Wycieczka na szczyt Gierlachu

>>> Dane tekstu >>>
Autor Józef Stolarczyk
Tytuł Wycieczka na szczyt Gierlachu
Pochodzenie Pamiętnik Towarzystwa Tatrzańskiego, Tom I, 1876
Wydawca Towarzystwo Tatrzańskie
Data wyd. 1876
Druk Drukarnia Władysława L. Anczyca i Spółki
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


WYCIECZKA NA SZCZYT GIERLACHU.
PRZEZ
X. JÓZEFA STOLARCZYKA,
proboszcza w Zakopaném.

Na góry, na góry! tam bliżéj do nieba,
Tu na ziemi chmury, nam nieba potrzeba.

Antoniewicz.


Do najmniéj zwiedzanych olbrzymów tatrzańskich zaliczyć należy Gierlach (Gerlsdorfer Spitze 2653⋅9 metr. n. p. m.), leżący na wschodnio-południowéj stronie wielkiego granitowego łańcucha gór, które od niepamiętnych czasów Tatrami nazywają. Wprawdzie myśliwi odwiedzali boki i kotliny Gierlachu, mając prawie pewność, że tam napotkają kozice; wyższe jednak szczyty z powodu trudnego dostępu nie nęcą myśliwców, wiedzących, że zwierzęta te na szczytach nie przebywają. Turyści zaś rzadko kiedy w te strony zachodzą; albowiem znaczna odległość i różne trudności połączone z podobnemi wyprawami stoją temu na przeszkodzie. Dlatego téż osoby przebywające przez lato na północnéj stronie tatrzańskiego pasma, gdy przechodzą na stronę węgierską, poprzestają zwykle na zwiedzeniu Szmeksu i bliższych okolic, rzadko zaś kiedy wybierają się na szczyt Łomnicy lub Krywania. Gierlach przeto dla niedostępności swojéj omijany, zostawał nietknięty stopą ludzką. Znam tylko jedną osobę, mianowicie p. Nowickiego, profesora uniwersytetu Jagielońskiego, który obszedł go do koła, ale nań zapewne dla jakiéjś przeszkody wychodzić nie próbował. Jak ongi Lodowy szczyt (Eisthalerspitze 2625⋅12 m. n. p. m.) uważany był za niedostępny i dlatego od turystów omijany (lubo z północnéj strony od Nowego Targu najokazaléj wygląda), tak téż i Gierlach na boku zostawiano, tém bardziéj, że wysunięty na południe, z polskiéj strony nie tak uderzająco w oczy wpada.
Przed ośmiu laty spróbowałem wyjść na sam wierzch Lodowego szczytu i rzeczywiście dopiąłem mojego zamiaru. Wybrali się wtedy ze mną Jędrzej Wala, Szymon Tatar, Wojciech Kościelny i Wojciech Ślimak, wszyscy wypróbowani przewodnicy zakopańscy. Wprawdzie byliśmy już tu przed dwudziestu laty z X. Dr. Grzegorzkiem, ówczesnym profesorem teologii, teraźniejszym zaś proboszczem w Podegrodziu, i z p. F. Berdauem, znanym botanikiem; lecz wtedy dotarliśmy tylko do ramienia Lodowego szczytu, które to ramię niższe jest od najwyższego czuba; wejście zaś na niego zdawało nam się niepodobném. Mniemanie to jednak okazało się późniéj mylném, gdyż pokusiwszy się po kilku latach o wejście z odwrotnéj strony, znalazłem je nie tak trudném, jak sobie wyobrażałem: znam nawet wiele osób, które już po téj mojéj wycieczce, na Lodowy szczyt się dostały.
Taż sama chęć wejścia na Lodowy szczyt powtórzyła się przy Gierlachu. Usłyszawszy, że Gierlach według trygonometrycznych pomiarów ma być najwyższa górą w Tatrach, postanowiłem mimo mojego wieku spróbować szczęścia i wydrapać się na jéj najwyżéj położony szczyt. Pomyślałem sobie, iż może znów jak na Lodowy szczyt drogę następnym turystom wskażę — wiadomo bowiem, że nieznana droga zawsze trudniejszą się wydaje od téj, z którą przewodnik dobrze już jest obeznanym. O zamiarze moim dowiedzieli się: znany Dr. Chałubiński z Warszawy, X. W. Roszek, proboszcz z Poronina, Dr. Wł. Markiewicz, adwokat z Krakowa i Dr. W. Urbanowicz ze Żmudzi, a ponieważ okazali chęć przyłączenia się na tę wyprawę, przeto skwapliwie przyjąłem ich propozycyę, bo w dobraném towarzystwie zawsze jakoś weseléj i przyjemniéj odbywać taką drogę. Wyruszyliśmy więc ze Zakopanego 8 września 1874 r. po południu i dobrze już w nocy przyjechaliśmy do Podspadów poniżéj Jaworzyny i Murania. Tu gościnnie przyjęci i uczęstowani, mimo nalegania, abyśmy na noc zostali, niechcąc tracić czasu, w ciemną noc pojechaliśmy daléj ku Żdziarowi, ztąd zaś do bielskich borów, gdzieśmy w lesie przy ogniu odpoczęli i na chwilę zdrzémnęli. Ze świtem ruszywszy do Kiezmarku, ztąd znów daléj po dobrém śniadaniu do Szmeksu, stanęliśmy tam o godzinie 2 po południu, i nie zabawiwszy tutaj dłużéj nad półtory godziny, udaliśmy się na noc do doliny Wielkiej (Felki); wypadało nam bowiem pod samym Gierlachem nocować, aby raniutko puścić się pod górę i mieć świeże siły wobec czekających nas trudów. Nie chciałem brać przewodnika, a jest nim na Spiżu jeden tylko, organista w Mühlenbachu, który na Gierlach poprowadzić może; uważałem bowiem dla Zakopanego za ubliżające dać się obcym przewodnikom po Tatrach oprowadzać, a prawdę powiedziawszy nie spodziewałem się nigdy tak trudnych przejść, jakie na Gierlachu nas czekały. Próżna ta ambicya tém bardziéj podnieconą została, gdy w Szmeksie na zapytanie moje o przewodnika usłyszałem odpowiedź: „Es ist ohne Führer unmöglich!“ Na takie dictum acerbum odpowiedziałem: zobaczymy — w duszy zaś pomyślałem: Spiżacy nie będą przecież Zakopańców uczyć po Tatrach chodzić!
