<<< Dane tekstu >>>
Autor Anonimowy
Tytuł Wyspa grozy
Pochodzenie
Przygody Zagadkowego Człowieka
Nr 1
Wydawca Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o.
Data wyd. 11.1.1938
Druk drukarnia własna, Łódź
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz Anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


KAŻDY ZESZYT STANOWI ODDZIELNĄ CAŁOŚĆ.  Nr. 1.  Cena 10 gr.
Harry Dickson. Przygody Zagadkowego Człowieka
WYSPA GROZY



SPIS TREŚCI


WYSPA GROZY
Dziwna deska ratunku

Harvey Dorrington upuścił list, który przed chwilą otrzymał. Już teraz, przed otwarciem koperty, domyślał się jego treści. Dotychczas otrzymał cztery, czy pięć podobnych. Przede wszystkim cała ta sprawa zupełnie nie interesowała go. Cóż mogła go obchodzić „Cat-rock“, ta mała skalista zagubiona wyspa z archipelagu Hebrydów, o powierzchni zaledwie kilku mil kwadratowych. To prawda, że należała do niego. Odziedziczył ją po matce, która pochodziła z rodu Duncan. Tak, „Cat-rock“ zawsze należała do Duncanów. Ładna historia.
Widział ją tylko z daleka, z pokładu swego wspaniałego jachtu „Ptarmigan“, podczas wycieczki morskiej do Szkocji. Kiedy ją ujrzał po raz pierwszy, wynurzającą się z zasłony mgieł, przyczajoną na wodzie, przysiągł sobie, że nigdy jego noga nie dotknie tej ziemi.
Kiedy zeszłego roku główny dozorca, Sulkey, (ten, który mieszkał w zamku Dunkanów) napisał mu, że „dzieje się coś niesamowitego na wyspie“, Dorrington nie zadał sobie nawet trudu, aby mu odpisać.
Następny list, który przybył w dwa miesiące później spotkał ten sam los. To samo stało się i z trzecim... Harvey wreszcie zdenerwował się i kazał odpowiedzieć przez swego sekretarza, aby Sulkey sam sobie radził z duchami i strachami, gdyż za to mu się płaci.
Tymczasem dziś, wszystko nagle się zmieniło.
Harvey Dorrington, jeszcze wczoraj niesłychanie bogaty, obudził się, jako człowiek zupełnie zrujnowany, bez grosza w kieszeni.
Z samego rana przyjął swych adwokatów, panów Smilesa i Corminga, którzy ze łzami w oczach przyznali się do tego, że przez swe szalone spekulacje akcjami kopalń złota w Wenezueli i źródeł naftowych w Yuccattanie, prawie doszczętnie zniszczyli jego olbrzymie dziedzictwo.
— Do diabła — zaklął Dorrington, — ale moje akcje kopalni radu w Helpers zdołają chyba pokryć te straty!
— Obawiamy się, że nie. — jęknęli obaj prawnicy.
— Zdaje się, że obaj powariowaliście!
— Wolelibyśmy, aby tak było! Ale w tej chwili, ta firma...
— Mówcie, do licha o co chodzi! Czego siedzicie i trzęsiecie się jak w febrze?
Dwaj wspólnicy utkwili wzrok pełen wyrzutu w twarzy swego niepohamowanego klienta i odpowiedzieli cicho:
— Ta firma zbankrutowała. W aktywach nie mają ani jednego grosza. Pokłady radu w Mezopotamii istniały tylko w wyobraźni, a Helpers zwiał z resztą gotówki.
— A więc, jeżeli dobrze rozumiem, nie mam już nic?
— Hm, tak... a raczej nie. Przecież zostaje panu „Cat-rock“.
Harvey Dorrington wybuchnął dzikim śmiechem
— „Cat-rock“! Któż mi zechce za nią dać choćby 3 funty?
Mrs. Smiles i Corming przytaknęli głowami.
— Suma pana długów jest...olbrzymia. Banki już dziś położyły areszt na pana majątku.
— I zostawiają mi tylko „Cat-rock“? Niech sobie ją wezmą razem zresztą!
Adwokaci żywo zaprzeczyli
— Niemożliwe, sir, wyspa ta jest nietykalna ze względu na nadany jej niegdyś przywilej królewski. Może pan być najbiedniejszym z żebraków, a jednak zawsze panem na „Cat-rock“.
— Jesteśmy upoważnieni do tego, aby oznajmić panu, że jeżeli zechce pan osiedlić się na tej wyspie, to otrzymywać będzie pan rocznie cztery tysiące funtów. To pozwoli panu na tryb wielkopański, tym bardziej, że nie ma tam na co wydawać pieniędzy.
Dorrington popatrzył na swych rozmówców z nieukrywanym zdumieniem.
— Cóż to za żarty?
— To nie żart. Otrzymaliśmy tę propozycję wczoraj wieczór, tuż przed północą od naszych kolegów Bunker i Law, adwokatów z City.
Jeżeli pan się zdecyduje otrzymamy zaliczkę w wysokości czterech tysięcy funtów.
— Ależ, komu do licha zależy na tym, abym zamieszkał na tym pustkowiu?
Adwokaci wzruszyli ramionami.
— My nic niewierny, a Bunker i Law muszą zachować zawodową tajemnicę.
— Ułożyliśmy się z pańskimi dłużnikami, aby pozwolili panu odjechać do „Cat-rock“ na jachcie „Ptarmingan“.
— A więc i ten jacht — zauważył młody człowiek z goryczą, — nie należy już do mnie i wkrótce dostanie się w ręce komornika.
Wzrok jego padł na srebrną tacę, na której leżała poczta poranna. Prospekty, zaproszenia, listy od przyjaciół, prośby o pieniądze, oferty szarlatanów i między nimi ordynarna koperta, cała usiana kleksami. Poznał ją od razu.
— To list od Sulkey’go. Sądzę, że zechcecie panowie zapoznać się z jego treścią.
Mr. Smiles otworzył kopertę, a Mr. Corming czytał list przez ramię swego towarzysza.
Kiedy skończyli lekturę, na twarzach ich jak zwykle spokojnych, odmalował się wyraz zakłopotania, niepokoju a równocześnie niedowierzania.
— Przeczytam go jeszcze raz głośno — zaproponował Mr. Smiles. To nam ułatwi późniejszą dyskusję:
„Szanowny i Czcigodny Panie!
Muszę Pana powiadomić, że już po raz piąty, wraca to, co nie ma imienia i rozsiewa grozę w zamku na wyspie. W domu są pogaszone wszystkie ognie i wszystkie światła, w korytarzach słychać niesamowite krzyki. Wysoko, na wieży ukazuje się olbrzymie monstrum, tak wielkie, że dotyka chmur. Boimy się okropnie. Jeszcze straszniejszy jest fakt, że znów znaleziono na wybrzeżu trupy trzech rybaków. Nie można było patrzeć na ich twarze. Umarli ze strachu przed „tym, co nie ma imienia“. Z dawnych czterdziestu mieszkańców zostało teraz tylko dwudziestu siedmiu. Ci biedacy którzy pozostali, myślą o emigracji na inną wyspę, albo do Orcades.
Wydaje się nam, że to „coś“ ma jakiś związek z kobietą, która przyszła do nas z morza i dlatego pytamy co z nią zrobić? Nie wiemy co o niej myśleć. Jest miła i spokojna, chociaż niespełna rozumu. Mówi mało, ale śpiewa tak pięknie, że chciałoby się płakać słuchając jej.
Statek, który co miesiąc przybywa z Glasgow i przywozi nam żywność, przyjechał. Władze robią wszelkie możliwe wysiłki, aby się dowiedzieć, kim ona jest. Jeden z oficerów okrętowych sfotografował ją, wobec czego przesyłam Panu jej portret.
Pytamy wielce szanownego i czcigodnego Pana czy mamy jej w dalszym ciągu udzielać gościny na zamku. Może demon morza upomina się znów o swoją zdobycz, ale my nic nie zrobimy bez Pana rozkazów.
Oddani słudzy: Maple Sulkey, Mac Loggan i „X“ za Pollocka, który nie umie pisać.
Adwokaci spojrzeli z przerażeniem na swego klienta.
— Co oni mówią o tej kobiecie, która przyszła z morza? — zapytali.
— Opowiem wam tyle, co sam wiem w tej sprawie, — odparł Dorrington.
— Minął rok od straszliwej burzy, która porozsiewała rozbitków na wybrzeżach Atlantyku — rozpoczął swą opowieść. — Rybacy mieszkający na północnych krańcach „Cat-rock“ znaleźli któregoś dnia na mieliźnie łódź ratunkową bez jakiejkolwiek nazwy. Znajdowała się w niej kobieta, w stanie zupełnego wyczerpania. Przywrócono ją do życia i dano schronienie na zamku. Nie udało się wydobyć od niej ani jednego słowa wyjaśnienia. Jak się okazało, straciła ona rozum. Z rozkazu królewskiego jestem panem tej wyspy. Utrzymanie na niej ładu i porządku należy do mnie. Tajemniczą kobietę pozostawiłem przeto pod opieką moich strażników. Ale od czasu, kiedy jest ona na wyspie, dzieją się tam niesamowite rzeczy...
— A może ona sama, pozwala sobie na takie... żarty? — zapytał Mr. Smiles.
— Harvey Dorrington potrząsnął żywo głową.
— Nigdy się tym specjalnie nie interesowałem, ale wiem dość, aby panu zaprzeczyć. Kazałem ją mieć na oku. Ale w tej chwili, gdy duchy i strachy oznajmiają swą obecność, ona siedzi przeważnie przy kominku z oczami utkwionymi w płomieniach, pogrążona w myślach, jeżeli ta istota w ogóle myśli.
Mr. Corming w zamyśleniu obracał w palcach list, gdy nagle wypadł z niego mały kartonik. Podniósł go i obejrzał.
Z ust jego wyrwał się okrzyk zdumienia.
— Boże! Spójrzcie na tę twarz!
I wręczył Dorringtonowi oraz swemu koledze fotografię kobiety, która „przyszła z morza“.
Odpowiedziały mu dwa nowe okrzyki zdumienia.
Nigdy chyba żaden aparat fotograficzny nie „uchwycił“ tak niezwykłej piękności.
Twarz nieznajomej miała idealnie klasyczne rysy, wielkie ciemne oczy przykuwały siłą swego wyrazu, a pod zwykłą grubą suknią rysowało się piękne i zgrabne ciało.
Harvey Dorrington zbladł.
— Boże! Mój Boże! — szeptał w ekstazie, mając wzrok utkwiony w cudownym portrecie.
— Sądzimy, że teraz przyjmie pan propozycję Bunker’a i Law’a? — zapytali adwokaci mrużąc znacząco oczy.
Harvey Dorrington ocknął się jak ze snu.
— Tak — Pojadę tam!
— Ha, młodość! — szepnął Mr. Smiles unosząc się z fotelu.
— Młodość jest piękna! — dodał z westchnieniem jego towarzysz.
— Przysiągłbym, drogi Allanie — powiedział Mr. Smiles z pobłażliwością, — że gdybyś znalazł się na miejscu tego młodego człowieka, pojechałbyś również na tę wyspę, zapomnianą przez Boga.
Mr. Corming odpowiedział namiętnie:
— Naturalnie, że pojechałbym! Przysięgam, że pojechałbym! A teraz zapamiętaj to sobie Bunny:
Ta kobieta jest syreną.
— Słuchaj Bunny! Nie zrozumiałeś mnie. Chcę znaleźć dla Sir Harvey’a towarzysza inteligentnego, nieustraszonego i uczciwego. Gdyby tak wyznaczyć nagrodę. A może... Harry Dickson?
Mr. Corming nie pozwolił dokończyć mu zdania, rzucił mu się na szyję i gorąco uściskał.
— Brawo! Cudownie pomyślane, stary przyjacielu! Natychmiast musimy odszukać Harrego Dicksona. Sądzę, że jest dosyć tajemniczości w tej sprawie, aby pobudzić zainteresowanie słynnego detektywa.
— I jego ucznia Toma Willsa, — dodał Mr. Smiles. To byliby dwaj idealni towarzysze dla Dorringtona.
Podczas gdy dwaj prawnicy zmierzali szybkim krokiem na Bakerstreet, gdzie mieszkał słynny detektyw, Harvey Dorrington przeczytał raz jeszcze list Sulkey’a. Po chwili odrzucił go, ale w ręku zachował fotografię, od której nie mógł oderwać wzroku.

