Wyspa błądząca/Rozdział VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juljusz Verne
Tytuł Wyspa błądząca
Podtytuł Powieść podróżnicza z ilustracjami
Wydawca Wydawnictwo bibljoteki powieści podróżniczych dla młodzieży
Data wyd. 1934
Druk Druk. Sikora, Warszawa
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Elwira Korotyńska
Tytuł orygin. Le Pays des fourrures
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Rozdział VII.

Odkrycie to nie ucieszyło bynajmniej Hobsona. Obawiał się, że ktoś jest w sąsiedztwie, że będzie miał konkurenta i postanowił iść szybciej niż dotąd, do miejsca, które obrał sobie na założenie przystani i magazynów.
Szli więc bardzo szybko, przechodząc dziesiątki mil przez dni parę.
Okolica była prześliczna, cała w zieleni drzew. Mnóstwo zwierząt i ptactwa widzieli podróżni, ciesząc się, że ich kampanja uda się w zupełności.
Przed oczami ich rozciągało się bezgraniczne morze, i już piątego lipca o trzeciej godzinie po południu podróżni stanęli na szczycie przylądka Bathurst, tutaj to porucznik Hobson postanowił się zatrzymać.
Miejsce to było jakby stworzone na rozłożenie obozu.
Otaczały je sosny, jodły, modrzewie, zdatne na budowlę i na opał. Wody tam płynące były słodkie, a więc zdatne do picia. Jedna z rzeczek, przepływających, otrzymała nazwę imienia Pauliny, a mały, jakby utworzony przez naturę port, jej nazwisko, z czego podróżniczka była bardzo zadowolona.
Pobudowano przystań w ten sposób, żeby była osłoniona ze wszystkich stron od wiatru i od zasp śnieżnych, które zawaliłyby cały budynek, grzebiąc zamieszkałych w nim ludzi.
Upał był nie do zniesienia podczas upatrywania miejsca dogodnego na przystań, ani jednej chmurki na całym horyzoncie, ani jednego podmuchu wiatru.
Podróżni zadowoleni z pięknej pogody, ani pomyśleli o tem, jak to będzie zimą, myśleli tylko o teraźniejszości.
Postanowiono najdalej za miesiąc być już w pobudowanym nowym domu, a każdy powinien był się według sił przyczynić do tej budowy. Na szczęście nie brakło drzew w tej okolicy.
W przeciągu miesiąca sierpnia dom mieszkalny był już wykończony, urządzeniem zaś wnętrza zajęła się Paulina Barnett z Magdaleną. Miejsce obrane na port, który przezwano „Nadzieją” było ze wszech miar wygodne. W rzece, zwanej „Paulina” było mnóstwo ryb różnego rodzaju, w odnogach morza przepływały ogromne wieloryby i inne olbrzymy, nad brzegiem usadowiły się foki.
Brakowało tylko w budowie kamieni, tych bowiem nie było tutaj zupełnie. Ale zastąpiono je skorupami mięczaków, zmielonemi i odpowiednio przygotowanemi. Że na mapach nie widzimy portu „Nadzieja”, wystawionego przez ludzi Hobsona, to dowód, że spotkał miejscowość tę los straszliwy, zatarłszy jej ślady.
Po zbudowaniu domu mieszkalnego, zaczęto robić meble.
A więc najpierw łóżka obozowe, olbrzymi stół o grubych nogach, ławy i dwie pakowne szafy do ubrań.
Dom mieszkalny dzielił się na 6 pokoików, jakby kajut, w których stały łóżka i stoły.
Paulina Barnett zamieszkała w pokoju wraz z Magdaleną, był to śliczny pokoik, okna jego wychodziły na jezioro. Małżeństwa zaś zamieszkały w pokoikach oddzielnych, w których były piece i kuchenki do gotowania.
Hobson zaczął teraz myśleć o zgromadzeniu prowiantów na czas zimowy. Wiedział, że w porze tej ani sposób wyjść na dwór, aby coś upolować.
Postanowił też zużytkować tłuszcz foki na opał i światło.
