powiatu. Isprawnik zapoznał nas. Wasilii Iwanowicz miał także córkę dorosłą Annę, prosił mnie, żebym zaszczycił moją obecnością wieczorek, który zamierza wydać w dzień jéj imienin, jak mówią w Rosyi, w dzień jéj anioła. Obiecałem, że będę.
W Rosyi wogóle mówiąc do kogo lub o kim, także i o kobiełach, nie wymienia się jego lub jéj nazwiska, ale tylko imię i imię ojca i opuszczenie téj formalności uważane bywa za ubliżenie. Z początku bardzo mi było trudno do tego przywyknąć, ale z czasem przyzwyczaiłem się.
Nazajutrz rewizytował mnie Iwan Leońtiewicz, przyjechał także i Wasilii Iwanowicz, prosząc, żebym nie zapomniał mojéj obietnicy. Było to przeciwko regułom towarzyskim prosić na imieniny, ale widać, że mu chodziło o namówienie mnie i dla tego pierwszy mnie odwiedził.
Przyszedł dzień imienin, trzeba było być u isprawnika i u Wasilia Twanowicza rano około 1 dla powinszowania i na zakąsce; wybrałem się z Gl. i zabawiłem w każdém z tych miejsc po kilka minut.
Ciekawy byłem tego wieczoru. Znałem rozmaite uczty, od balów ministrów i ambasadorów aż do studenckich wieczorków w quartier latin w Paryżu; oczywiście czego innego spodziewałem się w Solwyczegodzku i nie omyliłem się w przewidywaniach. Po ósméj zaraz przybyliśmy z Gl. i zastali całe towarzystwo zebrane. Była tam p. Sw., oraz Kl. i doktor St. Tańce się już zaczęły, muzyka składała się z dwojga skrzypiec, właśnie gdy wchodziłem, zagrano przegrywkę do pierwszego kontredansa, tańczono dość dobrze, tylko mężczyzni nadużywali nielitościwie obcasów, można było myśleć, że się jest raczéj w stajni jak w salonie. Za drugim kadrylem chciałem spróbować tańca.
Gl. miał być moim vis-á-vis, zamierzałem zamówić pannę Annę Iwanównę, córkę sprawnika, ale mając bardzo krótką pamięć twarzy, przez pomyłkę udałem się do jéj siostry, prosząc wpół po polsku wpół po rosyjsku, żeby zemną raczyła następnego kontredansa przetańcować. Otrzymałem odpowiedź:
— Tańcuju (tańcuję).
Ukłoniłem się i odszedłem. Dobrze, pomyślałem sobie, widać że umie tańcować. Nadszedł i kadryl, udaję się do mojéj panny, ufny w słowo tańcuju, gdy wtém jakiś młody kawaler bierze ja za rękę; trochę zdziwiony lecz nie zbity z toru, nie uważając na niego podaję rękę pannie, która mi coś mówi, lecz tak prędko, żem nic nie zrozumiał. Kiwając tylko głową, ciągle powtarzałem: horoszo, horószo (dobrze), pannę zaprowadziłem do krzesełka przygotowanego dla tańcujących, sam zaś koło niéj usiadłem.
Moja tancerka przez cały czas trwania kadryla była w jak najfatalniejszym humorze, nie wiedziałem czemu to przypisać, starałem się wszystkiemi siłami ją udobruchać, powtarzałem kilka razy: wy horosza, oczeń horosza (pani piękna, bardzo piękna), ale wszystko napróżno. Dopiero po skończonym tańcu wyjaśnił mi wszystko St. Jeżeli dama mówi tańcuju, to znaczy że jest zamówioną, zatém moja tancerka była już zaangażowaną, a jéj kawaler, od którego ją odsadziłem, był właśnie wybranym jéj serca, zrozumiałem tedy jéj kwaśną minę.
Bal z początku szedł dość ochoczo, ale około 10 godziny już większa część mężczyzn miała w głowie, o 11 ci co byli pierwéj na wpół pijani, upili się zupełnie, a ci co się o 10 jeszcze trzymali, o 11 byli dobrze podchmieleni, o 12 wszyscy, wyjąwszy kilku, źle się trzymali na nogach. Panie na to nie wiele zważały i wesoło rozmawiały z panami, którzy z mglistemi oczyma i z idiotycznym uśmiechem na twarzy prawili im komplementa. Starsi grali w karty bez różnicy płci, a hałas wychodzący z pokoju przez nich zajmowanego zagłuszał czasem i muzykę i podwojoną czynność obcasów. Pani Sw. już była wyjechała, moi towarzysze i mnie wciągali, ale pragnąłem zostać do końca i prosiłem ich, by mnie nie opuszczali. Wszyscy oczekiwali kolacyi. U stołu rzucili się wszyscy na półmiski, jak stado zgłodniałych wilków. Potém każdy jak najspieszniéj żegnał się z gospodarstwem i umykał do domu.
Panna Elizaweta Iwanówna Judycka, moja tancerka, została odtąd moją nieprzebłaganą nieprzyjaciółką. Nigdy mi nie darowała, żem jéj zamiary skrzyżował.
Dziwném może niejednemu zdawać się będzie, że w kilka dni zaledwie po przybyciu na wygnanie byłem na balu i na nim tańcowałem. Cóż w tém nadzwyczajnego?
Jakiś filozof mówi, że szczęście jest to przejście ze stanu gorszego do lepszego, zatém mogłem się uważać za szczęśliwego, bo więzienie było wiele gorsze niż stan mój obecny, zresztą, ta przeszłoroczna samotność tak mi się dała we znaki, że koniecznie pragnąłem obcowania z ludźmi. Oprócz tego mój charakter na szczęście lub nieszczęście — nie wiem — nie jest zgryźliwy. Na cóż się przyda narzekać, stękać, żalić się na położenie, którego przemienić nie jesteśmy zdolni. Każden mniéj więcéj sam sobie przyszłość gotuje, a przynajmniéj przewidywać powinien, jakie być mogą następstwa z takiego lub owego czynu.
Biorąc udział w powstaniu w 1863 roku, więdziałem, że się narażam najprawdopodobniéj na śmierć, bądź od kuli, bądź od stryczka; uniknąłem szczęśliwie obu ostateczności, nawet katorżnych robót, na które sąd wojenny mnie skazał, a od których tylko ułaskawił hr. Berg. Mogłem siedzieć w więzieniu dwa lata, a siedziałem tylko rok; przyjechałem od Solwyczegodzka wygodnie, za carskie pieniądze, zatém mogłem się uważać za bardzo szczęśliwego. Wszystkie te względy sprawiły, że tańcowałem na imieninach Anny Wasilewny Sawoitówny.
Życie codzienne wcale z początku nie było nudne Po obiedzie zbieraliśmy się razem, najczęściéj u pani Sw., raz albo dwa razy w tygodniu u pana Kosińskiego, czasem także i u mnie ale rzadziéj, bo do mnie schodzono się rankami. Na obiad każden szedł do siebie. Cłopca do posług dostałem zaraz. Nazywał się Nikołka; o tragicznym jego końcu także późniéj opowiem. Stołowanie u mojéj gospodyni nie podobało mi się, raz, że bardzo źle jeść dawała, powtóre że za gości musiałem bardzo drogo płacić. To téż po miesiącu zmieniłem mieszkanie, postanowiłem sam być swoim kucharzem i nająłem od dyakona Katajewa cały dom, składający się z pięciu pokoi ładnie umeblowanych, kuchni, śpiżarni, lodowni i piwnicy za ośm rubli miesięcznie. Przytém zobowiązał się dać mi do użytku samowar, przybory kuchenne, talerze, szklanki i wszystko w ogóle, co potrzebném jest w takiém gospodarstwie. Opału także on dostarczał.
Żeby w Solwyczegodzku nie umrzeć z głodu, trzeba koniecznie zakupić w niedzielę dość zapasów, aby wystarczyły na cały tydzień, bo tylko na targu niedzielnym można dostać mięsa, masła, jaj, mleka, śmietany i t. p. Ryby przywożą w środę i piątek, jako dni postne, w inne nic zgoła dostać nie można. W niedzielę tedy o świcie wszyscy Polacy, prowadzący swoje gospodarstwo, każden z koszykiem, schodziliśmy się na rynku; zaczynało się od mięsa. Mięso jest doskonałe, woły tam wcale nie pracują, wywaru nie znają. Zwykle biją dobrze sianem wypasionego pięcio letniego ciołka, nic więc dziwnego, że mięso jego lepsze od naszego. Cena bardzo różna: w zimie najlepsze kosztuje funt 10 gr., w lecie zaś dochodzi do 20 gr. Ryb jest mnóstwo rozmaitych gatunków, których u nas nie znają, jako to: sterlet, nielma, sig, swiga (pstręgo-łosoś), białorybica i wiele jeszcze innych; nie mają zaś linów, karpi ani węgorzy. Ceny ryb są zmienne. Najtaniéj kupuje się je na wiosnę, gdy zaczynają opadać; wtedy za funt szczupaka płaci się 5 do 6 groszy, w lecie dochodzi do 10 gr., nielma, sig, swinga są trochę droższe. Sterlet tyle wsławiony nieszczególnie mi smakował; mięso jego podobne jest nieco w smaku do węgorza, lecz o wiele delikatniejsze, ma pancerz jak jesiotr, nos długi kościsty, a pyszczek pod spodem. Największe, które widziałem, nie przechodziły trzech funtów, podobno w syberyjskich rzekach Obie i Lenie dochodzą do 10 funtów.
W końcu lipca przyjeżdżają kupcy z Petersburga i płacą za funt żywego od 8 do 4 złp., następnie w umyślnie do tego urządzonych łodziach prowadzą je wodą aż na miejsce. Gdy kupcy odjadą, cena sterleta spada tak, że 20 gr., najwięcéj złotówkę wynosi. Chleb jest bardzo drogi, za funt razowego trzeba płacić 5, a czasem 6 gr., o pszennym już nie mówię, bo to jest specyał, który rzadko kto jada, chyba przy święcie. — Funt mąki pszennéj, nie szczególnie pięknéj, kosztuje 1 złp.; groch, kasza tatarczana, albo piękna 20 do 24 gr. Herbatę mieliśmy bardzo dobrą za 10 złp. gr. 20. Ceny cukru bardzo zmienne; nigdy nie były tańsze od 2 złp: i pół, a dochodziły do 3 złp. za funt. Migdały, rodzynki, kawa, świece stearynowe, wszystkie w ogóle towary importowane są bajecznie drogie. Zwierzyna w lecie tania i jest jéj mnóstwo niezliczone; kaczek napotyka się tyle gatunków, że chyba w dobrym gabinecie ornitologicznym możnaby je wszystkie znaleść. Gęsi i łabędzie dzikie gnieżdżą się tam; bekasy bywają, ale nie co rok. Miejscowém ptastwem są: głuszec, cietrzew, jarząbek i pardwa, ta ostatnia w zimie biała. W lecie za parę jarząbków lub cietrzewia płaci się, zwyczajnie od 15 do 20 gr., lecz jak tylko przymrozki nastaną, cena ich w trójnasób się podnosi, bo pomyszlenniki (myśliwy) mogą je przechowywać do zimy i wtedy hurtem przedają kupcom przyby z Moskwy i Petersburga po 2 złp. a czasém i więcej za parę jarząbków lub cietrzewia, pardwy są nieco tańsze.
Kiedym przyjechał, masło płaciliśmy po 24 za funt topionego. Jest ono doskonałe do użytku kuchennego. Ośm lat później kosztowało już 50 gr. Cena powiększyła się więcéj, niż w trójnasób. Wywożą go bardzo dużo do Wołogdy, a ztamtąd koleją żelazną daléj, albo téż do Archangielska, następnie za granicę; w ogóle nabiał dawniéj bardzo tani, niezmiernie podrożał.
Kiedym pierwszy raz poszedł na targ, między inemi chciałem kupić mieka, alem go nigdzie nie widział, spytałem przeto jednego z Polaków, czy go nie ma.
— Owszém jest, i dużo, odpowiedział.
I zaraz zagadnął kobietę stojącą obok, z workiem na plecach.
— Czy masz mleko?
— Mam
Baba zdejmuje worek, kładzie go na ziemi i wyjmuje kilka ostrokręgów ściętych śnieżnéj białości; wyglądały zupełnie jak spody głów cukru, odrąbane na 6 lub 8 cali od podstawy; było to mleko zamrożone. Myślałem, że smak jego będzie nie dobry, ale przekonałem się, że w niczém nie różni się od zwyczajnego nie zmarzniętego. W zimie innego mleka dostać nie można.
To zamarznięte mleko przypomina mi bardzo dowcipne złodziejstwo jednego z zasłanych Moskali, ale naturalnie politycznych wygnańców. Nalał on w stary cebrzyk wody na wysokość 4 do 5 cali, tę wodę zamroził, następnie wniósł do ciepłéj izby na chwilę, lód w cebrzyku po brzegach odtajał i cały kawał mający formę małego koła młyńskiego można było wyjąć; jeszcze gdy był mokry posypał go piaskiem i wyniósł na mróz; gdy piasek do lodu przymarzł, polał wodą i znowu piaskiem obsypał, tę operacyą, powtórzył kilka razy, tak że lód przybrał postać kamienia piaskowca; następnie w niedzielę podczas targu i w mróz ogromny wywiózł na rynek i jako brus do ostrzenia siekier sprzedał. Chłop jakiś kupił zapłaciwszy mu dwa i pół rubla, kontent niezmiernie, że taką dobrą sztukę bardzo tanio nabył (bo tam kamieni nie ma, a brusy o kilka set wiorst sprowadzają). Przynosi go do domu, pokazuje żonie, sąsiadom, nareszcie kładzie na piec a sam idzie spać. Jakież było jego zdziwienie, gdy wstając rano, zamiast kamienia, znalazł trochę mokrego błota. Skarżył chytrego złodzieja przed nadzisatielem (policmajstrem) ale oszust wykręcił się mówiąc, że znalazł brus na drodze, że nie wiedział, że to był lód, myślał, że kamień, a nie potrzebując go, w najlepszéj wierze sprzedał. Nic mu za to nie było, pieniędzy mu téż nie odebrano, bo je już dawno stracił.
Cóż o téj krainie lodów, śniegów i mrozów można powiedzieć ciekawego? Wszystko tu, jak natura skamieniałe, wszystko smutne jak twarz bez uśmiechu, jak widok krajobrazu bez zieleni, jak pustynia bez oazy. A gdy nawet jaka ptaszyna gdzie zaświergoce, to głos jéj niepewny, zda się przypominać sobie dopiero zapomnianą nutę i tylko kiedy niekiedy beż żadnego związku się odzywa. O, tu nie ma téj cudnéj muzyki, tego koncertu powtarzającego się u nas co wieczór.
O Polsko moja! O Ojczyzno moja! utracając ciebie, dopiero cię poznajemy, w dalekich stepach Sybiru uczymy się kochać ciebie, wtedy dopiero zwracamy oczy nasze ku tobie i wołamy: O matko, kiedyż wyciągniesz ku nam swoje ramiona, żebyśmy strudzeni mogli na twém łonie spocząć? Lecz tyś nie od tych jedynie twych dzieci ukochana, wszystkim jesteś drogą zarówno; a jeżeli ich rozsiewasz po całéj Europie, po świecie całym, to pewnie oni cię nie dobrowolnie opuszczają, jak ludy innych krajów swą strzechę rodzinną, ale gwałtem wyrwani z objęć twoich, rzuceni są na pastwę nędzy, żałości i jękom.
Żal, żal po tobie, a każda godzina zdala od ciebie przepędzona, wzmaga go bezustannie; i ktoby to pomyślał, tęskno nawet za żab wrzaskliwą muzyką; tu głucho, senno, martwo. A jakież puste te lasy, jakże w nich ponuro, jedyne tu drzewa to sosna, jodła i brzoza.
Wiosny i jesieni tu prawie nie ma, przejście z zimy do lata i z lata do zimy jest nagłe. I tak w końcu maja zaczynają pękać drzewa, trawka zaczyna się zielenić, w tydzień, najwięcéj dni dziesięć, wszystko już rozwinięte, liście doszły swój naturalnéj wielkości, a na łące koń lub krowa do syta mogą się pożywić.
Rzeka puszcza między 10 a 15 maja, ale to trzeba widzieć te północne rzeki, cóż to za ogrom, cóż to za masa wody niemi płynie. W zwyczajnym stanie Dźwina północna o sześćset wiorst w górę od Archangielska, to jest od swego ujścia ma 8, wyraźnie ośm wiorst szerokości, a Wyczegda, która do niéj wpada, 4 wiorsty. Ja nad tą ostatnią mieszkałem, o niéj téż słów kilka powiem.
Bierze ona początek w Uralskich górach i przepływa przestrzeń przeszło tysiąca wiorst. Cóż znaczą te sławne historyczne rzeki jak Tyber, Sekwana, Ren, Dunaj nawet w porównaniu z mało znaną w Europie Wyczegdą, są to strumyki tylko, lub rzeczułki. A cóż dopiero, kiedy po pęknięciu lodów ona zaczyna przybierać! Woda podnosi się przez dwa tygodnie i wzrasta od pięciu do sześciu sążni nad stan zwyczajny, kilka dni pozostaje w mierze; wtedy w około jest prawdziwe morze. Miasto w którem ja mieszkałem jest rozdzielone wtedy na trzy części, jest to mała Wenecya; cała komunikacya odbywa się łódkami, pocztę nawet do dalszych powiatów tym sposobem odsyłeją. Każda wioska to wysepka, pola po większéj części są zalane, ale ponieważ powódź ta powtarza się co rok regularnie w tym samym czasie i w tych samych prawie rozmiarach, zatém wszyscy mieszkańcy są do tego przyzwyczajeni i choć woda ozime zasiewy (t. j. żyto) często zniszczy, nie bardzo na to narzekają. Opadanie wód trwa znowu dwa tygodnie, wtedy dopiero zaczyna się w niższych miejscach siejba jarzyny t. j. owsa i jęczmienia, gdyż tylko te trzy gatunki zboża dojrzeć mogą. Wylew ten tak straszny łatwo się tém tłomaczy, że ku końcowi września spadają już śniegi, które dopiero wiosną tają, zatém siedm miesięcy woda deszczowa w kształcie śniegu zbiera się jakby w jakim rezerwoarze, żeby nagle za przygrzaniem promieni słonecznych gromadzić się w korytach rzek. — W końcu września ustala się sanna, tu po prostu zwana „doroga” i trwa do końca kwietnia, wtedy odprawiają się większe transporta towarów, tam gdzie rzeki komunikacyi nie ułatwiają, i często można spotkać na głównych gościńcach po parę set sań napakowanych, ciągnących się sznurem.
Strona ta w ogóle bardzo uboga, lecz jéj mieszkańcy małem się zadawalniają, umieją oni bez wydatków pieniężnych zaopatrywać się w żywność na rok cały; wielką im ku temu pomocą są ryby, których tu obfitość znaczna, suszą je lub solą; a zupa z téj ryby zwana tu „uchą” i placki jęczmienne lub owsiane są prawie jedynym pokarmem biedniejszych włościan; bogatsi zabijają zwykle pod jesień krowę lub ciołka i to im na rok cały wystarcza.
Lud w ogóle jest nadzwyczaj poczciwy, bywają wyjątki, ale bardzo rzadkie. Jeżeli złodziejstwa się jakie popełniają, to tylko przez masę zesłanych cywilnych; bo nietylko dla politycznych przestępców ta strona północna służy za wygnanie. Na jednego politycznego jest może dwudziestu lub więcéj zbrodniarzy, nie ma prawie wioski, żeby w niéj jednego albo dwóch nie było, Miejscowi mieszkańcy są, jak mówię, rzadkiéj uczciwości. Fakt, który mi się wydarzył w piątym, czy szóstym roku mego wygnania, będzie potwierdzeniem tego, co utrzymuję.
Jednego wieczora byłem w towarzystwie, gdzie grano w karty, ja grałem także; koło 2éj po północy, wszystkie pieniądze, które miałem przy sobie, może ze 20 rubli przegrałem, żal mi ich było i chciałem się odegrać. W domu miałem jeszcze więcéj pieniędzy, zatém co prędzéj przeszedłem, ażeby z nowym zapasem powrócić.
Mieszkałem wtedy sam jeden, bez służącego, i miałem swój własny domek. Przyszedłszy, wziąłem ze szkatułki 25 rubli i wychodziłem, ale kłódka, którą dom zamykałem, przypadkiem się jakoś w pospiechu popsuła, innéj nie miałem; za późno było od sąsiadów pożyczyć, myślałem przytém, że przededniem powrócę, zostawiłem przeto moje mieszkanie na Boskiéj opatrzności.
Inaczéj się jednak stało, gra skończyła się dopiero dobrze po południu, co prawda moje pieniądze odzyskałem i koło 50 rubli wygrałem, ale myślałem sobie, co się tam dzieje z moim domem? Wracałem do siebie bardzo niespokojny, jakież było moje zdziwienie, gdym zastał nieznajomego chłopa siedzącego w pokoju bawialnym.
— Czego ty tu chcesz? zapytałem.
— Ja od rana tu na barynia (pana) czekam.
Przyniósłem śmietanę, którą u mnie baryń w niedzielę zamówił. Widząc dom otwarty, Wszedłem, alem się zdziwił bardzo, że nikogo nie ma.
Czekałem, myśląc, że zaraz kto nadejdzie, ale napróżno. Późniéj bałem się wyjść, żeby inny jaki człowiek po mnie nie przyszedł i barynia nie okradł; czekałem więc i pilnowałem.
Przypomniałem sobie wtedy, że od tego chłopa kupiłem przypadkiem przeszłéj niedzieli śmietanę, a ponieważ była dobra i tania, kazałem mu w tygodniu przynieść, nie spodziewając się jednak, żeby on to uczynił, bo często bywaliśmy zawiedzeni.
— Ale czy téż baryń nie ma kawałka chleba, rzekł, bo mi się bardzo jeść chce. Od rana mic w ustach nie miałem, zaraz będzie i wieczór, a do domu mam jeszcze spory kawał drogi.
— Z największą chęcią. Ale dla czego nie jadłeś, wszak w kuchni chleb leży na stole.
— Nie śmiałem, baryń.
— Kiedy tak, to bądź tyle dobry i nastaw samowar, napijemy się razem herbaty, a ja tymczasem przygotuję co zakąsić.
— Horoszo, baryń.
W samowarze moim woda prędko zawrzała; przed zmrokiem tedy poczciwca herbatą napoiłem, nakarmiłem, za śmietanę sowicie zapłaciłem; chciałem go na noc zatrzymać, ale spieszył się do domu i zostać nie chciał; podziękowałem mu za jego dobre serce i rozstaliśmy się najlepszymi przyjaciołmi.
Chłop ten często do mnie wracał, a za każdym razem częstowałem go herbatą, co uważane jest w Rosyi za wielką grzeczność i łaskę; dostarczał mi aż do wyjazdu śmietany i mleka. Mnie on także w gościnę do siebie prosił i byłem u niego parę razy.
Kilku miałem, między chłopami, równie poczciwych znajomych, chętnie oni i bezinteresownie, wyświadczali mi małe przysługi, szczególniéj na wiosnę i w jesieni przy uprawie mego ogródka.
Nie trzebą myśleć, że gra hazardowna i tak długo trwająca, była częstém naszém zajęciem, wypadki takie zdarzały się bardzo rzadko i tylko w rosyjskiém towarzystwie. Mógłem zdarzenie powyższe, albo zupełnie przemilczeć, lub téż inną, jakąkolwiekbądź przyczyną wytłómaczyć moją nieobecność w domu. Wspomnienia jednak moje, jężeli innéj nie mają zalety, to przynajmniéj są szczere; złe czy dobre, wszystko opowiadam.
Biedniejszy lud tamtejszy ma dwojaki sposób zarobienia cokolwiek więcej, dla opędzenia niektórych koniecznych potrzeb, wymagających gotowego grosza i dla opłacenia podatków. Naprzód spław drzewa na wiosnę, powtóre myśliwstwo zwane tam promysłem. Myśliwego mienią promyszlnikiem.
Spław drzewa odbywa się zaraz po odpłynięciu kry. W lesistych powiatach, Solwyczegodzkim, Sereńskim, Usłwylskim i Nikolskim, kupcy zakupują miliony kloców, które spławiają do Archangielska, a ztamtąd wysyłają morzem daléj. Często tak wiele tratew razem płynie, że kiedy się jest nieco oddalonym od brzegu, zdaje się, że możnaby po nich, jak po jakim moście przejść na drugą stronę rzeki. Zarobek ten wielkie przynosi korzyści, jeśli służy pogoda, bo w takim razie sześć pajwięcéj ośm dni tratwy płyną z Wyszogrodzka do Archangielska; napowrót robotnicy dostają się statkami parowemi, które chodzą po Dźwinie; powrót trwa dwa dni, zatém robotnik w ośm, najwięcéj dziesięć dni wraca do domu i na nowo się najmuje. Takich podroży może on odbyć cztery, nawet czasami pięć, za każdą płacą mniéj więcéj 15 rubli, zatém przez miesiąc lub półtora może zarobić od 60 do 75 rubli. Inaczój się jednsk rzecz ma, gdy wieją wiatry. Wtedy miepodobieństwem jest płynąć, bo wiatr porozbijałby tratwy, które naówczas kierować się nie dadzą. Zmuszeni są zatém robotnicy przybić do brzegu i czekać ciszy. Czasami po parę tygodni stać muszą na jedném miejscu a popłynąwszy kilka mil, znowu się zatrzymywać na czas, dłuższy, tak, że podróż trwa niekiedy i dwa miesiące, a płaca biednych flisów jest zawsze ta sama, przejedzą zatém zarobek i bez grosza wracają do domu.
Drugi sposób zarobkowania stanowi, jak już powiedzieliśmy, myśliwstwo, ale nie każdy jest do tego zdatny; trzeba osobnego talentu i zamiłowania, żeby zostać dobrym myśliwym, oraz wprawiać się zaraz z lat młodocianych. Głównemi przedmiotami handlu zwierzyną są: jarząbek i biełka (wiewiórka popielata w zimie, u nas zwana popielecą). Inna zwierzyna uważana jest za podrzędną.
Jarząbki łapią po większéj części w sidła i jeżeli rok jest pomyślny, to dobry myśliwy z pomocą jednego lub dwóch synów, do tysiąca par złowi już podczas przymrozków, tak, że może je przechować do zimy, aby hurtem sprzedać przybyłym z Moskwy i Petersburga kupcom.
Biełka dopiero we wrześniu zmienia swój kolor czerwony na popielaty, i wtedy dopiero zaczynają na nią polować. Polowanie to trwa dopóty, dopóki nie napada tyle śniegu, że strzelec już chodzić nie może. Cały czas sposobny przepędza on w lesie i dociera do najodleglejszych puszczy. Za całe pożywienie służą mu tylko suchary, których część nosi z sobą, resztę zaś jeszcze latem umieszcza w rozmaitych miejscach, przez które spodziewa się przechodzić — w małych budkach umyślnie na ten cel zbudowanych. Zdarza się, że kilku nieznanych sobie a kilka set wiorst od siebie mieszkających myśliwych, do téj seméj budki znoszą swoje zapasy; nie było jednak wypadku, żeby jeden drugiemu choć suchara ukradł.
Strzelby, których używają, nazywają się winłowki, otwór w nich jest tak mały, że śrót zajęczy służy im za kulę; prochu potrzebują ledwie kilkanaście ziarek. Spory róg prochu wystarczą im na cały czas polowania. Śrótu zaś nie kupują, tylko kawał ołowiu, który wykuwają na bardzo długi drut, grubości otworu strzelby. Drut ten jest tak regularny i dokładnie wykuty, że wygląda jak fabryczny.
Drut ten okręcają około siebie przez ramię, jak druciarze, a gdy potrzeba strzelbę nabić, to tylko kawałek zębami odgryzają.