Ale wracam do Wielkiej. Noc nad niższém jeziorem była tak piękną, jak rzadko kiedy w Tatrach się zdarza: dodać winienem, że w wesołém towarzystwie, szczególniéj przy niezrównanym humorze Dr. Chałubińskiego czas szybko mijał. W saméj Wielkiej przyłączył się do nas p. Kleczyński, akademik nie pamiętam już z jakiego uniwersytetu niemieckiego, który piękne ukraińskie dumki śpiewał i kozaka tańczył. Wczas z rana poszliśmy wprost na grzbiet, najprzód kosodrzewiną, późniéj zaś ciągłym skalistym torem. Gdyśmy już do znacznéj wysokości doszli, wezwał nas Szymek Tatar, abyśmy się wrócili napowrót ku środkowi góry. Zeszliśmy więc do środka, gdzie nas znów Szymek napomniał, abyśmy się za nim udali. Jakoż wydrapaliśmy się spadzistą stroną na tożsamo ramię, gdzieśmy poprzednio byli, tylko trochę daléj i wyżéj. Niestety pokazało się, że tym bokiem ani ruszyć się ku szczytowi nie można, bo pionowe rozpadliny nawet dla kozicy do przebycia niepodobne. Byliśmy więc zmuszeni wracać na tożsamo miejsce zkądeśmy przyszli. Przyznam się otwarcie, że dobry humor nas opuścił i przeciągnęły się twarze. Pomyślałem sobie, że wielki błąd popełniłem, zdając przewodnictwo na kogo innego; trzeba mi było wpierw dobrze rozpatrzyć się koło siebie i rozpoznać dokładnie położenie miejsca. Ale, jak to często w życiu się powtarza, lekceważony Gierlach pomścił się naszą porażką. Stoimy skonfudowani u stóp olbrzyma.
Była już godzina pierwsza po południu, a więc o wyjściu na szczyt Gierlachu ani myśleć, bo na to reszta dnia nie wystarczy, zresztą i niebo samo niebardzo wróżyło pewna pogodę. Gdy tak zadumani siedzimy i niejednemu myśl o powrocie przez głowę przebiegła, odzywam się do moich towarzyszów: Chodźmy jeszcze tą kotliną w górę; może tam znajdziemy łatwiejsze przejście. Powiedziawszy to wstaję i idę, a za mną bez namysłu czyni to p. Chałubiński. Reszta towarzystwa, chociaż trochę niezdecydowana, zdąża za naszym przykładem.
Im daléj zapuszczamy się w kotlinę, tém większą widzimy niemożność dostania się na wierzch Gierlachu. Zdawało nam się, że od lewéj strony będziemy mogli wyjść na prawy cypel, wysunięty cokolwiek na północ; w tym więc kierunku co tchu stało w piersiach pięliśmy się do góry. Wyprzedził nas wszystkich zwinny w nogach p. Chałubiński. Dlatego zaś udaliśmy się w tę stronę, że z lewego cyplu w znacznéj wysokości zauważyliśmy tam możebność przejścia. Byliśmy już może 7000’ n. p. m., a p. Ch. dotarł do saméj krawędzi boku; drudzy towarzysze usiedli trochę niżéj, bo zmęczenie dało się wszystkim dobrze we znaki. W tém słyszymy głos p. Ch.: Chodźcie podziwiać cuda natury. Nie chcieliśmy zrazu usłuchać, ale na silne nalegania daliśmy się wreszcie namówić. Gdyśmy więc z wielkim trudem do téj krawędzi dotarli, odezwał się p. Ch.: Popatrzcież tém oknem. Posłuszni wezwaniu wsuwaliśmy głowy po kolei w ową zdala nieznaną szczelinę, a kto tylko przez nią wyjrzał, nie mógł się od cudownego widoku oderwać, który się zdumionym oczom przedstawiał: była to dla każdego z nas nader miła niespodzianka a wszelkie przebyte trudy i mozoły hojnie tym widokiem ze skalistego okna wynagrodzone zostały. Połamane słupy granitowe, spadające jedne na drugie, utworzyły takie dziwne czworokątne okno, że w jego framugę człowiek wdrapać i wygodnie rozłożyć się może. Jak już wspomniałem, widok ztąd jest zachwycającym. Nadzwyczaj szeroka prawie pionowo ścięta skała obrócona do widza a przedzielona od Gierlachu wązką doliną, zakrywa prawie cały widnokrąg. Skała ta zwarta Żelazne Wrota poszarpana jest cała i najeżona iglicami, jak olbrzymi grzebień. Za Żelaznemi Wrotami wznosi się Wysoka węgierska, czarna jak omszała butelka, a obok niéj sterczą inne dziko i fantastycznie poszarpane i prostopadłe ściany, które patrzącego nań trwogą przejmują i zarazem wprawiają w zdumienie. Ten przedziwny, magiczny efekt powiększa się jeszcze znacznie, jeżeli turysta trafił tu na czas słoneczny i pogodne niebo. Barwa owéj prostopadłéj ściany staje się naprzemian jasno-zieloną i jasno-szarą. Już około godziny 3ciéj po południu przestaje słońce oświecać stronę zwróconą ku owemu oknu; mnóstwo jednak promieni słonecznych, padających z po za krawędzi południowych gór, tudzież promienie odbite od ścian Gierlachu oświetlają i uwydatniają najdrobniejszy szczegół krajobrazu. Powstaje przez to jakiś szczególny, rzecby można jasny, przejrzysty zmrok, coś dziwnie przeźroczystego i jakby drgającego w powietrzu, czego żadna wyobraźnia przedstawić nie jest w stanie. Wszystkie te kształty i barwy nadają całemu widokowi jakiś dziwny i czarodziejski urok.
Napatrzywszy się dowoli, choć trudno było ztąd oczu oderwać, musieliśmy radzi i nieradzi wracać, bo chylące się ku zachodowi słońce napominało nas do powrotu. Zanim jednak ruszyliśmy z miejsca, podziękowaliśmy p. Ch. za jego odkrycie, gdyż żadnemu z nas przez myśl nie przeszło, abyśmy w tém miejscu taką uroczą panoramę zobaczyć mogli; wątpię nawet, czy kto ze wspinających się na Gierlach na to okno choć spojrzał, bo idąc na szczyt trzeba znacznie niżéj na bok się zwrócić. Na pamiątkę tego odkrycia zgodziliśmy się jednogłośnie nadać odtąd temu oknu nazwę okna Chałubińskiego.
