Wyspa grozy/6
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wyspa grozy |
Pochodzenie | Przygody Zagadkowego Człowieka
Nr 1 |
Wydawca | Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o. |
Data wyd. | 11.1.1938 |
Druk | drukarnia własna, Łódź |
Miejsce wyd. | Łódź |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
— Sulkey! Gdzie jest Sulkey!
Wołanie to słychać było w całym zamku.
Harvey Dorrington blady i wściekły mierzył nerwowym krokiem salę jadalną, gdzie na stole leżała biblia. Giovanna zatopiona w fotelu patrzyła przed siebie ponuro i Tom Wills był zdziwiony brakiem zwykłej słodyczy na jej pięknej twarzy. Malowała się na niej raczej gorycz i złość, a spojrzenie uciekało gdzieś w dal, nie zatrzymując się nawet na narzeczonym.
W pewnej chwili, gdy Harvey zbliżył się, aby ją pocieszyć i prosić o cierpliwość, odsunęła go od siebie z niechęcią. Shattercromby i Pollock przetrząsnęli całą wyspę. Od czasu do czasu słychać było huk wystrzałów i grzmiący głos Pollocka, który wołał Sulkeya.
Około południa Shattercromby i Pollock powrócili z niczym. Zjedzono resztki wczorajszej kolacji. Nastrój był tak przykry, że nawet Alojzy stracił swój dobry humor. Żuł z rozpaczliwą energią spozierając dokoła ponuro. Miał on wielką pretensję do losu, że pozbawił go wspaniałej weselnej uczty, zakropionej prawdopodobnie niezliczoną ilością alkoholu.
Po obiedzie Giovanna powróciła do swego pokoju, a mężczyźni pozostali w salonie i w milczeniu palili.
Po godzinie nieznośnej nudy, Tom wstał, opuścił zamek i poszedł na spacer w kierunku północnym. Chciał się znów spotkać z Harry Dicksonem i prosić go o wyjaśnienia w sprawie zniknięcia Sulkeya.
— Hallo! — zawołał cicho Tom otwierając drzwi lepianki Wratha.
Nie było nikogo, nic nie wskazywało na to, że ktoś tam niedawno mieszkał. Tom zmarszczył brwi ujrzawszy puste wnętrze. Czyżby mistrz zadrwił z niego? Zmienił miejsce pobytu? A może w biały dzień zapuścił się w głąb wyspy narażając się na to, że go zauważą na zamku?
Tom zdezorientowany, niepewny co czynić, nie mógł zdobyć się na odejście. I nagle ujrzał znaki mistrza...
Był to rodzaj niewielkich zadraśnięć na murze, a potem niżej jakaś śmieszna figurynka, zrobiona jakgdyby ręką dziecka.
Tom zdziwił się. Te sygnały oznaczały przeważnie drogę i zawsze ułatwiały one Tomowi i Harremu odnalezienie się w wielkich labiryntach ulic wielkomiejskich. Ale co one mogły oznaczać tutaj, jeden w odległości zaledwie kilku stóp od drugiego. Po chwili dopiero młody człowiek wpadł na myśl, że mistrz chciał mu wskazać jakąś ukrytą skrytkę.
— Pewnie jakaś skrzynka na listy — rzekł do siebie Tom, byłoby bowiem bardzo nierozważnie zostawić list na wierzchu w tym pokoju, do którego mógłby przyjść przedemną Shattercromby, albo Pollock.
Okazało się, że jego domysły były bardzo słuszne. W szparze w murze znajdowała się mała kartka papieru, wyrwana z notesu detektywa. Tom poznał odrazu urywane i nierówne pismo mistrza.
„Mój drogi chłopcze!
Zdarzyła się nieprzewidziana okazja. Wrath dostrzegł moje sygnały świetlne i przyjechał po mnie na wybrzeże. Musimy szybko odjechać ze względu na przypływ morza. Muszę Cię zostawić samego jeszcze przez kilka dni na wyspie. Są dwie przyczyny. Pierwsza: mój pośpiech, druga: Sulkey. Udało mi się zdobyć jego zaufanie. Przysiągł mi, że nie opuści groty. Żywności i ubrania nie będzie potrzebował, gdyż zostawiłem mu wszystkie moje zapasy.
Byłoby roztropnie, gdybyś przez dwa, trzy dni do niego nie zaglądał. Później, gdybym nie wrócił, zobacz, czy czego nie potrzebuje i przypomnij o obietnicy, którą złożył. Nie przypuszczam, aby jakieś niebezpieczeństwo groziło Dorrigtonowi ani tobie. W każdym razie bądź bardzo ostrożny, nie ufaj nikomu i strzeż się nawet swego własnego cienia. Opuszczam Cię, Wrath wszystko przygotował do odjazdu.
Do zobaczenia i odwagi! H.D.