Są tak wprawni w strzelaniu, że nigdy nie trafią wiewiórki gdzie indziéj jak w łepek, choćby najwyżéj na drzewie siedziała. Gdy wiewiórkę zabiją, zaraz ściągają z niéj skórkę, mięso zaś służy za pożywienie dla psa. Jeżeli rok obfituje w te zwierzątka, dobry myśliwy mający szczególniéj wprawnego psa, może ich upolować do 500 sztuk. Ceniąc sztukę przecięciowo po dwa złote, zarobić może w przeciągu 2 miesięcy, okrągłą sumkę tysiąca złotych.
Bogaci chłopi trudnią się po większéj części handlem i przyznać trzeba, że mają do tego niepospolite zdolności. Tam poznałem słuszność odpowiedzi cara Piotra I. na przedstawienie czynione mu, żeby wygnał ze swego państwa wszystkich żydów, bo wyzyskiwują chłopów: „Dla czego mam żydów wypędzać? — każdy mój kacap dzisięciu ich oszuka.“ — W rzeczy saméj, są oni nadzwyczaj przebiegli. Prosty chłop, nie umiejący ani czytać, ani pisać, prowadzi handel na kilkadziesiąt tysięcy rubli; rozdaje setkom ludzi towar swój na kredyt, nigdy się jednak ani na kopiejkę nie pomyli. Pamięć ich jest niesłychana.
Główniejszemi przedmiotami handlu są: mąka żytnia żarnówka, bo ta strona północna nie posiada jej w dostatecznéj ilości na swoje wyżywienie; groch, kasze różne, sól, skóry wyprawne, ryby morskie solone lub suszone, cukier, herbata, któréj chłopi bardzo dużo piją, tytoń, rozmaitego rodzaju łakocie, perkale itd. Te wszystkie towary są importowane. Exportują się: len, który się cudownie rodzi (często widywałem lny dochodzące do 3 łokci wysokości), szczecina, mięso, skury sutowe, łój, masło, ryby świeże, zwierzyna.
Najgłówniejszym i najkorzystniejszym, jest
handel wódką. Pijaństwo panuje tu i jest rozpowszechnione we wszystkich klasach. W tak lichéj naprzykład mieścinie jak Solwyczegodsk liczącéj 800 mieszkańców, rachując w to kobiety, załogę i nas zasłanych, było do piętnastu szynków, t. j. jeden szynk na 53 osoby. Wiedzieć przytém należy, że konsens bardzo się drogo opłaca i wynosi do 300 rubli rocznie. Jakąż więc ogromną ilość wódki trzeba przedać, aby wyjść na swoje. Ale téż każdy chłop, będący na targu w niedzielę, uważa sobie za święty obowiązek upić się. Jeżeli który nie ma za co, to przynajmniéj udaje pijanego, żeby się nie poniżyć w oczach znajomych.
Charakterystycznéj rozmowie przysłuchałem się raz w lecie, siedząc przy otwartém oknie. Właśnie wyszedł odemnie chłop jeden, dobry mój znajomy Siemion (Szymon), prosił on mnie był, o 5 kopiejek, na szklankę wódki, ale napróżno, bo mu odmówiłem stanowczo; był on niezawodnie zupełnie trzeźwy. Wychodząc, stanął przed moją bramą; naraz widzi z daleka zbliżającego się innego chłopa, snać swojego znajomego. Owóż z trzeźwego czyni się w mgnieniu oka pijanym, zatacza się i Śpiewa na całe gardło. Znajomy tymczasem nadszedł i rzekł no niego:
— No cóż Siemion apiat' narezałsia (znowu pijany),
— Tak bracie Wańka (Jaś) upiłem się jak bydlę.
— Eh! jakiś ty szczęśliwy.
— Zapewne, całegom rubla przepił.
— Ty zawsze masz pieniądze.
— Tak, tak, Bóg miłosierny na wódkę zawsze daje.
— Chodź, pójdziem do domu.
— Nie, głowa mnie tak boli jakby chciała pęknąć; trzeba się wrócić na rynek i wypić wódki, może przestanie.
— Nie, tak preszczaj (bądź zdrów) Siemion.
— Praszczaj Wańko.
I znowu zaczął śpiewać i zataczać się, póki Wańka nie znikł mu z oczów. Potém zbliżywszy się do mego okna i gdy zmiarkował, żem wszystko widział i słyszał, z żałosną miną i żałosnym głosem, rzekł:
— No i jakże baryń nie zlitujesz się i nie dasz piątaczka na wódkę?
Cóż było robić, musiałem się zmiłować i pocieszyć biednego Siemiona.
Już to pijaństwo jest wrodzonym nałogiem u każdego Moskala; bogaty czy biedny, szlachcic czy chłop, urzędnik czy kupiec, wszyscy piją i bardzo dużo. Są wprawdzie wyjątki; znałem takich, którzy żadnego mocnego napoju do ust nie brali, ale tylko dla tego, iż znali do siebie słabość, że raz zakosztowawszy, niepodobnaby im było wstrzymać się od picia do upadłego.
Zresztą pijaństwo w Rosyi inne jest zupełnie jak u nas. U nas, ktoś się upije, na drugi dzień już o tém nie myśli, bierze się do swéj pracy i koniec. Może czasem i na drugi dzień powtórzyć libacyą, ale w każdym razie jedno pijaństwo nie ma związku z drugiém. W Rosyi zupełnie inaczéj, tem piją zapojem, tj. pijaństwo trwa nieprzerwanie kilka dni, tygodni, a czasami i miesięcy. Taki pijak, ledwie się obudzi, zaraz zagląda do butelki, żeby się podchmielić. Gdy wypije kieliszek, zdaje mu się, że mu lepiéj, głowa zaraz mniéj boli. Od drugiego powinno być jeszsze lepiéj, tak dalej rozumując dochodzi do tego, że znowu jest zupełnie pijanym.
Mieliśmy w Solwyczegodsku pocztmajstra, który pił zapojem, ale nie długo trwającym, kilka dni, najwięcéj tydzień. Teść jego, który mu pomagał w urzędowaniu, pił dużo więcéj i dłużéj, bo po miesiącu czasami. Raz przyszedł do mnie pod dobrą datą, a już od trzech tygodni pił bezustannie i zaczyna się żalić na swego zięcia, że tak ciągle pije.
— Bo po mojemu, powiada, człowiek może kieliszek wypić, zakąsić i basta, ale nie tak pić ciągle, jak on.
Uśmiałem się serdecznie z poczciwca, który tak był surowy dla innych a wyrozumiały dla siebie.
Nie tylko w saméj Rosyi piją Moskale, ale wszędzie, gdzie ich los zaniesie.
Byłem raz w Nizzy, podczas gdy rosyjska fregata stała tam na kotwicy. Przechadzając się nad morzem, spostrzegłem siedzącego na kamieniu rosyjskiego majtka, przybliżyłem się do niego i widziałem, jak uważnie w dłoń się swoją wpatrywał, Na téj dłoni leżały cztery pojedyńcze franki, nad niemi tedy medytował i taki zaczął monolog.
— Qztery całe frankowiki! co tu z niemi zrobić? Jeden przepiję, — i odsunął go trochę na bok; drugi frankowik już ja wiem, co z nim zrobię i położył go z pierwszym; za trzeci frankowik żonie kupię gościńca; czwarty frankowik, trzeba będzie zapłacić nim za pranie bielizny.
Nie odchodził jednak, a ciągle patrzał się na swoje frankowiki. Po chwili uśmiechnął się, machnął ręką i rzekł:
— Po co to żonie prezenta przywozić i przyzwyczejać ją do zbytku, — i ten frankowik przepiję; a wartoż to płacić za pranie? alboż to raz sam sobie prałem? — i ten frankowik już ja wiem, gdzie podzieję. Uszczęśliwiony z tak mądrego rozumowania, wstał i poszedł do najbliższego szynku.
Podobnie jak z gorzałką, poczynają sobie niekiedy tamtejsi mieszkańcy i z rybą. Chociaż to przedmiot nadzwyczaj tani, dla niektórych jest jednak niedostępny. Taki chłop, który nie ma za co ryby kupić, znajduje gdziebądź trochę ości i te wtyka sobie w brodę, tak, żeby były na widoku.
Następnie przechadza się wspaniale i szuka spotkania ze znajomemi. Gdy spotkanie nastąpi, zawiązuje się rozmowa.
— Zdrastwój (jak się masz).
— Zdrastwój.
— Djabelnie mi się pić chce. Mówi chłop z ościami w brodzie.
— Albo co?
— Tak najadłem się ryby, że pragnienie mnie dusi, a tu w mieście nie ma tak dobrego kwasu, jak u mnie na wsi.
— Rzeczywiście, musiałeś dużo jeść, bo pełno masz ości w brodzie.
— Nie użeli? (czy doprawdy).
— W samom dielie (w saméj rzeczy). I tu zaczyna sobie obcierać brodę, ale tak ostrożnie, żeby ani jedna osteczka nie wypadła.
— No praszczaj.
— Praszczaj.
Ta scena powtarza się z każdym spotkanym znajomym.
Trudno wymagać od ludzi, których nikt nie uczy, żeby rozumieli, co to jest religia, żeby pojeli co znaczy człowiek istotnie religijny. Grunt jest dobry, ale cóż, kiedy nie ma go kto uprawiać. Pop uważa swój stan jako rzemiosło, i byle odprawił swoją obiednią (mszą), o nic się więcéj nie troszczy. Naturaloie, że chrzty, śluby, pogrzeby lub inne obrządki, za które mu płacą, wypełnia z ochotą, ale nie obchodzi się bez targu, godzinami czasem trwającego. Pouczać zaś lud, oświecać go, umacniać w wierze, to już od tego ręce umywa, wszak za to mu nie płacą. Choćby miał nawet dobre chęci, nie mógłby, bo wiedza jego mało się różni od reszty chłopów.
Spowiedzi przestrzega i pilnuje bardzo, żeby każdy jego parafanin odbył ją w czasie wielkiego postu, bo za to każdy musi mu zapłacić. Przy konfesyonale nawet, targ nie ustaje, jeżeli kto ma dużo grzechów, to wtedy tylko rozgrzeszenie otrzyma, jeżeli datek jego będzie odpowiedni wielkości winy.
Datki jednsk nie są zbyt wielkie, 5 lub 10 kop. wystarcza.
Siemion, o którym już mówiłem, przysięgał mi, że gdy raz zdarzyło mu się przez dwa lata nie być u spowiedzi, pop nie chciał żadnym sposobem dać mu rozgrzeszenia, uzyskał je dopiero, gdy obiecał przynieść mu kwartę wódki. Za autentyczność faktu ręczyć mogę.
Żeby przynajmniéj nieuctwo popów zastąpić mogły książki! Ale książek nie ma, a jeżeli się zaś jakie napotka, to drukowane w staro cerkiewnym języku dla bardzo nie wielu zrozumiałym. Zresztą nigdy nikt się z książki nie modli, ani żadnéj nie czyta.
Nabożeństwo zasadza się wyłącznie na biciu pokłonów, żegnaniu się, z powtarzaniem zawsze tych samych słów: Hospodi pomiłuj (Panie zmiluj się).
Jednak, jak mówiłem, grunt jest dobry. Nie zdarzyło mi się nigdzie widzieć tak wielkiego miłosierdzia, jak w Rosyi. Już nie mówię tu o wielkich miastach, szczególniéj Moskwie, ale w nędznym i lichym Solwyczegodsku żaden żebrak nie przejdzie koło domu, choć najbiedniejszego, żeby nie został opatrzony albo drobną monetą, albo kawałkiem chleba. A żebraków tych jest bardzo wielu, chodzą od domu do domu i przed każdym, na bardzo żałosną jednostajną nutę śpiewają:
— Miłościnki radi Christa (Jałmużny w imię Chrystusa) i zbierają kopiejki lub kromki chleba. Po wsiach jest to samo. Mieszkaniec tutejszy udający się na robotę do Petersburga albo Moskwy, idzie bez grosza pieniędzy i żadnych zapasów, a jest pewnym, że zajdzie o proszonym chlebie. W każdéj wiosce po drodze, znajdzie i pożywienie i przytułek, dany mu z największą chęcią, przez każdego włościania dla miłości Chrystusa Pana. Są skąpi, gdy idzie o ofiary pieniężne, ale i od tych się mie wymawiają, gdy się przekonają, że istotnie dać potrzeba.
Posty zachowują z niesłychaną skrupulatnością, a są one o wiele uciążliwsze od naszych, bo w dni postne nie wolno używać ani mleka, ani masła, ani jaj; niektórzy nawet Moskale wstrzymują się od cukru i ryb. Przytém posty rosyjskie są liczniejsze od naszych, gdyż oprócz dwóch dni w tygodniu, tj. środy i piątku, poszczą w wigilią do każdego święta, a święta są tam bardzo liczne. Nie dość na tém; oprócz wielkiego postu i adwentu poszczą cztery tygodnie przed uroczystością św. Piotra i dwa tygodnie przed Wniebowzięciem Najśw. Maryi Panny. Naczynia kuchenne, talerze, łyżki, postne mają osobne, a mięsne osobne. Główną jednak treść ich wiary, stanowi zabobon. Wierzą w rozmaitego rodzaju złe duchy, w tak zwany leszyj; i tak jest leśnoj (leśny), wodianoj (wodny), ługowoj (łączny), polewoj (polny), domowoj (domowy) i t. d., ten ostatni jest najwięcéj poważany, bo najniebezpieczniejszy.
Raz kupiłem na targu czaraą kurę, żeby nadrugi dzień rosół z niéj ugotować. Gdym ją przyniósk do domu, znajdował się właśne w kuchni mój gospodarz, dyak, prawie już pop. Ledwiem kurę wypuścił z koszyka, zaczął kiwać głową i rzekł:
— Wy źle zrobili, że kupili taką kurę.
— Dla czego?
— Nasz domowoj nie lubi czarnego koloru, on ją w nocy udusi.
— Jaki domowoj? nie wiedziałem jeszcze wtedy o jego istnieniu.
— Rozumie się leszyj (czart) odpowiedział.
— Zobaczysz ojcze dyakonie, że on będzie się bał polskiéj kury zaczepić. Żeby cię przekonać, zostawię ją przez cały tydzień przy życiu, chociaż zamierzałem kazać ją zarżnąć jutro, a ręczę, że jéj się nie nie stanie.
— Uwidite (zobaczycie) odpowiedział.
Po tygodniu zawołałem go i pokazałem moją, czarną kurę zdrową i wesołą.
— A co, czy nie mówiłem wam, że się polskiéj kurze nic złego nie stanie?
— Prawda, odrzekł, ale z tego wnioskuję, że wy musicie mieć z nim jakie konszachty.
Oto przekonanie duchownego, który wkrótce miał zostać popem.
Przeprawiałem się jednéj nocy podczas burzy przez rzekę do miasta. Przewoźnicy ciągle żegnali się i powtarzali: Hospodi pomiłuj. Jeden z nich ofiarował zapalić przed obrazem Św. Mikołaja świeczkę, jeżeli się szczęśliwie na drugi brzeg dostaniemy, co w istocie po godzinnéj przeprawie nastąpiło. Gdyśmy wysiedli na ląd, mówię do przewoźnika:
— Idźże zapalić świeczkę przed świętym Mikołajem.
— Oto jemu, i tu pokazał figę, a nie świeczka. Teraz mi już niepotrzebny.
Jeden z naszych wygnańców kochał się w Moskiewsce bardzo pobożnéj, która za nic w świecie nie byłaby opuściła obiedni (mszy) w niedzielę i spowiedzi wielkanocnéj i doznawał wzajemności.
Razu jednego, gdym był u tego Polaka, jego kochanka przyszła prosto od spowiedzi. Witamy się, winszujemy, jak tam jest w zwyczaju; potém on pyta się jéj, czy wyznała popu, że kocha Polaka.
— Oczywiście, ale tak mu to cicho powiedziałam, że nie mógł usłyszeć.
Z tych kilku przytoczonych przykładów wnioskować można o uczuciach religijnych tamtejszego ludu. Formy oni zachowują, i nie dziwiłoby mnie, gdyby zbrodniarz, przed zadaniem ciosu śmiertelnego zrobił znaki krzyża i powtórzył: Hospodi pomiłuj! Hospodi błogosłowi! (Panie błogosław!) Hospodi pomogi! (Panie pomóż!).
Wszystkie czary, gusła, szepty, uroki, zamówienia, wróżby, elixiry zakorzenione są wśród całego rosyjskiego narodu; istotą najwyższą, najdoskonalłszą jest Car! Oni cara swego kochają z całéj duszy, z całego serca. Jestem przekonany, że gdyby car żądał wielkiéj jakiéj ofiary od narodu, uzyskałby ją natychmiast. Gdyby potrzebował pieniędzy, miliony rubli by mu złożono, gdyby żądał żołnierzy, wszyscyby się rzucili do broni.
Młodzi rekruci, których biorą do wojska, wcale na swój los nie narzekają, a cóż, powiadają, siedm lat przesłużyć, to nie wiek, a świat zobaczę. Płaczą matki, starzy ojcowie, to rzecz bardzo naturalna, ale młodzież idzie z ochotą. Car i Matuszka (matka) Rassija, są dla nich wszystkiém, a szczególniéj Car.
Kiedy przyjechałem do Solwyczegodska, było nas w tém mieście wygnańców 28, jeżeli mnie pamięć nie myli, wszyscy z rodzin szlacheckich, połowa najmniéj pozbawiona wszelkich praw stanu i szlachectwa. Było téż kilku duchownych. Szlachta i duchowni otrzymywali od rządu na utrzymanie sześć rubli miesięcznie, pozbawieni zaś praw po dwa ruble i to tylko wtenczas, gdy doktor rządowy wystawił im świadectwo, że są niezdatni do żadnéj pracy; świadectwo jednak można było bardzo łatwo sobie wyjednać. Wszyscy zaś inni Polacy nieszlacheckiego pochodzenia zasyłani byli na wieś; tam dawano im gruntu na jednę duszę, ze trzy morgi mniéj więcéj i nic oprócz tego; mieszkanie musieli oni najmować, albo téż swoim kosztem domy sobie budować. Jeżeli jednak niektórzy, niesposobni do uprawy roli, zrzekali jéj się, to rząd dawał im jednorazowe wsparcie pięćdziesiąt pięć rubli i więcéj nie chciał o nich słyszeć. Po kilku latach, jeżeli taki posileniec ze wsi, prowadził się dobrze i niebył ani razu przez policyą notowany, to otrzymywał bilet (paszport) do swobodnego przejazdu po całym powiecie. Nie wiem dokładnie, ilu mogło ich być wszystkich, ale w każdym razie z paręset; u policyi się nie dowiadywałem, a sam powiat był taki ogromny, — pewno większy, niż całe nasze dzisiejsze Królestwo, — że trudno stanowczo liczbę ich oznaczyć.
Nam mieszkającym w mieście, jak już mówiłem, zabronioném było wydalać się z niego więcéj jak na wiorstę, ale isprawnik nie bardzo przestrzegał téj formalności, przez szpary patrzał, jeżeliśmy chodzili na polowanie lub na ryby, byle tylko nieobecność nasza nie za długo trwała, jedną noc można było nie wrócić do miasta, lecz na drugi dzień trzeba było się w niém pokazać choć na chwilkę, a potém znowu iść sobie, gdzie się podobało.
Inne przepisy nas się tyczące, o wiele ściśléj były wykonywane, i tak: nie wolno nam było uczyć dzieci, ani żadnych dawać lekcyi, co stanowiło wielką dla nas krzywdę, bo to byłby jedyny sposób utrzymania dla biedniejszych a wykształconych. Nie wolno téż było zostać pisarzem w żadném biurze rządowém, ani u żadnego urzędnika, nawet u takich n. p. jak leśniczy, akcyzny nadziratel (nadzorca wódczany), których czynność nie miała nie wspólnego z manipulacyą rządową. Nie można było również otrzymać patentu na żaden handel, bo jako ludzie miebezpieczni moglibyśmy oszukiwać Moskali.
Pozostawili nam tylko wołność oddawania się, grubéj ręcznéj robocie, jak rąbaniu drzewa, ładowaniu lub wyładowywaniu statków, noszeniu wody i t. p.
Z początku czas dość znosie przechodził. Mieliśmy kilka dzienników warszawskich, a dzień ich przybycia był prawdziwą uroczystością; powtarzało się to raz na tydzień, bo tylko co siedm dni poczta przychodziła.
Nadchodząca wiosna wróżyła nam nowe zajęcia i przyjemności. Na głównym planie stały ogrody, których uprawą zajmowaliśmy się bardzo gorliwie. Daliśmy téż poznać tamtejszym mieszkańcom jarzyny, o których nigdy pierwéj nie słyszeli, jako to: pietruszkę, selery, galarepę, fasolę, rzodkiewkę. Ogórki czasami się rodziły, ale nie każdego roku. Inne warzywa mieliśmy dobre, ale trzeba było wielkiego starania i bardzo obfitego polewania wodą, bo tam od razu nastają upały, i gdyby nie polewać, to spaliłyby wschodzące rośliny. Wegetacya w tych okolicach jest tak szybka, że kartofle n. p. sadzone pod koniec maja, można już podbierać ku końcowi lipca. Kapusta udaje się pięknie i jest bardzo smaczna, ale tylko biała. Niektóre okolice są sławne z kapusty. W Solwyczegodzku, miasteczku leżącém nieco wyżéj, nie udawała się. W początkach września przywożą ją do miasta; za sto główek, jeżeli duże i twarde, trzeba płacić od 3—4 rubli.
Do przyjemności należało polowanie, połów ryb, pływanie po rzece, zbieranie grzybów i jagód, tudzież podwieczorki za rzeką. Polowanie, jak mówiłem, władza tolerowała, strzelbę wolno było mieć każdemu, ile że to stanowi prawie jedyny sposób zarobkowania. Zdarzyło się raz, że nie dowieziono prochu do tamtejszéj prochowni; isprawnik zaraz przesłał urzędowy raport do gubernatora, że jeżeli natychmiast nam tego przedmiotu nie dostarczą, to nie ręczy za możność zebrania podatków w oznaczonym przez prawo terminie. Zawołanymi myśliwcami byli: Jan. Kl, Al.
i Wys.; przyłączyłem się téż do nich i razem wszyscy, albo partyami chodziliśmy.
Na wiosnę, przy wylewie rzeki, można setkami zabijać zające; biedne te stworzenia, nie spodziewając się tak znacznego wezbrania wody, nie chronią się w odleglejsze miejsca, tylko na pagórki jeszcze nie zalane uciekają. Woda, przybierając, zalewa i to ostatnie ich schronienie. Nie ma wtedy dla nich ratunku, bo wszędzie woda. My na łódkach przejeżdżaliśmy z jednéj wysepki na drugą i wszystko, co się na nich znajdowało, wpadało w nasze ręce. Nie można jednak obejść się bez psa, bo te wysepki są niekiedy dość rozległe. Nie trzeba tego brać za złe i uważać za barbarzyństwo, bo gdyby nie wystrzelano tych biednych kotów, wodaby je z sobą uniosła. Raz zdarzyło nam się złowić zajączka płynącego, ale temu nic złego nie zrobiliśmy; zabrałem go do domu i dość długo żył u mnie, następnie go puściłem na wolność z pamięci na to, że ja sam w niewoli.
Zabite zające rozdawaliśmy szczodrze. Kto tylko chciał, brał ile mu się podobało. Sobie małośmy zostawili, bo na wiosnę, wypościwszy się przez całą zimę, są chude i niesmaczne. Skórki ich téż nic nie warte, bo już szare i lenieją. Polowanie to trwa tylko kilkanaście dni, jest ono bardzo utrudzające, bo jeszcze wtedy zimno, a zamaczać się trzeba koniecznie; płynąc łódką, walczyć często wypada przeciw prądowi, który jest nadzwyczaj bystry, co nie mało trudu przysparza.
Aż do lipca poluje się tylko na kaczki, a jest ich mnóstwo wszelkiego rodzaju i koloru: są czarne, bure, białe, czerwone, srebrzyste, duże i małe; gęsi i łabędzie gnieżdżą się daléj, w niedostępnych błotach i jeziorach.
Polowanie byłoby bardzo przyjemną rozrywką, gdyby nie miało jednéj ważnéj i bolesnéj niedogodności. Miliony komarów i moszek czynią niekiedy z téj rozrywki męczarnią. Tak zwana moszka jest to malutka muszka, mniejsza niż łepek od szpilki, ale tak jadowita, że aby się przed nią zabezpieczyć, a jest tych muszek ogromna liczba, trzeba nosić kapturki z cienkiego muślinu i rękawiczki. Są to jednak bardzo niedogodne sprzęty dla strzelca i paraliżują jego swobodę. W dnie wietrzne moszka kryje się w trawy i wtenczas jest się od niéj wyswobodzonym, ale komary za to nie przebaczają.
Pod koniec lipca, zaczyna się polowanie na jarząbki, pardwy, cietrzewie i głuszce. Ptaki te nie są zbyt dzikie i dają się podejść. Trzeba tylko mieć z sobą psa wyuczonego do szczekania na nie. I tak jeżeli cietrzew lub jarząbek siedzi na drzewie, pies go zwietrzy i zaczyna szczekać. Ptak wtedy patrzy się na niego, a myśliwy śmiało może zbliżyć się i strzelić, bo jest on jedynie psem zajęty. Pardwy rzadko strzelaliśmy, bo te po ziemi chodzą i w bardzo gęstych kryją się krzakach. Chłopi łapią je w sidła, my zaś tego sposobu nie używaliśmy.
Poluje się także na cietrzewie w zimie, z tak zwaną ciuciułą albo bałwanem. Ciuciuła jest, to wypchany cietrzew, lub téż lalka z sukna, na jego podobieństwo sporządzona. Potrzeba na takie polowanie iść najmniéj we dwóch; każdy strzelec ma ciuciułę. Na łąkach, na których zwykle rosną duże brzozy, o kilka set kroków jeden od drugiego odlegli, powinien każdy swoją ciuciułę na brzozie tak umieścić, żeby się wydawało, iż tam siedzi cietrzew; czém wyżéj, tém lepiéj. Następnie trzeba się w pobliżu schować w wystawioną naprzód budkę z gałęzi. Cietrzewie, przelatując, widzą, że coś naksztełt cietrzewia siedzi na brzozie. Sądząc, że tam jest żer, zlatują się i także siadają. Jeżeli kto ma dubeltówkę, to powinien mierzyć w cietrzewia najniżej siedzącego i skoro go zabije, nie ociągając się, z drugiéj lufy strzelać do drugiego. Cietrzewie nie lękają się huku strzełu i nie ulatują; gdyby jednak strzelić do siedzącego nejwyżéj, to ten, spadając, spłoszyłby drugie. Spłoszone z jednego drzewa, siadają na drugiém, ma którém widzą swego towarzysza. Spędzone, wracają znowu na pierwsze i tak ciągle. Sposób ten polowania byłby bardzo dobry, gdyby nie mróz siarczysty, 30stopniowy. A zdarza się myśliwym, że często parę dni w budce muszą siedzieć, cietrzewie zaś nie przelatują;. Wtedy namarzną się straszliwie i na dobitkę, z pustą torbą wracają do domu.
Strzelby mieliśmy bardzo liche, po większéj części pojedynki. Niektóre, choć miały nędzną powierzchowność, strzelały dobrze.
W piątym roku mego wygnania miałem straszny wypadek, strzelając do kaczki fuzya rozerwała się w kamerszrubie i niegodziwie zostałem pokaleczony. Od tego czasu porzuciłem polowanie, zostawiając innym tę przyjemność.
Rybołówstwu częstośmy się z zapałem oddawali. Niewodów nie mieliśmy, a tylko zadawalnialiśmy mi wędką i miroszką. Miroszka jest to potrójna siatka, razem obsadzona, środkowa gęsta, dwie zaś boczne o bardz dużych okach, u spodu ma ciężaki, a w wierzchu pływaki; jest długa do 10 sążni. Miroszka nie potrzebuje dużo ludzi do ciągnięcia, jak włok albo niewód; można ją z łódki zarzucić blisko brzegu. Następnie ryby od brzegu się straszy, a te, uciekając, wpadają na miroszkę. Przez duże okna przedostają się i uderzają w gęstą siatkę, a ponieważ z tyłu jest druga siatka o dużych okach, więc razem z siatką wpadają w nią i tworzy się dla każdéj ryby jakby woreczek, ż którego już jéj wydobyć się niepodobna. Po tém miroszka do łódki się wciąga, ryby z niéj wydobywa i zarzuca na nowo w inném miejscu. Można nią okrążać także pniaki stare w jeziorach, przy których lubią przebywać okonie, a żaden się nie wymknie. Miroszką nie podobna łowić na bieżącéj wodzie, bo wodaby ją poniosła i pokręciła, ile że w niéj nie ma żadnego punktu stałego.