Ogłoszenie B — 6.221

W poczekalni panów Smiles’a i Cormin’a na Canninanstreet znajdowało się mnóstwo ludzi.
Jakiś młody wykolejeniec, którego dobrze skrojone, ale już mocno podniszczone ubranie wskazywało na lepsze czasy niż obecna nędza, gruby, opalony i jowialny jegomość, który z pewnością był mieszkańcem kolonij i szukał nowych przygód, wreszcie młody student w okularach, przypominający z wyglądu anarchistę, a w każdym razie człowieka o mocno czerwonych przekonaniach.
— Więc jak się pan nazywa? — zapytał go już poraz drugi jowialny grubas.
— Pluwick? Fenwick? Pickwick. Zdaje się że na „wick“, ale ja nie mam pamięci do nazwisk. Znałem w Tasmanii jakiegoś człowieka, którego nazwisko też kończyło się na „wick“. Pewnie pana kuzyn? Brat? Nie? To zresztą nie ważne! My dwaj napewno tworzylibyśmy parę idealnych towarzyszy, jakich szuka się w „Times‘ie“. Jestem nieustraszony, a pan inteligentny, obaj zaś jesteśmy uczciwi...
— Jak się pan zapatruje na moją kombinację? Nazywam się Shattercromby.
Student w odpowiedzi mruknął coś niechętnie.
— Mr. Derwick! — zawołał lokaj — zechce pan wejść do gabinetu.
Młodzik podniósł się bez słowa i wszedł do sąsiedniego pokoju.
— A więc on się nazywa Derwick! A ja Alojzy Shattercromby, do usług!...
Nikt mu nie odpowiedział. Cała uwaga została skoncentrowana na nowym przybyszu. Był to również młody człowiek, którego niebieska bluza i przyblakła złota taśma na czapce zdradzały byłego oficera marynarki.
— Ned Hobson! — oznajmił donośnym głosem swe nazwisko lokajowi, który zapisał je na tablicy.
— Poznałem kiedyś jednego Hobsona na małych Antyllach czy też na Hes-sons-le-vent! — rzekł nagle Shattercromby, wyciągając do przybysza swą wielką, owłosioną dłoń.
— Pan przychodzi z ogłoszenia? Pewnie. Przecież tacy ludzie, jak my nie siedzieliby bez powodu w tej dziurze, którą czuć szczurami. Nieprawdaż, przyjacielu? My dwaj moglibyśmy zrobić dobry interes.
Ogłoszenie brzmiało:
„Młody bogaty właściciel ziemski, pragnie wybrać się w kilkumiesięczną podróż na jedną z północnych wysp i szuka dwóch towarzyszy, możliwie młodych, ale przede wszystkim inteligentnych, nieustraszonych i uczciwych. Wyspa jest opustoszała, ale można urządzać polowania i połowy ryb. Nie ma celu zgłaszać się, jeżeli petent nie ma dość siły, aby oprzeć się nudzie. Wysoka nagroda wypłacona będzie po powrocie do kraju. Zgłaszać się osobiście do kancelarii panów Smilesa i Corminga na Cannonstreet“.
Ned Hobson uśmiechnął się.
— Na kogo teraz kolej? — zwrócił się do lokaja, który wskazał na dwóch bezrobotnych.
— Ci panowie przyszli razem i chcą się razem zaprezentować — odpowiedział.
— Czy panowie nie zechcieliby mi sprzedać swojej kolejki? — zapytał marynarz. Nie wolno mi być zbyt długo nieobecnym na statku. Dostaniecie 10 szylingów do podziału. Interes ubito.
Niemal w tej samej chwili otworzyły się drzwi gabinetu z którego szybko wyszedł ponury student. Opuścił biuro nikogo nie żegnając.
— Ściął się jak na egzaminie — zadrwił Shattercromby. — Czy wyobrażacie sobie tego typa na tej niezamieszkałej wyspie? Wszystkie ryby pozdychałyby z niesmaku!
— Mr. Ned Hobson! — zaanonsował lokaj, wprowadzając młodego marynarza.
W gustownie umeblowanym gabinecie, za stołem obitym suknem, upstrzonym mozaiką czerwonego i czarnego atramentu, siedzieli panowie Smiles i Corming.
Kiedy wszedł Mr. Ned Hobson, położyli palce na ustach i upewnili się, czy drzwi są dobrze zamknięte.
W tej samej chwili rozsunęła się kotara, która zasłaniała drugie drzwi i ukazała się w nich wysoka, surowa sylwetka.
— Cóż nowego, Tom? — zapytał gentleman, który znalazł się tutaj w tak dziwny sposób.
— Nic specjalnego ani na ulicy, ani w poczekalni, Mr. Dickson, — odpowiedział młody człowiek. Detektyw z powątpiewaniem potrząsnął głową.
— Możliwe, ale nieprawdopodobne — odparł sucho.
— Jestem przekonany, że są oczy które pilnie śledzą tych, którzy teraz tu wchodzą lub wychodzą. „Oni“ interesują się bowiem tymi, którzy będą towarzyszyć Dorringtonowi do „Cat-rock“.
— Kto są „oni“? — zapytali jednocześnie Smiles i Corming. Harry Dickson uśmiechnął się.
— Oto pytanie, które zawsze zadają mi na początku każdej tajemniczej historii. Mogę was zapewnić panowie, że słyszę je na wstępie każdej sprawy, którą zamierzam rozwiązać.
— To rzeczywiście prawda, — przerwał Mr. Corming. — Czytałem o tym w książkach i to w takich, w których piszą o panu, Mr. Dickson.
Z poczekalni dobiegł nagle głośny przenikliwy krzyk.
— Chcę wejść natychmiast! Nie dam sobie w kaszę dmuchać, jakem Shattercromby! Cóż to za idiota wpakował mi ten papier do kieszeni? Muszę go pokazać tym starym małpom, adwokatom.
— Boże, to wariat! — krzyknął Tom Wills alias Ned Hobson. On tu wejdzie siłą! Schowaj się mistrzu!
Detektyw znikł za portierą i w tej samej chwili z trzaskiem, otworzyły się drzwi gabinetu.
Do pokoju w padł mr. Shattercromby z zaczerwienioną twarzą, oczami zamglonym i wściekłością, dziko wymachując jakimś papierem.
— Oto co znalazłem w mojej kieszeni! Kto ośmielił się znieważyć mnie w ten sposób? Mnie, który zabił sześć tygrysów i zadusił pytona własnymi rękami! I chcieli mnie nastraszyć, mnie Shattercromby! Właśnie, że chcę pojechać na tę wyspę!
Mr. Smiles dość długo pracował w swym zawodzie, poznał ludzi i dlatego wiedział jak należy z nimi postępować, aby ich natychmiast uspokoić!
Po kilku chwilach Shattercromby siedział już w głębokim fotelu i pozwolił odczytać głośno Mr. Cormingowi list, który znalazł w kieszeni swej marynarki. List brzmiał:

„Stary krokodylu!
Pojedź sobie lepiej do Chandernagor, upijać się chonm-chonm albo gdzie indziej, ale nie zajmuj się tym, co ciebie nie powinno obchodzić. Nie przyjmij niczego, co ci ofiarują Smiles i Corming, jeżeli nie chcesz tego odczuć na swojej brudnej murzyńskiej skórze
Diabeł z Cat-rock“.

— Jak wam się to podoba! — krzyczał Shattercromby. Ja Murzyn! I chonm-chonm. Piję tylko whisky i to najlepszej jakości! Niech ja tylko schwytam „diabła“, a zrobię z nim zaraz porządek.
Tom Wills z trudnością wstrzymując się od śmiechu, oglądał dokładnie papier.
List był napisany na maszynie. Przesunąwszy po nim lekko wilgotnym palcem, młody człowiek skonstatował, że litery są zupełnie suche, tak, jakby list został napisany wczoraj, albo jeszcze wcześniej.
— Czy zwierzał się pan komuś, że chce pan tu przyjść mr. Shattercromby?
— Ja? Zaraz sobie przypomnę... Czytałem „Times‘a“ w tawernie „des Armes de Grantham“ a potem włożyłem gazetę do kieszeni. Poszedłem następnie na piwo do zajazdu „Dragon defen“ w Ludgate Hill, i przeczytałem ogłoszenie właścicielowi oraz jeszcze kilku panom, którzy pili ze mną. Powiedziałem im: to jest interes dla mnie! Potem spotkałem znów przyjaciół i poszliśmy do „Upper-Phames“ do baru „Site-Euchauteur“, opowiedziałem im nawet, że mam na widoku wspaniały interes i przeczytałem im głośno ogłoszenie. Jeden z kolegów zawiózł nas z kolei taksówką do Truth’a, gdzie spożyliśmy doskonałą rybę. Przyznałem się, że wyjeżdżam na niezamieszkałą wyspę i na tę intencję urządziłem libację, która pochłonęła wszystkie moje oszczędności. Potem odwiedziliśmy kolejno kilka barów, aby wypić za mój pewny sukces.
Poza tym z nikim nie rozmawiałem na ten temat.
— Słusznie, — rzekł Tom Wills — a więc oprócz całego Londynu, nikt nic nie wie... Prawda Mr. Shattercromby?
— Rzeczywiście, — potwierdził. Wszystko to jest niewytłumaczone!
— Sądzę, że Mr. Shattercromby jest człowiekiem, jakiego szukamy — rzekł po chwili Corming.
— Mr. Ned Hobson także! — dodał Mr. Smiles.
W ten sposób przy pomocy ogłoszenia B-6221, które ukazało się w „Times‘ie“ znalazł Mr. Harvey Dorrington „dwóch towarzyszy“.
Później przyłączył się do nich trzeci: Harry Dickson.

