Wyprawa po starożytności

<<< Dane tekstu >>>
Autor Zygmunt Gloger
Tytuł Wyprawa po starożytności
Pochodzenie Upominek. Książka zbiorowa na cześć Elizy Orzeszkowej (1866-1891)
Wydawca G. Gebethner i Spółka, Br. Rymowicz
Data wyd. 1893
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków – Petersburg
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
WYPRAWA PO STAROŻYTNOŚCI.


Przed laty kilkunastu czytelnicy Kurjera warszawskiego znaleźli następującą w jego szpaltach wiadomość: „Ktoby posiadał do zbycia starożytne narzędzia i przedmioty kamienne z kraju naszego pochodzące, raczy zgłosić się z niemi do redakcji Kurjera, gdzie w dniu jutrzejszym pomiędzy godziną 3-cią a 4-tą po południu znajdować się będzie i nabywać je jeden z badaczów naszej zamierzchłej przeszłości“.
Była to godzina, w której członkowie redakcji pokrzepiali swoje ciała posiłkiem doczesnym i dlatego obrałem tę porę na moje posiedzenie, aby nikomu nie przeszkadzać. Przybywszy o trzeciej nie zastałem już nikogo w niezbyt wielkim i niezbyt widnym pokoju w dziedzińcu na 1-szem piętrze, przy teatralnym placu. Usiadłem więc w redaktorskim fotelu i nie taję, że byłem mocno zaciekawiony, jak wiele i jakiej wartości zabytki dziś zdobędę. Od lat już dziesiątka gromadziłem materjał do obrazu pierwotnej kultury całego kraju, do odźwierciedlenia owej epoki najstarszego osiedlenia, z której nie mamy ani kronik, ani hieroglifów i ruin, ani żadnych innych świadectw oprócz grobów i narzędzi z kamienia i kości wyciosanych. W wędrówkach moich po kraju znalazłem wiele miejscowości pierwotnych siedzib ludzkich i różne wyroby tych najstarszych jego mieszkańców. Na karcie jednak owej rozległej równiny, na której wyrósł naród, świeciły się jeszcze białe szerokie smugi niezapełnione niczem. Sięgałem więc na wszystkie strony po drobne choćby światełka z owych mglistych pra-wieków, i dzisiaj byłem pewien, że wycieczka moja do Kurjera, po owem ogłoszeniu przyniesie mi jakie zdobycze z nieznanych miejscowości.
Siedziałem poważnie, spoglądając co chwila to na drzwi, w których nikt się nie ukazywał, to na zegar redakcyjny, który wybił kwadrans na czwartą. W korytarzu poczubili się chłopcy z drukarni, ale do drzwi nikt nie zapukał. Grobowa cisza panowała w redakcji. Wybiła godzina wpół do czwartej. Różowe widmo moich nadziei wypędzał i opanowywał szary duch zwątpienia. Nikogo widocznie nie zajmowały czyjeś badania naukowe, nikt nie interesował się odległą przeszłością, nie przyniósł niczego do zbycia, ani do pokazania, nikt nie udzielił mi żadnej wiadomości o jakim zabytku z dawnych czasów. Gdy zegar wybił trzy kwadranse, przyznaję, że w dziedzinie archeologii i badań nad pierwotną kulturą kraju uczułem się jakoś osieroconym wśród mojego społeczeństwa i z kwaśną miną spojrzałem już w stronę kapelusza, parasola i rękawiczek, gdy oto na schodach dało się słyszeć ciężkie stąpanie. Drzwi otworzyły się z łoskotem i ukazał się na progu typ warszawskiej, wcale zresztą przystojnej kucharki dźwigającej na prawej ręce kosz obwiązany chustką, naładowany czubato. Jakaś błoga radość rozpromieniła mi serce.
— Czy to tutaj jest ten pan, co skupuje starożytności kamienne? — zapytała głosem rezolutnym.
— Ja właśnie jestem, proszę pokazać, a kto to przysyła? — i rozpromieniony nadzieją bogatych plonów spojrzałem ciekawie na napełniony jakimś ciężarem kosz potężny i na karjatydę, która go przyniosła.