Zdarzało mi się, że przez dwie lub trzy godziny, łapałem na wędkę od 15 do 20 funtów okoni, a były pomiędzy niemi ważące po półtora i dwa funty. Szczęście jednak nie często tak mi sprzyjało; ryby są kapryśne, ani przewidzieć, kiedy będą skore iść na przynętę.
Łódki tam mają wyborne, nadzwyczaj lekkie, mocne, nie wywrotne i tanie; spód wygięty robią z osinowego drzewa, a boki z desek sosnowych. Jedno do drugiego przywiązane jest witkami, tak że w całéj łódce nie ma ani jednego gwoździa. Są one bardzo wygodne z powodu swéj lekkości, bo łatwo je przenosić z rzeki na jeziora, niedaleko od niéj położone, tak dla polowania jak dla rybołówstwa. Łódka n. p. na cztery osoby, może być bez żadnego wysilenia zaniesioną o wiorstę przez dwóch ludzi. Cena łódek jest niezmiernie niska; oblicza się według osób, które się w nich zmieścić mogą, po pół rubla za osobę, i tak za łódkę na dwie osoby płaci się rubla itd.
Każdy prawie z uas miał swoją łódkę i dla tego częste odbywaliśmy spacery i majówki w czerwcu i lipcu. Kiedy wiało przeciw prądowi, pod wodę płynęliśmy z żaglami, a nazad bystrość prądu niosła nas do domu.
Wygnańców naszych podzielić można na trzy klasy, pod względem materyalnym. Do pierwszéj należeli ci, co nie mieli nic, do drugiéj ci, co mieli bardzo mało, do trzeciéj ci, co mieli trochę więcéj. Ci, których zaliczam do pierwszéj klasy, dostawali od rządu dwa ruble miesięcznie; trudno — niepodobno nawet, było się z tego utrzymać i z domu téż bardzo mało im przysyłano. Nie byli to jednak ludzie wykształceni i wychowani delikatniéj; po większéj części zagonowa szlachta, przyzwyczajona do pracy, nawet czytać i pisać nieumiejąca, Niektórzy w szlachetnéj dumie nie chcieli żadnéj przyjąć jałmużny i wsparcia, sami na chleb swój powszedni zarabiali, to idąc w służbę furmanów i stangretów, to wracając do rzemiosła, które w kraju prowadzili, zwykle do ciesiołki lub stolarki. Innym zaś, którzy służby znaleść nie mogli, a rzemiosła żadnego nie mieli, udzielali wsparcie miesięczne ci, co mieli więcéj, Niektórzy pisali do bogatszych znajomych w kraju i wyjednywali składki dla tych biedaków.
Do drugiéj kategoryi zaliczam tych, co pobierali od rządu, po sześć rubli miesięcznie; ci, choć z bardzo wielką biedą, przy bardzo wielkiéj oszczędności, jednak mogli tak się urządzić, żeby z głodu nie umrzeć. Wielką im ku temu pomocą była taniość mieszkania i opału; za dwa złote miesięcznie można było mieć bardzo skromną wprawdzie, ale osobną izdebkę. Drzewo tak tam nieodzowne i którego tak wiele wychodzi, płaciliśmy sążeń 1/3 kubiczny, bo szczapy tylko łokieć długości, z początku po 3 złp., późniéj zaś trochę drożéj. Tym z wygnańców, których rzetelność była znana, każdy, czy chłop, czy kupiec, z chęcią udzielał kredytu dość znacznego i długiego, mogli zatém robić zapasy, kiedy produkt był tańszy; i tak zapasy mąki w jesieni, a mięsa w zimie. Późniéj miesięcznie częściowo się z długu uiszczali. Z żalem przychodzi mi wyznać, że i w téj kategoryi wykształcenia niebyło prawie żadnego. Mieliśmy wielu Litwinów i Zmudzinów z drobnej szlachty, którzy nie posiadali prawie żadnéj edukacyi.
W trzeciéj kategoryi mieszczę tych, którzy oprócz rządowego utrzymania, mieli własne fundusze. Tych było nie wielu, a bogatych nie było wcale. Do najszczodrzej obdarzonych od fortuny należała pani Św. i ja; dostawaliśmy: ona od męża, ja od rodziców po 600 rubli rocznie. Było to nawet, za wiele na jednę osobę. Pan Kosiński nigdy ani grosza pocztą nie odebrał, żył jednak bardzo dostatnio; miał widać fundusze z sobą. Do wybranych zaliczyć także wypada naszych księży. Dostawali oni od rządu po 6 rubli, przysyłano im także obficie stipendya mszalne, rachując zwykle po 2 złp. chociaż otrzymywali czasem i półrublowe datki. Przytém o każdym z nich pamiętali to krewni, to dobrodzieje, to znajomi z kraju, tak, że najbiedniejszy miał przynajmniéj 25 rubli miesięcznie, co aż nadto wystarczało na przyzwoite utrzymanie w tamtych stronach. Narzekali przecież zawsze na biedę i niedostatek. Mszy publicznie nie było im wolno odprawiać, władze jednak przez szpary patrzały na to, że miewali misye po domach. Trudno było zresztą ich upilnować, bo kaplic nie mieli, tylko w swoim pokoju, na zwyczajnym stole, posługując się szklannemi kielichami ofiarę spełniali.
W téj to 3ciéj kategoryi znajdowało się kilku bardzo wykstałconych ludzi; ale na cóż im się to przydać mogło; żaden wiedzą swoją nie mógł zarobić i kopiejki. Książek brakowało całkiém, powoli też zapominało się, co się dawniéj nauczyło.
Najwybitniejszą osobistością całego, naszego grona był niezawodnie p. Kosiński. Niegdyś student prawa, moskiewskiego uniwersytetu, następnie, choć bardzo młody, bo trzydzieści dwa lat liczący, sędzia apelacyjny w Warszawie. Szczególnéj to był zacności człowiek, równie od nas, jak od Moskali poważany; chociaż leżał w łóżku przykuty nieuleczoną chorobą, usposobienie umysłu miał zawsze jednostajne i wesołe. Najmiléj mi było, kiedy mogłem z nim być sam na sam. Często przepędzałem u niego wieczory, a czasem i większą część nocy, bo gdy, około północy brałem za czapkę żeby wyjść i już się z nim żegnałem, zdarzało się, że znowu zaczął jakie opowiadanie i godzinę lub dwie jeszcze mnie przytrzymał. Czas w jego towarzystwie prędko mijał. Miał on pamięć niesłychaną i dar szczególny opowiadania. Jego anegdoty z czasów uniwersyteckich i z czasów pobytu w Warszawie tryskały werwą i humorystyką. Gdyby był je sam spisał, lub gdyby miał kogoś do pochwycenia wszystkiego co mówił, jego ramoty pewnie nie ustąpiłyby wybornym ramotom naszego chirurga filozofii Augusta Wilkońskiego.
Jeszcze podczas mojéj bytności w więzieniu, skoro sprawdzono urzędowo, że osobiście żadnego majątku nie posiadam, włądze zapytały się mego ojca, czy będzie mi co dawał na utrzymanie.
Ojciec złożył oświadzenie, jako wyznacza mi penssyę miesięczną w ilości 20 rubli. To téż gdym w Solwyczegodzku dopominał się o 6 rubli, które inni brali, odpowiedziano mi, że ojciec mój zapewnił mi sposób do życia, więc rząd nie mi dawać nie będzie. Chciałem zrazu prosić ojca, aby cofnął zobowiązanie, ale nie byłoby to nic pomogło, bo władze byłyby przymusowym sposobem Ściągały od niego 6 rubli miesięcznie, podług nich wystarczające na potrzeby. Tym sposobem przepadło mi u rządu 648 rubli. W tém samém, co i ja położeniu, znajdowali się Kl. i pani Św. dla tych samych powodów.
Rosyjskie towarzystwo przyjmowało nas dobrze, szczególniéj osoby poważniejsze i kobiety były dla nas bardzo uprzejme. Nie lubili oni Polaków w ogólności, za to, że buntują się, jak oni mówili, przeciwko carowi i Rosyi, ale to nie wpływało na uczucia ich względem pojedyńczych osób. Młodzież była nam widocznie nieprzychylna, nie z żadnych powodów politycznych, ale dla tego, że wyszość nasza ukazywała się na każdym kroku. Nie chęć podniesienia siebie i swoich dyktuje mi te wyrazy, ale rzeczą jest oczywistą, że trudno im było równać się z nami, którzyśmy pokończyli uniwersyteta lub wyższe zakłady naukowe i posiadali lbycie ucywilizowanego świata, gdy oni przeszli zaledwie trzy lub cztery klasy szkółki powiatowéj i nie jeździli daléj jak do Wołogdy. Zazdrościli oni mam, więcéj powiem, nienawidzili nas; garnęli się jednak do nas wszelkiemi siłami, i chcieli koniecznie wejść z nami w zażyłość. Oczywiście, nigdy do tego nie doszli. Zawsze byli bardzo grzecznie przyjmowani, gdy przyszli z wizytą, ale jeżeli mieliśmy jakąkolwiek swoją zabawę, lub zebranie, nielitościwie ich zawsze wykluczaliśmy. Żyliśmy w bardzo dobrych stósunkach z Moskalami, lecz w poufałych nigdy. W późniejszych czasach były, co prawda, wyjątki, jednakowoż bardzo rzadkie.
Co szczególniéj draźniło nieprzyjazne ku nam uczucie owéj młodzieży, to utrata wszelkiéj u kobiet wziętości. Do naszego przybycia do Solwyczegodzka, byli oni uważani za coś! lecz z naszym przyjazdem gwiazda ich znacznie pobladła, nam
było przeznaczone zająć ich miejsca. Zaręczyć mogę, żeśmy się o nie nie ubiegali, ale to samo u siebie przyszło.
Panie tamtejsze, z wyjątkiem kilku, były bardzo mało ukształcone, ledwie pisać i czytać umiały. W ogóle przecież każda kobieta przenosi istoty wyższe. Przeczuwają one własną słabość i wiedzą, że potrzebują podpory. Nie przyznają się do tego, ale tak jest w istocie. Dla kobiety nie dość przystojnéj twarzy, bo ona koniecznie pragnie czegoś więcéj: bądź to rozumu, bądź męztwa, bądź szlachetności, bądź wreszcie awanturniezwj reputacyi.
Każda jest wiotką — i tak jak bluszcz; potrzebuje dębu, aby mógł ją zasłonić od wichrów przeciwnych. Reputacya Polaków w Rosji jest ustaloną. Wszyscy ich mają za ludzi pełnych honoru i odwagi. Odziedziczyliśmy przeto tę spuściznę, po naszych poprzednikach. Z naszéj strony byliśmy młodzi, weseli, a przytém uważani za coś znaczniejszego. Cóż więc dziwnego, żeśmy zajęli pierwsze szczeble, a innych niżéj zepchnęli.
Przypomina mi się zdarzenie, które da poznać, jak nas widziano w tamtejszém towarzystwie.
Kupiec H. dawał ucztę, nie pamiętam już u jakiego powodu, i sam do każdego przyjechał z zaproszeniem; obiecaliśmy przybyć. A trzeba wiedzieć, że czterech z nas było nierozdzielnych, tj. Gl, Kl, St. i ja; na wszystkich zebraniach bywaliśmy razem, tańcowaliśmy vis-á-vis, w tych samych bywaliśmy domach, i nikomu pewno nie przyszłoby na myśl, prosić jednego, a drugich nie. Kupiec jednak H. nie zaprosił Gl.; dowiedzieliśmy się o tém dopiero pod wieczór. Na prędce stanęła decyzya, że żaden z nas na zabawę nie pójdzie, ja zaś wezwałem ich do siebie dla przepędzenia czasu razem, na co wszyscy się zgodzili.
Koło 9 przychodzi służący od kupca H. z zawiadomieniem, że już wszyscy się zjechali i że nas bardzo prosi, byśmy przybyli; odpowiadamy, że żaden z nas nie pójdzie, nie tłómacząc Się wszelako z powodu. Po kilku minutach zajeżdżeją sanki isprawnika, a furman jego przychodzi mi oznaimić, że pan jego ma do mnie ważny interes, że sam nie może przybyć, bo jest na balu, więc żebym ja się pofatygował. Siadłem w sanki i jadę. Skorom przyjechał, wprowadza mnie służący do gabinetu kupca, gdzie isprawnik już czekał.
— Dla czegóż to panowie nie raczyli, rzekł do mnie tonem bardzo zimnym i szyderczym, zaszczycić swoją bytnością dzisiejszego wieczoru u kupca H.
— Woleliśmy w domu zostać, odpowiedziałem.
— A jabym sobie bardzo życzył, żeby panowie tu byli, i przybrał ton groźny.
— Wy jako isprawnik macie wiele władzy nad nami, ale nie tyle, żeby zmusić nas tańcować, jeśli się nam to nie podoba.
— Proszę mi powiedzieć — A ton jego złagodniał — cóż może być za przyczyna takiego postanowienia? Wszak wszędzie bywacie z ochotą.
— Zapewne, że jest przyczyna.
— Tak, bądźcie tak łaskawi mi ją powiedzieć, rzekł już dobrodusznie.
— Jeżeli wy w ten sposób do mnie mówicie, już nie jako isprawnik, ale jako Iwan Leońtiewicz Judycki, to zaraz całą rzecz wyjaśnię.
— Pan H. nie prosił Gl., a jak wam dobrze wiadomo Iwanie Leońtiewiczu i jemu także, my zawsze w towarzystwie bywamy razem.
— Tak, tak, prawda.
— Obraził nas zatém, że naszego towarzysza wykluczył i dlatego nie przyszliśmy.
— Dureń! Już ja się domyślałem, że musi w tém być jego wina.
Krzyknął: Eh! zaraz zjawił się służący.
— Przywołaj gospodarza.
Gospodarz wszedł natychmiast.
— Ah ty świnia, suki ty syn! zawołał isprawnik, ty śmiesz się żalić, że oni do ciebie nie przyszli na zabawę, a dla czego nie prosiłeś ich towarzysza Gl.
— Winowat (winien) Iwan Leońtiewicz, odpowiedział miłosiernym głosem H.
— Jedź zaraz po niego.
— Słuszaju (dobrze), Iwan Leońtiewicz.
— Przeproś go.
— Słuszaju, Iwan Leońtiewicz.
— Żebyś bez niego nie wracał.
— Słuszaju, Iwan Leońtiewicz.
— No i czegoż jeszcze stoisz bałwanie, kiedy już byś powinien być w drodze.
— Biegu (lecę), Iwan Leońtiewicz.
— Spodziewam się, że wszyscy panowie przybędziecie.
— O teraz to i owszém, stawiemy się najdaléj za dziesięć minut.
W istocie w przewidywaniu tego, co się stanie, każden z nas był ubrany i tylko wypadało frak włożyć. Kupiec zaraz zemną do mego domu przyjechał, nietylko Gl., ale wszystkich czterech ze łzami prawie przepraszał, przyznawszy się, że do tego był namówiony przez kilku młodych ludzi.
Na nie wiele co im się to zdało. Z początku sądzili, że gdy nas nie będzie, oni znowu zajmą swoje dawne położenie, ale damy wcześniéj przez nas zamówione, nie chciały z nimi tańcować, spodziewając się co chwila naszego przybycia i obawiając się jakiéj awantury, o którą u nas nie bardzo było trudno.
Tak więc początek wieczora zaczął się bardzo smutno. Rezolutniejsze udały się do isprawnika który postąpił sobie tak, jak opowiedziałem.
Około 10 dopiero, jako tryumfatorów prawie, wprowadzili nas: isprawnik i gospodarz do sali. Jedni się radowali, drudzy gryźli wargi i przeklinali, w każdym jednak razie, dopiero wtedy zaczęła się ochocza zabawa, a kupiec H. chcąc nas jeszcze bardziéj udobruchać, postawił w swoim gabinecie, tylko dla nas i isprawnika dostępnym, wino szampańskie.
Wiedział on, że my wódki nie pijemy; my téż, żeby mu pokazać, że uraza zapomniana, wysuszyliśmy z dziesięć butelek szampana.
Wiejski lud miał dla nas wielkie współczucie. Włościanie nie upatrywali w nas wrogów, widzieli tylko nieszczęśliwych. Chłopi z dalszych osad szczególnie nas żałowali.
Stare kobiety często powtarzały:
— Wy biedne ditiatka (dziatki), tak daloko od swojéj rodinuszki (swojéj strony), wy, przepadiotie śdieś na czużbinie (wy przepadniecie tu w cudzéj ziemi), i nuż wypytywać się: czyśmy żony i dzieci w domu zostawili, czy rodzice żyją, czy nam majątki zabrano? aż lżéj się na sercu robiło, gdyśmy napotykali takie proste, szczere, nie udane uczucie. Poczciwi ludzie, oni nie wiedzieli, ile ulgi przynoszą naszemu cierpieniu kilku serdecznemi słowy.
We wszystkich miastach rosyjskich zatém i w Solwyczegodzku domy budowane bywają wśród ogrodów i są jedne od drugich ogrodami oddzielone. Niektóre z nich są bardzo obszerne, to téż chociaż miasta są mało ludne, rozległość ich jest znaczna. Wejście do każdego domu bywa zawsze z podwórza. Nie trzeba myśleć, że w ogrodach znajdują się drzewa lub krzewy; to po prostu kawałek pola, na którém sieją zboże, lub sadzą marchew albo kartofie. Żadne owocowe drzewo z powodu srogości klimatu utrzymać się tam nie może, z krzewów ogrodowych tylko jedna czerczucha i to skarłowaciała, przyczepi się czasami do ściany, ku południowi wystawionéj. Nic téż smutniejszego, jak widok tych miasteczek i wiosek, ogołoconych z wszelkiéj zieloności, regularnie zbudowanych wzdłuż drogi błotnistéj, pozbawionych wszelkiéj poezyi i uroku, cechujących nasze sioła.
W drugim roku mego wygnania kupiłem sobie dom. Składał się on z trzech pokoi, kuchni, sionki, spiżarni. Pod kuchnią była piwniczka, a wszystko doskonale położone, była przy tém komórka na drzewo i lodownia. Tam przy każdym niemal domu jest lodownia; na wiosnę napełnia się ją śniegiem i mocno go ubija; zwykle śnieg ten trwa przez całe lato. W jesieni resztę śniegu się wyrzuca, zapala się w niéj ogień, aby ją osuszyć, przewietrza się dni kilka, a na zimę służy za piwnicę, w któréj przechowują się kartofle do sadzenia. Domek mój był w narożniku; frontem obrócony na plac i jezioro, drugą stroną na ulicę. Stan jego, kiedym go nabył, był zupełnie dobry; miał w oknach szyby ze szkła lagrowego, piece nowe, ściany świeżo oklejone papierowemi obiciami. Wystawiony na poładnie, był wcale ciepły, przytém należało doń z pół morgi gruntu, bardzo dobrze ogrodzonego. Skarb ten dostał mi się za ośmdziesiąt rubli; podatku trzeba było płacić dwa czy trzy złote rocznie. Dawny jego gospodarz musiał nagle wyjechać; za co bądź zatém zmuszony był dom swój sprzedać. Na szczęście miałem wtedy trochę gotówki, zgoda prędko nastąpiła i pierwszy raz w życiu stałem się posiadaczem nieruchomości. Meble kupiłem w części od mego poprzednika, łóżko i kanapkę miałem już, naczynia kuchenne i stołowe oraz samowar musiałem sobie kupić, tak, że wszystkie wydatki do stu rubli dochodziły. Ale nie na tém koniec. Tam jest zwyczaj, że wprowadziwszy się do nowo kupionego domu, trzeba wyprawić ucztę, tak zwane nowosielie, przenosiny, i prosić wszystkich znajomych. Każdy zaś z gości, lub z osób przychylnych przysyła tego dnia rano ładne ciasto lub pirog. Musiałem i ja poddać się temu obyczajowi, co prawda, pół śpiżarni zapakowałem rozmaitego rodzaju pieczywem, ale kieszeń moja zubożała o przeszło 50 rubli.
Bardzo byłem kontent z mego nowego nabytku. Ogród uprawiałem lepiéj, niż go dotychczas uprawiano, bo wiedziałem, że i na drugi rok będę go obsiewał; pozasadzałem drzewka koło płotu, pod dwoma czeromehami, które rosły na dziedzińcu, urządziłem altankę ze stołem i darniowemi ławkami. Tak mi się mój domek podobał, żem go ciągle przystrajał Nie przewidywałem wtenczas, że tak prędko będę zmuszony porzucić go, i znowu tułaczkę rozpocząć.
Żyliśmy w tym domku razem z moim chłopakiem Nikołką, który przez te półtora przeszło roku zmężniał i wyrósł bardzo; nic w tém dziwnego, bo u mnie miał utrzymanie dobre, jadał to samo co ja, a pracy wielkiéj nie było. Miał on wtenczas lat czternaście, uczciwości był nieposzlakowanéj. Wszystko, co było moje, on nazywał nasze. Jeżeli pieniądze otrzymałem z domu, to mówił: dostaliśmy grosza. Sam z natury był oszczędny, więc i naszego oszczędzał. Do służby wprawił się dobrze, umiał i obiad zgotować nie zły, a do mnie bardzo się przywiązał. Ciągle mnie tylko prosił, żebym go zabrał z sobą do Polski, skoro mnie uwolnią, co z chęcią mu przyrzekłem, i byłbym mu dotrzymał, gdyby było przyszło do tego.
W rok nie spełna po kupnie domu, wybierałem się dnia jednego na polowanie, było to na początku lipca. Miałem wyjść dopiero po południu, a na drugi dzień wrócić. Rano przyniósł mi sługa pocztowy uwiadomienie, że przyszło mi pocztą 300 rubli, będzie to moja półroczna pensya powiedziałem sobie. Po obiedzie poszedłem po pieniądze, a wróciwszy do domn, zastałem już, dwóch naszych, z którymi razem, miałem polować. Pieniądze włożyłem do stolika przy Nikolce, klucz mu oddałem, przykazawszy dobrze pilnować, sam z towarzyszami ruszyłem w drogę.
Zamiast na drugi dzień, wróciliśmy dopiero dnią trzeciego w nocy, bo zwierzyny było dużo. Dochodząc do domu spostrzegłem światło. Zbliżyłem się i przez niędomkniętą okiennice, widzę mego Nikołkę leżącego na stole, a obok niego siekiera i paląca się świeca. Zastukałem do drzwi i dałem się poznać, ale długa chwila minęła, zanim chłopak drzwi otworzył, bo były zatarasowane, a pierwsze jego powitanie było:
— Jakże téż baryń mógł mnie tak samego z pieniędzmi zostawić; ja już trzecią noc nie śpię a tylko leżę na stole i ciągle pilnuję, żeby kto nas nie okradł, i siekierę sobie przyładowałem, żeby w razie napaści módz się bronić.
Poczciwy chłopak, a jaki straszny był jego koniec!
Pieniądze, których Nikołka tak wiernie pilnował, były ostatnie, które mi regularnie z domu przyszły... ale o tém potém; teraz chcę skończyć historyą Nikołki.
Półtora roku po tém zdarzeniu musiałem rozstać się z tym, wiernym sługą; nie miałem, mu czém płacić, nie mogłem go odziewać, nie miałem mu dać czego jeść; chciał on pomimo to zostać koniecznie przy mnie, bylem go tylko karmił, ale rzeczywiście nie byłem w stanie, tego uczynić; dla siebie jednego ledwo mógłem wystarczyć. — Ze łzami w oczach pożegnałem Nikołkę, który się zanosił od płaczu. Przyjął on służbę u doktora z Ustsysolska, — i materyalnie położenie jego się poprawiło, ja płaciłem mu tylko rubla miesięcznie, tam dostawał pięć.
Minęło lat, kilka, Nikołka doszedł do lat 20, musiał wrócić do Solwyczegodska i stawać do wojska. Kilka miesięcy. przed poborem przyjechał on rzeczywiście, lecz już nie ten sam, którego dawniéj znałem. Pozawierał przyjaźnie najzgubniejsze, do szynku ciągle zaglądał, — a jak był u mnie, nigdy kropli wódki nie skosztował. — Nagle, rozchodzi się rano wieść po mieście, że stróża jednéj z cerkwi i jego żonę, w nocy zamordowano, a cerkiew złupiono. Tegoż dnia schwytano winnych, było ich dwóch, a jednym z nich był Nikołka!!
Kilka razy odwiedziłem go w więzieniu; pierwszy raz nie chciał wyjść do mnie; drugim razem namówił go smotrytiel, żeby się ze mną widział Jak przyszedł, rzekłem do niego:
— Czy to prawda? czy to może być? z twoich ust chcę się tego dowiedzieć, inaczéj wiary nię dam.
— Tak, baryń, — odpowiedział.
— Ale co cię spowodowało?..
— Sut’ba (przeznaczenie), ale niech baryń o tém nie mówi, bo odejdę.
Widziałem go jeszcze kilka razy, ale nie mi nigdy nie chciał powiedzieć o téj strasznéj zbrodni.
Wyrok prędko zapadł, Był wystawiony na szafocie, piętnowany, dostał dziesięć pletni (od 15 najsilniejszy człowiek umiera), i zesłano go na wieczne czasy do ciężkich robót.
Dziś jeszcze, opisując to zdarzenie, nie mogę sobie wytłómaczyć, jakim sposobem z tak uczciwego, łagodnego, spokojnego chłopca, mógł wyrość taki straszny zbrodniarz.
Dziś 15 maja, siedzę przy otwartém oknie i myśli moje daleko bujają i wzrok mój widzi błękit nieba bez chmurki i śpiew słowika do ucha mego dolatuje i dobrze mi, spokojnie, błogo. Choć Pan Bóg nie dał mi własnego zakątka i nie pozwolił mi wytchnąć pod rodzinną strzechą po tylu próbach i przejściach; zachował mi za to matkę, która mnie przytuliła do siebie i dał napotkać przychylność u ludzi, których tylko co poznałem, i znowu czuję siłę i ochotę do wszystkiego, co dobre i znowu zaczynam ufać w przyszłość.
Opowiadanie moje o wygnaniu nieraz może, nasuwa komu myśl, że mi tam tak źle nie było. Ależ na jeden dzień wesoły, albo raczéj na jeden dzień, który miał pozór wesołości, ileż liczyłem dni smutku i znękania.
Słowo „nie znaju” — pierwsze, które usłyszałem przy wywiezieniu, powtarzało się ciągle: — Czy długo jeszcze trwać będzie moje wygnanie? „nie znaju.* Czy będzie kiedy koniec temu cierpieniu? „nie znaju.“ Czy choć raz przed śmiercią wrócę do ojczyzny? „nie znaju.” Niepewność ta, to życie bez jutra, były zabijające, a jutro zawsze wstawało ciemniejsze od wczoraj, żaden promyk nadziei mu nie przyświecał.
Liczne manifesta i amnestye cesarskie, tak hałaśnie w pismach publicznych ogłaszane, na nasz
los nie wpływały, była to zwykła teatralna dekoracya, przedstawiona, oczom łatwowierności zagranicznéj. Czy car wiedział o tém, co się dzieje? Czy wiedział, że rozkazy jego, nie były wykonywane? nie umiem tego powiedzieć a nawet wątpię; ale jeżeli między czarą a wargami jest dość miejsca dla nieszczęścia, cóż dopiero między carem a biednymi wygnańcami.
Dziś ogrzany nie tylko promieniami wiosennego słońca, ale i ciepłem serc bliskich, chciałbym się uczuciami memi z całym światem podzielić. A cóż innego robi piszący, który na papier myśli swoje przelewa, jeżeli nie dzieli się niemi z czytelnikami, onby chciał wszystko co czuje wypowiedzieć, z każdéj myśli się wyspowiadać, pragnąłby żeby cały świat jego radością się weselił a smucił jego boleścią, to nie ręka jego, nie słowa, ale serce pisze.