Kobieta, która przyszła z morza

Pod wieczór z dala wyłoniła się wyspa. Można ją było zobaczyć z prawej burty. „Ptarmingan“ musiał pozostać na pełnym morzu, gdyż nie mógł się zakotwiczyć. Z wielkim trudem Harvey Dorrington, Ned Hobson i Alojzy Shattercromby, oraz kilku ludzi z załogi, przedostali się łodzią do brzegu.
Pożegnanie było krótkie. Aby nie okazać wzruszenia, Dorrington szybko odwrócił się od kapitana i swych dawnych towarzyszy wycieczek morskich.
Trzeba było dobrego humoru Mr. Shattercromby’ego, aby uniemożliwić wybuch rozpaczy młodego człowieka, który stracił wszystko i nadomiar złego zaplątał się w dziwną i niepokojącą przygodę.
Z za mgieł wynurzyła się Cat-rock w swej dzikiej okazałości.
Widać było jak na dłoni czarne, ostre skały porośnięte zielonymi i brązowymi wodorostami, atakowane bezustannie przez huczące fale.
Obok, na małej piaszczystej plaży, lśniła w promieniach słońca piana morska.
Cały krajobraz był tak ponury, że nawet marynarzami kierującymi łodzią, wstrząsnął dreszcz grozy. Tylko pogodny Mr. Shattercromby uznał to miejsce za czarujące.
Woda była już płytka i łódź utknęła na mieliźnie.
Na spotkanie wyszedł człowiek w długim gumowym płaszczu i marynarskiej czapce, z zapaloną latarnią w ręce i wymamrotał jakieś niewyraźne słowa:
— Panie... to ja Sulkey. Witam cię na twojej wyspie. A to są dwaj strażnicy: Mac Loggan i Pollock.
Mówił z trudnością, przyzwyczajony do swojej gwary i niemiłosiernie przekręcał angielskie wyrazy. Był to wysoki mężczyzna o twarzy ogorzałej od burz i wiatrów m orskich.
Tom Wills przyglądał mu się wyraźnie. Człowiek ten spodobał mu się od pierwszego wejrzenia. Po jego bokach stali Mac Loggan i Pollock. Kłaniali się niezręcznie zdejmując swe czapki.
Po chwili sześć osób, którzy jeszcze wczoraj nie znali się prawie, i których los złączył ze sobą na tej samotnej wyspie, szło teraz w milczeniu po przez dziki i zaniedbany teren. Za nimi słychać było uderzenia wioseł o wodę. Ostatnia nić łącząca Harveya Dorringtona ze światem cywilizowanym została zerwana. Sulkey szedł przed nimi świecąc latarką, aby go strzec przed wybojami i kałużami.
— Sprowadziłem na zamek małżonków Galban, rybaków z wybrzeża. Mąż będzie nas zaopatrywał w świeże ryby, a żona zajmie się gospodarstwem.
— Co słychać u „kobiety, która przyszła z morza“? — zapytał nagle Dorrington. Pytanie to paliło mu poprostu wargi.
— Siedzi sobie w kuchni przy ogniu i przygląda się Maggy oraz jej rondlom. Obawiam się, że od niej samej niczego się pan nie dowie.
Tymczasem z dala ukazały się trzy punkty świetlne.
— To są okna wielkiej komnaty zamkowej — objaśnił Sulkey. Kazałem tam palić od chwili, kiedy dowiedziałem się, że pan do nas przyjeżdża. Mam nadzieję, że będzie pan zadowolony z pobytu.
Z mroków nocy wyłoniły się wreszcie kontury zamku. Tu urodzili się przodkowie matki Harvey‘a. Byli to groźni piraci, którzy dyktowali swe prawa na morzu. Liczyli się z nim niegdyś nawet królowie. Nazwisko Duncanów żyło jeszcze w legendach.
Sulkey pchnął drewnianą bramę w szarym, kamiennym murze i uprzejmym gestem zaprosił do środka swego pana i jego towarzyszy.
Tom Wills (który dla wszystkich był Nedem Hobsonem) wszedł ostatni. Harry Dickson wysłał go naprzód. Nagle zatrzymał się i zwrócił się do Sulkeya.
— Czy to wasz pies tak wyje? — zapytał.
Strażnik przystanął.
— Pies, sir? Ależ my nie mamy psa. Nie ma w ogóle ani jednego psa na całej wyspie.
— Przecież słyszałem go przed chwilą!
— Czy pan myśli, że to był pies? — zapytał z niepokojem.
— No tak... zdawało mi się...
— To nie był pies.
— A jakież inne zwierzę mogłoby tak ponuro wyć? Czyś nie słyszał sam, Sulkey?
— Tak Sir, słyszałem również, ale wiem, że to nie jest pies! — odpowiedział strażnik wbijając przerażony wzrok w otaczającą go ciemność.
— Byłbym ciekaw poznać to dziwne stworzenie! — rzekł żartobliwie Ned Hobson.
— Byłoby lepiej nie poznawać go wcale, sir — odrzekł poważnie strażnik, jest to jeden z duchów, który nawiedza naszą wyspę!
Oddrzwia zamkowe były szeroko otwarte i przybysze znaleźli się w olbrzymim hall‘u oświetlonym świecami, pełnym migocących cieni które rzucały ponure refleksy na oręż i zbroje rozwieszone na ścianach.
Sulkey zapowiedział, że kolacja będzie niedługo gotowa. Tom Wills zauważył jednak niepokój na jego twarzy.
— Czyś znów ujrzał ducha?
— Diabła z Cat-rock? Już ja się z nim obliczę! Zetrę go na miazgę! — zauważył Shattercromby.
Strażnik zwrócił się do swego pana.
— Kobieta... — zaczął...
Harvey Dorrington dawno czekał na tę chwilę.
— Tak Sulkey, ale gdzie jest ta tajemnicza dama, ocalona przez was? Chciałbym wreszcie ją poznać.
Sulkey potrząsnął głową.
— Nie rozumiem co się stało. Ona nigdy prawie nie opuszcza zamku. Wiatr i morze napełniało ją zawsze strachem. Ilekroć ośmieliła się wyjść, robiła to z nieukrywaną niechęcią. Ona lubi tylko długie rozmyślania przy kominku. A dziś nie znaleźliśmy jej tam.
Na korytarzu rozległ się w tej chwili jakiś kobiecy głos:
— Lola! Lola!
— To właśnie Maggy szuka tej kobiety. Nazwała ją Lolą, gdyż przypomina jej portret jakiejś hiszpańskiej księżniczki ze starej ryciny. Imię zostało i obłąkana odpowiada na nie.
— Obłąkana... — wyszeptał ze smutkiem Dorrington.
