Wyspa błądząca/Rozdział IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juljusz Verne
Tytuł Wyspa błądząca
Podtytuł Powieść podróżnicza z ilustracjami
Wydawca Wydawnictwo bibljoteki powieści podróżniczych dla młodzieży
Data wyd. 1934
Druk Druk. Sikora, Warszawa
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Elwira Korotyńska
Tytuł orygin. Le Pays des fourrures
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Rozdział IX.

Pierwsza połowa września już przeminęła, a zimy jeszcze i śniegu nie było.
Temperatura naturalnie bardzo ochłodła, noce były mroźne, lody tworzyły się powoli, czasem padł deszcz napół ze śniegiem, ale to był tylko wstęp do zimy.
Zimy oczekiwano tutaj bez trwogi. Zapasów żywności było bardzo dużo, zbudowano stajenkę dla domowych reniferów, a za domem skład duży do żywności. Zima, to znaczy noc, śnieg, lód, zimno, mogły przychodzić, tembardziej, że wszyscy zaopatrzeni też byli i w ubrania.
Uspokoiwszy się co do potrzeb swych towarzyszy, Hobson zajął się interesami Towarzystwa.
Nastał właśnie czas zmiany futer u zwierząt. Zmieniły swe szaty, otulając się nowym włosiem pięknym i lśniącym. Czas był na polowanie, w celu zdobycia futer.
Zaczęto polować najpierw na bobry, które ogromnemi stadami obsiadły małą rzekę — tam więc skierowano swe kroki.
Zastano je przy robocie. Właśnie urządzały sobie pod wodą wspaniałe apartamenty zimowe i były mocno zapracowane.
Złapano bardzo szybko całe setki bobrów, między nimi było ze 20 wielkiej wartości, o czarnym lśniącym włosie. Inne miały włos długi, błyszczący, ale koloru brunatno kasztanowatego, a pod tym włosem puch cienki szaro-srebrnego koloru. Myśliwi wrócili do swej twierdzy, bardzo zadowoleni z rezultatu wyprawy.
Skóry zostały wyprawione i ułożone w składzie według wartości.
Przez cały wrzesień i połowę października polowano wciąż bardzo pomyślnie.
Zabito ogromną ilość soboli, bielaków, ale największą ze zdobyczy były błękitne i srebrne zające.
Włos ich jest długi i gęsty i miękki; stanowi wspaniałe i ciepłe futro. Kilka z takich właśnie zajęcy ukazało się przy przylądku Bathurst, ale trudno je było zabić, są to bowiem zwierzęta bardzo chytre, przebiegłe i zwinne.
Zabito jednak dwanaście lisów srebrzystych, których futro czarnego koloru, ma gdzieniegdzie włos biały.
Błękitne lisy większej o wiele wartości, trudniej zabić, ale udało się i tych trochę uśmiercić. Jeden z lisów srebrzystych był niezwykłej piękności.
Cały czarny, jak sadze, o białych kończynach. Zabito go w niezwykłych okolicznościach. Dwudziestego czwartego września myśliwi wraz z Pauliną Barnett pojechali saniami do zatoki fok.
Rozpoznano ślady lisa już w przeddzień i postanowiono go zabić.
W godzinę jakąś po przybyciu do zatoki, zabito dość dużego srebrnego lisa. Widziano jeszcze kilka lisów tegoż gatunku, więc rozdzielono się w ten sposób, żeby chytre zwierzęta nie mogły im umknąć.
Wkrótce ukazał się jeden i tego to właśnie otoczono tak szczelnie, że biedak wymknąć się nie mógł.
Przez pół godziny nie można było zdobyć lisa, tak zręcznie i chytrze umiał się ukryć.
Wkońcu jednak lis postanowił się wydostać z niebezpiecznej sytuacji, ale Hobson urządził za nim pościg i poczęstował go kulą.
Tejże samej chwili rozległ się drugi wystrzał i lis padł na ziemię bez życia.
— Hurra! hurra! — zawołał Hobson. — Lis mój!
— I mój również, — dodał jakiś obcy człowiek, kładąc stopę na lisie, w chwili, gdy porucznik wyciągnął rękę po zabite zwierzę.
Hobson zdziwiony cofnął się. Sądził, że drugą kulę posłał sierżant, tymczasem stał przed nim jakiś nieznany mu myśliwy, u którego dymiło się jeszcze z lufy.
Dwaj rywale spoglądali na siebie w milczeniu.