— To przysyła moja pani z Piekarskiej i druga pani z przeciwka i jeszcze trzecia pani, co mieszka w suterynie, a wszystkie razem kazały żądać od pana za to dwa złote.
Tyle starożytności za dwa złote! To rzecz niesłychana, lecz i podejrzana zarazem — pomyślałem — gdy sługa, aby nie tracić czasu poczęła energicznie wydobywać z pod chustki i mimo mego protestu ustawiać na stole redakcyjnym „starożytności kamienne“ ale, niestety, były to: garnuszki różnego kształtu, a najwięcej od śmietanki, kubki, imbryczki od kawy i inne jeszcze naczynia a wszystkie bez uszu, dziobków, szczerbate i z dziurami. Było to całe muzeum z dziedziny klasycznego naturalizmu.
— Ależ, moja panno — rzekłem śmiejąc się i podrażniony zarazem — twoja pani nie wiedziała wcale, o co chodzi. Ja takich starożytności nie kupuję, weź je i odnieś swojej mądrej pani.
— A cóż pan jeszcze żąda, żeby za dwa złote było tyle całych i dobrych, przecież to naczynia kamienne a nie zwyczajna glina bez polewy. Zresztą ta pani z przeciwka to powiedziała mi w końcu, że jakby pan dał złotówkę, to mogę także sprzedać panu, bo śmieciarki dawały za to tylko sześć groszy.
— Ja nie dam ani grosza i proszę o zabranie w tej chwili wszystkich skorup! — Kucharka ani myślała być posłuszną.
— Ta pani, co utrzymuje garkuchnię w suterynie, to powiedziała na ostatku, że jak ci nic za to dać nie zechce, to mu zostaw bez pieniędzy a z powrotem nie przynoś. Więc po cóż mam dźwigać ten ciężar, do śmietnika na Stare Miasto.
Położenie moje stało się prawdziwie komicznem. Co chwila mógł ktoś nowy przyjść do przybytku redakcji i ujrzeć ją przemienioną na garkuchnię ze Starego-Miasta. Na moje szczęście nikt nie przyszedł w tej chwili. Zastąpiłem więc drogę cofającej się do drzwi kucharce i zapowiedziałem stanowczo, że jej nie wypuszczę, aż skorupy swoje zabierze do kosza. Sługa warszawska nie zmieszała się wcale, nawykła widocznie do nieposłuszeństwa, i spojrzawszy na mnie drwiąco, zaczęła się namyślać, co ma robić. Czas naglił, nie było innej rady: dałem dwa złote tej dziewczynie, by zabrała ze sobą czerepy, a potem chustką od nosa wytarłem okrągłe ślady z popiołu i sadzy, które po garnkach i imbrykach pozostały na zielonem suknie. Na szczęście było już wszystko w porządku, gdy ukazała się w redakcji jejmość wysoka, chuda, koścista, średniego wieku, w ciemnej sukni z torebką krzyżowej roboty w ręku.
— Czy mam przyjemność mówić z panem archeologiem? — zapytała.
— Tak pani, jestem nim właśnie na usługi — odrzekłem.
Tu koścista pani zaczęła bardzo szybkim, wymownym i żartobliwym a przytłumionym głosem opowiadać dzieje swojego życia, niepowodzenia materjalne, rozmaite zajścia drastyczne ze złym i niewiernym mężem, nieszczęścia rodzinne i w końcu, gdy usiłowałem nawrócić niepospolity potok jej wymowy do przedmiotu, wyjęła z torebki przycisk marmurowy, z ułamaną gałką i rogiem, kubek alabastrowy do cygar, bez podstawy i nieśmiało ukazała jeszcze pod rąbkiem chusteczki marmurek do ostrzenia brzytew i scyzoryków po owym niegodziwym mężu. Nastąpiły z mojej strony objaśnienia, że takich starożytności kamiennych nie zbieram, a konferencja z panią zakończyła się w ten sposób, że w torebce wymownej jejmości znalazła się moja trzyrublówka a za piecem redakcyjnym przycisk, kubek i marmurek złamany.