Do sali weszła Maggy z wielkim półmiskiem wypełnionym po brzegi niesłychanej wielkości łososiem. Widok tego obfitego dania wprawił Mr. Shattercromby w doskonały humor. Nabrał olbrzymią porcję i zajadał z apetytem.
Poza rybami inne możliwości gastronomiczne były niewielkie. Były wprawdzie króliki, które gnieździły się we wrzosowiskach, ale ponieważ odżywiały się wyschniętą trawą, nie były smaczne. Ptaki morskie wcale nie wchodziły w rachubę. Mimo to Mr. Shattercromby obgryzał z rozkoszą jakieś udko, a potem połknął jeszcze kilka tłustych ostryg, inni zadowolili się pieczoną kaczką. Kiedy podano wreszcie na deser konfitury i sucharki, Dorrington kazał przywołać Sulkeya i zapytał po raz wtóry:
— Gdzie jest Lola?
Strażnik chciał odpowiedzieć, że nic niestety nie wie, gdy przerwał mu nagle odgłos bieganiny, oraz dzikie okrzyki dolatujące z ciemnego wrzosowiska. Przez okno widać było światła pochodni.
— To są rybacy z wyspy, poza nami, jedyni mieszkańcy Cat-rock. Zdaje się, że przybyli tu wszyscy — rzekł Sulkey blednąc.
— Czego chcą? — zapytał Dorrington.
Sulkey uważnie nadsłuchiwał. Jego bladość powiększyła się.
— Krzyczą, aby wydać im diablicę z morza.
— Diablicę? Co to znaczy?
— Tak nazywają nieszczęsną Lolę. Twierdzą, że przynosi ona nieszczęście. Już nie poraz pierwszy grożą wrzuceniem jej do morza!
Hervey Dorrington wstał. W oczach jego ukazał się błysk gniewu.
— Jestem panem na tej wyspie! Chcę mówić z tymi ludźmi. Niech tu przyjdzie ich naczelnik! Ruszaj Sulkey! Po kilku minutach powrócił ze starym rybakiem.
— To jest Wrath — zaprezentował go Sulkey, — najstarszy rybak z Cat-rock.
— Wrath — rzekł zwracając się do marynarza — oto jest Sir Harvey Dorrington, nasz pan. Życzy on sobie, abyście opowiedzieli mu czego chcecie!
Rybak mówił doskonale po angielsku, czasem tylko wtrącał do rozmowy stare szkockie słowa.
— Widziano diablicę z morza jak z za skały przyglądała się przybyszom z Londynu i okrętowi, który ich przywiózł. Potem znaleziono martwego Glen-Glena... tak, jak innych z twarzą wykrzywioną z przestrachu. To sprawa tej diablicy. Postanowiliśmy wobec tego skończyć z nią raz na zawsze!
— A gdzie ona jest? — szybko zapytał Dorrington.
— Skryła się w jakiejś szczelinie i boi się wrócić na zamek, ponieważ nie jest jednak tak głupia, aby nie wiedzieć, co jej grozi, jeśli dostanie się w nasze ręce.
W tej samej chwili rozległ się rozdzierający krzyk.
— Znaleźli ją! — powiedział Wrath. Teraz Glen-Glen i inni zostaną pomszczeni!
Dorrington zerwał się i dał znak swym towarzyszom.
— Spieszmy przeszkodzić tym głupcom w popełnieniu potwornej zbrodni! — rozkazał.
Wypadł z komnaty, a za nim wybiegli również Tom i Shattercromby; Sulkey i reszta domowników tworzyli tylną straż. W świetle pochodni ujrzeli smutne i zniszczone twarze rybaków. Wynurzali się z mroków wymachując groźnie nożami.
Harvey Dorrington zbliżył się do ponurej grupy.
— To jest diablica! — zawył tłum. Ona sprowadziła demony na wyspę! Trzeba ją zabić albo w rzucić do morza! Powtórzył się rozpaczliwy krzyk, tym razem gdzieś blisko. Ujrzano smukłą postać biegnącą z całych sił w kierunku zamku, a za nią tłum miotający przekleństwa i grożący pałkami.
— Cofnąć się, albo będę strzelał! — zagroził Harvey. Zagrzmiała salwa. To Tom Wills i Shattercromby strzelili w powietrze. Ludzie cofnęli się przerażeni.
Tymczasem młoda kobieta uciekała, głośno krzycząc. Kiedy wbiegła do hall‘u zachwiała się i upadła w ramiona Harveya Dorringtona.
W tej samej chwili, rzucony z wielkim rozmachem kamień, uderzył go w czoło... Trysnęła krew.
— Zamknij drzwi Sulkey — rozkazał chłodno. Jutro już nie będzie tych drabów na wyspie. Ja tu jestem panem z dekretu królewskiego i ja ich stąd wypędzę! Podniósł z ziemi zemdloną kobietę i z największą ostrożnością zaniósł ją do sali jadalnej. Na twarz o zamkniętych oczach, padło światło jarzących się świec.
Tom Wills cofnął się bezwiednie. Nigdy jeszcze nie widział tak nierealnej, nieziemskiej piękności. Harvey Dorrington drżał, składając swój piękny ciężar na łożu pokrytym tygrysią skórą.
— Piękna dziewczyna! Tam do licha, piękna dziewczyna! — mruczał Shattercromby, chociaż zazwyczaj nie był czuły na wdzięki niewieście.
Nagle nieznajoma otworzyła oczy, rozejrzała się dokoła i na widok tylu przyjaznych twarzy, na ustach jej pojawił się uśmiech. Wdzięcznym ruchem przytuliła się do Harveya.
— Caro mio! — wyszeptała.
— Boże drogi! — wykrzyknęła Maggy. Po raz pierwszy przemówiła odkąd jest tutaj! To cud prawdziwy!
— Mówi po włosku! — odrzekł Shattercromby.
Młoda kobieta uniosła się na łokciu i długo spoglądała na swego zbawcę cudownymi, ciemnymi oczami. Widać było, że myśli nad czymś z wielkim wysiłkiem. Dwa razy otworzyła usta jakby chciała coś powiedzieć, później zrozpaczonym wyrazem twarzy dała do zrozumienia że nie potrafi.
Po chwili westchnęła głęboko i z oczu jej popłynął strumień łez.
— Ona nigdy nie płakała! Nigdy! — wołała Maggy.
— Może te łzy ją uleczą! — rzekł zamyślony Tom.
— To się zobaczy! — — odpowiedział z namaszczeniem Alojzy.
Powoli piękna Lola złożyła głowę na ramieniu Dorringtona i zasnęła.
— Pozwólcie jej tak spać — prosił Harvey. Głos jego zdradzał niezwykłe napięcie.
Takie było spotkanie ostatniego, potomka panów na Cat-rock z kobietą, która „przyszła z morza“.