Ile to myśli, ile uczuć ciśnie się, żeby wyjść na jaw, jak się czuje potrzebę wywnętrzenia się, ale jak to trudno! Gdy biały arkusz leżał przedemną, myślałem jednym tchem go zapełnić, myślałem, że ręka nie nadąży myśli; ale po raz setny doświadczyłem, jak to ciężko myśli i uczucia we właściwe przybrać kształty, ustroić, ugrupować, uczynić je zrozumiałemi tak, jak się je samemu pojmuje.
One chcą wytrysnąć jak woda, ale im silniejsze parcie, tém w drobniejsze rozpryska się kropelki, które nie jak deszcz nawet, lecz jako mgła nieujęta na dół spadają — i giną.
Czyż ta chęć wywnętrzania się nie jest naturalną? Każdy człowiek skłonny jest do tego; widzimy najznakomitszych pisarzy, którzy czy w kształcie wyznań, albo pamiętników z własnego życia, opowiadali najskrytsze swoje uczucia, zaglądali w najgłębsze kryjówki swego serca; i każdy, który się o to pokusił, zwykle wychodził z téj próby większym, niźli był przedtém. Nie myślę ja z nimi się porównywać, zaznaczam tylko tę dążność przyrodzoną, tę potrzebę dzielenia swych uczuć z innymi.
W chwilach spokoju i swobody, prędko zapominamy o doświadczonych niedawno przeciwnościach 1 zmartwieniach; tak jak ptaszyna, która zaraz po burzy znowu piosenkę swoją nuci, tak i my wracamy do życia, wracamy do nadziei.
Trudności, jakie się na mnie zwaliły po powrocie z niewoli, nie zaszkodziły mi, owszém wyrwały mnie z ospałości i dodały mi energii do walczenia o stanowisko niezależne. Wyrwałem się że stósunków, wśród których żyć zamierzałem, i cóż? ta zmiana mi tylko korzyści przyniosła. Rzuciłem gnuśność a przygarnięty zostałem przez ludzi czynu i pracy.
Pociech życia rodzinnego nie znałem. Los rozrzucił nas wcześnie po wielkim świecie, i od téj pory nigdyśmy się wszyscy razem nie złączyli, a jednak serce moje zawsze wzdychało za kółkiem domowém; teraz próżne to już pragnienie. Jednę ziemia przysypała, drugą widzieć tylko mogę przez kraty klasztorne; ale jednéj i drugiej już teraz dobrze.
Raz tylko jeden podczas kilkunastodniowego pobytu mego w Warszawie, już po powrocie z wygnania, zakosztowałem takiego życia, chociaż nie w własnéj rodzinie, ale w domu mego kochanego wuja. Te parę tygodni, przepędzone w gronie jego dziatek, na całe życie pamiętne mi zostaną. Cóż, kiedy to trwać długo nie mogło, oni pojechali w swoją stronę, a ja w swoją, i kto wie, czy się już kiedy z sobą zejdziemy.
Kiedy czytam Walter-Ścota, zwykle dostaję wielkiego apetytu i nabieram chęci wypróżnienia jednego z tych dzbanów piwa, które w każdym jego romansie ukazują się przy olbrzymich rozbifach i szynkach.
W takiém właśnie byłem usposobieniu jadąc z Wołogdy, do Solwyczegodska, bo miałem przy sobie powieść Gui Mauering i na stacyach go czytywałem. W Totmie, mieście powiatowém, na pół drogi mniej więcéj położoném, zatrzymałem się kilka godzin. Dowiedziawszy się o przejeździe Polaka-wygnańca, dwóch rodaków przyszło na stacyą pocztową, by mnie powitać. Wymieniliśmy nazwiska, — i przyszło do rozmowy; chciałem ich koniecznie wciągnąć do gastronomicznéj dyskusyj, ale nadaremnie. Nie mogąc dłużéj wytrzymać i trwożny o los mego żołądka, zrobiłém im zapytanie kategoryczne i jasne.
Proszę téż panów powiedzieć mi, czy téż tu ludzie jadają?
— A jakże by mogło być inaczéj.
— No tak, rozumiem; ale ja chciałem się spytać, czy jadają coś ludzkiego, czy znają się trochę na kuchni.
— Zapewne pana zadowolni, jeżeli mu powiem, rzekł starszy z nich, że na imieninach pocżtmajstra była galareta i blamanż.
— A co piją, zapytałem.
— Wódkę, kwas, nalewkę, czasem kieliszek wina.
Wiadomość ta jeszcze mnie nie uspokoiła, ciągle mi w głowie siedział Walter-Scot, jego pieczenie i dzbany. Bliższe zapoznanie się z kwestyą kulinarną musiałem odłożyć do mego przyjazdu na miejscu.
Z samego już żywienia się przez Moskali, można rozpoznać, że to był naród koczujący. Nie ma u nich stałych godzin na śniadanie, obiad i kolacyą, nie zasiadają do stołu nakrytego, porządnie, jak się to dzieje na całym świecie, zostawiają to tylko kobietom i dzieciom. Moskal mężczyzna jada zwykle sam, koło 7 pije herbatę i zajmuje się interesami do 10 lub 11, następnie albo do niego kto przyjdzie, lub téż on wychodzi do znajomych. Wtenczas zastawiają „zakuskę” (zimne śniadanie). Zakuska trwa już nieprzerwanie do 2 lub 3. Stósownie do majątku gospodarza podają najrozmaitsze rzeczy. Ser, śledzie, sardynki, ryby wędzone i marynowane, zwierzynę, pieczenie na zimno, szynkę, grzyby i rydze marynowane, za największy zaś przysmak uważają ogórki kwaszone. Temu wszystkiemu towarzyszy ogromna karafka wódki i butelka nalewki, ale tę ostatnią mało kto pije. Nalewka jest to wódka lub spirytus słodzony i nalewany na jagody; ponieważ zaś tam rodzą się tylko poziomki i maliny, więc z nich wyrabiają ten trunek, a także z jarzębiny i smorodyny (czarna porzeczka).
Wódka najwięcéj wszystkich przy śniadaniu zajmuje, kieliszki są w ciągłym ruchu, i nie trudno sobie wystawić, jaki jest ostateczny skutek tych libacyi trwających 3 lub 4 godziny, każdy wraca do domu syt i dobrze podchmielony, nie myśli on wtedy o obiedzie, ale o poduszce, to téż prawie wszyscy kładą się spać, i tak samo jak na noc rozbierają się zupełnie. Wstają znowu między 6 a 1, zabierają się do herbaty, następnie znowu się schodzą i znowu zasiadają do podobnéj jak rano zakuski. Ta tylko zachodzi różnica, że wieczorem już i kobiety do towarzystwa należą. Jak się tylko kilka osób w jednym domu zbierze zaraz zasiądają do kart, kobiety i mężczyzni. Z początku zaczyna się zwykle od preferansa, ale po pierwszéj puli, ustępuje on miejsca grze hazardowéj, najczęściéj lancknechtowi, triliścikowi (chlustowi) albo stukułce; sztos mniejszą cieszy się popularnością, i on przecież nie bywa zapomniany. Różnice dochodzą do sum stósunkowo znacznych do 300 i więcéj rubli; raz nawet pamiętam jak kapitan dowodzący inwalidami w Solwyczegodzku — sam inwalida, — bo miał ze 70 lat przegrał jednego wieczora koło 800 rubli. Nadmienić tu wypada, że gra odbywa się na gotówkę, każden grający musi mieć pieniądze przed sobą, na „słowo” tam grać nie chcą bo dług karciany jest uważany za nie obowięzujący. Jeżeli nawet dnia następnego, lub późniéj podczas gry, wierzyciel chce się kwitować, to wtedy powstają kwasy a czasem i kłótnie. Najtrudniejsza sprawa była z paniami, a chociaż Moskale nie robią sobie z niemi żadnych ceremonii, my Polacy zachowywaliśmy wrodzoną nam delikatność wobec płci pięknéj (chociaż grającym damom, to miano się nie należy) i najgorzéj na tém wychodziliśmy. Ja téż późniéj usuwałem się od gry, gdy widziałem, że i żeńskie towarzystwo do kart się zabiera.
Przez długie lata mego wygnania ani razu mi się nie zdarzyło być proszonym na obiad i nie słyszałem o żadnym proszonym obiedzie. Podczas uroczystości domowych, jak: imieniny, śluby itd.
zawsze dawano tylko śniadanie i to nigdy siedzące. Między 12 a 1 godz. zastawiają stół nakryty obrusem, gorącemi potrawami a na rogach stołu stawiają stósy talerzy, widelcy i noży. Gdy już wszystko zniesione, najstarszy pop odmawia modlitwę i błogosławi, następnie każdy bierze za talerz, nakłada co mu się podoba i szuka kąta, żeby módz gdzie przysiąśdź. Kto zwinniejszy, miejsce dostanie, inni jedzą stojąc, to téż po pobłogosławieniu każdy, jak na wyścigi, spieszy się napełnić swój talerz, żeby korzystać z miejsc jeszcze nie zajętych.
Na takich śniadaniach obiadowych znajdują się niektóre potrawy pojawiające się nieodmiennie za każdą sposobnością, szczególniéj pirogi rozmaitego rodzaju, to z mięsem, to z rybą, to z jajkami, to z kapustą lub z konfiturami. Nie są one podobne do naszych, daleko im do tego, to po prostu mięso, ryba itd. pieczone w ciaście ładném pszenném; Moskale nawet mają zwyczaj, prosząc do siebie, prosić na pirog. Owe pirogi są tak wielkie jak nasze placki wielkanocne i takich kilka musi koniecznie znajdować się na stole. Pirog stanowi fundament śniadania, oprócz tego podają rozmaicie przyprawiane ryby, ozór, szynkę ciepłą z zielonym groszkiem, ryż sokiem borówkowym, zwierzynę pieczoną, a w bardzo wystawnych domach i przy wielkich uroczystościach galaretę i blamanż; o lodach słyszeli coś, że egzystują, ale nie mają o nich wyobrażenia ci, co się z Solwyczegodska nie ruszyli. Jeżeli wieczór proszony, to takie samo śniadanie podawaném jest koło północy i nazywa się kolacyą.
My, wygnańcy, imieniny nasze obchodziliśmy zawsze tylko w swojęm kółku; ponieważ nasi patronowie albo nie znajdują się w rosyjskich kalendarzach, albo w inne dni przypadają; Moskale o nich zgoła nie wiedzieli, my téż nie spieszyliśmy się ich o tém uprzedzić. Dowiadywali się dopiero po czasie i trzeba przyznać, że nie przeszkadzali naszym koleżeńskim i narodowym uroczystościom. Święta obchodziliśmy podług nowego kalendarza, chociaż księża, którzy się znajdowali z nami — a byli oni z Królestwa — upornie się trzymali kalendarza rosyjskiego, dla tego, że się znajdowali w dyecezyi mohilewskiéj, w któréj kalendarz rosyjski jest jakoby obowięzujący. Uroczyście bywała obchodzona Wielkanoc; najbiedniejszy nawet miał swoje jajko święcone, kawał ciasta i mięsa. Póki wszystkiego u wszystkich nie zjedliśmy i nie wypili, póty trwały zbiorowe wzajemne odwiedziny.
Największe jednak uroczystości odbywały się raz do roku w czasie przyjazdu do nas ks. Kowalewskiego, kapelana wojskowego i proboszcza wołogdskiéj guberni. Co rok na wiosnę był on obowiązany objeżdżać swoją parafią, ale nie nas wygnańców, bo te jego odwiedziny miały na celu tylko wojskowych katolików, znajdujących się w miejskich garnizonach. Cztery razy byłem świadkiem tych odwiedzin. Rząd nie chcąc wydawać pieniędzy na podróże kapelana, wszystkich żołnierzy katolików zebrał potém do Wołogdy i tém samém położył koniec wizytom proboszcza. Dzięki Bogu my mieliśmy dwóch księży odprawiających choć potajemnie obrzędy kościelne, ale Wygnańcy nasi w Ustsysolsku, których było kilkudziesięciu, musieli pozostać bez żadnéj pociechy religijnéj.
W kilka minut po przyjeździe ks. Kowałewskiego cała nasza polska kolonia była zawiadomiona i wszyscy biegli na jego powitanie. W Solwyczegodsku, równie jak i w innych powiatowych miastach, wyznaczone jest mieszkanie dla przejeżdżających bądźto oficerów, bądź urzędników i nazywa się sztabs-oficerska kwatera, należała się ona i naszemu proboszczowi, to téż w niéj się zatrzymywał, choć u samego siebie był tylko gościem i jak po mszy świętéj wyszedł z domu, tak dopiero na spoczynek powracał. Cały czas, jaki mu zbywał od obowiązków, przepędzał u nas. Nie wiem czy dla szpiegowania jego postępków, czy téż dla oddania mu czci, wyznaczony był jeden policyant do jego usług.
Zaraz na drugi dzień urządzała się publiczna kaplica w pokoju największym ze zajmowanych przez naszego proboszcza i ofiara święta odprawiała się codzień, uroczyściéj w pierwszych dwóch latach, bo nie było zabronione śpiewać po mszy pieśni nabożnych po polsku. Po skończeniu ofiary świętéj zawsze ks. Kowalewski intonował: „Święty Boże”, „Przed oczy Twoje Panie“ i wszyscy chórem mu towarzyszyli. Ale ukaz z 1868 roku zabronił modłów w polskim języku, od téj téż pory Pieśni ustały zupełnie, bo ani nasz kochany proboszcz ani my nie bylibyśmy się zgodzili na śpiewanie tych pieśni po rosyjsku. Kaplica była zawsze pełna, oprócz nas katolików przychodziło jeszcze wielu Moskali przypatrywać się naszemu obrządkowi religijnemu; należy im przyznać, że zachowywali się jak najskromniéj i jak najprzykładniéj, nawet szeptów nie było słychać podczas mszy, a dopiero późniéj uwagi swoje robili. Uwagi te nie były nieprzyzwoite lub szydercze, owszém nasze obrządki bardzo im się podobały. Po mszy świętéj, ks. Kowalewski szedł do innego pokoju na kawę, gdzie wszyscyśmy się schodzili, następnie zabieraliśmy go z sobą.
Tak jak każdy monarcha trzyma się w podróży programu, ułożonego przez swego ministra dworu i nie odstępuje od niego, tak i proboszcz nasz kochany, skoro stanął między nami, tracił wolę własną. Skoro zapowiedział nam, ile dni zabawi, my czas jego między siebie rozbieraliśmy, każdy, choć nie bogaty, pragnął go ugościć, a z nim i wszystkich rodaków mieć na obiedzie lub kolacyi. Obiady bywały mniéj liczne, na nie zapraszało się każdego z osobna; wieczorem schodzili się wszyscy bez różnicy. Przyjęcie bywało sute, każdy ostatki z pod duszy wydobywał, żeby było dobrze i suto, i Walter Scot pozazdrościłby może tych ogromnych rądli bigosu, sążnistych kiełbas i setek kołdunów, ale bo téż nasi wygnańcy mieli doskonały apetyt i nie szło, lada czém go zaspokoić.
Sam sobie gotując przez kilka lat, chciałem się publicznie moim kucharskim talentem popisać i wybralem na to czas pobytu ks. Kowalewskiego u nas. Słyszałem od pana Desloges, najsławniejszego gastronoma naszych czasów, u którego w Rzymie najlepsze w mojém życiu jadłem obiady, że nie można ugotować dobrego obiadu na wielką liczbę osób, najwięcéj na siedm. Doświadczenie nauczyło mnie, że to wielka prawda. To téż i ja zaprosiłem tylko ks. Kowalewskiego, dwóch naszych księży, proboszcza S. z P. i gwardyana Bernardynów z R. O. T., dr. St. Gl. Kl. Pani Sw. już była wyjechała. Było nas tylko siedmiu. Z zaproszonych jednak trzéj ostatni musieli mi pomagać i służyć za kuchcików, bo sam nigdybym sobie nie był poradził. Stół był bardzo porządnie zastawiony, sreber pożyczyłem w mieście od kupca Rospopowa, serwety miałem swoje (ten zbytek jest uważany w Solwyczegodzku za niepotrzebny, serwet tam nie używają), innych téż przyborów łatwo dostałem. O punkt pierwszéj przyniesione wazę, ja do stołu usiąść nie mogłem, bo obecność moja była konieczną w kuchni, często nawet i Gl. musiał wstawać, bo mój Nikołka, nie przyzwyczajony do tylu gości na obiedzie, nie mógł sam podołać.
Pamiętam jeszcze dziś, „le menu“ obiadu, z któregom niezmiernie się wtedy pysznił, bo w istocie był doskonały. Dałem zupę à la Colbert, majonez z nielmy (wyborna ryba), ozory z jeleni (wyśmienite jadło), kotlety baranie z róstu à la Soubise, salmis z jarząbków au vin de madere, filet ze sterleta po tatarsku, kapustę słodką, indyka pieczonego, beigne z konfitur ananasowych, krem kawowy, ser i konfitury. Indyk stanowił rzecz nadzwyczaj rzadką; w tamtych stronach, oprócz kur, żadnego drobiu nie znają, to téż ten indyk był mi w prezencie przywieziony z Moskwy (przeszło 200 mil) przez kupca Rospopowa, a że przyszedł w zimie, więc się nie mógł zepsuć, Były wtedy dobre dla mnie czasy, więc i wina kilka butelek mógłem postawić. Po skończonym obiedzie na rękach chciano mnie nosić za takie wyśmienite jadło i muszę przyznać, że było za co, bo wszystko było bardzo smaczne. Sam czuję, że więcéj miałem talenta do zgotowania tego obiadu, niż do pisania tych wspomnień.
Po czarnéj kawie i krótkiéj rozmowie, po oddaniu pochwał, ks. Kowalewski położył się trochę na mojém łóżku i przespał się godzinę, inni zdrzemali się po kanapach, ja zaś musiałem wszystko przygotować do przyjęcia gości wieczornych, bo reszta naszéj kolonii miała się zejść u mnie, dla spędzenia, wieczoru razem z kochanym proboszczem.
Nasze wieczory wygnańcze bardzo wczas się zaczynały, to téż około piątéj już ten i ów przyszedł i zapalono świece (nafty tam jeszcze nie znali). Nasz proboszcz każdego uprzejmie witał, każdego znał po imieniu i nazwisku, chociaż tak rzadko ich widywał i tak krótko. Około szóstéj zebrali się wszyscy co do jednego. Dziś nie pamiętam, ilu nas było wogóle, ale myślę, te przynajmniéj trzydziestu, bo i ze wsi kilkunastu przyjechało, dowiedziawszy się o przybyciu proboszcza, którego wszyscy miłowali i szanowali.
W kłopocie byłem z początku, co dać do wypicia takiéj znacznéj liczbie gości; herbaty? to nie dość, na wino nie stać mnie było, piwa tam nie mieli, wódki? nie wypadało, zresztą to za nadto po rosyjsku; ale wybawili mnie z tego kłopotu Żmudzini. „Niech pan grabis (grabis, miało znaczyć hrabia; ci Żmudzini mają dar szczególny, że żadnym językiem ma świecie nie umieją mówić) da krupniku.“ Krupnik mnie zastanowił „Co to jest?“ spytałem, „jak się to robi?“ „Trzeba nalać wódki w samowar, dołożyć parę funtów miodu, rozmaitych korzeni, następnie zagotować.“ Jak się rzekło, tak się stało, wkrótce krupnik był gotów, a wszyscy z przyjemnością go powitali, ile że większa część naszych była z Litwy, a tam trunek taki bardzo jest znany i lubiany. Ksiądz Kowalewski także mu był rad, jak dawnemu znajomemu. Trudno sobie wyobrazić, jak takie zebrania były serdeczne. Jeżeli n. p. dwóch z pomiędzy nas było w sporze, to pewno ksiądz Kowalewski ich pogodził, i przez ten krótki czas jego pobytu, stanowiliśmy jakby jednę rodzinę.
Rozmowa była ogólna, nasz proboszcz opowiadał nam niejedno, co mu się przytrafiło w Wołogdzie, i nowiny ze świata, którego był trochę bliżéj; my z naszéj strony skarżyliśmy się na naszą biedę, a chociaż przedmiot ten był niewyczerpany, na co się przyda ciągłe narzekanie, chyba, żeby większą jeszcze gorycz w sercach budzić. To téż kiedy nasze twarze się zasępiły, wnet przechodząc z tego tonu minorowego w majorowy, ksiądz Kowalewski zaśpiewał jaką pieśń z 63 roku, oblicza się rozjaśniły, każden wtorując, jak mógł, głos swój dołączał do ogólnego chóru. Bo jakaż dusza polska się nie rozpali, czyjeż serce nie uderzy silniéj, słysząc pieśni, które się w obozie śpiewało! Być może, że nasze powstanie było szaleństwem, krokiem niepolitycznym, że do zniszczenia kraj przyprowadziło; zgadzam się w tém najzupełniéj, a czyż to ujmuje sławy téj garstce mężnych dzieci, które przeszło rok stawiały: czoło całéj potędze Moskwy? Mimo szaleństwa, na żałosne współczucie zasługują ci, co w niém udział brali. Nie mówię tu o organizacji, o komitetach, o rządzie tajnym, ale jedynie o tych kilku tysiącach powstańców, co bez chleba, bez dachu, bez ubrania, bez dowódzców, boso, na pół odziani i licho uzbrojeni siebie samych poświęcili dla kraju. Oni nie zastanawiali się długo, szli na pierwsze wezwanie, bo im powiedziano, że chodzi o obronę kraju, szli i ginęli, albo, co gorzéj jeszcze, przykuto ich łańcuchami do taczek w katorżnych robotach. Muszę tu przytoczyć zdanie jednego głośnego męża stanu, barona Brunowa, ambasadora rosyjskiego przy dworze angielskim, o powstaniu. W roku 1864 bawiłem czas jakiś w Londynie i kilka razy zdarzyło mi się być u wspomnionego dyplomaty. Raz, gdyśmy byli sami, wszczęła się rozmowa o powstaniu, pragnąłem otrzymać amnestyą i wyznałem, żem brał w niém udział. Oto, co mi odpowiedział: „C’est clair comme le jour, que vouz avez du y prendre part, quandmême vous auriez su que vous faites une bêtise.
J’aurais fait de même a votre place.“ (Ależ rzecz to jasne, jak słońce, że musiałeś wziąć udział w ruchu, choć mógłeś wiedzieć, że głupstwo robisz. Tak samo byłbym uczynił na pańskiém miejscu). Ale czas powrócić do dalszego ciągu opowiadania.
Miła ta dla serca biesiada około dziewiątéj godziny przerwaną została zaproszeniem do kolayi. Wtedy już się na wykwint nie zważało; bigos wniesiono w ogromnym garnku, bo nie posiadałem dość wielkiego półmiska ani sporéj miski; dwie ogromne szynki położono po prostu na drewnianą tacę, pół tysiąca kołdunów, które dwóch kuchmistrzów przez cały prawie dzień robiło, czekało w rądlu na amatorów, a pełny koszyk chleba stał na krzesełku obok stołu. Komu nie wystarczyło talerzy, misek albo noży i widelców, dzielił się z drugim, łyżki tylko wystarczyły dla wszystkich. Jak sobie teraz jeszcze wspomnę te chwile bratniéj uciechy, tę szczerość, która wtedy panowała: nie powiem, żebym za tém tęsknił, ale wyznaję, że miłe i rzewne budzi we mnie uczucie pamięć takich zdarzeń. Apetytu naszym poczciwym braciom nie brakło, to téż i rzadko kiedy co schodziło ze stołu, choć się jak najwięcéj jadła przygotowało; ale biada temu, od któregoby wyszli głodni, dopierożby go na drugi dzień wzięli na języki; ba, i tak długoby nie czekali, zarazby mu się dostało.
Wkrótce po dziewiątéj rozeszło się całe towarzystwo; zwykle w takich razach odprowadzaliśmy całą gromadą kochanego proboszcza do jego pomieszkania; on bo rano bardzo wstać musiał, by odmówić swoje pacierze, ile że przez cały dzień nie zostawiliśmy mu ani chwili swobodnéj.
Podczas bytności księdza Kowalewskiego prowadziliśmy ten sam tryb życia; były, co prawda, zmiany w dekoracyi, ale treść zostawała zawsze ta sama. Nadeszła nakoniec chwila jego odjazdu, żegnaliśmy go najczuléj, zawsze wyrazami „do widzenia“, aż w końcu to „do widzenia“ już się raz nie ziściło, i ksiądz Kowalewski więcéj do nas nie powrócił; późniéj przeniesiono go do twerskiéj gubernii, a ztamtąd jeszcze gdzieindziéj, tak żeśmy całkiém ślad jego stracili i zapewne na tym świecie więcéj się z nim nie spotkamy.
Nudno było w naszym Solwyczegodzku, a szczególniéj zimą. Towarzystwo rosyjskie nie mogło nas ani pociągnąć, ani zaspokoić. My zaś pono i sprzykrzyliśmy się jedni drugim, bo każdy wyciągnął z towarzyszy, co było można.
Było to właśnie przed samemi świętami Bożego Narodzenia, jeden z naszych wygnańcow, mieszkających na wsi, Girkont, przyjechał do miasta i jak zwykle, zatrzymał się u mnie. Zesłańcy nasi, mieszkający na wsi, mieli wiele więcéj swobody od nas, mieszkających w mieście, im dozwalano przyjeżdżać do miasta na dni kilka a nawet kilkanaście. Girkont wybrał się do miasta dla sprawunków, potrzebnych na święta. Chociaż nie szlachcic, był to człowiek wykształcony, wesoły, przyjemny w obejściu, a przytém miał jeszcze wielką zaletę, był czémś nowém, bo rzadko do miasta zaglądał. Gdym w wigilią jego wyjazdu skarzył się na śmiertelne nudy, rzekł do mnie:
— Niech pan przyjedzie do mnie na święta, to się może pan rozerwie.
— Przecież panu wiadomo, że nam wyjeżdżać nie wolno daléj, jak wiorstę za miasto.
— Alboż to potrzeba koniecznie, żeby isprawnik wiedział, panowie i po parę dni bawią na polowaniu, a nikt im nie nie mówi, to i teraz nic nie powiedzą, prócz tego Nikołka w domu zostanie i powie, że pan chory, on potrafi ich w pole wywieść.
— W samem dielie, pojeżdżajte baryń (w saméj rzeczy jedźcie panie), rzekł Nikołka, który, nabijając papierosy w drugim pokoju, słyszał naszą rozmowę, a po polsku doskonale rozumiał i mówił nawet trochę, choć się zwykle mówić wstydził.
— Niech pan jedzie, rzekł Wysoki, którego nazywali Wysokim z powodu wielkiego wzrostu, młody chłopak, wielki myśliwy, wielki rybak i wielki śpiewak, który tylko co był przyszedł i słyszał, o czemeśmy mówili.
— A ty Wysoki pojedziesz? zapytałem.
— I owszem, ja nie od tego, żeby się nie zabawić, kiedy się zdarza sposobność.
— Ale cóż my będziemy u Girkonta robili?
— Zawsze będzie jakaś rozmaitość, — rzekł Wysoki. Może doznamy głodu, albo kilka razy w drodze wywrócimy, może nas konie poniosą.
— Że głodni nie będziecie, że to zaręczam, rzekł Gircont.
— Szkoda, odpowiedział Wysoki, bo trzeba wszystkiego doświadczyć.
— Kiedy tak, to jedźmy.
Do Girkonta było mil przeszło dziesięć, ale tam taka odległość jest, uważana za nic. Ułożyliśmy się, że wyjedziemy tego samego wieczora; koło godziny 10. Przygotowania były nie wielkie; nie chciałem Girkonta narażać na wydatki, bo był to człowiek biedny, więc prawie wszystkie zapasy wzięliśmy z miasta. Posłałem po mego znajomego chłopa Siemiona, który niebawem przyszedł, bo niedaleko mieszkał, i nakazałem, żeby miał trójkę koni i dobre sanki gotowe na 10 godzinę pod największym sekretem. Z Solwyczegodzku bałem się wyjechać pocztą, byłoby to zaraz zwróciło uwagę, przeto do pierwszéj stacyi miał mnie odwieść Siemion. Siemion, jak wszyscy inni chłopi, posiadał tylko jednego konia, ale łatwo przyszło wynająć więcéj od krewnych lub sąsiadów, więc na niego złożyłem cały kłopot.