Przykro nam wprawdzie było, żeśmy się tym razem na szczyt Gierlacha dostać nie mogli: spotkawszy jednak takie cuda natury schodziliśmy z pewném zadowoleniem do kotliny, bo słońce kryjące się za góry nie dozwalało dłużéj zabawiać. Kotlina prowadząca na dół jest ogromnemi głazami zasiana: chcąc po nich raźno iść, trzeba być odważnym i mieć wprawne nogi, aby po drodze nie utykać. Spieszyliśmy się zatém, ile sił stało, bo noc była za pasem, a widnokrąg chmury już zakrywać zaczęły; nocleg zaś choćby przy kosodrzewinie, nie przedstawiał nam się w téj spóźnionéj porze roku w ponętnych barwach, zwłaszcza, gdyby nas tutaj dészcz zaskoczył. O zmroku doszliśmy do Wielkiej, ztąd zaś, ponieważ powietrze było całkiem spokojne, zapalona świeca doprowadziła nas do Szmeksu. Zaledwieśmy się do spoczynku pokładli, zaczął padać dészcz i trwał do 9 godziny z rana następnego dnia. Gdy już nie było co tu robić, wyjechaliśmy do Kiezmarku a ztamtąd do Zakopanego tą samą drogą, jaką wyjazd nastąpił. Na tém więc skończyła się pierwsza moja wyprawa na Gierlach. W wyprawie téj przewodniczyli, a raczéj towarzyszyli nam: Szymon Tatar, Wojciech Ślimak, Wojciech Kościelny, Wojciech Raj i jeden przewodnik z Poronina, który przybył z X. Roszkiem.
Wróciwszy do domu czułem, że dziwny mnie jakiś ogarnął niepokój; we dnie i w nocy przemyśliwałem, czy poprzestać na tém, co już widziałem, czy téż jeszcze raz popróbować szczęścia i pokusić się o wyjście na sam szczyt Gierlachu. Wiedziałem, że ta pierwsza myśl nie da mi spokoju, co zaś do drugiéj któż wie, czy się da wykonać, jeżeli wezmę na uwagę wielką uciążliwość drogi. Jakoś nieporadnie byłoby jechać przez Kiezmark, bo i droga męcząca, lubo widoki ładne, i co gorzéj, wydatki większe; prócz tego i koniec wycieczki wątpliwy, bo w żaden sposób na przewodnika Spiżaka zgodzić się nie mogłem. Po dłuższych argumentach pro et contra stanęło wreszcie na tém: Koniecznie iść trzeba, bo może już na przyszły rok, choćbym dożył, nie zdążyłbym do upragnionego celu; żalby mi zatém było, że mogłem czegoś dokonać, a nie dokonałem, zresztą, audaces fortuna juvat. Właśnie rozpoczęła się prześliczna pogoda, co mi wielkiéj dodało ochoty do przedsięwzięcia téj wycieczki. Tym razem wybierałem się sam jeden, ponieważ Dr. Chałubiński z powodu reumatyzmu obawiał się dłuższych, a o téj porze już zimnych nocy, zaś X. Roszka właśnie wtedy nie było w domu, czego odżałować nie mogłem, bo byłby chętnie ze mną poszedł, dzielić to przedsięwzięcie.
Wziąłem tedy ze sobą najlepszych przewodników zakopańskich, mianowicie: Wojciecha Raja, Szymka Tatara, Wojciecha Kościelnego i Wojtka Giewonta. Dnia 20 września rano poszliśmy znaną drogą na Jaszczurówkę, Waksmundzką, Wołoszyn i Roztokę po pod Wysoką, gdzie niedaleko szałasu naprzeciw Młynarza po raz pierwszy odpoczęliśmy. Ten szałas został mi dobrze w pamięci jednéj z dawniejszych moich wycieczek, gdyż w nim z X. Pleszowskim, proboszczem z Bielan pod Kętami, całą noc przebiedowaliśmy, trapieni przez nieznośne owady. Lecz wracam do rzeczy. Nie zabawiwszy długo w szałasie, poszliśmy daléj na Polski Grzebień, gdzie przed zmrokiem przybyliśmy. Odpoczynek trwał tutaj trochę dłużéj, bo mi różne wspomnienia z poprzednich wycieczek na myśl przychodziły, tak, iż żadną miarą nie mogłem się od nich oderwać. Przypatrując się wzniesionemu nademną Gierlachowi, miałem na myśli przedewszystkiém wyż wspomnionego X. Pleszowskiego, którego wszyscy znajomi królem Tatr nazwali, zdaniem mojém bardzo trafnie, bo pewno żaden tak nie pokochał tych gór jak on. Przyjeżdża on tu rokrocznie podziwiać ich szczyty, spady, doliny, jeziora i stawy a powtarza to już przeszło dwadzieścia lat. Był ze mną na Pysznej, Czerwonym Wierchu, Koszystej i Krzyżnem, szedł przez Zawrat do Morskiego Oka, wybrał się na Kopy, nad Zielony Staw, pod Głupią Górę i zwiedził Murań, Hawrań i Polski Grzebień. Na każdém miejscu, zkąd się rozkoszny widok przedstawia, zwykł przedewszystkiém śpiewać Te Deum. Tu na Polskim Grzebieniu śpiewaliśmy razem Venite exultemus Domino; płakał z radości, podziwiając tak wspaniałe cuda Boskie. Taką rzewnością rozczulał i budował wszystkich. Uważałem, jak górale pobożnie obok niego na kolana padli i szczerzéj może i goręcéj się modlili niż w kościele.
Liczba miłośników tych gór tak między duchownymi jak świeckimi powiększa się z każdym rokiem, czego dowodzi coraz większy napływ gości do Zakopanego. Szczególniéj od lat kilku miejsce to stanęło w rzędzie leczniczych zakładów, z tą różnicą, że nie ma tu uzdrawiających źródeł, lecz jest cudownie uzdrawiające górskie powietrze i ta swoboda, jakiéj się nie spotyka w ściśniętych ogniskach cywilizowanego świata. W bezpośredniém zetknięciu się z naturą olbrzymią i dziką człowiek nabiera sił, umysł i serce odświeża.
Poprzestając na téj wzmiance, wracam do dalszego opisu, wprzód jednak opowiem mały epizod, który się X. Pleszowskiemu zdarzył. Wybraliśmy się dawniéj razem na Polski Grzebień, a gdyśmy się pięli do góry, pod samym już prawie szczytem rzecze do mnie mocno zmęczony X. Pleszowski: Daléj już nie pójdę, bo nie mogę. Ja za nim idąc, biorę mały kamień i rzucam na bok ściany niespostrzeżenie. Kamień potoczył się na dół i zaszeleściał, a ja wtedy krzyknąłem: Uciekajmy, bo się wielki kamień na nas wali! Na to skoczył mój X. Jędrzej jak sarna i sam nie czuł, jak lekko na wierzch wyszedł. Uśmialiśmy się potém serdecznie, jak to w niektórych przypadkach strach dodaje energii.
Wypocząwszy należycie, ruszaliśmy na dół do doliny Wielkiej i stanęliśmy przy wyższym stawie, bo tu trzeba było koniecznie zanocować. Rozpaliwszy więc ogień, poukładaliśmy się pod gołém niebem na spoczynek, mając za jedyne schronienie gąszcz kosodrzewiny. Noc była pogodna, ale dosyć zimna.