Za pięć tygodni miały zacząć już padać śniegi, postanowiono więc przedtem zapolować nie na futra dla kampanji, lecz na żywność. Nie tak to bowiem łatwo wyżywić przez zimę 19 osób i 60 psów.
Wyruszano więc na renifery, których mięso wędzono lub solono, na foki, z których wydobywano tłuszcz i napełniano nim beczułki.
Często bardzo i Paulina Barnett towarzyszyła myśliwym i nie ustępowała im w zręczności i odwadze.
Dzięki tym wycieczkom śpiżarnia napełniła się żywnością. Składnicę futer zapełniono też wkrótce. Były w niej prócz reniferów i białe zające, bardzo duże, o długich uszach, burych oczach i prześlicznym włosiu, tak delikatnem, jak puch łabędzi. Ważyły one od 10 do 15 funtów. Mięso ich nadzwyczaj smaczne. Wędzono je lub robione wyborowe pasztety, które żona Żolifa doskonale umiała przyrządzać, futra zaś składano w magazynie. Prócz na zwierzęta polowano też i na ptaki, których była tu moc niezliczona.
Pomijając kaczki, które zabijano setkami, były tu ptaki duże, białe, podobne do kuropatw, o wyśmienitym smaku.
Nazywano je kogutami topolowemi, gdyż przesiadywały na tych drzewach.
Korzystając z obfitości wód, miano też codziennie świeże ryby; dostarczali je do fortu i cierpliwy sierżant Long i Magdalena. Nieraz godziny całe spędzali bez słówka, żeby ryb nie spłoszyć, ale zawsze powracali z pełną siatką soczystych ryb, które jedzono na obiad lub wieczerzę, jak również solono lub wędzono na zimę.
Podczas polowań zauważyć było można obfitość niedźwiedzi.
Jedne z nich były brunatne, inne olbrzymie, były całkowicie białe.
Prócz tego ukazywały się tam często zwierzęta w gatunku wilków.
Były to ogromne szare drapieżniki, wysokie na 3 stopy, o bardzo długim ogonie, bielejące na zimę.
Kryły się one w wykopanych przez siebie norach, żywiąc się mięsem reniferów i ptactwa.
W lecie, zwierzęta te uciekały od podróżnych, mając obfitość pożywienia, ale w dni głodu gotowe były rzucić się na ludzi, zaś nory wykopane w pobliżu obozu, kazały się domyślać, że zwierzęta te nie opuszczały tych okolic.
Pewnego dnia myśliwi przynieśli do portu zwierzę ohydnej brzydoty, niewidziane jeszcze nigdy przez Paulinę Barnett i Tomasza Blacka. Zwierzę to miało krótkie nogi zakończone zakrzywionemi szponami, oczy straszne i dzikie.
— Co za obrzydliwe zwierzę! — zawołała Paulina Barnett, — jakżeż się ono nazywa?
— Szkodnik ten, wyniszczający bobry, wróg lisa i wilka zwie się u nas wolweresz, u innych narodów ma inną nazwę, — odrzekł uczony. — Mieszka w wydrążonej skale lub dziuplach drzew i dużo szkody wyrządza. Futro jego czarnej barwy, połyskujące, poszukiwane jest w handlu. Mięso bezużyteczne.
Prócz zwierzyny, ptactwa i ryb, zaopatrzono się też w napoje.
Uzbierano pączków pewnego gatunku balsamicznej topoli, które odpowiednio przyrządzane dają wyborne piwo.
Również z obficie tam rosnących cedrów, wyrabiano napój bardzo orzeźwiający. Warzywa były tylko dwa, możliwe do użytku.
Jedna roślina o korzeniu bulwiastym była niczem innem, jak dzikiemi gruszkami, nie dorastającemi wysokości buraków. Bulwy te u korzeni używały się za jarzynę. Druga roślina, zdatna na napój, nazywała się „herbatą Labradoru” — było jej ogromnie dużo, ulubione to pożywienie białych zająców. Herbata ta z dodatkiem kilku kropel wina lub wódki stanowiła wspaniały napój.
Apteczka naszych podróżnych posiadała też wiele koniecznych lekarstw, a i skrzynie cytryn na użycie w razie potrzeby.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: Elwira Korotyńska.