Na scenę tę przyszła Paulina Barnett i reszta myśliwych i stanęli w pobliżu.
Do nieznajomego przyłączyło się ze dwanaście osób. Skłonił się on Paulinie Barnett z szacunkiem i przyglądał się swemu otoczeniu.
Był to człowiek wysokiego wzrostu, doskonały typ podróżników Kanady, których, jako konkurentów najbardziej obawiał się Hobson.
Podróżnik miał na sobie dziwny ubiór, napół dziki, napół europejski.
Otaczali go ludzie jego typu i dziesięciu Indjan.
Hobson zrozumiał. Miał przed sobą Francuza, może agenta kompanij amerykańskich.
— Lis ten do mnie należy, — powtórzył porucznik, po chwili milczenia.
— Należałby do pana, jeśliby go pan zabił, — odrzekł nieznajomy w języku angielskim, z akcentem wyraźnie cudzoziemskim.
— Myli się pan, — odpowiedział żywo Hobson, — zwierzę to należy do mnie w każdym razie, chociażbym go i nie zabił!
Pogardliwy uśmiech zaigrał na ustach nieznajomego, wreszcie odrzekł:
— A więc, proszę pana, — zaczął, opierając się na swej strzelbie, — uważa pan Kompanję przy zatoce Hudson za bezwzględną władczynię całego okręgu północnej Ameryki?
— Bez wątpienia, — odpowiedział porucznik, — pan przecież należy, jeśli się nie mylę, do stowarzyszenia amerykańskiego?...
— Do Kompanji poszukiwaczy futer z Saint Louis, — odpowiedział z ukłonem podróżny.
— A więc sądzę, że ma pan przy sobie i pokaże mi pozwolenie polowania na tem terytorjum.
— Pozwolenie! — odparł pogardliwie Kanadyjczyk, — to są wyrażenia i wymagania starej Europy, które brzmią dziwnie i obco w wolnej Ameryce.
— Ależ pan jest nie w Ameryce, lecz na ziemi angielskiej! — z dumą zaprzeczył porucznik.
— Panie poruczniku, — odpowiedział mu Francuz, — nie jest to miejsce do roztrząsania tego rodzaju kwestyj.
— Wiemy tylko, że prędzej czy później, wypadki polityczne wyrównają tę postać rzeczy, i że Ameryka będzie amerykańska od cieśniny Magellana do bieguna północnego.
— Nie wierzę temu, — sucho odparł Hobson.
— Jakby nie było i jakieby nie były pretensje Kompanji, w każdym razie my panu nie będziemy przeszkadzali — odpowiedział Kanadyjczyk — a i pan, sądzę, nie będzie wchodził w nasze terytorjum. Wszak prawda? Co do naszej obecnej sprawy, to małostka. Moja fuzja i pańska mają inne naboje. Możemy więc zobaczyć, czyj nabój spowodował śmierć lisa, a wtedy wiedzieć będziemy, do kogo należy.
Propozycja była słuszna. Rozpatrzono zwierzę i przekonano się, że trafiły je dwie kule, jedna, należąca do Hobsona uwięzła w nodze, druga, z fuzji cudzoziemca, trafiła w samo serce, zadając cios śmiertelny.
— Lis należy do pana, — rzekł Hobson, nie mogąc nie okazać niezadowolenia na widok prześlicznego futra, przechodzącego w obce ręce. Francuz podniósł lisa, i gdy wszyscy myśleli, że włoży na plecy i zabierze do swego obozowiska, ujął zabite zwierzę, i zbliżywszy się do Pauliny Barnett, rzekł z uprzejmością:
— Damy lubią piękne futra. Proszę mi więc pozwolić ofiarować tego lisa na pamiątkę naszego poznania.
Paulina Barnett wahała się z przyjęciem, ale Kanadyjczyk ofiarował to z taką grzecznością i galanterją, że odmowa byłaby dlań wielką przykrością. Przyjęła więc z podziękowaniem.
Wtedy cudzoziemiec złożył ukłon przed Pauliną Barnett, pożegnał Anglików i znikł wraz ze swymi towarzyszami.
Porucznik dał znak do powrotu i przez całą drogę był mocno zadumany.
Inna Kompanja odkryła ich siedzibę, a to spotkanie z kanadyjskim podróżnikiem dawało mu dużo do myślenia i przewidywał różne przeszkody w zdobywaniu futer dla swego stowarzyszenia.
Dopiero po przybyciu do portu „Nadziei” — uspokoił się trochę i poweselał.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: Elwira Korotyńska.