O świcie nie już doliną Wielką na dół, jak to pierwszy raz się stało, lecz wprost w górę podążyliśmy na tożsamo miejsce, gdzieśmy w poprzedniéj wycieczce byli wyszli, tamtędy tylko bowiem przez ów grzbiet jest przejście do środkowéj kotliny możebne. Schodząc na dół z owego ramienia usłyszeliśmy głos ludzki obijający się o ściany turni, gdzieśmy się właśnie znajdowali. Rozglądając się zkąd głos pochodzi, ujrzeliśmy naprzeciw nas na zachodnim cyplu dwóch ludzi. Sądząc, że to węgierscy turyści, ucieszyłem się niemało i bez namysłu wprost ku nim z moimi towarzyszami zmierzałem. Sam tylko Raj, kierując się swym instynktowym zmysłem, poszedł daléj kotliną zwróconą ku północnéj stronie.
Rzeczywiście przeczucie moje nie omyliło mnie, gdyż był to profesor gimnazyalny z Lewoczy, który wyruszył na Gierlach z przewodnikiem ze Szfoły. Po wzajemném przywitaniu i przemówieniu kilku słowy dowiedziałem się, że ów pseudo-przewodnik nigdzie nie doprowadzi, bo o drodze nie ma wyobrażenia, a będąc do tego ociężałym, nie wyglądał wcale na człowieka obeznanego z turniami, co się téż późniéj jasno wykazało. Tymczasem mój Raj, niezważając na nas wcale, szedł sobie wprost pod okno Chałubińskiego, my zaś dążąc w tożsamo miejsce drapaliśmy się zachodniém ramieniem po ogromnych głazach pod górę. Węgier młody wyprzedził nas, mnie zaś nie było tak pilno, bo nie chciałem daremnie piersi zrywać. Przyszedłszy pod owe sławne okno, skierowałem się bokiem na wschód, nie zaglądając nawet do okna, aby czasu nie tracić; jakoż szczęśliwie przeszedłem przez skałę, o któréj niżéj wzmianka będzie. Raj pokazał nam kierunek dalszéj drogi i raptem gdzieś nam zniknął z oczu. Ujrzawszy ogromny szczyt przed sobą ucieszyłem się, gdyż byłem przekonanym, że dobiegamy ostatecznego kresu naszéj wyprawy. Tymczasem Raja jak nie ma tak nie ma! W tém wraca ów Węgier ze swym przewodnikiem i powiada mi: Byłem na saméj krawędzi, ciągnącéj się po nad nami, i widziałem dokładnie, że ten szczyt, który mamy przed sobą, nie jest jeszcze najwyższym, gdyż najwyższy leży gdzieś w dalekiéj odległości za nim. Spostrzegłem nadzwyczaj trudne a może niepodobne do przebycia przepaści; dlatego wracam już do domu a da Bóg doczekać wezmę na przyszły rok przewodnika z Mühlenbachu i bądź co bądź muszę być na wierzchu Gierlachu. Pożegnawszy mnie zatém, zwrócił się i zeszedł na dół.
Przyznam się, że mnie to spostrzeżenie Węgra trochę zaniepokoiło; ale nie tracąc otuchy pomyślałem sobie: Stary weteran powinien wytrwać do ostatka na swojém stanowisku, choćbym miał w tych turniach nocować, przecież jutro na szczyt się dostanę. Idziemy więc daléj, pnąc się coraz wyżéj tak zwanemi zakosami. W tém jeden z moich towarzyszy zobaczył Raja na owym pierwszym niby najwyższym szczycie. Schodząc ku nam krzyknął Raj: „To nie jest najwyższy szczyt, gdyż do niego jeszcze djabelna przeprawa, a ztąd chyba tylko orzeł przelecieć może. Tu gdzieś niżéj musimy przejścia szukać“. „A więc ruszaj naprzód! rzekłem, i próbuj szczęścia, ale pokaż, że Zakopańcy umieją po Tatrach chodzić“. Raj znowu znikł za chwilę w przepaścistych turniach, Giewontowi zaś dałem polecenie, aby uważał na niego, którędy się przedziera, żebyśmy za nim zdążać mogli. Zboczyliśmy więc ku północy a wyszedłszy na sam grzbiet, szukamy Raja, wołamy go, lecz nadaremnie, bo nawet najmniejszego szelestu nie było słychać.
Tutaj dopiero z wyżyny grzbietu góry przedstawił się zdumionym naszym oczom straszny zaiste widok. Ukazały się bowiem okropne urwiska, prostopadłe ściany, mniejsze i większe poszarpane turnie i turnice, a wszystko to tak przerażające, że zdawało się, iż nikt żywy tam dostać się nie może. Zaręczam, że pierwszy przewodnik, który tu zaszedł, nie odrazu odważył się przechodzić po tych strasznych głazach, ale zapewne będąc koziarzem może przez kilka lat próbował, zanim doświadczył, iż po owych turniach przejście jest możebne. Nam na pierwszy rzut oka przebycie tych turni wielkie trudności przedstawiało i gdybyśmy z górami mniéj byli obeznani niż jesteśmy, zapewne cofnęlibyśmy się z tego miejsca, jak to niezawodnie wielu innych turystów uczyniło. Nie tracąc jednak otuchy, spuszczamy się za wskazówką Giewonta[1] to szczelinami na dół, to znów drapiemy się w górę. Dwaj przewodnicy: Tatar i Giewont naprzemian rękę lub ciupagę mi podają, lub niżéj na ścianach słabo uczepieni podpierają moje nogi, wszyscy zaś prawie w powietrzu zawieszeni jesteśmy. W ten sposób doszliśmy do miejsca, gdzie Giewont ostatni raz Raja widział. Na nieszczęście przy podobnych wycieczkach w góry nie mogę nic jeść ani pić; jedynie woda mnie pokrzepia, a tu jéj właśnie brakowało. Dlatego téż czułem się potężnie zmęczonym. Mleko mi najlepiéj smakuje, ale trudno je po takich górach ze sobą dźwigać. Ktoby się w podobnéj przeprawie nieszczęśliwie w przepaścistą stronę zachwiał (co może tu łatwo spotkać), ten razem z przewodnikiem runąłby w straszną przepaść, w któréj chybaby orzeł tylko dojrzał ich zgruchotano kości. Gdyby tu kto nogę złamał lub ciężko zaniemógł, wtedy rzeczywiście nie wiem, w jaki sposób możnaby go ztamtąd wydobyć. Jednak Bóg jakoś dopomaga, bo nie było jeszcze w Tatrach podobnego wypadku. Bez pewnéj zręczności nie poradziłby sobie żaden przewodnik z cokolwiek cięższą osobą, ponieważ niepodobna cały ciężar człowieka na ramieniu lub na ręce utrzymać, gdzie ledwo sam na słabéj podstawie, już nie powiem stoi, ale uczepiony wisi. Tego przejścia na Gierlach nie trzeba kłaść na równi z Zawratem lub Krywaniem, chociaż te dwie przeprawy uważane są przez turystów za bardzo trudne.
