Wyspa błądząca/Rozdział VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juljusz Verne
Tytuł Wyspa błądząca
Podtytuł Powieść podróżnicza z ilustracjami
Wydawca Wydawnictwo bibljoteki powieści podróżniczych dla młodzieży
Data wyd. 1934
Druk Druk. Sikora, Warszawa
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Elwira Korotyńska
Tytuł orygin. Le Pays des fourrures
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział VIII.

Pierwsze dnie września nadeszły. Za trzy tygodnie śniegi pokryją ziemię i dlatego trzeba się było bardzo śpieszyć z przeróżnemi zajęciami.
Przedewszystkiem trzeba było przygotować tłuszcz na oświetlenie.
Postanowiono więc gromadnie iść na foki. To, co mieli w beczułkach, wystarczyłoby na miesiąc, a tymczasem kilka miesięcy zimowych, ciemnych bez przerwy, czekało na 19-tu podróżnych.
Siedziba fok znajdowała się o 15 mil od portu Bathurst, na wyprawę tę zaprosił porucznik Hobson i Paulinę Barnett. Wyruszono o godzinie ósmej rano, wziąwszy dwie pary sań dla przywiezienia fok. O godzinie dziewiątej sanie zatrzymały się przy zatoce.
Pozostawiono ztyłu sanie, aby nie przestraszać zwierząt i podsunięto się bliżej zatoki, aby obserwować foki, przeznaczone na upolowanie. Okolica ta, o piętnaście mil odległa od Bathursta, różniła się ogromnie od miejsca, gdzie był port „Nadzieja”.
Tam, jak wiemy, nie było ani kawałka kamienia, tutaj stały ogromne złomy skał, kolosy olbrzymie.
Hobson zamyślał wejść na wierzchołek jednej ze skał, aby rozejrzeć się po okolicy. Czasu mieli dużo, bo na foki było jeszcze za wcześnie, Hobson więc, Paulina Barnett i sierżant postanowili z tego skorzystać.
W kwadrans byli już na wierzchołku.
U stóp ich rozciągało się morze, które w północnej stronie zamykało horyzont. Nie było widać ani kawałka lądu, ani wyspy. Cały ocean wolny był od lodowców i to dokąd tylko oko mogło dosięgnąć.
Zwróciwszy się ku wschodowi Hobson spostrzegł okolicę zupełnie nową z pagórkami, jakby ściętemi, były to zapewne wygasłe wulkany. Obserwujący spostrzegli port „Nadzieja”, a nawet zauważyli dym, unoszący się z komina, widocznie pani Żolif przygotowywała obiad. Naraz dano znak z dołu, że czas na polowanie i Hobson wraz z sierżantem zeszli na dół, Paulina zaś pozostała na szczycie, nie chcąc patrzeć na zabijanie biednych stworzeń.
Na dole ruch był wielki. Foki zgromadziły się w ogromnej ilości — było ich przeszło sto.
Kilka z nich wpełzło na piasek, ale najwięcej spało.
Dwa duże, długie na 3 metry samce czuwały nad bezpieczeństwem pozostałych.
Myśliwi musieli zbliżać się z ogromną ostrożnością, korzystając ze skał, zasłaniających i wzgórków.
Otoczono z dwóch stron zwierzęta, aby zamknąć im powrót do morza. Na lądzie są one ciężkie i niezgrabne, ale w wodzie pływają, jak ryby, tak są zwinne i lekkie. Samcy czuwający na brzegu zdawali się być czegoś niespokojni, widocznie wyczuli niebezpieczeństwo. Obracali głową na wszystkie strony, ale zanim zdołali wydać głos na alarm, myśliwi pięciu kulami zabili strażników, potem dokłuli ich dzidami, reszta zaś umknęła do morza.
Pięciu zabitych były to bardzo dużej wagi zwierzęta. Kły ich były przedniego gatunku, ciało olbrzymie i tłuste, obiecywano więc sobie dużo z nich tłuszczu. Ułożywszy na saniach zabite foki, wyruszono do domu. Paulina zeszła na czas z wierzchołka i przyłączyła się do swych towarzyszy.
Odbyto pieszo drogę, sanie bowiem zajęte były przez foki.
Dla rozpędzenia nudy rozmawiano przez drogę o tem i owem, ale czas dłużył się, droga była jednostajna, a ciężar nad siły nie pozwalał psom szybko jechać, wlokły się więc pomału a za nimi i strudzeni podróżni.
Parę razy Hobson wstrzymywał pochód, chcąc dać biednym psom wypoczynek i w ten sposób droga, acz niedaleka, wydawała się wszystkim bardzo nużąca.
— Foki te za daleko się umieściły od portu, — odezwał się sierżant Long, — lepiejby zrobiły, zakładając swój obóz przy naszym porcie.
— Nie znalazłaby tam nigdzie odpowiedniej siedziby, — odpowiedział mu na to Hobson.
— Dlaczego, panie poruczniku? — zapytała ze zdziwieniem Paulina Barnett, — co im tam nie dogadza?
— Niedogodne są im brzegi wysokie i urwiste, potrzebują spadku łagodnego, aby móc wychodzić i wchodzić z łatwością — odrzekł Hobson.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: Elwira Korotyńska.