Poprosiłem jednego z naszych, żeby podczas mojéj nieobecności przychodził nocować w mojém mieszkaniu, bo Nikołka na mnie o to napierał — a ten, do któregom się udał, chętnie się na to zgodził.
O 10 byliśmy gotowi; niebawem wjechał Siemion we wrota otwarte na dziedziniec, żeby na ulicy nie było śladu, że wyjeżdżamy. Siemion wszedł do pokoju, skłonił się trzy razy w stronę jednego z kątów pokoju i trzy razy się przeżegnał, chociaż obrazów u mnie w kącie nie było — i on o tém doskonale wiedział, bo gdym dawniéj zwracał mu na to uwagę, to mówił: „przyzwyczajenie baryń.“ Od téj pory uwag mu więcéj nie czyniłem. Wszedł więc Siemion i oznajmił, że nie trójką, ale czterema końmi przyjechał.
— Ja ci kazałem wziąść tylko trzy.
— Ty[1] baryń tylko za trzy zapłacisz, a ja swojego darmo ci zaprzągłem.
Nie było co mówić, jednakże to wcale nie miało przyspieszyć naszéj podróży, bo tam w zimie drogi są tak wązkie, że konie zaprzęga się jeden przed drugiego, gęsiego, a ten długi szereg tylko opóźnia jazdę.
Wyszedłszy do przedpokoju, ujrzałem tam trzech chłopów i dwóch małych chłopców, od 10 do 12 lat.
— A wy czego tu chcecie?
— Przyszliśmy cię baryń pożegnać; Siemion nam mówił, że już od nas odjeżdżasz do swéj rodziny.
Chłopi byli z téj saméj wsi, co Siemion i właściciele wynajętych koni, wszyscy mnie znali, choć nie tak dobrze, jak Siemion.
— Czyście wy powaryowali, czy co? Jadę tylko ztąd niedaleko do Girkonta.
— Ty tak mówisz, baryń, ale my wiemy, że ty na zawsze od nas odjeżdżasz; — szczęść ci Boże!
Nie mógłem ich przekonać, że się mylą, — Skończyło się na tém, że musiałem im dać na wódkę, a wtedy we wszystko uwierzyli. Chłopcy mieli być forysiami, bo inaczéj tam nie jeżdżą.
Ruszyliśmy koło 11 ze zwykłym w Rosyi hałasem. Siemion z bata trzaskał, forysie krzyczeli ma swoje konie: „Eh, wy sokoły! szeweliś!“ (ruszaj się). Mój pies Durak nie przyzwyczajony do takiego zgiełku i do tego, żebym ja wyjeżdżał — szczekał przeraźliwie i skakał do pyska przedniego konia; dzwon ogromny pod dugą i mnóstwo małych dzwoneczków, pouczepianych do chomąt, dzwoniły w najlepsze; jedném słowem, powstała wrzawa niesłychana.
Wyjechaliśmy przecież z miasta szczęśliwie, niespostrzeżeni od nikogo, ile że mój domek stał na uboczu i było już późno. Z początku wszystko szło dobrze. Pędziliśmy, co tylko konie wyskoczyć mogły, tak szybko jak gdyby nas co goniło. Ujechawszy z milę, przy wrzasku: „Stój, stój!“ wywróciliśmy. Nam samym nic się nie stało, bo śnieg był bardzo głęboki, i wpadliśmy, jak w puch, ale w saniach coś trzasło i gdyśmy manatki nasze zbierali, pokazało się, że lufa od strzelby Wysokiego zgięła się, jak obręcz u koła.
— Oto pierwsza przygoda, rzekł śmiejąc się Wysoki. Pan Bóg łaskaw, nie zapomina o nas — miejmy nadzieję, że — i nie ostatnia.
— A czy sanie nie uszkodzone? zapytałem Siemiona.
— Nic zgoła, baryń. Moje sanki do Pitiera (Petersburga) by zaszły.
— Jedziemy daléj, i przybywamy na pocztową stacyą, dla zmiany koni; sanki mieliśmy zachować te same aż do miejsca i niemi powrócić. Konie wnet przeprzężono, ale daléj jechaliśmy już tylko trójką, Sanki Wysoki obejrzał i znalazł, że im się istotnie nic nie stało. Stacya była niewielka, konie wyborne, więc wkrótce dojechaliśmy do następnéj. Ledwośmy się zatrzymali i wysiedli z sanek, aż tu wychodzi do nas z izby na spotkanie stanowoj pristaw. Stanowoj pristaw jest to urzędnik policyjny, pod którego zarządem zostaje jakaś część powiatu; takich stanowych bywa w powiecie dwóch, trzech, stósownie do potrzeby,
Noc była miesięczna, jasna, zaraz nas téż poznał i z miłym uśmiechem podszedł przywitać się. Znałem go dobrze, bo mieszkał w mieście i do wyższego towarzystwa należał.
— Jakie niespodziane spotkanie, rzekł podając nam rękę. Dokąd się panowie tak wybrali?
Wolałbym był mieć przed sobą głowę Meduzy, jak uśmiechniętą pełną twarz Worsonofia Elpitiforowicza Popowa.
— Jedziemy do Girkonta.
— Bardzo dobrze, doskonale! zapewne na święta? życzę panom jak najlepszéj zabawy.
— A wy Worsonofii Elpitiforowicz dokąd? zapytał Wysoki.
— Wracam do miasta.
— Bądźcie tak łaskawi Worsonofii Elpitiforowicz, nie mówić nic, żeście nas spotkali, wamby z tego nic nie przyszło, a isprawnik mógł by być nie kontent.
— Dobrze, dobrze, słowo honoru wam daję, że nic nie powiem. Wiem, że nie uciekniecie i że powrócicie. Gdybym miał jakąkolwiek wątpliwość, zaraz bym kazał was aresztować.
— Jeżeli chcecie, rzekłem, to gotowi jesteśmy z wami powrócić.
— Ale nie, jedźcie sobie z Bogiem.
Konie były zaprzężone, uścisnęliśmy mu rękę, serdecznie dziękując za jego grzeczność i ruszyliśmy daléj.
Ujechaliśmy już pół drogi; teraz wypadało nam przebyć las długi na trzy mile, tuż za lasem stała ostatnia stacya, z któréj do Girkonta było już nie daleko, tylko dwie milki.
Podczas wielkich śniegów — a w téj porze grubo leżały, w poprzek drogi tworzą się ogromie doły nazwane w Rosyi uchaby, te doły są czasem na łokieć głębokie, trzeba bardzo dobrych sanek, by wytrzymały te gwałtowne uderzenia, szezególniéj, jeżeli się prędko jedzie. I dla jadących te wstrząśnienia są nieznośne, ale ponieważ są nieuniknione, trzeba przeto je spokojnie znosić. W lesie uchaby są częstsze, co chwila zatém doznawaliśmy niemiłosiernych wstrząśnień, ale to nie wstrzymywało naszéj szalonéj jazdy, dodawało jakoby bodźca naszym jemszczykom, którzy po każdym dole, zacinali rącze konie krzycząc: „Eh wy sokoliki! Eh wy udałyje! (dzielne) Eh wy orły!“
Moje przewidywania spełniły się i modlitwa Wysokiego została wysłuchaną. Prawie w samym środku lasu, jak nasze, sanki nie uderzą w jeden uchab, jak nie zatrzeszczą, i oto połowa ich z końmi naprzód popędziła, a my z drugą zostaliśmy na drodze.
Miła rzecz, w nocy, o półtory mili od najbliższéj ludzkiéj siedziby, w mróz trzaskający, siedzieć w lesie.
Jemszczyk zaraz zatrzymał konie i powrócił z połową sanek. Pokazało się, że wszelka naprawa jest nie możliwą, i że trzeba koniecznie jechać po inne. Nie tracąc czasu, furman nasz wsiadł na przedniego konia i co prędzej popędził po sanki, oraz po człowieka, który by nasze do siebie zabrał i naprawił, bo nie mogliśmy sanek Siemiona na drodze zostawić, ile, że były kute i kołodziéj mógł jeszcze z nich coś zrobić.
Czekaliśmy ze dwie godziny, ja niecierpliwiłem się, Girkont uspokajał mnie, a Wysoki śmiał się na całe gardło i nieustannie śpiewał. Nareszcie przyjechało dwoje sanek, jedne, żeby nas zabrać, a drugie po kawałki połamanych.
Reszta drogi odbyła się szczęśliwie, las przejechaliśmy bez żadnego przypadku, na ostatniéj stacyi już konie były przygotowane (bo tam po sanki jeździł nasz jemszczyk). I kiedy świtać zaczęło, stanęliśmy przed domem Girkonta we wsi Bereznawłocku.
Wsie rosyjskie bardzo smutny przedstawiają widok. Są one zwykle zbudowane wzdłuż szerokiéj drogi, dom od domu znajduje się w dość znacznéj odległości, to téż ciągną się bez końca. Domy są zawsze wysokie; do izby mieszkalnéj trzeba wejść przynajmniéj po óśmiu albo dziesięciu schódkach, idących zewnątrz domu, ale nie prosto z drogi, lecz z dziedzińca, i są jakby przylepione do ściany. Domy bardzo długie są nadzwyczaj wąskie, i tą właśnie wązką stroną stoją obrócone do drogi, tak, że są do niéj jakby prostopadłe. Front ma zwykle trzy okna wychodzące na drogę, ale z powodu ostrości klimatu, okna te bywają bardzo małe, mają może z pół łokcia wysokości a łokieć szerokości, podobne do tych, jakie się znajdują u nas w stajniach lub oborach. Cała część budynku od strony drogi stanowi jedną izbę, w któréj oprócz wymienionych już trzech okien, znajdują się jeszcze trzy inne, tych samych rozmiarów co pierwsze, wychodzące na dziedziniec z téj strony, po któréj są wschody. Ze wschodów skręcając w dom, napotykamy korytarz idący wpoprzek całego domu, tak, że go rozdziela zupełnie. Do izby prowadzą drzwi zaraz obok wschodów umieszczone. Izba jest zwykle duża i możnaby ją podzielić na cztery części. Jednę czwartą zajmuje ogromny piec, w rodzaju tych, jakie u nas napotkać można do pieczenia chleba, piec ten służy zarazem do gotowania i nie tylko na wsi, ale i w miastach, bo z powodu wielkiego zimna, kominów ani angielskich kuchni tam nie ma. Druga ćwiartka izby przy drzwiach stanowi pokój sypialny. Na téj saméj wysokości co piec, który przynajmniéj o półtora łokcia nie dochodzi do pułapu, w téj drugiéj ćwiartce jest z desek zrobiony pomost, nazywa się tam połati i służy do spania i do leżenia oraz do grzania się, bo z niego przechodzi się łatwo na piec, który jest zawsze gorący. Dwie ostatnie ćwiartki izby stanowią: jedna naprzeciwko drzwi wchodowych pokój jadalny, gdzie w rogu zawieszone są ikony, ostatnia nareszcie kuchnią; reszta domu użytą jest na obory, stajnie, wozownie, składy itp.
Do takiéj izby wprowadził nas Girkont zziębniętych, znużonych i niewyspanych.
Wysoki uderzył głową o połati, zaklął i zawołał do Girkonta.
— Nie mógłeś to wyrzucić tego szkaradztwa? a nie naśladować Moskali? O mało głowy sobie nie rozbiłem.
— Dla czegożeś taki wielki urósł?
Zaczęliśmy zrzucać z siebie futra i jak to zawsze bywa po drodze, przeciągać się i ziewać, a Stepanida, gospodyni Girkonta dmuchała, co sił, w samowar, żeby się jak najprędzéj zagotował.
— Ale wie pan co? rzekł Wysoki, zimno u tego Girkonta jak w psiarni, chodźmy na połati, tam się ogrzejemy.
— Zaczynasz się już godzić z połatiami, powiedział Girkont, biorąc z szefy filiżanki.
Wleźliśmy na połati i istotnie było tam ciepléj, Wysoki nawet przeszedł na piec i tam podano nam herbatę, a wypiwszy po kilka filiżanek, niebawem zasnęliśmy.
Nie długo jednak mogliśmy wypoczywać, naraz rozniosła się po wsi wiadomość, że dwóch jakichsiś bardzo bogatych panów przyjechało do Girkonta, i że jeden z nich graf. Nie mogli sobie tego wieśniacy wytłómaczyć, co to jest graf, ale słyszeli od powracających żołnierzy, że grafy bywają przy cesarzu, więc chcieli się koniecznie przypatrzyć, jak on wygląda i dla tego téż zaczęli się schodzić do Girkonta, który nie mógł ich wypędzić od siebie, bo to rzecz nie praktykowana w Rosyi, żeby komu kazać wyjść z izby, tylko zalecił im, żeby byli cicho i żeby nas nie budzili.
Wieś Bereznawłock, w którój mieszkał Girkont, liczyła może ze 200 chat a przytém było w téj wsi uprawlenie, t. j. że tu mieszkał starszyna albo wójt i miał swoją kancelaryą; jest to urząd wybieralny przez włościan. Chociaż starszyna sam jest chłopem, jego prawa są prawie nieograniczone i ma pod swoim zarządem obszar wyrównywający przynajmniéj dawnemu naszemu województwu. Niebawem przyszedł i starszyna z łańcuchem na piersiach, i dwóch starostów, jego pomocników, i pan pisarz starszyny ze swoim pomocnikiem, nareszcie i pisarze starostów.
Już nie spaliśmy z Wysokim, ale nie podnosiliśmy głowy z poduszek, bo nie radzi byliśmy takiemu oficyalnemu przyjęciu, trzeba było jednak zachować wielką grzeczność ze starszyną, bo, jak to mówią: na złodzieju czapka gore. Namawiałem Wysokiego, żeby przyjął na siebie rolę grafa, ale się temu stanowczo oparł, mówiąc, że niektórzy
chłopi go znają.
Gdy wszedł starszyna, wszyscy wstali i pokłonili mu się z poszanowaniem, a on widząc pełno chłopów w izbie, odezwał się do nich:
— A wy tu po co? poszli won skoty (precz bydło).
Chłopi czem prędzéj pochwycili za czapki i jeden przez drugiego co tchu powynosili się z izby. Został się tylko starszyna ze swojemi urzędnikami. Zrozumieliśmy, że niema rady i że trzeba wstawać, ile że i głód dokuczał, a z pieca jakaś woń przyjemna zalatywała.
Ładniem się przedstawił gminnemu zarządowi, bo w największym negliżu. Girkont gdzieś zabrał moje ubranie, ale to nie zmniejszyło ich uszanowania, i pokłony bili tak nizkie, że aż czołem ziemi dotykali. Następnie starszyna jął dziękować za zaszczyt, jaki ich gminie uczyniliśmy, przyjeżdżając i t. d. Ale to trzeba znać Rosyą, żeby wiedzieć, jakich słów dobierają w rozmowie ci, którzy się sądzą niższymi, i tak, nie powiedzą: czyś pan dobrze spał? ale, czy pan raczył spokojnie odpocząć? Słyszeliśmy, że pan raczył wypaść z sanek.
Jak dawno pan raczy bawić w Solwyczegodsku? Ale ja nie raczę wcale, mnie gwałtem trzymają, ja bym dziś wyjechał z tego przeklętego miasta, gdyby mi pozwolono. Takie oświadczenie, nie zmienia jednak ich sposobu wyrażania się.
Umyliśmy się i ubrali zaraz, i zaczęli wołać o śniadanie, które miało być zarazem obiadem, bo już było po południu. Girkont wszystkie przywiezione prowizye zabrał do swojéj śpiżarni, aby niemi rozporządzać. Postawił przeto na drugim stole, bo jeden był dla nas nakryty, butelkę wódki i nalewki, i prosił starszynę z jego towarzyszami, by się raczyli; na ich usilną prośbę musiałem jednak przepić do nich, bo inaczéj byliby nie pili. Prosiłem ich do śniadania, ale wiedziałem, że nie przyjmą, bo u nich był post, a my jedliśmy mięso. Butelka wódki prędko wyschła, ile że zarząd gminny pije dobrze, i za kołnierz nie lubi wlewać. Poszedł właśnie Girkont po drugą butelkę, gdy zajechał pop, ze swoim diakiem. Znowu ceremonie, witania, ukłony, ale już nie tak nizkie. Pop i diak zaczęli ze świeżéj butelki, którą tylko co wniósł Girkont. Następnie musiał on iść i po trzecią i po czwartą. Pop zaprosił nas do siebie, mówiąc że nie możemy odmówić mu takiego szczęścia, obiecaliśmy, że za parę godzin przyjedziemy, a starszyna padając do nóg, prosił nas razem z popem do siebie na wieczór i na kolacyą, przyjęli także i jego zaproszenie. Goście się wynieśli, zostaliśmy sami i dopiero wtedy dowiedzieliśmy się, że Girkont, a szczególniéj jego gospodyni Stepanida, niestworzone rzeczy o nas na wsi mówili, o naszych bogactwach, o dostojeństwach, o łaskach u cesarza, i tym podobne brednie. Dla tego téż tak nas podejmowano.
Starszyna naznaczył dwóch chłopów jako straż honorową, która miała stać przy drzwiach domu, oraz dwoje sanek, na nasze rozkazy.
Koło 4 pojechaliśmy tedy do popa, nie spodziewając się, co nas tam czeka. Pop uprzedzony parę minut przedtém, że już jesteśmy w drodze, pośpieszył do cerkwi, kazał bić w dzwony i w bramie nas przyjął w pontyfikalném ubraniu, w asystencyi diaka, diaczka i ponamarja. Proszę sobie wystawić nasze położenie, chciałbym się był w téj chwili w mysią jamę schować. Wysoki szturchnął mnie w bok i rzekł: „Tylko śmiało.” Cóż było robić? wchodziemy. Pop daje nam do pocałowania krzyż, całujemy; daje następnie ewangelią, całujemy także. Cerkiew była prawie pełna chłopstwa a szczególniéj bab. Prowadzą nas do carskich wrót i tam stawiają na umyślnie dla nas rozpostartym dywanie, a pop i diak intonują pieśń: „Dołgija licta (liczne lata) Sigismundu Iwanowiczu i Adolfu Nikołajewiczu!“ Pop dowiedział się przedtém od Girkonta, jak się nazywamy po imieniu i z ojca. Ta pieśń śpiewa się wyłącznie za cesarza i jego familią. Tak mnie wstyd było, że nie wiedziałem, co z sobą zrobić, chciałem uciekać, ale Wysoki mnie trzymał i sprawiał się jak najlepiéj, tak, jak gdyby nam naprawdę te hołdy się należały. Po odśpiewaniu Dołgich liet, pop nam podał wody święconéj i odprowadził nazad do bramy. Tém skończyła się cała ceremonia.
U popa bawiliśmy z godzinę i obejście nasze zgadzało się z ceremonialném przyjęciem, ale nie mogliśmy na siebie spojrzeć z Wysokim, żeby nie brała nas ochota parsknąć śmiechem, a trzeba było zachować powagę.
Pojechaliśmy następnie do starszyny razem z popem i diakiem, ale oni innemi sankami; po drodze trzymaliśmy się za boki z Wysokim, Girkonta nie było w cerkwi, miał się z nami spotkać u starszyny. Starszyna mieszkał w tym samym domu, w którym się mieścił zarząd gminy, więc tam jechaliśmy. Przed domem stało ze dwustu albo trzystu chłopów, gdyśmy już podjeżdżali jak chłopi krzykną „hura!“ koń nasz się zląkł, skoczył w bok, sanie się przewróciły, a myśmy w śnieg wypadli. Chłopi zaraz przyskoczyli, wzięli nas na ręce i tak już zanieśli obydwóch, aż na ganek, powtarzając bezustannie okrzyki „hura!” Na ganku czekał mas starszyna w otoczeniu; z chlebem i solą na tacy, musieliśmy to z rąk jego przyjąć, następnie pytał się: „Czy nie raczyliśmy się potłuc, wylatując z sanek?“ Odpowiedziałem, „żeśmy raczyli nic sobie złego nie zrobić.“
Przyjęcie u starszyny było świetne; tylko kilku wybranym, najdostojniejszym gospodarzom dozwolono wstępu do pokoju i to musieli stać przy drzwiach. Nam dano zaraz herbaty z arakiem, wina nalewek, i różnych zimnych postnych przekąsek. Trzeba było swoją rolę utrzymać do końca i choć w części usprawiedliwić plotki Girkonta i Stepanidy, to téż choć z bólem serca, wyjąłem dziesięcio rublowy papierek i oddałem go starszynie, aby dał go chłopom na wódkę. Starszyna oddał papierek jednemu ze starostów, który zaraz wyszedł do sieni i wręczył go chłopom. Jeszcze głośniejsze dało się słyszeć „hura!” i wszyscy hurmem poszli do karczmy.
Starszyna chciał o ile możności uprzyjemnić nam wieczór, to téż niebawem, gdy sprzątnięto samowar, wśliznęło się do pokoju ze dwadzieścia młodych dziewczyn; powiadam wśliznęło, bośmy ich prawie nie słyszeli. Wszystkie były przystojne, przytém wyblanszowane i wyróżowane (wszystkie młode kobiety i dziewki bezwarunkowo się różują, i blanszują) i świątecznie przystrojone. Gdy się zeszły, starszyna wstał, przystąpił do mnie i prosił, bym raczył pozwolić dziewkom śpiewać i tańcować.
— Pust' pliaszut (niech tańcują), odpowiedziałem.
Starszyna dał znak, dziewki wzięły się za ręce, uformowały wielkie koło i zaczęły pieśń o prześlicznéj nucie, tylko zanadto monotonnie śpiewaną i sunęły wkoło, trzymając się zawsze za ręce. Pieśni rosyjskie są wogóle prześliczne, dziwnie rzewne, może gdyby były inaczéj śpiewane, ładniéjby się jeszcze wydały, ale straciłyby niezawodnie swoją oryginalność.
Po téj pieśni nastąpiła druga, potém jeszcze inna, a dziewczyny zawsze jednakowo w koło chodziły.
Po niejakim czasie wyjąłem czemprędzéj papierek z pugilaresu i oddałem go jednéj z dziewczyn, aby się podzieliły i oświadczyłem, że mogą sobie iść do domu.
— Czybyście nie posłuchali skazek (bajek)? zapytał starszyna. Mamy doskonałego bajczarza, mogłoby was to zająć.
— Pust' gawarit (niech mówi), odpowiedziałem.
Takie opowiadania są w ogromném poszanowaniu w Rosyi; najczęściéj prawią skazki dymisyonowani żołnierze, gdy powrócą do domu; mają oni taką zadziwiającą pamięć, że raz posłyszawszy bajkę, prawie co do słowa ją powtórzą, nie bacząc na to, że opowiadanie trwać musi czasem parę godzin. Szczególniéj w zimie, gdy nie ma roboty w polu i tylko baby przędą w domu, bajczarze ci są bardzo wzięci i poszukiwani.
Zjawił się wnet zapowiedziany bajczarz, był to jeszcze chłop młody, nosił się pół po chłopsku, pół po wojskowemu, brodę golił, a wypiwszy szklankę wódki, którą mu podał nasz gospodarz, bez żadnéj zmiany w głosie w tych słowach mniéj więcéj zaczął:
W pewném państwie, w pewném cesarstwie był król, imieniem Gołochwast Gołochwastowicz, który miał przecudną córkę Milistryssę Gołochwastównę, a ponieważ sam bardzo lubił zmyślać, zatém przyrzekł ją w zamęzcie temu, który lepiéj jeszcze od niego skłamać potrafi.
Wiadomość tę po całym świecie rozgłaszali heroldy, doszła przeto i do rosyjskiego państwa i do uszów sławnego, kapitana Fumki. „Popróbuję”, powiedział do siebie Fumka, „może tóż mi się uda pozyskać królewnę za żonę, mam reputacyą wielkiego łgarza.“ Kazał przygotować trójkę koni i na drugi dzień rano wyprawił się ze swoim dieńszczykiem Jeromką. Jechali nad rzeką i zobaczyli płynącą obręcz od beczki, co zauważył kapitan i rzekł do Jeromki:
— Patrz, obręcz płynie.
— Nie baryń, to nie obręcz, tylko kamień młyński.
Ta odpowiedź tak się Fumce spodobała, że wtajemniczył służącego W swoje zamiary, zalecił mu ostrożność w postępowaniu, oraz żądał pomocy w razie potrzeby.
Po długiéj podróży przyjechali nareszcie, a król dowiedziawszy się, że przybył z Rosyi kapitan, kazał go zaraz do siebie przywołać. Ugościwszy go należycie, spytał, czegoby żądał?
— Słyszałem o ogłoszeniu Waszéj Królewskiéj Mości.
— Więc przyjechałeś starać się o rękę mojéj córki? dobrze, przekonamy się zaraz o twoich talentach.
Klasnął w ręce; wszedł służący, któremu coś do ucha powiedział i zaraz go wyprawił, a sam siadł i kazał Fumce siąść obok siebie.
Ledwie parę minut upłynęło, aż otwierają się ogromne drzwi i wchodzi dwunastu ludzi uginających się pod ciężarem jednéj ogromnéj główki kapusty.
— A co, c u was rośnie taka kapusta? rzekł król, obracając się do Fumki.
— Najjaśniejszy Paniel U nas kapustka brukselska ma daleko większe główki: i tak, kiedy byłem jeszcze na służbie, miałem pod komendą rotę wojska, t. j. 250 ludzi. Kiedy trzeba było dla nich robić zapas kwaszonéj kapusty na zimę, to nigdy więcéj nie kupowałem jak jednę główkę, a moi ludzie jedli przez całą zimę i wiosnę, i jeszcze ze 100 beczek sprzedałem. A jeżeli, mi nie wierzycie, Najjaśniejszy Panie, to spytajcie się mego dieńszczyka Jeromki.
— Żawołać mi tu zaraz Jeromkę, rzekł król do swojego dworzanina.
Jeromka zaraz się zjawił.
— Czy to prawda, co twój pan utrzymuje, zapytał go król i powtórzył słowa Fumki.
— Nie mogę wiedzieć, Najjaśniejszy Panie, bo przyjąłem służbę u mojego pana, gdy już wziął dymisyą, ale w ogrodzie naszego pana to taka rośnie kapusta, że chociaż jest do tysiąca Czeladzi, to tylko jedną główkę kwaszą i to sam środek, a liście z téj saméj główki wystarczają przez całą zimę na pożywienie tysiącom krów, które pan mój chowa.
— Dobrzę, rzekł król, idź sobie.
Jeromka wyszedł.
W kilka chwil wniesiono znowu ogórek takiéj wielkości, że dwunastu tęgich chłopów ledwo go unieść mogło.
— A takie ogórki czy macie? zapytał król Fumki.
— Najjaśniejszy Panie! U nas zarodki ogórków są większe: i tak, kiedy byłem jeszcze w służbie, miałem pod komendą rotę wojska, to jest 250 ludzi. Znajdowaliśmy się w marszu i przyszliśmy nad ogromną rzekę, na któréj mostu nie było, ani téż promów nie było można dostać. Było to w lecie, miałem z sobą zapas ogórków dla wojska, kazałem jeden przeciąć na pół w podłóż, wyrzucić ziaroka i spuścić jednę połowę na wodę. Cała moja rota z bagażami i furgonami w niéj się pomieściła, z ziarnek mieliśmy doskonałe wiosła i szczęśliwie, jak na jakim okręcie, przebyliśmy rzekę. A jeżeli mi nie wierzycie, Najjaśniejszy Panie, spytajcie się mego dieńszczyka Jeromki.
— Zawołać mi tu zaraz Jeromki, rzekł król do swojego dworzanina.
Jeromka niebawem się zjawił.
— Czy to prawda, co twój pan utrzymuje, zapytał go król i powtórzył słowa Fumki.