Po krótkiéj uwadze, jaka mi na myśl przyszła, wracam do dalszego opisu naszéj wyprawy. Odpoczywamy już nie siedząc, bo na to nie było ustępu, lecz tylko oparci o ścianę stoimy i słuchamy zkąd się Raj odezwie. Jednak nic nie było słychać. Oglądnąwszy się po za siebie, którędyśmy przechodzili, rzekłem: „Gdybym sam tędy nie przechodził, nigdybym nie uwierzył, że przez te łomy i urwiska przejść można“. Za chwilę usłyszeliśmy głos od ściany odbity, który coraz silniéj się rozlegał w miarę, jak oddalaliśmy się od miejsca. Drapiemy się zatém jeszcze wyżéj i wciskamy się w przykry od góry do dołu źleb. Spojrzawszy w górę zobaczyliśmy na samym szczycie nad nami Raja, który dawał znać, aby za nim zdążać. Wtedy na widok bliskiego kresu wycieczki nabieramy jakoś świeżych sił i bez ustanku pniemy się tym źlebem w górę. Pod samym szczytem pragnienie mi tak mocno dokuczyło, że krzyknąłem na Raja, aby mi podał trochę wina. Ten zeskakując z wierzchu zapewnia mię, że ten szczyt jest najwyższym. Można sobie wyobrazić naszą radość, gdyśmy się o téj pożądanéj przez nas nowinie dowiedzieli. Pokrzepiwszy się winem, nie czułem już tak wielkiego zmęczenia, témbardziéj, że pnącemu się w górę towarzysze moi rękami i ciupagami dopomagali. Wreszcie dzięki Najwyższemu stanęliśmy na najwyższym szczycie o godzinie 1½ po południu.
Po takiém mozolném wspinaniu się pod górę czułem nielada zmęczenie; dlatego téż zaraz usiadłem w cieniu za skałą, sterczącą od strony zachodniéj. Po kilku minutach napiłem się trochę kawy, która za poradą p. Chałubińskiego ze sobą wziąłem, nic innego zresztą jeść nie mogłem. Wstawszy za chwilę i rozpatrzywszy się na wszystkie strony, wpadłem w prawdziwe zdumienie nad temi cudami Bożemi, które się roztaczały przed mojém okiem. Wtedy przyszły mi na myśl owe piękne słowa naszego nieodżałowanego wieszcza Pola: „I nic nad Boga!“ Pogoda była prześliczna, zaledwie tylko na samym czubie Łomnicy lekka się chmurka zjawiła. Jak daleko zachwycone oko zasięgnąć może, wszędzie otwiera się szeroki, daleki i cudowny krajobraz. Czyto bliżéj siebie, czy w rozległości całych Tatr, czy wreszcie po za Tatrami oko, a raczéj dusza widokiem nasycić się nie może. Po pierwszém rozglądnięciu się uklękliśmy i w cichéj modlitwie oddaliśmy cześć Najwyższemu, że nam pozwolił oglądać te dziwy. Wciąż patrząc, rzeczywiście w kłopocie jestem, w któréj stronie, na którym punkcie oko dłużéj zatrzymać, bo trudno oznaczyć, co i gdzie piękniejsze, wszystko tu tak silne wrażenie sprawia i wielkością swoją człowieka przygniata. Na zachód wgłębi Tatr rysują się wybitnie tysiączne mniejsze lub większe szare wieże w dziwacznych kształtach, nagie turnie, dziko poszarpane skaliste, straszne przepaści, wszystko zaś razem tworzy jeden obraz, jakby pogruchotanego świata. Ku wschodowi sterczą olbrzymy tatrzańskie: Lodowy Szczyt, Łomnica, Durna Góra, Baranie Rogi, z całym szeregiem innych mniejszych szczytów, na południe zaś roztwiera się stolica hrabstwa Spizkiego i Liptowskiego, a daléj błękitnieją w lekkiéj mgle góry koszyckie, rożnowskie i starohorskie. Nasyciwszy się, że tak powiem, tym w swoim rodzaju jedynym widokiem, na którego opisanie pióro moje zbyt jest nieudolne, ukląkłem jeszcze raz i odśpiewałem z radością przepełnioném sercem Te Deum, podczas gdy towarzysze moi pocichu się modlili. Przerwał nam zachwycenie nasze unoszący się po nad szczyty i przepaści Gierlachu wspaniały wielki orzeł, jedyna żywa istota, która tę skalistą górną krainę zamieszkuje.