Młody detektyw spalił papier i rozdmuchał popiół na wszystkie strony. Owładnęła nim głęboka melancholia. Szedł powoli wrzosowiskiem i z niechęcią myślał o powrocie na zamek, gdzie zapalili już pierwsze światła. Zastał wszystkich przy stole w sali jadalnej, z wyjątkiem Pollocka, który krzątał się w odległej kuchni.
Harvey usiłował pocieszyć Giovannę.
— Tylko kilka dni cierpliwości najdroższa. Przyjedzie statek z Glasgow, a wtedy weźmiemy już ślub przed prawdziwym kapłanem, a nie zastępcą. Giovanna potrząsnęła głową.
— Wolałabym pobrać się z tobą tu na wyspie. Jestem Włoszką i to Włoszką z Neapolu, to znaczy, że wierzę w złe i dobre siły, w dobroczynny lub przeklęty wpływ okoliczności. Wiem, że przyniosłoby to nam szczęście, gdybyśmy nie opuszczali wyspy. Gdybyśmy nigdy jej nie opuścili!
— I chciałabyś żyć tutaj stale na tej pustej skalistej wysepce?
— Czy nie jestem tu z tobą Harveyu? — zapytała z powagą. Ja znajdę szczęście wszędzie gdzie, ty ze mną będziesz.
Dorrington pogładził ją czule po włosach. Shattercromby, pozbawiony swego zwykłego, dobrego humoru, nie wzruszył się wcale tą czułą wymianą zdań, tylko mruczał z niechęcią:
— Czy w końcu dostanę coś ciepłego do jedzenia?
Jedzenie i picie stało się zresztą wielką rozrywką dla wszystkich mieszkańców wyspy, zwłaszcza zaś dla Alojzego i Pollocka. Wreszcie i on zjawił się z wielkim dymiącym półmiskiem.
W pokoju, gdzie byli wszyscy zebrani, panowała ciężka, nieprzyjemna atmosfera. Gdy w pewnej chwili Tom Wills spojrzał na Pollocka zauważył, że wzrok jego utkwiony jest w oknie, a na twarzy rysuje się ogromne przerażenie.
— Słyszę kroki — wyjęczał.
— Pewnie Sulkey wraca! — krzyknął Dorrington. Ale Pollock potrząsnął głową z powątpiewaniem.
— To nie są kroki Sulkeya. Rozpoznałbym je wśród tysiąca innych. To są kroki człowieka, który błądzi po naszej wyspie. Giovanna rzuciła mu niezadowolone spojrzenie.
— Nie ma przecież nikogo teraz na wyspie prócz nas — rzekła sucho. Jeżeli chodzi o duchy, to dobre to dla rybaków. Sądzę, że są one teraz z nimi na wyspie Shere! Niech im się tam dobrze dzieje!
Ale w tej samej chwili i ona usłyszała kroki, oczy jej się rozszerzyły ze zgrozy.
Tom poszedł za jej spojrzeniem.
Za oknem w cieniu coś się poruszało.
— Nie, to niemożliwe! — usłyszał szept Giovanny. Nagle rozległ się brzęk tłuczonego szkła, szyba rozprysła w drobne kawałki, i przez otwór, wsunęła się jakaś ręka, z białą blizną wzdłuż czterech palców zaciśniętych na rękojeści rewolweru.
Nim Tom zdążył zainterweniować, huknęły dwa strzały w kierunku Giovanny. Natychmiast odpowiedział strzałami Shattercromby. — Zbrodnicza ręka zniknęła.
— Giovanna! Giovanna! — krzyknął Harvey.
— Nic mi się nie stało! — odpowiedziała ciężko dysząc. Ale nie pozwólcie uciec nędznikom! Alojzy, Pollock, biegnijcie szybko!
Tom Wills zauważył, że jego o nic nie prosiła i poczuł do niej pewną urazę. Popatrzył na Alojzego, który nie spieszył się jakoś do pościgu za tajemniczym złoczyńcą, co było dziwne u człowieka, który zwykł zabijać lwy i tygrysy. Pollock wybiegł sam na wrzosowiska i był już daleko, kiedy Alojzy po naładowaniu rewolweru, wszedł do hall’u. Nie zdążył nawet dojść do drzwi, kiedy rozległo się niesamowite wycie, a potem przerażający krzyk.
— To Pollock woła! — krzyknął Harvey Dorrington. Znów dał się słyszeć przenikliwy krzyk, potem nastała cisza a po chwili słychać było tylko szum wiatru w śród głogów i huk przypływu morza.
Tom Wills złapał latarnię z korytarza, wybiegł i wyprzedzi przerażonego Alojzego. W odległości 30 yardów od zamku, Tom znalazł wyciągnięte ciało twarzą odwrócone do ziemi a obok wielką, krwawą kałużę. Tom Wills postawił latarnię obok leżącego.
Był to Pollock... oddychał jeszcze słabo. Nagle znów zabrzmiało straszliwe wycie, tym razem od morza. Tom Wills stwierdził, że szyja nieszczęśliwego była pogryziona kłami olbrzymiego psa.