— Nie mogę wiedzieć, Najjaśniejszy Panie, bo przyjąłem służbę u mojego pana, gdy już miał dymisyą, ale w ogrodzie u nas to dopiero rosną, ogórki — ale niech Najjaśniejszy Pan posłucha: Raz było to w jesieni, przyjechali do mego pana goście, na drugi dzień wyruszyliśmy na polowanie z chartami; było 12 panów, a każdy z nich miał 12 ludzi, a każdy z ludzi miał 12 chartów; pomyka zając, psy lecą za zającem, my za psami. Zając wskakuje do ogrodu, psy za nim, my za psami. Na grzędzie leżał ogórek, nasiennik i miał z boku małą wygniłą dziurkę, zając do niéj wpada, psy za zającem, my za psami; ale tak się szarak musiał dobrze skryć, żeśmy go przez cały dzień w tym ogórku szukali i nie mogliśmy go znaleść.
Król pokiwał głową.
— Dobrze, rzekł, idź sobie.
Jeromka wyszedł.
— Pójdziemy się przejść, rzekł król do Fumki.
Wyszli, a król pokazywał Fumce swój Ogromny pałac, jakiego nie ma drugiego na świecie.
— A takie pałace czy macie? zapytał król Fumki.
— Najjaśniejszy Panie, u mnie chlewy są większe. Kiedy mój pałac budowali, to razu jednego cieśli, który dach stawiał, wypadła z ręki siekiera, musiał zejść, aby ją podnieść, lecz zanim zeszedł, to jaskółki przylepiły do toporzyska gniazdo i nawet małe już się wykluły, a on ciągle schodził. A jeżeli nie wierzycie, Najjaśniejszy Panie, spytajcie się mojego dieńszczyka Jeromki.
— Żawołać mi tu zaraz Jeromki, rzekł król do swojego dworzanina.
Jeromka niebawem się zjawił.
— Czy to prawda, co twój pan utrzymuje? zapytał go król i powtórzył słowa Fumki.
— Nie mogę wiedzieć, N. P., bo przyjąłem służbę u mojego pana, gdy już pałac był ukończony, ale tylko to powiem, że kiedy razu jednego kury wlazły na dach, to zaczęły skubać gwiazdy, a kogut to nawet dziobał księżyc. Niechno N. P. się przypatrzy, oto świeci, ale jeszcze udziobany kawałek mu nie odrósł.
W istocie księżyc był w pierwszéj kwadrze.
Ten ostatni argument zwyciężył króla, to téż obiecał oddać rękę swéj córki łgarzowi Fumce.
Ale gdy go przedstawiono królewnie, to na żaden sposób nie chciała się zgodzić, bo kochała się już w jakimś księciu węgierskim.
Długo jeszcze bajarz opowiadał, ale nie podobna powtarzać tego, co mówił, dość, że skończyło się na tém, że po wielu figlach i przejściach udało się kapitanowi Fumce, zawsze z pomocą swego dzieńszczyka, Jeromki, pozyskać rękę królewnéj. Przy zaślubinach daną była wspaniała uczta, na któréj, rzekł kończąc bajarz, i ja się znajdowałem.
Tak, jak z pieśni ludowych możemy sądzić o charakterze ludu, tak samo i z bajek, które są właściwe rosyjskiemu narodowi, możemy wnioskować o jego usposobieniach. Słyszałem setki tych opowiadań, jednak nigdy, w żadném, uczciwość nie odnosi zwycięztwa. Najczęściéj chytrość, przebiegłość tryumfuje, a czasem tylko bohaterska odwaga.
W istocie takim jest lud moskiewski; u niego czest’ (honor) idzie w parze z rozumem, a rozum zasadza się na tém, żeby nie zostać złapanym na gorącym uczynku. Jeżeli są uczciwi, to tylko z obrachowania.
Po skończoném opowiadaniu dano wieczerzę, składającą się wyłącznie z ryb dobrych gatunków, ale fatalnie przyrządzonych; po wieczerzy, pożegnawszy gospodarza i wszystkich jego gości, odjechaliśmy do domu. Przyznam się, że mnie te całodzienne odwiedziny i sztywność, którą trzeba było zachowywać, bardzo zmęczyły, to téż z przyjemnością powitałem domek Girkonta.
— Dzielnie nam się udało! zawołał Wysoki, gdyśmy sami zostali. Pop był niezrównany, kiedy dawał błogosławieństwo.
— A starszyna? jaką nam ucztę wyprawił, dodał Girkont. Chciałeś pan rozmaitości, to ją pan masz. Jutro rano pewno się wszyscy zbiorą, żeby panom podziękować za ich łaski.
— Już mię potężnie znudzili, odpowiedziałem.
— Nic nie pomoże, rzekł Wysoki, kiedyśmy przyjechali, musimy się zastósować do okolicznoŚci, będziemy się bawić do upadłego.
— Właśnie pytał mi się starszy pisarz, mówił Girkont, czy panowie przyjmą u niego jutro rano śniadanie.
— Naturalnie! i jutro i po jutrze! co dzień, póki tu będziemy, wołał Wysoki, przecie po to przyjechaliśmy. Niech żyje Bereznawłock! jego popi i starszyny i pisarze!
— Ale powiedzcie mi proszę, zapytałem, zkąd ten wójt ma tyle wina i wcale dobrego?
— Ze wszystkich stron mu nawożą, odpowiedział Girkont, to z Archangielska, to z Wołogdy. Bogaci chłopi muszą się opłacać, inaczéj nie dawałby im paszportu, nawet z Petersburga mu przywożą.
— A czy dużo go jeszcze ma? zapytał Wysoki.
— Nie bój się, nie wypijesz.
— Powiedz mi, czy i pisarz ma takie wina?
— Jeszcze lepsze i więcéj, odpowiedział Girkont.
— Kiedy tak, to możemy spać spokojnie, rzekł Wysoki, już widzę, że z pragnienia nie umrzemy.
Stepanida, jak mogła najlepiéj, urządziła nam posłanie na połatkach, położyliśmy się, a w kilka minut smaczno zasnęli, nie przewidując, jaka burza srożyła się nad nami.
Spaliśmy w najlepsze — nagle obudziło nas gwałtowne stukanie do drzwi.
— Aki djabli się tak dobijają, rzekł przeciągając się i ziewając Girkont.
— Idź otwórz, to się dowiesż, odpowiedział mu na to Wysoki.
Girkont włożył bóty, odział się kożuchem i wyszedł. Po chwili usłyszeliśmy w sieni następujące zapytanie.
— Czy są u was Graf i Wysoki?
— Są, odpowiedział Girkont.
— Tak i sława Bogu!
— A wie pan co? rzekł do mnie Wysoki, wszak to głos Jakowlewa.
— I mnie się tak zdaje.
Wtém drzwi się otworzyły i wrócił Girkont, a za nim weszło dwóch. policyantów z Solwyczegodska. Jeden z nich już wspomniony Jakowlew był wachmistrzem, a drugi Prełowski miał rangę podoficera.
W Solwyczegodsku wyznaczono czterech policyantów do pilnowania politycznych wygnańców; ci dwaj, co przyjechali, byli starszemi.
— A tam co takiego? zapytałem.
— Nic, odpowiedział Girkont. Tsprawnik widać stęsknił się za panami i przysłał, byście jak najprędzéj wracali.
— Żełajem zdrastwowat'! (życzemy zdrowia), zawołali obydwaj policyanci, zobaczywszy nas obydwóch na połatiach.
— A cóż tam się takiego stało? zapytał Wysoki.
— Niczewo (nic), Iwan Leońtiewicz nas przysłał, aby was najmocniéj prosić, abyście raczyli powrócić do domu.
— Dobrze, dobrze, — jutro i tak mieliśmy jechać.
— Nie. My zaraz ruszać musimy. Iwan Leońtiewicz tak rozkazał.
Było już około 8 rano, ale jeszcze zupełna ciemność panowała. Zmiarkowałem, że opór na nicby się nie przydał, bo rozkaz mieli formalny, trzeba więc było użyć środka uniwersalnego w Rosyi, tj. wódki. Co prawda, miałem już dosyć tych odwiedzin i z chęcią myślałem o powrocie do domu, ale mi się nie podobało, że mnie gwałtem chcą do tego zmusić.
Przecież pozwolicie, że się herbaty napijemy, rzekł Wysoki, sami także musicie się ogrzać.
— Tak znowu pilno nie jest, żebyśmy musieli w tej chwili jechać; przytém trzeba konie zamówić.
Mrugnąłem na Girkonta i podsunąłem rękę do ust; zmiarkował, czego chciałem, poszedł do spiżarni i powrócił z flaszką wódki.
— Z drogi, zapewne wypijecie, rzekł.
— Jak nie wypić od tak dobrego pana, gdy częstuje. I wypili po pełnéj szklance, jaką zwykle pije się herbata.
Stepanida podała policyantom zakąskę, a Wysoki ubrawszy się, podeszedł do nich, wziął za butelkę, nalał sobie trochę i wypił do nich mówiąc:
— Musicie wypić po drugiéj jeszcze szklance, żeby nie kuleć na jednę nogę.
— Słuszajem baryń (dobrze panie)!
I wypili po drugiéj ogromnéj szklance, a butleka więcéj niż kwartowa, wypróżniła się.
Rosyanin ma taką naturę, że jeżeli nie pije, to nie pije, ale jeżeli raz zacznie, to już nie może się wstrzymać, a pije do upadłego. Byłem zatém spokojny, wiedziałem, że byle im tylko dodawać wódki, nasi nadzorcy nie długo nie będą wiedzieć o Bożym świecie. Wypite dwie szklanki już widocznie skutkowały, nic to dziwnego, bo zziębniętemu nie wiele potrzeba.
— Czy macie jaki rozkaz piśmienny? zapytałem.
— Nie, nie mamy żadnego. Iwan Leontiewicz wiedział, że się nam opierać nie będziecie.
— Macie słuszność. Idźcie zamówić konie.
— Panie Girkont, rzekł Jakowlew, może dacie nam jeszcze po kieliszeczku.
— Girkont nie ma już wódki, powiedziałem, ale po drodze wstąpcie sobie do karczmy, oto macie rubla, możecie go przepić.
Byłem aż nadto pewny, że ani grosza nie stracą na co innego, jak na wódkę. A wolałem, żeby się w karczmie upili, jak u nas, tym sposobem nie ściągaliśmy na siebie podejrzenia, że to my ich spoili, przytém chłop rosyjski woli pić w karczmie, zdaje mu się, że tam jest swobodniejszy.
Wyszli nakoniec a myśmy zasiedli do herbaty.
— Co teraz będziemy robić? zapytałem, wstyd z taką eskortą wracać do domu.
— Jak się dobrze popiją, rzekł Wysoki, my wyjedziemy sami, ich tu zostawiając.
— Wybornie! może zaraz poszlemy po konie, póki oni są w karczmie.
— Nie wypada, rzekł znowu Wysoki, wyglądałoby to na ucieczkę, przytém zaprosił nas do siebie pisarz.
— Jakto, więc będziemy u pisarza?
— Musimy koniecznie, przytém Girkont zaręcza, że ma takie dobre wino.
— Smakoszu! Żeby nam się tylko co złego nie stało?
— Głupstwo! upewniał Wysoki, nic nam nie będzie. Ale, co téż oni z sobą przywieźli? Jakowlew zostawił na ławce swoją torbę podróżną.
Wysoki wziął torbę, otworzył ją, bo była tylko na sprzączki zapinana, i proszę sobie wystawić nasze zdziwienie, wyciągnął z niéj dwie pary kajdan!
O szelmy! o łotry! wołał Wysoki, to nas dopiero chcieli ładnie ubrać. A to sukinsyny! nie daruję ja wam tego.
— Z tém wszystkiém trzeba się mieć na ostrożności, rzekłem, żeby w istocie nie chcieli nałożyć nam tych ozdób na nogi i ręce.
Wtém zajechali starszyna i pisarz. Wysoki zapiął śpiesznie torbę a oni weszli do izby.
— Żełajem zdrastwowat! Jak się panom spało? rzekł starszyna.
— Dziękujemy, odpowiedziałem, nie źle. Przytém isprawnik zrobił nam przyjemną niespodziankę; obawiając się, żeby się nam nie zdarzył jaki wypadek, szczególniéj jadąc przez lasy, przysłał nam dla eskorty dwóch policyantów.
— Wiemy, rzekł pisarz, są teraz w karczmie i piją. Ale przyjechaliśmy tu z prośbą, abyście panowie raczyli zaszezycić mnie swemi odwiedzinami. Czém chata bogata, tém rada; żona moja, licząc na to, że nie odmówicie, krząta się od północy około pieca.
— Z największą chęcią, a o któréj godzinie? zapytałem.
— Teraz już po dziesiątéj, zatém za pół godziny; o jedenastéj śniadanie będzie gotowe.
— Bardzo dobrze, stawimy się punktualnie; ale zaraz po śniadaniu będziemy musieli wracać do Solwyczegodska.
— Jak panowie będą chcieli, rzekł starszyna, powiem żeby konie były gotowe.
Oba odjechali; my téż zaczęliśmy się przysposabiać do odjazdu. Nie wiedzieliśmy wprawdzie, jak nam się powiedzie, w każdym razie trzeba było być w pogotowiu.
Przygotowania nasze do odjazdu nie wiele czasu zajęły, to téż na naznaczoną godzinę byliśmy u pana pisarza, Mieszkał on w tym samym domu, co starszyna, i gdzie znajdowała się kancelarya. Zastaliśmy u niego wczorajsze towarzystwo, a przyjęcie było jeszcze świetniejsze jak u starszyny. Gdy już starszyna i inni dobrze mieli w głowie, bo często zaglądali do gąsiorka z wódką, dał się słyszeć jakiś hałas na dworze; jeden ze starostów wyszedł, aby się przekonać, co to takiego, po chwili powrócił, oznajmując, że chłopi przyprowadzili z karczmy naszych dwóch policyantów, którzy upiwszy się, zaczęli burdy wyprawiać. Starszyna kazał ich zaprowadzić do kancelaryi; niebawem wszyscyśmy tam poszli dowiedzieć się, co się dzieje. Stali Jakowlew i Prełoski otoczeni może dwudziestu chłopami, którzy ich za ręce trzymali; byli oni zupełnie pijani, nie tak jednak, żeby już nie wiedzieć o bożym świecie.
— Czto słuczyłoś (co się stało?) zapytał na chłopów. — Co oni zrobili?
— Chcieli nas bić, nawet Wańce sukmanę rozdarli, zawołało razem kilku włościan.
— To nie dobrze tak, rzekł do obwinionych starszyna, przystępując ku nim. — Wy jesteście z miasta, powinniście dawać dobry przykład.
— Ty mat twoju... zawołał Jakowlew, ty taki szelma chłop jak i oni wszyscy.
— Nie klnij, nie wyzywaj, rzekł jeszcze spokojnie starszyna, czy nie wiesz, że ja tu jestem starszyną?
— Sukin ty syn, a nie starszyna, a cóż ty sobie myślisz, że my się bojemy starszyny? wołał Prełoski.
Podczas tego sporu my staliśmy obok pisarza, a Wysoki szepnął mu do ucha:
— Powinniście spisać protokół, że ci dwaj pijacy obrazili starszynę, i to jeszcze w kancelaryi, przed obrazem Najjaśniejszego Pana, i kazać ich zamknąć do kozy.
— W saméj rzeczy, rzekł pisarz. Czy i pan tego zdania? dodał, obracając się do mnie.
— Bez wątpienia
— Bądźcie cicho, rzekł pisarz zbliżając się do policyantów, bo każę was związać i do kozy wpakuję.
— Co ty? psia duszo! wołał Jakowlew.
— Spiszemy protokół, zrobiemy prigowor (postanowienie), rzekł pisarz do, starszyny.
— Bardzo dobrze, odpowiedział.
W pięć minut protokół był spisany podług wszelkich form, a za obelgi miotane przeciwko starszynie i pisarzowi, sąd gminny skazywał winnych na 24 godzin aresztu. Wszyscy członkowie się zaraz podpisali, ponieważ byli obecni, wyrok zaciągnięto do księgi, chłopi poprowadzili w tryumfie Jakowlewa i Prełoskiego do kozy, która tuż obok kancelaryi się znajdowała. Cała ta sprawa, dzięki energicznemu postępowania pisarza, nie trwała i kwadransa.
Powróciliśmy do przerwanego śniadania, ale nie wiedząc, co nastąpi, pragnęliśmy jak najprędzéj wyjechać. To téż koło pierwszéj pożegnaliśmy gospodarza, starszynę i innych, aby wrócić do domu Girkonta, gdzie miały zajść po nas konie; wszyscy żegnali nas z wielkim szacunkiem, prosząc, abyśmy jeszcze kiedy Bereznawłock odwiedzili, co przyrzekliśmy uczynić. Pisarz, starszyna, starostowie i ich pisarze odprowadzili nas do domu, aby być jak najdłużéj z nami. Nie dłagośmy czekali, wnet zajechały ogromne sanie, zaprzężone w ośm koni, jeden przed drugim, a na każdym siedział foryś.
— A to co takiego! zawołałem wyglądając oknem.
— Pozwólcie nam, żebyśmy was odwieżli z należném poszanowaniem, rzekł kłaniając się starszyna. Chłopi ze swojéj ochoty sprzęgli tyle koni. Was to nic nie będzie kosztować.
Nie było czasu na ceremonie, to téż jeszcze raz się pożegnawszy i podziękowawszy za przyjęcie jakiegośmy doznali, zabieraliśmy się do odjazdu. — To i ja pojadę, rzekł Girkont.
— Z największą chęcią, siadajmy.
Przed domem stała gromada chłopstwa; gdyśmy wyszli, przywitali nas okrzykami „hura!” skłoniliśmy się im i siedli w sanki. Torbę Jakowlewa z kajdanami wzięliśmy z sobą.
Wysoki zawołał na jemszczyków „paszoł“ i jak wiatr ruszyliśmy z gościnnego Bereznawłocka.
Trzeba przyznać, że rosyjska policya jest wcale zręczna, że isprawnik, jak chciał się coś o nas dowiedzieć, to się zawsze dowiedział. Prawda, że i na odwrót, gdyśmy chcieli wiedzieć co o isprawnku, albo wogóle o jakim interesie nas dotyczącym, tośmy się zawsze o wszystkiém z największemi szczegółami dowiedzieli. Nasza policya nie nosiła pałaszy i mundurów, ale wyrównywała jednak tamtéj. Składały ją zawsze dla nas łaskawe i litujące się nad naszém nieszczęśliwém położeniem — panie. To téż, gdyśmy przyjechali do miasta wieczorem, zaraz uwiadomiono nas o wszystkiém, co się tam działo od naszego wyjazdu.
Stanowy prystaw, Worsonofii Elpitiforowicz, któregośmy spotkali jadąc do Girkonta, wróciwszy do miasta, kazał się prosto zawieść do isprawnika, a chociaż to było w nocy, obudził go i doniósł (pomimo słowa honoru), że nas spotkał, a chociaż zapewnialiśmy go, że jedziemy do Girkonta, on jednak jest przekonany, że mamy zamiar uciec i że isprawnik najwłaściwiéj postąpi, gdy pośle zaraz za nami w pogoń.
Isprawnik nie wziął rzeczy tak gorąco, odłożył całą sprawę do dnia następnego, i przewróciwszy się na drugi bok, zasnął.
Nazajutrz posłał po kilku naszych, z którymi w bliższych zostawałem stósunkach, wypytywał ich, czy rzeczywiście miałem zamiar uciekać, ci zaręczali, że nie. Następnie pojechał on do mego mieszkania, bo chociaż wzywał do siebie Nikołkę, ten iść nie chciał, mówiąc, że jest sam i że nie może domu opuścić. Nikołka był chwacki chłopak, nas tak często słyszał z lekceważeniem mówiących o isprawniku, że sam nauczył się mieć go za nic; to téż wcale się nie zmięszał za przybyciem takiéj wysokiéj figury. Isprawnik zaraz ostro z góry wsiadł na niego „Twój pan uciekł!“ „Nie może być“, odpowiedział Nikołka, „poczekajcie parę dni a pewno wróci.“ „Łżesz gałganie! on uciekł.“ „Gdyby miał zamiar uciekać, odpowiedział Nikołka, toby był zabrał z sobą wszystkie pieniądze, a jednak tu coś zostawił.” „Gdzie? pokaż”, zawołał isprawnik. Nikołka otworzył stolik, a tam leżało do stu rubli rozrzuconych w szufladzie. „Oddaj mi te pieniądze do schowania”, mówił isprawnik. „Nie, Iwan Leońtiewicz, baryń mi je zostawił, to téż jemu tylko oddam jak powróci”, i co tchu zamknął szufladę, a klucz schował do kieszeni. „On naumyślnie zostawił pieniądze, żeby nas oszukać.“ „Nie wiem, odpowiedział mój wierny chłopak, ale gdyby miał zamiar uciekać, toby psa z sobą nie brał, a Durak z nim pojechał“ „Ty sam durak“, zawołał isprawnik i gniewny odjechał.
Nasz Iwan Leońtiewicz był człowiek hytry, nie napróżno go lisem przezywano, nie chciał on brać na siebie odpowiedzialności w obliczu Polonii za wysłanie za nami pogoni, to téż kazał policmajstrowi podać sobie formalny raport, jako Wysoki i ja, uciekliśmy z miasta. Ten nieborak musiał to uczynić, ale żeby się uchronić przed naszą zemstą, tłomaczył się wszędzie, że uczynił to wskutek wyraźnego piśmiennego rozkazu isprawnika, a na dowód rozkaz pokazywał. Zdawać się może dziwném, że isprawnik albo policmajster nas się lękali; jednakże tak było. Od wyższéj władzy mieli oni sozkaz obchodzić się z nami jak najłagodniéj, to jedno; następnie bali się opinii publicznój, która była za nami; nareszcie bali się nas osobiście, „bo cóż, mówili, to są ludzie otczajanni (gotowi na wszystko,) nie mający nic do stracenia.“ Na mocy zatém oficyalnego doniesienia o naszéj ucieczce, Iwan Leońtiewicz przybrał postawę człowieka działającego z musu i posłał pogoń za nami.
Kajdany zaś, sam rozkazał wziąść policyantom, gdy przyszli po ostateczne instrukcye. Plan isprawnika bardzo mu się uśmiechał; doniesie władzy, że wskutek swojéj gorliwości udało mu się pochwycić dwóch uciekających ważnych buntowszczyków, a za to, już widział błyszczący jeden order więcéj na swojéj piersi, albo, kto wie? może téż dadzą mu i Annę na szyję. Niestety! marzenia jego wkrótce się rozwiały i skutki jego gorliwości obróciły się wcale inaczéj.
Nazajutrz po powrocie udałem się sam do isprawnika wieczorem, Wysoki nie chciał mi towarzyszyć. Isprawnik przyjął mnie jak najlepiej i jak gdyby nic nie było zaszło. Zaraz na wstępie zapytałem go, dla czego po nas posyłał policyantów, kiedy wiedział dobrze, że powróciemy.
— Ja byłem pewny, że powrócicie, powiedział, ale wszakże to nie moja wina, inaczéj uczynić nie mógłem, Worsonofii Elpitiforowicz w nocy mnie obudził i zaręczał, że chcecie uciekać, przytém policmajster podał mi urzędowy raport, żeście zbiegli.
— Nie potrzebujecie się tłómaczyć, już ja wiem o wszystkiém, rzekłem, ale powiedzcie mi proszę, czy i kajdany, także urzędowo policmajster kazał wziąść policyantom.
— Jak Boga kocham, nie wiem o niczém. Jakto, te szelmy poważyli się wziąść z sobą, kajdany?
— Niech pan nie udaje; wiemy, gdzie raki zimują, jak mówi wasze przysłowie.
— Przysięgam wam na sumienie, że ja nie dałem żadnego rozkazu. Ale powiedzcie mi, gdzie podzieliście policyantów, wszak oni z wami nie wrócili?
— Bogu dzięki, odpowiedziałem, że nas uchronił od takiego towarzystwa; wróciliśmy sami.
— A co się z nimi stało?
— Mnie się zdaje, że mogliście łatwo przewidzieć; oto upili się, zaczęli lżyć starszynę i pisarza, zatém bez ceremonii wpakowali ich do kozy.
— A łotry, gałgany, damże ja im, jak powrócą.
Gdy domawiał tych słów, pokazał się we drzwiach Jakowlew, a z za niego wyglądał Prełowski, wiedzieli co ich czeka, to téż miny ich godne były politowania. Porwał się z miejsca, jak wściekły Iwan Leońtiewicz i zaczął ich lżyć najpotworniejszemi słowami; biedacy stali jak trusie, powtarzając co moment „winowat“, ale nic na swoje usprawiedliwienie powiedzieć nie mogli. Gdy się już do woli nakrzyczał, zawołał isprawnik:
— Po miesiącu do kozy, łotry, a teraz poszli won.
Ja także zbierałem się odejść, ale wprzódy poszedłem do przedpokoju, w którym zostawiłem torbę Jakowlewa z kajdanami, przyniósłem ją i oddając rzekłem:
— Przywiózłem wam instrumenciki dla nas przeznaczone, niech one i nadal zdobią wasz gabinet. I odszedłem.
W kilka dni potón, zawezwał nas sędzia śledczy, spisał protokół i zapytał świadków: pokazało się wtedy, że nie mieliśmy zamiaru uciekać. Sprawę odesłano do sądu, a po roku czy więcéj, przyszedł wyrok skazujący nas, za nieprawne wydalenie się z miasta, każdego z nas na 6 dni domowego uresztu. Dla nas na tém się sprawa skończyła, ale dla Iwana Leońtiewicza miała snutniejsze następstwa.
Do téj pory, żyliśmy z isprawnikiem w najlepszéj komitywie, robiliśmy sobie wzajemne ustępstwa i pokój nigdy zakłóconym nie został, a jeżeli były jakie swary, to się zaraz na miejscu kończyły. Postąpienie isprawnika z Wysokim i ze mną, wywołało ogólne wzburzenie między naszemi, postanowiliśmy dokuczać mu na każdym kroku, bacząc na to, żeby nigdy nie zboczyć z drogi legalnéj. Mieliśmy dobre powody do skarg i zażaleń, to téż pisma z zażaleniami sypały się jak grad do ministra. Żwykle ci, co pobierali karmowe (tak tam nazywali wsparcie od rządu), otrzymywali je 3 lub 4 dnia miesiąca, gdy tymczasem powinni byli pobierać je pierwszego. Dawniéj na tę zwłokę nie zważano, ale teraz, postanowiliśmy z tego korzystać i zaraz 2 stycznia odesłaną została skarga do ministra, podpisana przez wszystkich tych, co karmowe pobierali, że nie w swoim czasie bywa im wypłacane. Jeden z naszych nie ukłonił się isprawnikowi na ulicy, zapewne przypadkiem, bo zwykliśmy byli zawsze to czynić.
Isprawnik zatrzymał go na ulicy i zwrócił jego uwagę, że nie właściwie postąpił. Na drugi dzień poszła skarga do ministra, że isprawnik przymusza do kłaniania mu się, oraz zapytanie, czy to jest naszym obowiązkiem. Podobnego rodzaju skargi, chociaż same z siebie nic nie znaczące, były wysyłane prawie co poczta (poczta przychodziła i odchodziła z Solwyczegodska raz na tydzień), czasem zbiorowe, czasem od pojedyńczych osób. Ale, co szczególniéj isprawnika do wściekłości przyprowadzało, to że on sam musiał wszystkie te prośby czytać, bo takie były instrukcje rządowe, potém swoją pieczątką pieczętował, my zaś przykładaliśmy swoją, sami odnosiliśmy pismo na pocztę i braliśmy kwit. Żadna z takich prośb zginąć nie mogła.