Opuszczona wyspa

Miłość uszlachetnia ludzkie serca. Kiedy nazajutrz Harvey Dorrington opatrzył swoją wczorajszą ranę i stwierdził, że nie jest zbyt groźna, oznajmił przy śniadaniu, że nic nie zrobi tym biedakom z wybrzeża. Kazał im podać do wiadomości przez Sulkeya, że przebacza im wspaniałomyślnie, ale jednocześnie zabrania im się zbliżać do zamku w promieniu jednej mili.
Mr. Shattercromby zdawał się nie pochwalać tego postępowania.
— Ci ludzie nie są więcej warci niż murzyni, a murzynów uczy się rozumu za pomocą kija. Gdyby to odemnie zależało, Mr. Dorrington, wypędziłbym ich z wyspy, choćbym miał użyć karabinów!
Tom Wills był innego zdania w tej sprawie i skłaniał się do postanowienia Harveya.
Lola śmiała się, jakby nie pamiętała o straszliwej wczorajszej przygodzie. Błędne oczy miała utkwione w próżnię. Widać było jednak, że zbawca cieszy się jej specjalnymi względami, gdyż co chwila brała jego rękę i powtarzała:
— Caro mio!
Shattercromby natychmiast został zamianowany nadwornym tłumaczem. Proszono go aby mówił po włosku do „kobiety, która przyszła z morza“.
— Hm, — rzekł z namysłem, nie mam pojęcia o czym z nią mówić. Nie umiem mówić miłych rzeczy kobietom. Ale spróbuję.
— Moja piękna, czy chciałabyś napić się czegokolwiek? Może trochę wina, albo whisky?
Wszyscy wybuchnęli śmiechem. Lola poszła za ich przykładem, ale widać było, że nie rozumie, z czego się śmieje.
Nagle Alojzy wpadł na pewien pomysł.
— Poczekajcie drogie dzieci, będę mówił nazwy wielkich miast włoskich: Roma, Genua, Palermo, Venezzia, Napoli...
— Napoli! — powtórzyła Lola.
— Ładne miasto, — rzekł Shattercromby.
— Ładne, — powtórzyła młoda kobieta.
— Harvey! — zawołał nagle Tom Wills wskazując palcem Dorringtona.
— Harvey! Harvey! Harvey! — powtórzyła chwytając Dorringtona za ręce.
— Niech pan próbuje dalej, błagam pana Mr. Hobson! — szeptał Dorrington.
Shattercromby uniósł palec i wskazał na Lolę:
— A ty?
Zmarszczyła brwi i widać było że myśli z wysiłkiem.
— A ty? — powtórzył po włosku.
— Giovanna! krzyknęła nagle, a potem powtórzyła namiętnie: Harvey i Giovanna! Harvey i Giovanna.
Potem nagle zasnęła jakby zmęczona nadmiernym wysiłkiem. Opuściła łóżko dopiero po dwuch godzinach.