Gdybym nie miał w naturze krótkiego nosa, to miałem ochotę napisać, że z nosem na kwintę spuszczonym wychodziłem czemprędzej z redakcji Kurjera, postanawiając nigdy w życiu nie próbować więcej powiększania moich zbiorów starożytności w podobny sposób. Gdy oto zastąpił mi drogę we drzwiach drab sążnisty w wytartym paltocie, ze szramą pod okiem i sińcami, a obejrzawszy się dokoła pustego pokoju, zapytał, czy to ja kupuję starożytności?
— Tak, panie, a jakież pan przyniósł zabytki?
— Ja nie przyniosłem żadnych, — odparł drągal z silnym oddechem szpagatówki — ale służę u jednego pana, który ma całą skrzynię starożytności do sprzedania, lecz jest chory i leży w łóżku, więc tylko kazał bardzo prosić, aby pan pofatygował się do niego dziś wieczorem z pieniędzmi i wszystkie te ciekawości zakupił od niego.
Tu, improwizowany lokaj opisał mi, że pan jego mieszka za Wolskiemi rogatkami, gdzieś jak można było sądzić, daleko i w miejscu dość odludnem koło cmentarzów.
Wszystko wydało mi się podejrzanem, ale pomyślałem sobie jednak: a nuż znajdę tam co ciekawego dla mych badań? więc nie powinienem cofać się przed niebezpieczeństwem, które może tylko jest urojeniem. Jakoż powiedziałem drabowi, że przybędę. Przez ostrożność atoli nie udałem się tego wieczora, ale nazajutrz w południe. W skazany szczegółowo opis drogi i mieszkania zaprowadził mnie do starego domostwa, położonego prawie w polu. Uchyliłem drzwi pierwszej izby, która służyła za kuchnię a była przerażająco czarna, brudna i pusta. Nie znalazłszy w niej nikogo, otworzyłem drzwi do izby następnej. Był to niby pokój, ale fatalnie odrapany i niechlujny. W jego rogu siedział na starej sofie mężczyzna młody jeszcze, z ręką owiniętą i zawieszoną na temblaku. Nie wyglądał wcale na chlebodawcę tam tego famulusa, ale raczej na kolegę, lub herszta podobnych opryszków.
— Czy to pan posiada starożytności kamienne? — zapytałem.
— Tak, panie, — odrzekł chory gospodarz, — niech pan siada, mam je w zachowaniu na górze, ale jestem słaby i otworzyć skrzyni nie podołam, lecz lada chwila nadejdzie mój służący.
— Cóż to są za przedmioty, — zapytałem.
— A to widzi pan takie bożki kamienne, które wykopałem w dalekich stronach.
Tu widocznie zaczął się mieszać mój gospodarz i po tych słowach zniecierpliwiony nieobecnością służącego, kulejąc wyszedł przed dom wyglądać, czy nie powraca jego kamrat. Miałem chwilę swobodną do przyjrzenia się ścianom i sprzętom całej izby. Na stole leżały rozrzucone stare karty, niedopita flaszka siwuchy, resztki niespożytego mięsiwa, kilka cygar w pudełku. Nad tapczanem wisiało modne palto, nowy cylinder, złote binokle, w kącie stała elegancka laseczka, obok potężnej czeczotki. Z pod poduszki wyglądał zagadkowo koniec jakiegoś grubego drewnianego trzonka. Uchyliłem nieznacznie róg onej i cóż się oczom moim przedstawiło? Leżał topór, jakieś dłuto i pęk wytrychów na rzemyku. Nie było tu co robić dłużej! Gospodarz, chwiejąc się na nogach, nalegająco zatrzymywał mnie we drzwiach domu, zaręczając, że służący jego zaraz przyjdzie i całą skrzynię bożków na strychu pokaże. Odpowiedziałem mu, że taka mitologja, prowadzi prosto na „Pawiak“ i wyszedłem, nie pożegnawszy się z kolegą archeologiem.

Jeżewo.Zygmunt Gloger.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zygmunt Gloger.