Prośby te były ziarnem, któreśmy w ziemię rzucali, aby następnie plon wydało, prócz tego miał isprawnik codzienne nieprzyjemności; od czasu, jak powiedział jednemu z naszych, żeby mu się kłaniał, wszyscy zdejmowaliśmy przed nim czapki przynajmniéj o 20 kroków naprzód i zawsze z gołą głową do niego mówili, zanadto był mądry Iwan Leońtiewicz, żeby nie zmiarkować, żeśmy to przez drwinki czynili; dawniéj nazywaliśmy go Iwanem Leońtiewiczem, potém nigdy inaczéj jak, gospodin (pan) isprawnik, nie mógł się do tego przyczepić, ale jednak w Rosyi, nie mówi się nigdy do nikogo pan, bo to jest uważane za obrazę. Mój pies Durak, jakoś znienawidził isprawnika, jak tylko go gdzie spotkał, zaraz szczekał na niego; isprawnik znał mego psa i raz w towarzystwie powiedział: „jak ja nie lubię tego psa.” Od téj pory mój Durak przybrał inne nazwisko, nazywali go wszyscy „Iwan Leońtiewicz tiebie ne lubit (ciebie nie lubi)“, ale to było nazwanie trochę za długie, prawie zawsze opuszczano trzy ostatnie słowa i wołano na niego tylko Iwan Leońtiewicz.
Im więcéj dokuczaliśmy Iwanowi Leońtiewiczowi, tém on nas więcéj szykanował, co znowu wywoływało nowe prośby do ministra. Po roku, zniecierpliwiony widać p. minister, kazał przenieść Iwana Leońtiewicza z Solwyczegodska do innego dalszego powiatu za to, że nie umiał postępować sobie rozsądnie z politycznymi wygnańcami.
Zamiast tedy spodziewanego orderu na szyję, biedny Iwan Leońtiewicz wpadł w niełaskę, powiat, do którego był przeznaczony, był jeszcże odleglejszy i odcięli mu przytém od pensyi 500 rubli rocznie, przeznaczone tym isprawnikom, w których zawiadywaniu zostawali zasłani polityczni.
Co do nas, żyliśmy jak dawniéj, oczekując zmiłowania Bożego nad naszym nieszczęśliwym losem.
Na miejsce Iwana Leońtiewicza przysłano nam nowego isprawnika z Litwy, p. Merenville de Saint Clair.
Dnie schodziły za dniami, lata szły za latami, zmieniła się dwa razy karta środkowéj Kuropy, raz w 1866, następnie w 1870 roku, ale dla nas zmiany żadnéj nie było. Zdało się, że świat cały o nas zapomniał, i cóż w tém dziwnego? Kto może mieć nadzieję, że nigdy zaniedbanym i zapomnianym nie zostanie? Jedyną żmianą, jaka czasem zachodziła, było przybycie na wygnanie nowych osób, lub téż, ale to się rzadziéj zdarzało, oswobodzenie tego lub owego z naszych towarzyszów.
Dnia jednego, gdym wracał do domu a było to pod wieczór, spotkałem prowadzonego przez trzech żołnierzy skutego, obdartego, obutego w łapcie więźnia. Uderzyła mnie jego twarz szlachetna, powiedziałem sobie zaraz, że to Polak. Jużeśmy się byli minęli, ale zwróciłem się, dogoniłem ten smutny konwój, i zapytałem niewolnika po polsku:
— Czy pan nie rodak?
— Tak jest, odpowiedział.
— A jak godność pańska?
— Nikodem Niemirycz, z Rawskiego.
Znałem kilku Niemiryczów przed laty w Warszawie i w Sandomierskiém, postanowiłem zatém, że będę się starał usłużyć temu nieszczęśliwemu.
Prowadzono go do naczelnika inwalidów, kapitana Ośietrowa, poczciwego staruszka. Poszedłem za nimi, sądząc, że potrafię wyrobić, aby zezwolono Niemiryczowi zatrzymać się u mnie i aby nie odesłano go do więzienia. Ale moje starania okazały się próżnemi, nie zła chęć kapitana była tego przyczyną, tylko istotna niemożność; gdyby się było odkryło, kapitan byłby poszedł pod sąd, i kto wie, coby się z nim stało. Jedyna rzecz, na którą wyrobiłem sobie pozwolenie, była, że w każdéj chwili będę mógł odwiedzać Niemirycza w więzieniu, oraz że będę mógł posyłać mu jedzenie.
Od kapitana odprowadziłem go do wrót więziennych, żeby go polecić smotrycielowi (inspektorowi) nie złemu człowiekowi, ale nadzwyczaj chciwemu; to téż wsunąłem mu pocichu rubelka w rękę a on obiecał mieć najtkliwsze o więźniu staranie.
Dwa dni bawił Niemirycz w Solwyczegodsku; opowiedział mi swoje biedy, w porównaniu musiałem uważać mój los za szczęśliwy.
Skazany w 1863 roku do ciężkich robót, był wysłany do Nerczyńska. Nerczyńsk jest odległy od Warszawy o dwa tysiące mil. W skutek manifestu Wierzbołowskiego w 1866 roku został z katorgi oswobodzony i zesłany na posilenie; rok późniéj w skutek usilnych starań, karę jego zmniejzono i przeznaczono mu na mieszkanie Wołogodską gubernią. Wyszedł w pochód w lipcu 1868 roku a przybył do Solwyczegodska w październiku 1870 roku. Był zatem w drodze dwa lata i trzy miesiące. To aż strasznie pomysleć, przeszło dwa lata, codzień być w drodze, co dzień przejść pewną przestrzeń od 3 do 4 mil, a tylko co trzy dni mieć dniówkę, t. j. dzień odpoczynku, na etapach, wśród brudu, robactwa i w towarzystwie zbrodziarzy. Ponieważ był pozbawiony praw, więc musiał całą drogę iść piechotą, okuty w kajdany, i małe tylko przestrzenie przebywał koleją żelazną, z Niżnego Nowgorodu do Moskwy, a ztamtąd do Jarosławia, Z sobą nie zabrać nie mógł, bo wszystko musiałby nieść na swoich plecach. Odzienie, które miał na sobie, prędko si podarło, obuwie jeszcze prędzéj. Z początku mógł je odnowić, ale późniéj brakło mu środków, musiał więc brać skarbowe, a skarb butów nie daje, tylko łapcie i to na pewną oznaczoną przestrzeń, jeżeli wcześniéj są zużyte, to więzień musi iść daléj boso. Już w pierwszym roku podróży, mały zapas pieniężny, który wziął z sobą, był wyczerpany, musiał więc poprzestawać na żołdzie rządowym t. j. na 7½ kopiejkach dziennie.
Od dwóch przeszło lat nie zdjęto mu z rąk kajdan, zgroza przejmowała serce, patrząc na rany wyżarte żelazem, ale na to nie było sposobu. Kajdany były zakute, zanitowane, w dniu jego wysyłki z Sybiru i dopiero na miejscu miały być rozbite. Gubernator Wołogodski przeznaczył mu na mieszkanie miasto Ustsysolsk, miał zatem jeszcze około pięciuset wiorst do przebycia, jeszcze przeszło miesiąc podróży! I to nazywało się ułaskawieniem.
Dusza tego człowieka zanadto była szlachetną i dumną, żeby prosić o wsparcie, byłby je niezawodnie otrzymał, przechodząc przez różne miasta przepełnione naszemi wygnańcami, ale nigdzie, nikomu nie dał znać o sobie. Szczęśliwy traf zrządził, że go spotkałem i zaczepiłem. Nie chciał przyjąć trochę pieniędzy, któreśmy na prędce zebrali między sobą; jedyną rzecz, którą zmusiliśmy go wziąść, to parę butów, bo jego łapcie były podarte, a powinny były wystarczyć aż ma miejsce. Miałem to szczęście, że udało mi się wyrobić mu podwodę. Prosiłem tamtejszego doktora powiatowego, aby mu wydał świadectwo, że jest chory i daléj iść pieszo nie może, Dr. Sokołów (już umarł) zaraz napisał potrzebne Świadectwo i chociaż władze się sprzeciwiały zaasygnowaniu funduszu na furmankę, były jednak zmuszone to uczynić, dzięki energicznéj postawie doktora. Dostałem od Niemirycza późniéj kilka listów z nowego miejsca jego pobytu, mógł nareszcie znieść się z rodziną, i pomoc otrzymać. Kiedy zostałem ułaskawiony, o jego uwolnieniu nie jeszcze słychać nie było.
Jak powiedziałem na wstępie tego rozdziału, zaczęto o nas zapominać. Listy od rodzin naszych stawały się coraz rzadsze, mówię tu wogóle o wszystkich; pomoc, jakiéj nam udzielano, co rok się zmniejszała. Byli tacy, którym rodzice lub opiekunowie w czasie ich wygnania pomarli; do niektórych zaprzestano zupełnie pisywać; już nie oczekiwaliśmy poczty z tą gorączkową niecierpliwością, co przed tém, a jeżeli biegliśmy za każdém jéj przybyciem na stacyą, to wiedzieliśmy naprzód, ze wrócimy z niczém. Jednego roku koło Bożego Narodzenia, gdym oczekiwał zwykłéj półrocznéj pensyi 300 rubli, otrzymałem tylko list donoszący mi, że odtąd niczego nie mam się spodziewać; ale Pan Bóg dał mi charakter nie zgryźliwy, więc nie biorąc téj sprawy zbyt do serca, postanowiłem ograniczyć się w wydatkach, przytém miałem jaki taki zapasik, na gorsze dni zachowany i wiarę u ludzi. Z początku szło jako tako, myślałem, że położenie moje odmieni się. Ale, gdy nadszedł św. Jan, znowu tylko list otrzymałem i to samo zawiadomienie, że na pieniędze nie powinienem liczyć; zacząłem zastanawiać się nad swojém położeniem i przyszedłem do przekonania, że trzeba radykalne zmiany w swoim dotyczasowym trybie życia zaprowadzić.
Wtedy to rozstałem się z moim biednym Nikołką, nawet psa Duraka, vulgo Iwan Leońtiewicz tiebie ne lubit, musiałem darować, bo był to pies ogromny i jadł wiele. Z całego mego gospodarstwa została mi się tylko jedna kotka. Co mnie najwięcéj niepokoiło, to to, że podczas ubiegłego pół roku, myśląc, że pieniądze znowu przyjdą jak przedtém, zadłużyłem się na kilkadziesiąt rubli, których nie miałem z czego zapłacić, nie mogę powiedzieć, żeby się o nie dopominano, ale leżały mi na sercu. Miałem, co prawda, mój domek, który zawsze przedstawiał jakiś kapitał, ale on mi nie nie przynosił, przeciwnie, narażał mnie na ciągłe wydatki, to trzeba było robić naprawy przy dachu, to przy piecach, przytém dom miał trzy piece, które koniecznie musiałem opalać; był to i wydatek wielki stósunkowo do mojego położenia, i wielka praca, w zimie na mrózie drzewa narąbać i znieść do izby; nie mógłem zaś części mieszkanie odnająć, bo domek był nie podzielny, jednak ociągałem się ze sprzedażą, tak mi przykrą była myśl porzucenia go.
Pewnego dnia żaląc się przed kapitanem inwalidów Osietrowem na moje położenie, szczególniéj, że nie mogę długów zapłacić, poczciwy staruszek, który bardzo mnie lubił, ofiarował mi patrzebną sumę na ich zaspokojenie. Przyjąłem, bo wolałem jednemu być winien, niżeli kilku, przytém Osietrow zamożnym był człowiekiem. Długi pospłacałem, ale za to utrzymanie coraz było trudniejsze, skończyło się na tém, że musiałem domek sprzedać. Dzięki Bogu nadarzył się kupiec, który zapłacił mi gotówką 150 r., prawie dwa razy tyle, co ja sam dałem. Spłaciłem zaraz kapitana i został mi jeszcze szczupły zapasik, którego jak najoszczędniéj postanowiłem używać.
Mieszkanie nająłem za cztery złp. miesięcznie, był to malutki pokoik, miałem przytém prawo gotować wspólnie z gospodarzami w ich kuchi. Teraz, gdy te czasy już minęły, wspomnienie ówczesnéj biedy nie budzi we mnie goryczy, choć naówczas, muszę tu wyznać, że takie raptowne przejście z dobrobytu do nędzy prawie, było nader bolesne. Zarobku nie można było znaleść żadnego, co się zowie żadnego, chyba tylko drzewo rąbać a tego dobrze nie umiałem, gdybym był nawet chciał to robić, pewnie nigdzie by mnie byli nie przyjęli i nikt był nie uwierzył, że chcę to robić dla zarobienia — a przytém brakło, mi i odwagi cywilnéj! Nieraz rano, patrząc w okno, z całego serca zazdrościłem, nazywając ich szczęśliwcami, tym, którzy z siekierą na plecach szli na zarobek, oni byli pewni, na wieczór dostaną, złotówkę albo czterdzieści groszy! Jednakże żyć trzeba było, opalać izdebkę także, wielu dawnych znajomych odwracało się odemnie, ale stare kapitanisko nie opuszczał mnie nigdy, jego sakiewka zawsze stała dla mnie otworem, mógłem z niéj czerpać ile tylko chciałem. Nie nadużywałem jednak jego dobrodziejstw, chociaż za każdym razem, gdym go prosił o pożyczenie rubla albo dwóch, mówił mi: „Ale dla czego nie bierzesz więcéj? Wiesz, że jestem sam na świecie, nia mam nikogo, na któregobym musiał zbierać, jak będziesz miał to mi oddasz.“ Poczciwy człowiek! Jakżebym był sobie dał radę bez niego? Bo nasza biedna Polonia w tém samém co ja znajdowała się położeniu.
Kilka słów muszę temu prawdziwemu memu dobroczyńcy poświęcić. Był on synem prostego chłopa z powiatu nikolskiego, graniczącego z solwyczegodskim; wzięty do wojska, odbył kampanią 12 roku i znajdował się pod Paryżem. Zawsze jako prosty żołnierz bił się w Turcyi, następnie u nas w 31 roku. Nakoniec po 25 latach słażby mianowano go oficerem, wiadomo, jak było trudno za cara Mikołaja nie szlachcicowi dosłużyć się rangi oficerskiéj, to téż takich przykładów bardzo mało się napotykało. Otrzymawszy stopień oficerski, prosił się o przeniesienie do swojéj gubernii; pomału dosłużył się rangi kapitana, i mianowany został komendantem inwalidów w Solwyczegodsku; naczelnicy bardzo go uważali i szanowali, chociaż Osietrow ledwie umiał podpisać swoje nazwisko.
Słowa te pewno cię nie dojdą, mój zacny dobroczyńco; może już w téj chwili nie żyjesz, ale miło mi zapisać tu twoje nazwisko i choć drobnostką odpłącić twoją bezinteresowną dobroć, którą w każdéj chwili u ciebie znajdowałem; nic nie straciłeś, to prawda, ale tyś pieniądze, których mi tak hojnie udzielałeś, uważał za stracone.
Lato jak lato, łatwiejsze było do przebycia; najprzód nie potrzebowałem drzewa na opał, powtóre mogłem się obyć bez światła. Zacząwszy od połowy maja, aż do końca lipca nie ma tam prawie nocy, słońce zachodzi ledwo na parę godzin, ale zorza świeci ciągle, o północku czytać można jak w biały dzień. Otóż ta jednostajność nuży niezmiernie, dnie wydają się długie, bez końca. Podczas tych dni letnich najczęściéj sypialiśmy w czasie upałów południowych, a czuwali całą noc. Dopiero nad ranem kładliśmy się do łóżka. Lato przynosiło nam jeszcze te korzyści, że mogliśmy sobie to ryb nałapać, to zwierzyny upolować, zbieraliśmy grzyby lub rydze, nakoniec i ogród, który, będąc w biedzie, jeszcze staranniéj uprawiałem, dawał mi oprócz potrzebnych warzyw, malutkie dochody. Z początku ani się myślało z ogrodu cośkolwiek sprzedawać, jeżeli była jaka wczesna jarzyna, to się ją czémprędzéj brało do kuchni; teraz nowalije szły na sprzedaż.
Służąca mego gospodarza za małe bardzo wynagrodzenie roznosiła produkta mojego ogrodu po mieście. Za pierwsze ogórki brałem czasem 1 po 10 groszy za sztukę; fasola zielona, któréj do mego przyjazdu tam nie znano, także znajdowała amatorów, równie jak galarepa, pietruszka, selery. Ale największy odbyt miały rzodkiewki, płacono mi po dwa grosze za sztukę, sałaty wcale nie jadano, zaczém nie kupowano. Ogródek, który wynajmowałem, był niewielki, to téż niewiele sprzedać mogłem, ale gdybym był więcéj produkował, to nie miałbym już odbytu, bo bardzo mała liczba mieszkańców, i to tylko najdystyngowańszych, pozwalała sobie kupować moje płody.
Zima sprowadzała nam większe wydatki, szczególniéj światło dużo kosztowało. W grudniu mieliśmy zaledwie trzy godziny słońca, a nie więcéj jak cztery mogliśmy się obyć bez świecy. Śmiech mnie pobiera, jak sobie przypomnę nasze polowania na świecę; bo łatwiéj można się było obejść bez wielu bardzo potrzebnych przedmiotów, jak bez światła; i tak wchodzę n. p. do Gl. i pytam go się:
— Czy nie masz przypadkiem zbytecznéj świecy?
— Nietylko zbytecznéj, ale i nieodzownie potrzebnéj nawet nie mam.
— Chodźmy do Kl., u niego znajdziemy na pewno.
Idziemy, zastajemy Kl. zamyślonego, jak gdyby chciał wynaleść perpetuum mobile.
— Czego ty taki zadumany?
— Właśnie chciałem rozwiązać to codzienne zadanie, zkąd dostać sześć groszy na świecę.
— To źle, widać że i u ciebie nie nie wskóramy.
— Chodźmy do Wysokiego, to przemyślny człowiek, on bez świecy być nie może.
Poszliśmy do Wysokiego już we trzech. Zastaliśmy go uważnie wpatrującego się w drzwiczki od pieca.
— Co się dzieje w piecu, że tak się w niego wpatrujesz?
— Bądźcie cicho! W moich alembikach wytapia się teraz złoto!
— Co za szczęście! za twoje złoto kupiemy sobie świec, ale to stósy świec, miliony świec — cały funt świec!
— Cicho, cicho; dowiedzcie się wziąłem dwa funty baraniny, które rzeźnik dał mi na kredyt, poobkrawałem z niéj wszystek tłuszcz i teraz go wytapiam.
Otworzył Wysoki piec, zaleciała nas woń smrodliwa baraniego łoju, ale ta woń łechtała bardzo mile w tę porę nasz organ powonienia, wyciągnął ostrożnie rynkę i w przygotowaną skorupkę, w któréj leżało kilka skręconych nitek bawełny, wylał to, co się w niéj znajdowało. Tłuszcz ledwie pokrył dno skorupki.
— Oszukał mnie szelma rzeźnik, djabelnie chudą mi sprzedał baraninę.
Już było całkiém ciemno, Wysoki zapalił improwizowaną świecę i z godzinę nam przyświecał, a gdy ostatni promyk światła już zagasł, wtedy ktoś zaintonował: „Znikły dla nas nadziei promienie“ — i resztę wieczora spędziliśmy przy świetle księżyca i odblasku śniegu.
Nieraz mi się wtedy przypominała książeczka młodego Henryka Murger: Scenes de la vie de Bohéme. Jego bohaterowie mieli jednak nadzieję w przyszłości, a my żadnéj.
Jak wszystko przemija, przeminęła i zima, a potém poszły koleją wiosna, lato j jesień, Zima wróciła znowu. Otrzymywałem nieco pieniędzy z domu, ale te nie regularnie przychodziły, 150 najwięcéj 200 rubli rocznie, niestety musiałem długi płacić, więc życie zawsze było równie nędzne.
Jak już powiedziałem, z dawnéj mojéj zamożmości została mi się tylko jedna kotka. Wogóle mężczyźni kotów nie lubią, ale ja muszę się przyznać, że mam do nich słabość, bo proszę mi powiedzieć, gdy się jest samemu, w biedzie, czy to nie przyjemnie, jak takie zwierzątko wskoczy na kolana, zacznie się na nich kręcić, obcierać swój pyszczek o ręce, a po chwili zbędzie się wspinać na piersi, chwyta delikatnie łapką za brodę, a do wszystkich tych karesów dodaje ciągłe mruczenie, znak ukontentowania.
Dla czego zresztą nie mam lubić kotów? Wszak kardynał Richelieu lubił je namiętnie, a sławny poeta i pisarz francuski Theophile Gautier nie mógł ani jednego wiersza napisać, jeżeli faworyt nie siedział mu na kolanach. Te wielkie przykłady usprawiedliwiają, mam nadzieję, moją słabość dla tych zwierzątek.
Posiadałem tedy kotkę; kotka naturalnie miała na wiosnę kocięta; kocięta, kiedy już podrosły, rozebrano, został mi się tylko jeden kotek, któremu dano nazwę Wańka, jest to zdrobniałe Iwan, nie chciałem, żeby pamięć Iwana Leońtiewicza się zatarła, więc chocież kot nosił jego imię.
Wańka był najrozkoszniejszym kotkiem, trudno sobie wystawić coś rozkoszniejszego, rósł jak na drożdżach.
Jednéj niedzieli kupiłem na targu trzy funty wieprzowiny, miały mi one wystarczyć na cały tydzień; przyniosłem ten zapas do domu i położyłem na stole, a sam wróciłem na rynek, żeby kupić jeszcze mleka. Wracam, a tu moja kotka i Wańka w najlepsze siedzą na stole i kończą wieprzowinę.
Nie miałem ani grosza, żeby tę stratę zastąpić, wpadłem w gniew, kotka uciekła, ale złapałem biednego Wańkę i mocno rzuciłem o podłogę, zaraz się opamiętałem, ale już było za późmo, Wańka leżał na podłodze i ani się ruszył, A tylko miauczał przeraźliwie, podniósłem go, utuliłem, położyłem na łóżku, wszelako opatrując go spostrzegłem, że coś miał w sobie złamanego; dałem mu mleka, pić nie chciał. Dwa dni mój biedny Wańka żył jeszcze — i w końcu zdechł.
Żebym był wiedział, że takie będą następstwa mego uniesienia, byłbym wolał i w tym, i w następnym i w trzecim tygodniu mięsa nie jeść, byle tylko mój biedny Wańka żył. Drobne to zapewne zdarzenie, ale na całe życie zostanie mi pamiętném, od owéj pory nigdy żadnego zwierzęcia nie uderzyłem, lękając się podobnych następstw, jak z Wańką. Bardzo mi żal było Wańki, na szczęście moja kotka miała znów kocięta, i dawnego Wańkę nowy zastąpił.
Pisząc te wspomnienia, widzę sam, ile w nich niedostatków. Koléj zdarzeń nie jest dobrze zachowana, często pod koniec opowiadam coś, z początku mego wygnania i przeciwnie. Możnaby poprawić lub przerobić, powiązać z sobą niektóre zdarzenia, inne obszerniéj opisać, inne znowu skrócić, ale jakoś nie mam do tego ochoty. Jedyna rzecz, co może mnie choć w części wytłómaczyć, to to, że żadnych zapisków na miejscu nie robiłem, zgoła nie myśląc, że kiedyś przyjdzie mi opisywać moje dziewięcioletnie wygnanie. Zaczęto je drukować bez mojéj wiedzy i musiałem daléj pisać, a gdym pisał, coraz to coś nowego się nasuwało, to późniejsze wypadki, to wcześniejsze. Zmieniać już nie szło; bo jak mówi rosyjskie przysłowie: „czto napisano perom, ne wyrubisz i toporom“, (co napisane piórem, nie wyrąbiesz toporem), a tém bardziéj co drukowane. Tak téż i ta moja praca, taką była na początku, taką i została, niech teraz idzie w świat i życzę czytelnikowi, aby mu tyle przyjemności sprawiła, ile ja jéj doznaję, opowiadając czasy ubiegłe.
Równie jednostajnym trybem dożyliśmy do dnia pamiętnego 1 sierpnia 1872 roku. Rano dnia tego, podczas gdy chodziłem po ogródku i cieszyłem się, że wszystko bujnie rośnie, że ogórki już są spore, ze zawiązuje się galarepka i że będę w końcu miał korzyść z kilkomiesięcznéj pracy, policyant przyszedł ranie zawiadomić, że isprawnik prosi do siebie i czeka w kancelaryi. Taka wiadomość nie mało mnie zastanowiła, ile, że isprawnik do kancelaryi nigdy nas nie potrzebował, tylko w razie, jeżeli miał objawić nam urzędowe rozporządzenie. Poszedłem zaraz i w kancelaryi zastałem już kilku naszych, a reszta się schodziła. Gdyśmy się wszyscy zebrali, p. Merenville de Saint Clair zawiadomił nas, że w skutek rozporządzenia ministra spraw wewnętrznych, mamy być przeniesieni do miasta Uśtiuga, i nazajutrz powinniśmy być gotowi do drogi, bo taki jest rozkaz wyraźny gubernatora. Ale na nasze prośby i ponieważ to był zacny człowiek, zgodził się isprawnik na trzy dni zwłoki. Dopiero czwartego rano mieliśmy opuścić Solwyczegodsk.
Wiadomość ta niezmiernie nas ucieszyła, Uśtiug uważany był przez nas jako raj ziemski, ale zaczekam z jego opisaniem. Byli między nami i tacy, których ta zmiana zmartwiła. Zafrasowali się ci, co mieli swoje domy, swoje gospodarstwa, a najbardziej ci, co się byli pożenili. Bo niestety mieliśmy i takich. Dwóch do téj kategoryi należało, nieszczęśliwi, zagłuszając w sobie wszelkie uczucie patryotyzmu, honoru, religii, połączyli się z moskiewkami, i teraz ich rodziny są rodzinami rosyjskiemi, bo chociaż oni pozostali niby katolikami, dzieci ich z konieczności do schizmy należą. Dla usprawiedliwienia reszty nadmienić muszę, że obydwa ci odszczepieńcy nie posiadali żadnego wykształcenia, ani czytać, ani pisać nie umieli.
Gdyśmy wyszli od isprawnika, już wiadomość o wywiezieniu nas rozeszła się po mieście; kilkadziesiąt osób czekało na dziedzińcu kancelaryi na nasze wyjście; jedni winszowali, drudzy się krzywili, były i takie osoby, które łez swoich nie mogły utaić. Każdego z naszych kilka osób do domu odprowadziło. Ja pobiegłem do mego poczciwego kapitana, podzielić się z nim tą dobrą nowiną.
Byłem mu winien naówczas do stu rubli, ani się zmarszczył starowina, owszem wiedząc, że nie mam ani grosza, wyciągnął z biurka dwudziestopięcio rublowy papierek i podając mi go rzekł:
— Wiem, że nie masz, a tam ci będzie potrzeba, weź proszę cię, jestem przekonany, że jak będziesz miał to mi oddasz. Nie będziesz miał, to mi Pan Bóg odda za ciebie.
Uściskałem poczciwego starca, umiejącego tyle zachować delikatności, któraby mogła zaszczyt przynieść nietylko prostemn chłopu i żołnierzowi, lecz nie jednemu z uprzywilejowanych téj ziemi.
Serdecznie pożegnawszy go, wróciłem do domu.
Przygotowania moje do drogi nie wiele czasu zajęły, jak moskal powiada: „Szapku w ochabku“ (czapkę w rękę) i już gotów. Znaleźli się zaraz kupcy na trochę gratów, które posiadałem, na stół, łóżko, kanapkę, garnki, miski, faski, nawet kotki wnet w innne przeszły ręce, zachowałem sobie tylko prawo używalności, aż do chwili wyjazdu, ale rzecz jasna, że wszystko za bezcen zbyłem. Tylko na ogród nie mógłem znaleźć amatora, nikt go kupić nie chciał; gdybym był został, pewno ze dwadzieścia rubli byłby mi przyniósł, a teraz za pięć oddawałem i jeszcze go nie chciano. Byli tacy, co mi rubla ofiarowali; nie przyjąłem, wolałem darować go raczéj gospodarzowi, u którego parę lat mieszkałem i który zawsze bardzo był dla mnie dobry, chociaż straszny pijak.
