Wyczyn wigilijny
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wyczyn wigilijny |
Pochodzenie | Róże panny Róży |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegner |
Data wyd. | 1938 |
Druk | Drukarnia Concordia |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Żyła, Matusek i Wroński byli długoletnimi kandydatami do matury państwowej w gimnazjum pod wezwaniem jakiejś miejscowej sławy literackiej w mieście Kurdymce na Kresach. Jakąś rzeczy koleją Żyła ze Śląska, Matusek z Pomorza i Wroński z pod Sokala zdobywali dojrzałość naukową w Kurdymskiej Alma Mater. Gdy zawalili się przy egzaminie: Żyła i Matusek przez „Niemca“, a Wroński przez „Francuza“, Żyła ojciec, urzędnik zredukowany z Katowic, Matusek senior, kupiec w Kartuzach, i zbankrutowany „obszarnik“ Wroński — jednomyślnie, jednogłośnie i z rzadką w Polsce solidarnością — odmówili dalszych świadczeń na naukę swych latorośli. Próżno Żyła i Matusek zaręczali, że lepiej umieją po niemiecku od „Niemca“, a Wroński się tłumaczył, że „Francuz“ go nienawidził jako obszarnika burżuja — seniory w postanowieniu zostali niezachwiani. Matki cichaczem obiecały „coś“ pomóc, ale Wroński matki nie miał i został bez żadnego sukursu.
Wspólna niedola i ambit złączyły ich w duchowe pobratymstwo, a od dziecka służba harcerska w rozgarnięcie i praktyczność.
Zaprzysięgli, że sobie sami poradzą. Na wakacje wprosili się do robót w polu, a potem zaczęli żyć przemysłem. Wroński wprosił się na mieszkanie do kuchni zamożnej mieszczanki, która wypasała wieprze. Rąbał drzewo, nosił wodę, sprzątał podwórze i ulicę przed domem — często nawóz z chlewów wyrzucał. Za to miał lokal i tak zwane utrzymanie.
Baba była sławna w miasteczku ze skąpstwa i języczności, ale Wroński miał humor i niefrasobliwość wisielca i trwał.
Matusek grał na skrzypcach „od ucha“ i z całą bezczelnością uczył tej sztuki hebrajskich młodzieńców — starczyło mu na wikt i nawet stancję — wprawdzie nie opalaną, ale własną.
Żyła, spryciarz, wkręcił się na probostwo.
Czyścił księżom buty — przepisywał papiery, reparował lampy, sprzedawał po sumie czasopisma i broszury — biegał po sprawunki gospodyni — załatwiał pocztę. Nieźle mu się działo — bo gospodyni go karmiła, prefekt wyrabiał ulgi w opłatach, a dziekan udawał, że nie widzi, że nocuje w sieni niedaleko kuchennego komina. W naukach nie mieli kłopotu, boć powtarzali kurs — kuli tylko urzędowy niemiecki i francuski i byli dobrej myśli.
W grudniu prefekt zburzył ich spokój.
— Słuchajno, Żyła. Otrzymałem szczególny legat. Ktoś mi złożył sto złotych — dla tego, co zrobi wyczyn-rekord w noc wigilijną.
Prawie całe gimnazjum się rozjeżdża — miejscowi nie wchodzą w rachubę — pomyślałem sobie o was. Rozważcie, cobyście dokonać mogli.
Rozważyli i już nazajutrz Żyła przyszedł z projektem.
— Pożyczymy łyżwy i polecimy do Żywina błotami, rzekami, każdy swoim szlakiem. W Żywinie zameldujemy się na posterunku i wrócimy z protokółem, kto pierwszy przybył.
— Doskonale. Szykujcie się.
— Wroński wygra, zobaczy ksiądz! On z całego gimnazjum w sportach najlepszy.
Szykowali się chłopcy, trenowali i roili o magnackiem życiu, gdy będą mieli sto złotych. Czego tam nie było! I nowe garnitury i buty, i narty, i własne łyżwy i chałwa, a Wroński miał kupić „prawdziwą“ różę dla damy swego serca, złotowłosej koleżanki Lusi. Jako „obszarnik“ był beznadziejnie lekkomyślny.
I przyszły pożądane ferje. Ucząca się młodzież ma jedno marzenie, żądzę, pragnienie: nie uczyć się. Smutna prawda i wstyd dla nich, czy dla szkoły. Prefekt wyjechał do kolegi na odpoczynek. Gdy wrócił i spotkał Żyłę — pyta:
— Kto wygrał?