Wspomniałem poprzednio, że podobny widok jak z Gierlachu nie tak łatwo znaleźć na świecie; może to wygląda na przesadę, ale może być w części i prawdą, jeżeli ten widok porównamy z innemi. W podróży do Ziemi świętéj wybrałem się był do Egiptu i nie omieszkałem wedrzyć się na szczyt piramidy Cheopsa, zkąd na zachód przedstawia się tylko jedno rozległe morze piasku i nic więcéj nie widać; na wschód zaś Kair z 400 meczetami, z których niezliczone minarety w górę wystrzelają. Ma ten widok wprawdzie pewien urok, ale oko pragnęłoby jeszcze czegoś więcéj. Że zaś powietrze jest duszne, a zatém niebardzo przezroczyste, więc już pod tym jednym względem wielka różnica w porównaniu do widoku z Gierlachu. W Arabii znów za Czerwoném morzem rozlega się smutna płaszczyzna, pustynia bez roślinności; daléj ukazują się góry nie mające jednak tego czarującego kolorytu co nasze Tatry, zmieniające co chwila wyraz swéj fizyonomii. Zwiedzając górę Tabor, byłem rzeczywiście widokiem z jéj szczytu zachwycony; muszę tu jednak nadmienić, że cały krajobraz przedstawił mi się w znacznie ścieśnionych ramach, niedość gubiący się w nieskończoności, bo jak wiadomo góra Przemienia Pańskiego o wiele jest niższą od Gierlachu. Uważałem również, że z Hermonu, wznoszącego się nad jeziorem Genezareth, byłby nierównie piękniejszy widok. Następnie, gdym we Włoszech zwiedzał Wezuwiusz, doznałem wprawdzie szczególniejszego wrażenia, lecz już w innym rodzaju, bo tutaj sąsiedztwo błękitnego morza i miasta wiele się do piękności przyczynia. Co się jednak samych gór dotyczy, to przyznać muszę otwarcie, że wolę nasze Tatry i przekładam je nad wszelkie inne góry. Mają one coś poetyczniejszego w sobie, więcéj jakoś przemawiają do mego serca i czuję dla nich prawdziwe zachwycenie, czy może dlatego, że swojskie? niechaj to rozstrzygnie, jak kto chce, zresztą jak mówią de gustibus non est disputandum. Ta nagromadzona rozmaitość szczytów i turni, które z Gierlachu widzimy, wprawia nas w tém większe zdumienie, jeżeli bliżéj siebie popatrzymy. Wszystkie inne góry mają jeden najwyższy szczyt, mniejsze zaś turnie, jak je n. p. posiada Łomnica, są znacznie niżéj położone. Z Gierlachu jednak patrząc rzecz się zupełnie inaczéj przedstawia. Rozdzielonym on jest na pięć szczytów ciągnących się od północy na południo-wschód, jednak nie w prostym kierunku. Średni jest najwyższym, kto więc chce powiedzieć, że był na samym szczycie Gierlachu, musi na ten średni wyjść. Północne dwa cokolwiek niższe od średniego a południowe co do wysokości także go nie dosięgają. Przejście z jednego szczytu wprost na drugi jest w żaden sposób niemożebne. Każdy z nich to olbrzym straszny, o którego odarte i głuche ściany tylko wiatr się rozbija. Przed tysiącami lat niezawodnie te pięć szczytów stanowiły tylko jedną górę. Dopiero w skutek tych strasznych wstrząśnień, którym ziemia nasza podlega, nastąpił, że się tak wyrażę, rozbrat i góra rozpadła się na pięć oddzielnych części i mnóstwo turnic. Naokoło otoczony jest Gierlach wszędzie przepaściami, z których najstraszniejsze znajdują się od północnéj strony i od wschodu. Najmniejszéj trawki tutaj nie spostrzegłem a żywego stworzenia ani śladu nie było, prócz jednego orła, który, jak już wspomniałem, po nad te olbrzymy się unosił. Miejsce na wierzchołku góry nie jest zbyt wielkie i prawie równe. Na krawędzi od doliny Wielkiej ustawiona jest przez turystów mała piramidka z kamieni; poznać jednak, że ich jeszcze nie wielu tu było, bo piramidka niewielka.
Pomimo prześlicznego widoku, musieliśmy wreszcie wracać, gdyż nocować tu niepodobna a chyląc się ku zachodowi słońce przypominało, że mamy przed sobą trudny i daleki powrót; zmęczonemu zaś, wieczorem lub nocą nie radziłbym z Gierlachu na dół schodzić, gdyż kroku jednego nie byłby w stanie zrobić. Pożegnałem się zatém z Gierlachem i z wszystkiemi widokami ze szczytu jego, kto wie, czy nie nazawsze, bo już tu prawdopodobnie więcéj się nie zapuszczę. Z dziwném uczuciem, jakby boleśnie dotknięci rozłączeniem się z drogą osobą, zaczęliśmy schodzić na dół.
W znacznéj odległości od szczytu ku dołowi, zkad już można widzieć staw w szfolskiéj dolinie, zobaczyli moi towarzysze kilka kozic. Przy téj sposobności zauważyliśmy, iżby o wiele łatwiéj wyjść można na Gerlach od szfolskiéj doliny, mimo, iż temu strzelcy, którzy często się puszczają w szfolską dolinę, uporczywie przeczą. Choćby jednak była możność wyjścia, to trzeba zrobić znaczne okolenie lub wprost z Mięguszowskiéj doliny przechodzić, co wymaga dłuższego czasu, a wiadomo, że w Tatrach pogoda niestała. Tym razem nie mogliśmy się osobiście o prawdzie twierdzenia tych strzelców przekonać. Tyle tylko spostrzegłem na Polskim Grzebieniu, że i ztamtąd w prostym kierunku wyjście na Gierlach byłoby możliwe; trzebaby jednak najprzód spróbować, a choć taka próba zbyt kosztowna, wszelako jéj się nie wyrzekam, odkładając sobie tę wycieczkę na późniejszy czas. Ponieważ w dolinie Wielkiej zostawiliśmy nasze rzeczy, więc z powrotem tamtędy obraliśmy drogę; a ta prowadziła nas temi samemi pareniami, któremiśmy wychodzili, ale już teraz nie doświadczaliśmy nadzwyczajnych trudności i wreszcie przybyliśmy szczęśliwie do owéj skały, o któréj na początku opisu krótko wspomniałem. Jestto skała mająca kilka kroków długości, a może łokieć szerokości, nachylona cokolwiek jedną krawędzią nad wielką przepaścią. Po téj skale trzeba przechodzić i przeciskać się koło wysokiéj całkiem gładkiéj i prostopadłéj ściany, a niemając się czego uchwycić przechodzący musi być nad tą przepaścią nachylonym. W razie zachwiania lub pośliźnięcia nogi runąłby nieszczęsny turysta w okropną przepaść, z któréj tylko na drobne części pogruchotane kości wydobyćby można. Dlatego téż przewodnicy nasi Szymek i Raj zdjęli kirpce a stanąwszy po obu bokach skały, uczepili się o ile mogli najdaléj i wyciągniętemi rękami zastawiali moje nogi, aby się jakim przypadkiem nie zsunęły. Ja zaś bardzo uważnie szedłem i na szczęście odwagi, jakiéj tu koniecznie potrzeba, nie straciłem na chwilę. Podobnie niebezpieczne przejście znalazłem był na Baranich Rogach, kiedy ten szczyt zwiedzałem razem z X. Ambrożym Reformatem. Odważny Turysta niedoświadczający zawrotu głowy, łatwiéj tędy przejdzie, bojaźliwszym i podlegającym zawrotom głowy radziłbym przeciągnąć od jednego końca skały do drugiego sznur, a wtedy można się przemknąć bez obawy. Minąwszy ten niebezpieczny przesmyk, zboczyliśmy do okna Chałubińskiego, aby powtórnie podziwiać ztamtąd prześliczny widok, który już na wstępie opisałem. O ile siły pozwalały, schodziliśmy z góry dość raźno, a na spoczynek wybraliśmy ładne miejsce przy źródle, z którego woda czysta jak kryształ wytryskała. Moi towarzysze coś przekąsili, ja zaś niestety nic w usta wziąć nie mogłem. Po krótkim wypoczynku, trzeba było zejść do kotliny i tutaj niespodzianie uczułem, że nogi mi jakoś służbę wypowiedziały. Dlatego chwycił mnie Raj za jedną a Giewont za drugą rękę i na sposób kozic szybko przeskakiwaliśmy ogromne jak domy skaliska, które na drodze powalone leżały; albowiem o obejściu tych głazów nie można nawet myśleć. Wieczorem już dotarliśmy kosodrzewiną do Wielkiej, gdzie rozpaliwszy ogień, odprawiło się nocleg. Na drugi dzień z rana posłałem Kościelnego do Szmeksu, aby tam zakupił dla nas chleba, mleka i wina. Idąc doliną Wielką z powrotem pod Polski Grzebień, spotkałem dwóch wojskowych, których uprzejmie przywitałem. Jeden z nich rozmawiał ze mną dość długo po niemiecku, wychwalając bardzo nasz kraj i jego piękności. Przedstawił mi się z tytułem feldmarszałka-porucznika i wymienił swoje nazwisko, którego jednak dokładnie nie dosłyszałem. Dopiero późniéj dowiedziałem się od p. Döllera, sekretarza węgierskiego Towarzystwa Karpackiego, że to był p. Filipovich, naczelny komendant z Koszyc a Kroat rodem, podróżujący ze swym adjutantem.