Ogromny rejwach panował w mieście przez te parę dni. To myśmy chodzili z pożegnaniem, to do nas ciągle przybywano, nie mieliśmy ani chwili swobodnéj. Koło niektórych wierzyciele się uwijali, ale napróżno, bo kieszenie były puste. Innym znowu, którzy mieli dużo rzeczy do sprzedania, a ostro się trzymali, towarzyszyła zgraja kupujących. Jedni nas serdecznie żałowali, drudzy znowu w duszy radowali się, że przecież pozbędą, się intruzów, co długo rej wodzili. Śmiało mogę powiedzieć, że ogólnie, szczerze byli do nas przywiązani, większość z prawdziwym smutkiem patrzała na nasz odjazd i nie chlubiąc się, muszę powiedzieć, że wspomnienia, które po sobie zostawiliśmy, zaszczyt nam przynoszą.
Mieliśmy wyjechać dnia 4 rano, ale nie mogliśmy się zebrać, więc dopiero dobrze po południu wyruszyliśmy w drogę. Kilku, udając chorych, pozostało za nami, wyjechało nas tylko óśmiu. Nieszlachcic lub pozbawionym praw szlacheckich furmanek nie dawano, ale isprawnik tak zarządził, że mieliśmy cztery dobre podwody, więc było po dwóch na każdą.
Rozkazano nas prowadzić etapem, nie jako aresztantów, t. j. że choć byliśmy prowadzeni przez żołnierzy, lecz ci żołnierze nie mieli karabinów, nie okuto nas i na noc nie zamykano w etapnych więzieniach; wyznaczano nam kwatery u chłopów.
Uśtjug leży w kierunku południowym od Solwyczegodska i jest od niego odległym o 96 wiorst. Etapnym porządkiem przebywa się zwykle tę drogę w pięć dni, bo są cztery stacye, do tego dodaje się dzień jeden na dniówkę, ale zwykle więźniowie idą piechotą, my zaś mieliśmy dobre furmanki, przytém tylko czterech żołnierzy, każdy z nich wsiadł na kozioł i zachęcał jemszczyka do prędkiéj jazdy.
Pierwszego dnia ujechaliśmy tylko jednę stacyą, około dwudziestu kilku wiorst, i przebyliśmy Dźwinę północną, która w tém miejscu ma ośm wiorst szerokości. O nocleg w Rosyi nie trudno, a że to było lato, więc jeszcze snadniéj noclegi się układały; rozłożyliśmy się wszyscy na strychu u jednego z gospodarzy, gdzie zwykle składają siano, — miejsce takie nazywają zwykle „powicie.“ Siana było sporo, więc i posłanie mieliśmy gotowe; każdy wziął był z sobą jakieś zapasy, rozłożono wszystko razem i raczono się wzajemnie; światła nie potrzebowaliśmy, bo dzień był jeszcze prawie nieustający. Że wszyscy byli w jak najlepszém usposobieniu, czas więc szybko leciał, tak, żeśmy się ani nie obejrzeli, jak ranne słońce zeszło. Chłopi bardzo rychło wstali, żołnierze nasi poszli po podwody, które niebawem zajechały, tak że jeszcze przed czwartą rano ruszyliśmy w dalszą drogę.
Zostawały nam do przebycia trzy stacye około 70 wiorst, a że konie dawano nam wszędzie dobre, więc téż tego samego dnia, t. j. nazajutrz po naszym wyjeździe z Solwyczegodska, około 8 wieczorem stanęliśmy w Uśtjugu.
Zawieziono nas prosto na policyą, papiery nasze odebrał od żołnierzy jakiś niższy urzędnik, a nas kazał zaprowadzić do policmajstra, któren zaraz na wstępie oświadczył nam:
— Jesteście panowie wolni, możecie iść gdzie wam się podoba.
Słyszeliśmy jeszcze w Solwyczegodsku o jednym Polaku mieszkającym w Uśtjugu, do niego my wszyscy udaliśmy się, prosząc o nocleg.
Przyjął nas bardzo gościnnie i obiecał na drugi dzień pomódz do znalezienia mieszkań.
Miasto Uśtjug leży nad dwoma rzekami: Jugiem, płynącym od południa, i Suchoną, płynącą od zachodu. Te dwie rzeki łącząc się z sobą, tworzą dopiero ogromną Dźwinę Północną, która się od Uśtjuga zaczyna. Mieszkańców liczy to miasto do 9 tysięcy, ale przestrzeń jego jest ogromną, nie przesadzę bynajmniéj gdy powiem, że jest dwa razy większe od Poznania. Uśtjug jest miastem wyłącznie handlowém i środkowym targiem wszystkich produktów północy. Z Archangielskiém łączy go Dźwina, po któréj latem chodzi pięć czy sześć statków parowych; z Wołogdą ma komunikacyą przez Suchonę a z południem przez Jug.
Cały zapas ryb przychodzi z Archangielska do Uśtjuga, a ztąd dopiéro na wszystkie strony bywa rozsyłany. Tu także koncentruje się handel lnem i szczeciną, który na ogromne rozmiary jest prowadzony. I tak, u jednego tylko kupca Gribanowa przez całą zimę zatrudnionych jest więcéj niż dwa tysiące robotników tylko nad sortowaniem szczeciny. Ten sam Gribanow ma koło Uśtjuga ogromną fabrykę płótna w Krasawinie i to płótno znane jest na całą Rosyą. Cztery tysiące robotników ciągle tam pracuje. Podczas mojéj bytności w Uśtjugu inny kupiec chciał tę fabrykę nabyć i dawał za nią pięć milionów rubli, ale właściciel żądał sześć milionów. Na jarmark mięsa, który się odbywa w wilią wilii Bożego Narodzenia, zwożą do Uśtjuga do pięćdziesięciu tysięcy wołów, już zarżniętych i oprawionych. Kupcy miejscowi je zakupują, część odsyłają do Petersburga, a resztę solą, kładą w beczki, i na wiosnę, gdy się żegluga otworzy, spławiają do Archangielska a ztamtąd dalej do Anglii. Uśtjug jest także głównym targiem na zwierzynę. Nie przesądzam wcale, ale podczas tego jarmarku przed Bożem Narodzeniem widziałem stósy jarząbków sięgające drugiego piętra, podstawa była długą na kilkadziesiąt kroków i odpowiednio szeroką, już nie wiem, ile tam set tysięcy par być musiało. Wszystkie te interesa, kupna, załatwiają się prawie jednego dnia, na drugi dzień, t. j. w wilią, już mało co na rynku widać, a wieczorem zupełnie pusto. Zwierzynę tę po większéj części zakupują kupcy przyjezdni z Moskwy lub z Petersburga, dokąd zaraz po świętach ją wyprawiają.
Jeżeli zimą zwożą takie masy mięsiwa różnego rodzaju, to za to latem można się przypatrzeć niezliczonéj liczbie beczek z rybami solonemi i ze śledziami. Moskale, którzy posty bardzo ściśle zachowują, a te, jak już wspomniałem, są bardzo liczne, pożywają dużo więcéj ryb, niżeli mięsa, przytém morze Białe i ocean Lodowaty dostarczają, znaczną, ich obfitość. Przez Uśtiug przechodzi rocznie przeszło milion pudów ryb solonych, t. j. około 40 milionów funtów (32 miliony funtów niemieckich), a jednak nie wystarcza to jeszcze; ceny z każdym rokiem się podnoszą. Wogóle Uśtiug przypomina z wielu względów miasto portowe, nawet nad rzeką, tam gdzie jest przystań, zalatuje nas ta sama woń smoły, dziegciu, ryb itp., jak w portach morskich. Uśtiug jest miastem wyłącznie handlowém i wszystko tam około handlu się obraca.
Podobnie jak wszystkie większe rosyjskie miasta a nawet i nie rosyjskie, Uśtiug dzieli się na części czyli cyrkuły. Jest ich tam dwa. W pierwszéj części mieszka arystokracya miejscowa, a w drugiéj pospólstwo. W tej to drugiéj części na drugi dzień po przyjeździe nająłem sobie skromne mieszkanie, już umeblowane, t. j. z kilku stołkami i stołami sosnowemi, na czerwono malowanemi, i podobną, kanapą, która miała mi zastąpić łóżko, wszystko za rubla miesięcznie.
Z początku życie w Uśtiugu zupełnie podobne było do tego, jakieśmy prowadzili w Solwyczegodsku; ale po miesiącu, t. j. w końcu sierpnia, zaczęto do nas przysyłać wygnańców z Syberyi, którym wskutek cesarskiego manifestu z 1871 r. zmniejszono karę, przenosząc ich z Syberyi do Rosji Europejskiéj. Ci, którzy mogli swoim kosztem odbyć tę długą podróż, przyjechali, jak mówiłem, w końcu sierpnia; było ich trzech, wszyscy księża z Tuńki; po roku i więcéj zjechało się ich do piętnastu. Oprócz trzech z Syberyi, przybyło do nas kilku wygnańców z innych powiatowych miast wołogodzkiéj gubernii, którzy za szczególną łaską w nich mieszkali, ale z Ustsysolska, gdzie był Niemirycz, ani jeden z nami się nie połączył.
Pierwszy, który przyjechał z Syberyi, był właśnie autor „Wspomnień o duchowieństwie polskiém w Tuńce“, drukowanych najpierw w Kuryerze Poznańskim, dziełka, które tak pięknie pochwalono w Przeglądzie Polskim.
Ponieważ o nim najwięcéj mówić mi wypadnie w tych ostatnich ćwiartkach, będę go zatém nazywał jego imieniem autorskiém (son nom de guerre) Edwardem z Sulgostowa.
Z panem Edwardem poznałem się u jednego z moich kolegów na obiedzie. Przechadzając się razu jednego po ogrodzie, usłyszał dwóch ludzi mówiących po polsku, zbliżył się do nich, przemówił naszym językiem, jak bracia uścisnęli się, a pan Edward u jednego z nich był na drugi dzień na obiedzie, na który i ja zaproszony zostałem. Nazajutrz byłem u niego, ale fakt dziwny, który się powtarzał w całém mojém życiu, że z ludźmi, z którymi bliżéj żyć mi wypadnie, z którymi ściślejsze mają mnie połączyć związki przyjaźni, zwykle na pierwszym kroku jakiś chłód panuje. Tak się téż stało i z panem Edwardem. Ten przyjaciel najzacniejszy, którego przyjaźni co krok doświadczałem, który w najtrudniejszych chwilach stał się dla mnie aniołem opiekuńczym, na którym zawsze wspierałem się, jak na skale granitowéj, z tym to człowiekiem pierwsze spotkanie było zimne, całomiesięczne nawet stósunki, chociaż bliskie, przeszły tém zimnem. O panie Edwardzie, ty, który byłeś moim przyjacielem! ty, który w miejsce swego brata nadziałeś na siebie łańcuch i kajdany katorożnika| Ty, który widziałeś umierającego na swoich rękach tego brata w irkutskiéj turmie! Ty, który mnie wspierałeś w godzinach prób i boleści! Ty nareszcie, któremu w wielkiéj części zawdzięczam mój wyjazd z Uśtiuga, niech ci te słów kilka, z serca pochodzących, będą zapłatą za twoje szlachetne czyny.
Mam wielu nieprzyjaciół i to bardzo zawziętych, ale posiadając takiego jak ty przyjaciela, mogę śmiało zawołać: Naprzód przez ciernie tego życia! Po tobie jeszcze innych znalazłem...
Ale gdzież się zapędzam? Lecz jak dusza mówi, jak serce bije, tak i ręka pisze! Wróćmy lepiéj do kotletów à la Soubise, do garnka z bigosem i do kołdunów! To dopiero jest życie, talerz pełny przed sobą. To przecież coś dotykalnego. Ale piękne sentymenta, jakieś uczucie przyjaźni lub wdzięczności? co to kogo obchodzić może!
Więc tedy, wracając do rzeczy, przyjechało trzech księży z Syberyi (nie myślcie jednak łaskawi czytelnicy, żeby pan Edward do nich się liczył). Ja, jak wiecie, pieniędzy nie miałem, ale wszak to rzecz znikoma, jak przyjaźń i jak miłość. Ci trzéj księża byli na mnie bardzo łaskawi, Wypytali się o moje stósunki rodzinne, a posłyszawszy, że miałem matkę, która nic o mojéj biedzie nie wiedziała, ze względu tylko na moje dobro w mojém imieniu do niéj się udali, żeby mnie z przykrego, nędznego położenia wyratować.
Na wsparcie drogiéj matki nie długo czekałem, tyle tylko, ile potrzeba było czasu, aby list doszedł i odpowiedź wróciła. W trzy czy cztery tygodnie już byłem bogaty. Otrzymałem kapitał wystarczający nietylko na spłacenie moich długów solwyczegodskich, ale i na zaopatrzenie się w garderobę niezbędnie mi potrzebną, oraz na kilkomiesięczne przyzwoite utrzymanie.
W Solwyczegodsku nie warto było myśleć o przyzwoitém ubraniu, zawsze chodziliśmy w grubych butach, spodnie w buty, zimą w prostym kożuszku, a latem w płóciennym kitelku, wyjąwszy nadzwyczajnych zdarzeń, gdyśmy szli na proszone śniadania lub wieczory, lub wreszcie z urzędową wizytą do isprawnika. W lecie nawet, kiedyśmy spieszyli do kąpieli, to najczęściéj boso i nawet bez kitelka na plecach. Ale w Ustjugu rzeczy miały się zupełnie inaczéj, tam trzeba było ubierać się starannie, a że w Solwyczegodsku nie odnawiałem garderoby przez półosma roku, nie więc dziwnego, że trzeba ją było uzupełnić.
Zazu zamieszkałem z trzema księżmi przybyłymi z Tumki. W ogóle jestem przeciwny wspólnemu mieszkaniu, a chociaż każden z nas posiadał swój własny pokój i mieliśmy jeden wspólny, służący za bawialny, jednak nasza spółka długo nie potrwała i na Nowy Rok się rozbiła. Wtedy każdy poszukał sobie osobnego pomieszkania.
Ja zostałem w tym samym domu, ule przeniosłem się z pierwszego piętra, na którém mieszkaliśmy, na dół. Dom ten należał do doktora powiatowego i mieszkałem w nim aż do 1 sierpnia.
Zmiana miejsca, zmiana towarzystwa rozerwały mnie na czas jakiś, bywałem często w towarzystwach i dość je lubiłem, jużto wieczory miałem wszystkie zajęte. W Uśtjugu istniał klub, w którym cztery razy na tydzień się zbierano, a we czwartki i niedziele przychodziły damy. Po największéj części zwabiała ich gra w karty, ale były i takie, które przenosiły muzykę i tańce, to téż w te dwa dni orkiestra klubowa, składająca się z sześciu czy siedmiu muzykantów, zawsze grywała. Bywały niekiedy i bale, nazwane tam familijnemi wieczorami, co dwa albo trzy tygodnie.
Muszę przyznać, że ta mała i licha orkiestra miłe zrobiła na mnie wrażenie, gdym pierwszy raz ją usłyszał; tyle lat nie słyszałem żadnego instrumentu oprócz skrzypiec, że niemożna się temu dziwić.
Trudno sobie tu wyobrazić, ile niektóre małe okoliczności, ale ciągle się powtarzające, sprawiały, że życie tam stawało się nieznośném. Drobna rzecz w gruncie, brak owoców, dawała się czuć bardzo dotkliwie. Kiedy je mamy, to nie wiele zważamy na nie, ale tam, właśnie może dla tego, że ich nie było, to się bardzo tęskniło za niemi.
Proszę sobie wyobrazić niektóre panie tamtejsze, bardzo ładnie wystrojone, w aksamity i pióra, podług najnowszéj mody petersburgskiéj, umiejące nawet powiedzieć „bon żur” albo używające wyrazu „un lavement“ kiedy chciały mówić o praniu bielizny. Otóż te panie, które nawet sprowadzały sobie arye Rossiniego i Verdego, które z wzniesionemi w niebo oczyma czarująco śpiewały „Casta Diva“ z Normy Belliniego — otóż te same panie nie widziały nigdy w swém życiu ani gruszki, ani jabłka, ani wiśni, ani śliwki, ani żadnego zgoła owocu, oprócz marchwi i rzepy. O zgrozo! one nie widziały, a nasza najprostsza, chłopka zajada w najlepsze te przysmaki. Normę śpiewają, a jabłek nie widziały! Mówiąc o kobiecie i o jabłku, mimowolnie na myśl przychodzi Ewa i Adam i raj. Miałem właśnie powiedzieć, że chociaż tam jabłek nie ma, ale... ale wolę zamilczeć.
W klubie bywałem często, szczególniéj na familijnych zebraniach, przecież odrazu poznałem tam współzawodnictwo dwóch różnych koteryi. Jedna składała się z czynowników (urzędników), druga z kupców. Czynownicy chcieli imponować swojemi stopniami, swojém znaczeniem, isprawnik nosił nawet zawsze ostrogi. Kupcy zaś pysznili się majątkiem i wielkiemi zdolnościami finansowemi.
Owóż tedy razu jednego na wielkim wieczorze, który już nawet nie nosił nazwy familijnego zebrania, ale który przezwano balem maskowym, chociaż ani jednéj maski na nim nie było, może dla tego dano mu taką nazwę, że często kieliszki zamaskowały rozum nietylko urzędnikom lecz i kupcom, owoż tedy na tym balu, jedna z pań kupcowych uważając się obrażoną ztąd, że jej zbytecznie ściśnięto rękę w jakimś chaine, czego się dopuścił jeden z najznakomitszych urzędników, bo śliedowatiel (sędzia inkwirent); poskarżyła się przed młodym kupczykiem swego męża, ile że ten ostatni siedział sobie spokojnie w domu i wypoczywał po całodziennéj pracy. Kupczyk z zadartym w górę nosem żąda wyjaśnienia, za co zbyt niegrzeczną dostaje odprawę, kupcy, biorą jego stronę, urzędnicy stronę śliedowatiela, z początku wszystko ogranicza się na słowach, wprawdzie w druku nie używanych, lecz zawsze tylko na słowach; gdy nagle, jak bomba, wpada między urzędników kula bilardowa. „Wy bilami, to my kijami“, zawołał śliedowatiel i w rzeczy saméj wzięli się do kijów. Kupcy téż za kije bilardowe i daléjże jedni na drugich.
Prawdziwa była po téj zwadzie maskarada, Jedni byli krwią powalani, inni z podbitemi oczami jak nie boskie stworzenia wyglądali, — fraki, ha! nawet kamizelki i koszule podarto sobie w kawałki. Chcieli maskarady, to téż pamiętną sobie urządzili. A wszystkie dzienniki petersburskie i moskiewskie rozpisały się o bohaterskich czynach Uśtiużan.
Widać, że ten rok 1873 był skazany na jakąś epidemią, bo nie tylko w Uśtiugskim klubie taka wojna się toczyła, wojna, którą nazwano „nieprzyjemném nieporozumieniem“, ale i w wielu innych miejscach, o czém z gazet rosyjskich wiedzieliśmy. Bądź co bądź pragnąc jednak powstrzymać dalsze następstwa téj sprawy, członkowie klubu utopili „nieprzyjemne nienorozumienie“ w oceanie prostéj wódki.
V Uśtiugu, sposób życia zupełnie był różny od sposobu życia w Solwyczegodsku. Uśtiug w niczem się nie różni od mnóstwa innych miasteczek, to téż się o nim rozpisywać nie będziemy, a chociaż i tam rozmaite spotkały mnie przygody smutne i wesołe, dramatyczne i komiczne, jednak te zdarzenia, które chociaż świeższe, mniéj głęboko w pamięci mi utkwiły, bo nie miały w sobie nic charakterystycznego, nic takiego, co Francuzi nazywają piquant, W ogóle nic ich od pospolitości i powszedniości nie rozróżniało, a o czarnych punktach na horyzoncie mego życia wygnańczego postanowiłem zamilczeć. Być może, że mi przyjdzie jeszcze może kiedy ochota Uśtiug obszerniéj opisać, ale temu opowiadaniu będę musiał tak odrębny ton nadać, że przy obecnych wspomnieniach, ton ów fałszywie by zabrzmiał, tak, jak gdyby na uczcie po skocznych tonach walca albo mazura, naraz orkiestra zagrała marsz żałobny Szopena.
Jak już wspomniałem, od Nowego roku zamieszkałem sam, ale że już nie chciało mi Się zaprowadzać własnego gospodarstwa, ułożyłem się z swoimi gospodarzami i zacząłem u nich się stołować. Tak przeszedł koniec zimy, przeszły wiosna i część lata. Ogródek jednak dawnym zwyczajem uprawiałem, staranniéj nawet może, niż w Solwyczegodsku. Gdy przyszedł pamiętny dla mnie dzień 1 sierpnia, i musiałem opuścić zajmowane pomieszkanie. Właśnie okoliczności, które mnie do tego zmisiły, i co jeszcze z tego wynikło, opowiem może kiedyś.
Fatalność jakaś, jak widać, ścigała moje ogrodnicze próby, bo tak jak w przeszłym róku, gdy wszystko już dojrzewało, kazano mi wyjechać z Solwyczegodska, tak i teraz, musiałem się wyrzec całorocznéj pracy i takich ślicznych bielutkich kalafiorów, które jak jabłuszka wyglądały z pomiędzy swoich wielkich liści i wielu innych dorastających warzyw. Bo chociaż pozostałem w témże samym Uśtiugu, bez procesu nie mógł bym był korzystać z własnego ogrodu, a wolałem go, wszystkiego raczéj się wyrzec, niż odwoływać się do sądu.
Z panem Edwardem już wtedy w najściślejszéj żyliśmy przyjaźni, po kilka godzin dziennie spędzaliśmy razem, najczęściéj na czytaniu, lub na poważniejszéj rozmowie. Szachy były także ulubioném naszém zajęciem.
Przyjaźń p. Edwarda szczególniéj potrzebną mi się okazała, kiedy nastąpiła katastrofa, która mnie zmusiła do zmiany mieszkania. Wtedy zacny ten człowiek z prawdziwą czułością, brata zajął się mną, pocieszał, uspokajał, trochę nawet moralizował, ale tak łagodnie, tak słodko, że miło było z ust jego słyszeć, choć i cierpką prawdę.
Moje przygody i smutek, który po nich został, jeszcze więcéj nas zbliżyły, nie rozłączaliśmy się już prawie, 1 skończyło się na tém, iż do niego się sprowadziłem. W tedy to jeden z obywateli mieszkających pod Wołogdą, przybywszy za swemi iuteresami do Uśtiuga, przywiózł z sobą zupełne wydanie paryzkie dzieł Mićkiewicza i panu Edwardowi uprzejmie na dni kilka je pożyczył.
Bardzo trudno w Rosyi mieć takie książki, to téż z prawdziwą radością pożeraliśmy prawie Dziady, p. Tadeusza, Księgi Pielgrzymstwa, a sczególniéj czytając te ostatnie, lżéj się robiło na sercu, gdy się tak myśl nasza odświeżała i podnosiła.
W tém, gdyśmy spokojnie siedzieli w Uśtiugu wielka zmiana zaszła w Królestwie. Hr. Berg zaziębiwszy się w Petersburgu, nagle umarł, a miejsce jego zajął dzisiejszy Jenerał gubernator hr. Kotzebue. Nie wiem z jakich powodów, ale hr. Berg miał względem mnie osobiste uprzedzenie, i liczne prośby podawane mu o moje uwolnienie, zawsze bez skutku pozostawały. Hr. Szuwałów nawet, ten wszechmocny pan wszystkich wygnańców, nie mógł go zmiękczyć. Otóż z śmiercią hr. Berga i los mój się przemienił. Zaledwie hr. Kotzebue objął nowe swoje obowiązki, niebawem zezwolił na mój powrót, i już w pierwszych dniach Stycznia 1874 r. isprawnik oficyalnie zawiadomił mnie, że dozwolono mi jest powrócić do kraju.
Co się w téj chwili ze mną działo, gdy mi to isprawnik powiedział,
anibym umiał, ani nawet chciał próbować opisać; są to rzeczy, które tylko czuć można. Wróciłem jak szalony do domu, rzuciłem się ze łzami w objęcia p. Edwarda i mógłem tylko wymówić to słowo: „Wolny! wolny!“
Ale nawet w téj chwili najwyższego szczęścia nie obeszło się bez odcienia smutku, trzeba było się rozstać z najlepszym przyjacielem, trzeba go było zostawić samego, zwiększać nawet jego cierpienie moim odjazdem, bo chociaż dusza jego zanadto była szlachetną, aby w niéj zazdrość powstała, po moim wyjeździe uczuł brak szczerego przyjaciela, jak mi to nieraz późniéj pisywał. Dziś i on od kilku miesięcy w swoje strony wrócił, łaświéj nam przeto przyjdzie, chociaż bardzo jesteśmy daleko od siebie, jeszcze się z sobą zobaczyć i znowu razem, jak w Uśtiugu, życie pędzić.
Byłbym z Uśtiuga tego samego dnia wyjechał, gdyby nie ważna bardzo okoliczność, że nie miałem na drogę pieniędzy. Musiałem czekać. Rozpisałem listy tam, zkąd mógłem się spodziewać zasiłku, p. Edward napisał znowu ze swojéj strony do swoich, bo także podówczas nic nie miał, jemu przysłano pierwéj, to téż nie czekając na odpowiedzi, których się spodziewałem, a zostawiwszy tylko panu Edwardowi upoważnienie do odebrania przesyłek z poczty, w drugiéj połowie lutego porzuciłem te dalekie a niemiłe strony.
Oto i koniec wspomnień! „Przecież!” zawoła nie jeden z czytelników, który miał cierpliwość przeczytać je.
Na to ja mu odpowiem z Alfredem de Musset:
Surtout, considérez, illustres seigneuries,
Comme l’auteur est jeune, et c’est sou premier pas.
Drogi z powrotem do kraju opisywać nie myślę, gdyż tak się odbyła jak każda inna, lecz kto już do téj chwili był cierpliwy, to niech zechce jeszcze przeczytać wyjątek z listu pisanego do matki, zaraz po powrocie do domu.
...... W Moskwie zatrzymałem się dni parę, Zwiedziłem Kreml, widziałem pokoje, w których mieszkała Maryna, a miałem wtedy, głowę przepełnioną historyą Dymitra, bo właśnie przed wyjazdem wiele o nim czytałem. Pisarze moskiewscy coraz bardziej skłaniają się do przypuszczenia, że on był rzeczywistym synem Iwana.
Napomknę jeszcze o Smoleńsku, w którym doznałem najrzewniejszych wrażeń. Zatrzymałem się w tém mieście, żeby odwiedzić jednego ze znajomych pana Edwarda. By do niego się dostać, należało przejeżdzać koło katolickiego kościoła, a że to było koło dziesiątéj rano i kościół był otwarty, wstąpiłem. Zastałem mszą śpiewaną przy muzyce organ. Padłem na kolana. O moja mateczko, co się w duszy mojéj wtedy działo, to trudno opisać, od dziewięciu lat pierwszy raz byłem na mszy w kościele, a co więcéj na mszy śpiewanéj. Łzy jak deszcz z oczu pociekły, gardło tak się ścisnęło, że oddychać prawie nie mógłem, teraz nawet gdy to piszę, tak mi jakoś dziwnie na sercu; jest i żałość jakaś i radość, sam nie wiem, jak siebie zrozumieć.
W Smoleńsku spowiadałem się i znalazłem księdza jak może jeszcze nigdy w życiu. Spowiadałem się przynajmniéj ze dwie godziny, ale jak on ślicznie umiał mówić do serca, do serca katolika i Polaka, że nasłuchać go się dość nie mogłem.
Do Warszawy przyjechałem o 5 rano, w oberży byłem o 6. Stanąłem na Długiéj ulicy w hotelu Polskim. Ogarnąwszy się trochę, zaraz wyszedłem. Skręciłem na ulicę Miodową i wszedłem do kościoła OO. Kapucynów. Wszystko zastałem tam po staremu, najmniejszéj nie znalazłem zmiany, tylko tych biednych zakonników już nie było. Oh! jak miłe na mnie uczynił wrażenie ten stary znajomy kościół, w którym tyle razy modliłem się, kiedy jeszcze byłem dzieckiem wesołém i spodziewającém się wszystkiego od przyszłości!...
- ↑ W głębi Rosyi chłopi uważają za większe uszanowanie mówić ty, jak wy. Do gubernatora np. mówią: Ty Jaśnie Wielmożny......