Promień księżyca przebił tymczasem otaczające go chmury i rozjaśnił daleki pagórek. Przez członki detektywa przebiegł dreszcz. Ujrzał wielkiego rudego psa o płonących ślepiach a obok niego cień kroczący powoli na szczycie. Wychudłe ciało okrywała szeroka czarna peleryna, która niesamowicie powiewała na wietrze. Potem promień księżyca zgasł, zakryty ciemnymi chmurami.
Pollock poruszał się z trudnością. Zjawił się wreszcie Shattercromby. Tom słyszał, jak szczękał zębami. Nagle umierający zajęczał głucho:
— Zmarli powracają... to on, kapitan Flammers! Niech mu nieba będą łaskawe!
— Mr Hobson, — rzekł nagle Shattercromby, pomóż mi pan przenieść tego człowieka do zamku. Zdaje się, że to już koniec, bo on mówi od rzeczy. Ton był dziwnie suchy i bezceremonialny i nie podobał się Tomowi przejętemu grozą sytuacji. Powoli zaniesiono Pollocka do zamku i ułożono na macie obok ogniska. Giovanna cofnęła się na widok straszliwych obrażeń. Alojzy przyjął na siebie rolę lekarza.
— Mr. Hobson, proszę pana bardzo o przyniesienie z mojego pokoju pudełka z bandażami. Ja nie mogę zostawić rannego.
Tom usłuchał natychmiast i zaczął drapać się na wieżę. Zaledwie jednak Tom oddalił się Pollock ujął Alojzego za rękę i wyszeptał:
— Widziałem... jak Hobson rozmawiał... z ja kimś człowiekiem na północnym szczycie...
— Do licha, Pollock dlaczegoś mi nic nie mówił?
Ale sługa nie usłyszał już nagany Jego oddech stał się świszczący. Zaczęła się agonia.
Kiedy Tom wrócił, Pollock nie potrzebował już starań ani bandaży. Połączył się z Mac’ Logganem w nieskończoności...
Tej nocy nikt nie spał w zamku. Giovanna poszła do siebie, a mężczyźni usiedli obok ognia i milczeli.
Późno w nocy zmęczony wrażeniami dnia Harvey Dorrington zasnął. Wówczas Shattercromby zwrócił się do Toma z dawną serdecznością.
— Moim zdaniem, Ned, nikogo to nie ominie.
Jest nas jeszcze trzech mężczyzn na wyspie. Nie ulega wątpliwości, że tajemniczy napastnik chce się nas wszystkich pozbyć. Co się wtedy stanie z Giovanną? Nie śmiem myśleć o tym bez drżenia. I ty chyba, jako gentleman, masz te same myśli. Ale diabeł z Cat-rock nie dostanie łatwo mojej skóry. Będę się bronił, albo lepiej jeszcze... Być może, uda mi się go złowić. Czy pomożesz mi Ned?
— Naturalnie, chętnie... — oświadczył Tom.
— A więc nie myśl już o spaniu tej nocy. Ja wezmę moją strzelbę, a ty zabierzesz ze sobą wielki pęk sznurów.
— I co będziemy robić?
— Ja myślę, że jeżeli to możliwe złowimy zwierzę jeszcze żywe! — drwił Shattercromby. Już ja mu pokażę co potrafię!
W pół godziny później, dwaj towarzysze szli drogą do opuszczonej wioski.
— Wydaje mi się, że ten tutejszy diabeł mieszka w którejś opuszczonej chacie. Gdyby go tam nie było, poszukamy gdzieindziej. Przestanie on nas wreszcie nudzić!
Tom Wills był zadowolony, że Dickson odjechał, bo jego to z pewnością Shattercromby uważał za obcego, tajemniczego napastnika. Przybyli wreszcie do miejsca, gdzie Tom spotkał swego mistrza.
— Muszę ci się zwierzyć z jednej rzeczy, Ned, wiem, że nieznana istota chętnie przebywa w tych okolicach. A czy wiesz w czyim towarzystwie?
— Zdaje się że wiem... — odparł Tom śmiejąc się — w towarzystwie psa.
— Brawo Ned! Widzę, że przed tobą nic nie można ukryć. Rzeczywiście siedział on na brzegu morza, a obok niego pies.
W tym samym momencie Alojzy uderzył kolbą w skroń Toma. Padł on na ziemię nie wydawszy nawet jęku. Shattercromby zawył z uciechy.
— To ty jesteś tym psem! Brudne szpiegowskie zwierzę! To mówiąc związał mocno sznurami bezwładne ciało leżącego detektywa.
— Szkoda kuli dla ciebie, ty psie! Wymyśliłem coś lepszego. Niedługo nastąpi przypływ morza i cię zatopi. Wtedy właśnie odzyskasz przytomność. Będzie to piękna tortura, żegnaj Nedzie Hobson i niech diabli porwą twoją przeklętą duszę!