Na szczycie Polskiego Grzebienia spoczęliśmy cokolwiek. Serce mi się krajało z boleści, gdym usłyszał od strony staroleśniańskich wierchów ciągłe wystrzały. Wiedziałem dobrze co znaczyła ta kanonada. Węgrzy polowali na kozice. Biedne te, a nikomu nieszkodliwe zwierzęta, które powiedziałbym są przecudną ozdobą naszych ślicznych Tatr, panowie węgierscy bezustannie wybijają i niszczą, tak, że mała ich tylko liczba pozostała, jakby na okaz. Dlatego sądzę, że w Węgrzech przydałaby się taka sama ustawa, jaka w Galicyi dzięki sejmowi naszemu od r. 1869 istnieje, t. j. iż zabijanie i łowienie kozic lub świstaków jest grzywną 100 zła. albo karą więzienną obłożone. Gdyby miały rozum węgierskie kozice, powinnyby chronić się na polską stronę, gdzie dla nich większe panuje bezpieczeństwo.
Nad szałasem pod Wysoką znów na chwilę użyliśmy spoczynku. Stąd przedstawia się piękny widok na Żelazne Wrota (niedotknięte jeszcze ludzką stopą), Czeskie i Młynarza. Przypomniałem sobie, jak w Czeskiem przed laty biedowaliśmy wspólnie z pp. Homolacsami w wyprawie na Mięguszowskie Rysy. Rzecz miała się następnie. Przyszliśmy do Czeskiego już po nad kosodrzewinę o godzinie 9téj z rana, a było to w lipcu. Naraz zaczął padać śnieg mokry z dészczem pędzony do tego wiatrem. Schroniliśmy się więc pod ogromną skałę, którą Wala wyszukał i pod nią przesiedzieliśmy cały czas téj burzy aż do 10téj z rana następnego dnia, kiedy już niebo się wypogodziło. Musieliśmy zaś pod tą skałą tak długo pozostać, bo niepodobieństwem było czy to wprzód czy téż w tył się ruszyć. Szczęściem mieliśmy ze sobą 12tu dobranych górali; zwykle w tak liczném towarzystwie pp. Homolacse podobne wycieczki robili, częścią dla wygody, częścią zaś dla niezbędnéj pomocy. Jeden z górali musiał być koniecznie kozłem ofiarnym wybranym na cel rozmaitych figlów i żarcików, dla rozweselenia kompanii. Najczęściéj był nim Wala lub Krzeptowski; Wala jednak umiał się odcinać i dowcipem swoim nas rozśmieszał. Tych wycieczek tak ożywionych i wesołych nigdy w życiu nie zapomnę. Przez całą ową noc jak rzekłem, padał śnieg z dészczem, a myśmy długie chwile to gawędką, to śpiewaniem skracali. Pamiętam, jakby dziś się stało, że miałem wtedy na sobie letnią wytartą surducinę, aby łatwiéj piąć się po skałach, towarzysze moi także w letnich byli ubraniach, a choć zimno zaczęło dokuczać, jednak żaden nie zaziębił się, ani wycieczki téj chorobą nie przypłacił. Nie wyliczyłbym wszystkich podobnych wspomnień, które mi obecnie na myśl przychodzą, np. w Mięguszowskiej z p. Wł. Koziebrodzkim, St. Wodzickim i pp. Homolacsami, kiedyśmy porządnie zimne noce mieli i o takiéj porze do Morskiego Oka schodzili, a trzeba wiedzieć, że zejścia z Mięguszowskiej do najniebezpieczniejszych zaliczyć należy. Z księdzem Ambrożym i Walą przeleżeliśmy w turniach tuląc się pod skałę (bo nie było więcéj miejsca) cały dzień, chroniąc się tym sposobem od nawalnego dészczu, ale przecież przetrwaliśmy niepogodę i dopięliśmy pożądanego celu.
Po téj krótkiéj wzmiance o różnych doznanych przygodach i tarapatach, wracam do ukończenia mojego opisu. Zanocowawszy poniżéj szałasu pod Młynarzem, wróciliśmy następnego dnia na wieczór do Zakopanego. Każdy z nas był w dobrém zdrowiu i zupełnie zadowolnionym z wyprawy, bośmy się nadaremnie nie wybrali, lecz pierwszy raz na sam szczyt tak okrzyczanego Gierlachu wydostali.
A teraz chciałbym w ogóle coś o Gierlachu nadmienić. Samo położenie góry łatwo można sobie wyobrazić, bo ona stanowi lewą ścianę doliny Wielkiej od Szmeksu, a prawą od Polskiego Grzebienia; szczyt zaś panuje nad Polskim Grzebieniem. Środek góry zasłany jest ogromnemi głazami granitowemi, a zachodnią stronę stanowi również wysoka ściana, która wszakże nie jest tak poszarpaną, jak od wschodu zwrócona ku szfolskiéj dolinie. Krótko mówiąc, Gierlach ma kształt olbrzymiéj podkowy, któréj ramiona ku południowi są wysunięte. Po bokach w tyle kotliny nagromadzone są wieczne nigdy nie topniejące śniegi w rodzaju lodowców alpejskich; woda ciecze z nich po pod głazy, a głuchy szmer tu owdzie słyszeć się daje. Główne szczyty w liczbie pięciu leżą wszystkie w tyle téj podstawy. Ze środka kotliny wygląda Gierlach bardzo malowniczo, ale zarazem strasznie przerażająco, tak, że każdy patrząc nań mimowolnie przeczuwa, jakie go trudy do przebycia czekają. Wiatronogie, zgrabne kozice przelatują jednym susem z jednego boku na drugi; widzieliśmy ich kilka sztuk.