∗             ∗

Trzeba sobie dobrze uprzytomnić sytuację, w jakiej znajdowali się mieszkańcy zamku na Cat-rock w sali jadalnej, po kolacji kiedy zdarzyło się to przerażające i tajemnicze wydarzenie.
Harvey Dorrington, szczęśliwy ponieważ Giovanna powoli odzyskiwała rozum, zaprosił wszystkich z zamku, dla uczczenia tego faktu. Giovanna siedziała na honorowym miejscu, po jej prawej stronie Harvey, po lewej zaś Tom. Przed nią z drugiej strony stołu Shattercromby, który przyjaznym ruchem wskazał krzesło Pollockowi. Sulkey razem z rybakiem Gallanem zajęli inny koniec stołu i siedzieli, tyłem do okna. Z drugiej strony, blisko drzwi znajdowała się Maggy Gallan. Mac Loggan zasiadł tuż za Tomem i długim kijem rozniecał płomień na kominku.
Shattercromby trwał w kontemplacji nad wielką wazą, do której wlał dwie butelki starego rumu, oraz wsypał funt trzciny cukrowej i korzenie.
Kiedy mieszanka była gotowa, zapalił zapałkę i zbliżył ją do wazy. W górę wystrzelił wysoki, błękitny płomień.
— Zgaście świece! — rozkazał Shattercromby.
Wielka sala była teraz oświetlona tylko reflektorami ognia płonącego na kominku, oraz bladym płomieniem palącego się rumu.
Jedynie sylwetki Harveya, Giovanny i Toma były widoczne w tym nikłym świetle, reszta została w cieniu.
Nagle rozległ się rozdzierający krzyk. Nad stołem ukazała się duża, sina ręka, uzbrojona w sztylet, na którego ostrzu załamywały się promienie światła. Jednocześnie zabrzmiał huk strzału.
Ręka zniknęła, Shattercromby ryczał jak zarzynany wieprz.
— Światło! Światło na Boga! — krzyczał Dorrington. Powstało zamieszanie. Słychać było trzask przewracanych mebli i odgłosy dzikiej bieganiny. Ciemność rozdarła w pewnej chwili wąska struga światła. To Tom Wills chodził dookoła z lampką elektryczną w ręku.
Pierwszą ujrzał Giovannę, która schroniła się w ramiona Harveya. Odwrócił się od nich z odrobiną niechęci. Następnie ujrzał jakieś ciało obok zagaszonego ogniska.
W chwilę później zapalono świece w kandelabrach. Tom jednym rzutem oka objął całą salę. Obok kominka leżał Mac’ Loggan. Struga krwi spływała z szyi przebitej sztyletem, który aż po ostrze tkwił w straszliwej ranie.
Biedny sługa leżał zupełnie nieruchomo i Tom zrozumiał że wszelka pomoc byłaby w tym wypadku zupełnie bezużyteczna.
Sulkey stał przy oknie, blady jak śmierć, z napół zamkniętymi oczami jakby obawiał się je otworzyć. Shattercromby siedział na krześle i toczył dokoła dzikim wzrokiem. Na jego prawym policzku widniała głęboka, krwawiąca rana.
— Chciałem złapać za rękę tego diabła, ale on we mnie uderzył sztyletem. Ale ja sobie z nim jeszcze poradzę! W głosie jego brak było jednak pewności siebie. Siedział na krześle jak przyśrubowany.
Drzwi były otwarte, z korytarza dolatywał płacz Maggy, klątwy Gallana i jęki Pollocka.
— Kto strzelał? — zapytał Tom. Czy to ty Shattercromby?
— Nie...
Nagle Tom Wills nachylił się; poczuł zapach spalenizny. Okazało się, że w marynarce jego jest wielka dziura. Wypalony materiał wskazywał na to, że cudem tylko ocalał.
Slatterromby zauważywszy jego zdumienie zapytał:
— W jakiej pozycji znajdowałeś się wówczas kiedy padł strzał?
Tom zastanowił się.
— Usłyszałem za sobą krzyk Mac’ Loggana i wstałem. W tym momencie huknął strzał.
— Harvey i Giovanna siedzieli cały czas nieruchomo. Widziałem ich ze swego miejsca doskonale, gdyż oświetlał ich blask padający z kominka. Oni są wyłączeni z wszelkich podejrzeń.
— Tak, — odparł Harvey głuchym głosem, — Giovanna krzycząc ze strachu rzuciła się ku mnie po ratunek.
— A może Mac’ Loggan strzelał? — zapytał Slatterromby.
— Niemożliwe. W tej chwili człowiek ten już nie żył. A zresztą nie widzę w jego rękach żadnej broni.
— Nie jesteśmy przecież detektywami — zażartował Alojzy.
— To prawda ironicznie potwierdził Tom Wills.
Harvey Dorrington delikatnie oswobodził się z objęć drżącej kobiety i oświadczył:
— Trzeba zawiadomić policję.
Sulkey westchnął głęboko. Wyglądał jakby obudził się z głębokiego snu.
Sir Dorrington, pan jako władca tej wyspy ma jednocześnie godność szefa policji. Będzie pan musiał zwołać jutro sąd złożony z mieszkańców tej wyspy i on wyda wyrok. To wszystko, co trzeba zrobić. Prowadzenie śledztwa należy do pana. Cat-rock podlega specjalnemu prawu administracyjnemu. Prócz króla, nikomu pan nie musi zdawać sprawy ze swego postępowania. Takie są pańskie przywileje. Dowiedzieliśmy się o tym, kiedy objęliśmy straż na tej wyspie. Ale dotychczas nigdy nie zdarzały się zbrodnie na Cat-rock. Dopiero ostatnio grasują tu demony i złe duchy, z powodu których umierają ze strachu biedni ludzie. Niestety nie można ich sądzić!
Sulkey zmęczony tą długą przemową zamilkł i starł z czoła wielkie krople potu.
Nagle Giovanna która dotychczas siedziała cicho zerwała się z okrzykiem przerażenia i przycisnęła ręce do skroni.
— Harvey! Harvey! — krzyknęła z rozpaczą. Dorrington pobiegł natychmiast i ujął łagodnie za rękę.
— Uspokój się biedactwo... Nagle cofnął się. Na twarzy pięknej nieznajomej rysował się zupełnie inny, niż zwykle wyraz. Był to równocześnie ból, przestrach i jakieś dziwne rozradowanie.
Mówiła poprawną angielszczyzną, nieco jednak śpiewnie.
— Harvey, broń mnie... Oni są tam... Wracają... Ci czarni ludzie!..
— Boże! — krzyknął Harvey — strach przywrócił jej rozum!
Sulkey rzucił się do okna.
— Rybacy! Wrócili! Boże drogi, oni zupełnie powariowali! Co tam się stało? Diabeł! Popatrzcie! Diabeł z Cat-rock. Wszystkie spojrzenia skierowały poprzez szyby w ciemność, którą rozjaśniały tylko pochodnie i płonące głownie.
Z wrzosowiska uniosła się jakaś monstrualna postać. Robiła wrażenie wysokiego słupa płonącego białym ogniem. Straszna diabelska głowa, wychylająca się z całunu dotykającego chmur krzywiła się i groziła.
Tym razem Sulkey strzelił. Z wściekłością wyładował cały zapas kul, strzelając przez szybę. Tymczasem fantastyczna zjawa zniknęła w mrokach nocy.