Żyła skrzywił się — nie splunął tylko przez respekt dla prefekta.
— Nikt. Sfuszerowaliśmy taką okazję. Wstyd nawet gadać i opowiadać.
Ale przy obiedzie na plebanji wikary opowiedział.
— Miałem ciężką noc wigilijną. O zmroku przybiegła dziewczynka od osadnika Suchodolskiego, że umiera. Nikt nie zechciał konia i fury dać — więc zdecydowałem na piechotę. Ale i piechota nie znalazła ryzykanta, bo mróz był i zamieć i do osad parę wiorst. Ofiarował się jeden Żyła.
— Żyła! Toć on luter! — wykrzyknął prefekt.
— Polski, śląski luter. Poszliśmy. Całą drogę w dzwonek bił — a wracając nad ranem — to wkońcu prawie mnie niósł — takem zesłabł.
— To jeden! — pomyślał prefekt.
A na drugi dzień zagadnął Matuska.
— Duch się wam stłukł, chłopcy?
— E nie — tylko nie wyszło! Do mnie z wieczora przyszedł „Niemca“ synek i skomle i prosi, żeby go w matematyce podciągnąć. A ma już dwie dwójki i drugi rok w klasie. Po sprawiedliwości niechby „Niemiec“ za mnie beknął. Ale mi to skamlanie we wątpiach kręciło — więc mówię: Siadaj i dawaj zeszyt. No i tak do Pasterki zeszło — i tamci się do startu nie zgłosili.
— To dwóch! — pokręcił głową prefekt.
Wroński mu się widocznie wykręcał, z oczu schodził, z klasy zmykał. Przecie go raz przyłapał.
— Nieczyste masz, chłopcze, sumienie. Coś zbroił w wigilijną noc?
— Kiedy mnie wstyd, proszę księdza prefekta.
— Amory! — ksiądz grozi palcem.
A Wroński się śmieje.
— Ale — amory! Tobym jakoś zmieścił ze wszystkiem, a potem się wyłgał. Ale to ani wyznać bez pośmiewiska. Ksiądz nikomu nie powie?
— Nikomu.
— Nad babą siedziałem. Nad moją wiedźmą!
— Umarła?
— Niech żyje, aż maturę zdam. Ale tak ją reumatyzmy połamały, że leżała jak kłoda. Musiałem jej jeść nagotować, a potem, żeby jęczeć przestała, zacząłem jej czytać. Obronę Częstochowy z „Potopu“. Czytałem i nasłuchuję, czy tamci nie przychodzą wołać do startu. A babsko jęczeć przestało i mnie rozebrało to czytanie — i tak zeszło. Rano jeszcze musiałem za nią świnie obrządzić. Szczęście, że nikt nie słyszał i nie wie. Ksiądz i tamtym nie powie!
Obiecał prefekt, ale nie dotrzymał ściśle — bo ofiarodawcy stu złotych musiał opowiedzieć.
— Dołożyłbym dwieście — żeby każdy dostał sto — ale nie mam. Niech ciągną losy.
— Tak i ja zdecydowałem. Wyciągnął Wroński.
— No i co?
— Kazał Matuskowi podzielić na trzy równe części — a gdy marudził z ułamkami — wziął trzydzieści trzy złote i resztę im oddał.
Ofiarodawca pomyślał, uśmiechnął się i rzekł:
— I są durnie, co w przyszłość Polski nie wierzą i o młodzieży wątpią!
Żyła podzelował buty i kupił szalik, który mu na resztę zimy zastąpił palto — przytem dziekan pozwolił mu nocować w kuchni. Matusek pieniądze schował i podzielił, by starczyły do matury — a obydwa razem postanowili zbywającą złotówkę użyć na bankiet z Wrońskim. Gdy jednak przyszli do kuchni — baba już podleczona z reumatyzmu przyjęła ich miotłą.
— Wynoście się na cztery wiatry, łobuzy. Mam dosyć jednego darmozjada w domu!
Ustąpili — bankiet, mocno skrócony odbył się w świńskim chlewie.
Na co użył pieniędzy Wroński — niewiadomo. Widocznym znakiem był tylko krawat i „prawdziwa“ róża, którą koleżanka Lusia przez kilka dni miała przy pasku.
Obszarnicy są beznadziejnie lekkomyślni i dlatego przeznaczeni na wymarcie w nowem kształtowaniu się społeczeństwa.