Początkowo pokazują się przeciągłe upłazy zwane zakosami, które w rozmaitych miejscach poprzerzynane są turniami; dopiero wyszedłszy na sam grzbiet podkowy od północy, spostrzegamy same głazy i łomy niepodobne do przebycia. Najwyższe wierchy są w tyle po za kołem téj podkowy; wszystkie razem ujrzeć można, gdy się wyjdzie dopiero na najwyższy szczyt.
Granit Gierlachu odróżnia się od granitu północnych gór Tatrzańskich, w tych bowiem feldspat jest albo białym, albo szarawo-białym lub wreszcie czerwonym, w Gierlachu zaś jest koloru żółtawego lub pomarańczowego i drobnoziarnisty. Dlatego téż piasek na stokach góry zabarwiony gliną pochodzącą z rozkładu feldspatu jest żółtym, czego w północnych Tatrach nie znajdujemy. Wszystkie szczyty Gierlachu, szczególniéj zaś północne, robią do pewnego stopnia wrażenie skał bazaltowych. Kolosalne słupy granitu wznoszą się jedne obok drugich w rodzaju bazaltu na słynnéj górze Detunata w Siedmiogrodzie, jak to wiem z opowiadań Dra Chałubińskiego, który tę górę osobiście zwiedzał. Ta tylko zachodzi różnica miedzy Gierlachem a Detunatą, że na Gierlachu słupy sterczą pionowo i są sześciokątne. Detunata zaś ma słupy znacznie pochylone i mniéj więcéj czworokątne. Wszystkie głazy i odłamy skał są pokryte czarnym porostem, co granitowi nadaje ponure wejrzenie bazaltu.
Rozpatrzywszy się dokładniéj w kształtach téj kolosalnéj góry, można łatwo spostrzedz, że składa się z wielu turnic, które bardzo ostro zakończone, z obu stron góry szczególniéj od zachodu systematycznie są ułożone, tak, że w środek zbiegają się najwyższe punkta. Pięć najwyższych turnic stanowi jądro góry a średnia jéj kopułę. Jestto jakby olbrzymi portal gotyckiéj budowy; śliczny, prawdziwie magiczny efekt światła powiększa podczas pogody zachwyt zdumionego widza. Szczególniéj w południowych godzinach nabiera jakiegoś dziwnego niewypowiedzianego uroku i uwydatnia najmniejszy szczegół. Z Łomnicy lub Lodowego szczytu mamy prawie ten sam ogólny widnokrąg, ale widok z Gierlachu jest w swoim rodzaju jedynym, gdyż ze szczytu jego widać całe Tatry wokoło u spodu, nawet olbrzymy jak Łomnica lub Lodowy szczyt muszą przed dumnym Gierlachem uniżyć karku.
Jeden dzień dla rozpatrzenia się po Gierlachu nie wystarcza; trzeba tutaj być powtórnie, chcąc nabrać dokładnego wyobrażenia o przerażającym dzikim ogromie i piękności téj góry. Pod każdym więc względem jest Gierlach najbardziéj imponującą górą w Tatrach, dlatego téż słusznie ją królową Tatrzańską nazwać można.
Dopełniając mojego opowiadania wyrażam zarazem nadzieję, że niezawodnie wkrótce ktoś ze zdolnych i przedsiębiorczych turystów umiejętniéj niż ja tę górę opisze; co się zaś mnie tyczy, wyznam otwarcie, że dorzucając tę drobną cegiełkę, do umiejętnych badań tatrzańskich miałem na myśli słowa naszego Zygmuntowskiego psalmisty:

Służmy poczciwéj sławie, a jako kto może,
Niech ku pożytku dobra wspólnego pomoże!

Jeszcze jeden szczegół, dla zaokrąglenia mojego opisu.
W styczniu z. r. otrzymałem był z Kesmarku od p. Döllera, sekretarza węgierskiego Towarzystwa Karpackiego, zapytanie, czy rzeczywiście byłem na szczycie Gierlachu i z którymi przewodnikami się wybrałem? Odpisałem mu na to, że w istocie byłem 22 września 1874 r. na najwyższym punkcie i wyliczyłem wszystkich towarzyszących mi zakopańskich przewodników. Wkrótce potém odebrałem od tegoż p. Döllera drugi list, w którym mnie uprzejmie prosił, abym moje twierdzenie udowodnił; sądził bowiem p. sekretarz, że się mylę, biorąc zapewne inny, mniejszy szczyt za najwyższy; albowiem trafiło się to już wielu turystom zwiedzającym Gierlach, iż sami siebie oszukując twierdzili o tém, czego nie dokazali. Takie powątpiewanie ze strony Węgrów wcale mnie nie zdziwiło. Gdy byłem podczas pierwszéj wyprawy na Gierlach w Szmeksie i nie chciałem ztamtąd brać przewodnika, opowiadano mi, że znany turysta węgierski Maurycy Déchy (Deczi), który miał sam bez przewodnika odszukać wyjście na Monte Rosa w Szwajcaryi, przez dwa tygodnie mozolnie szukał przejścia na Gierlach, lecz go nie znalazł. Dlatego téż litośnie potrząsali Węgrzy głowami, gdyśmy z naszéj pierwszéj nieudanéj wyprawy z niczém do Szmeksu wrócili, dziwiąc się nad taką naszą, jak nazywali pychą i zarozumiałością. To mnie najwięcéj do przedsięwzięcia drugiéj wyprawy pobudziło; obrażona miłość własna nie dała mi spokoju, dopóki nie dopiąłem swego.
Otóż, powtarzam, takiém niedowiarstwem Węgrów wcale nie byłem urażonym, bo wiedziałem, że p. Döller mnie nie zna i nie wie o tém, iż od 27 lat chodząc ciągle po szczytach gór, miałem sposobność poznać je i umieć dobrze rozróżnić, jaki szczyt jest wyższy a jaki niższy. Opisałem więc p. D. różne charakterystyczne oznaki, które się na najwyższym punkcie Gierlachu znachodzą. W kilka dni późniéj otrzymałem odpowiedź w tych słowach: Es ist gar kein Zweifel mehr — Sie waren auf der richtigen höchsten Spitzel[2]. Przekonali się zatém Węgrzy dowodnie o prawdzie mojego twierdzenia. Najmilsze mi jednak to wewnętrzne przekonanie, że mimo doznanych zawad i trudów pierwszy utorowałem drogę na Gierlach dla następnych turystów.







  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; korekta nazwiska dokonana na podstawie informacji na stronie: http://przewodnikwysokogorski.com/wyprawy/gerlach.
  2. Nie podlega najmniejszéj wątpliwości, że pan wyszedłeś rzeczywiście na najwyższy szczyt Gierlachu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Stolarczyk.