∗             ∗

Nazajutrz o świcie sąd złożony z rybaków, któremu przewodził Dorrington ustalił, że Mac‘ Loggan został zabity przez jakąś nieczystą siłę. I chociaż Harvey starał się sędziów przekonać, że nie mają racji, orzeczenia nie zmienili. W ten sposób sąd spełnił swoje zadanie i teraz Dorrington mógł według odwiecznego prawa Cat-rock, albo wznowić śledztwo, albo przejść nad tym do porządku dziennego.
Kiedy wszystko to zostało zaprotokułowane w starych aktach w których widniały dotychczas jeszcze zblakłe podpisy Duncanów, Wrath zwrócił się do Dorringtona:
— Panie, dwie nasze kobiety i wszystkie dzieci są chore ze strachu. Niedługo może pójdę śladami Glen-Glena i innych. Postanowiliśmy więc opuścić tę przeklętą wyspę. W południe podczas przypływu morza wypłyniemy na swych barkach i opuścimy Cat-Rock na zawsze! Zamieszkamy na wyspie Shore, nieco dalej, wysuniętej ku północy i tam będziemy się modlić za pana i za tych co zostaną na tej wyspie wyklętej przez Boga i opuszczonej przez ludzi.
W godzinach południowych, kiedy dął północny wiatr, rybacy opuścili na zawsze ziemię swoich przodków. Nawet małżonkowie Gallan przyłączyli się do nich; mimo próśb i obietnic Harveya Dorringtona.

Samotnia

A Harry Dickson? Wydawało się, że wielki detektyw zupełnie przestał interesować się tajemnicą Cat-Rock. Tom Wills zaczynał się niepokoić. Nie miał żadnych wiadomości od mistrza, gdyż statek, który przywoził im żywność z Glasgow i który był jedynym łącznikiem ze światem, miał przybyć dopiero za dwa tygodnie. Minęło już pięć dni od czasu, jak rybacy opuścili wyspę. Demony uspokoiły się, życie upływało dość monotonnie.
Harvey Dorrington żył jak w pięknym śnie. Giovanna powoli odzyskiwała rozum. Jej historia nie była bynajmniej tajemnicza. Przyszłość ukazywała się w promiennych barwach. Dorrington znalazł wymarzoną, idealną towarzyszkę.
Shattercromby polował i zaopatrywał stół w najfantastyczniejszą dziczyznę. Znalazł on w Pollocku świetnego towarzysza, który go na krok nie opuszczał. Sulkey marniał z dnia na dzień, nie opuszczał prawie swego pokoju z wyjątkiem krótkich rannych spacerów, kiedy błądził rozgorączkowany po zamku. Tom Wills zajmował się rybołówstwem i wpatrywał się beznadziejnie w horyzont, aby ujrzeć upragniony statek przywożący mistrza.
I dostrzegł go pewnego dnia, idąc brzegiem wzdłuż skał, w stronę opuszczonej wioski.
— Mr. Dickson!... Mistrzu!...
— Jak się masz Tom, czy widzisz coś na tej wodzie? Zmieszany i wytrącony przez chwilę z równowagi, Tom nie wiedział co odpowiedzieć. Po chwili spojrzał na wodę.
— Nic nie widzę, mistrzu!
— Musisz mieć oczy nie tylko po to aby patrzyć, ale aby widzieć! Tyle razy ci to powtarzałem — zganił go detektyw.
— Właśnie, że widzę już teraz piękne tęczowe kolory, takie, jak się widzi niekiedy w kanałach ściekowych!
— Otóż to, Tomie! Doskonale! To było wszystko co było godnego widzenia.
— Czy ma to jakieś znaczenie?
— Ogromne, my boy, ogromne, ja ci to mówię i w tych pięknych i tęczowych kolorach leży właśnie rozwiązanie całej zagadki.
— W jaki sposób przybyłeś tutaj, mistrzu?
— Którejś bezgwiezdnej nocy przywiózł mnie tu Wrath. Musiałem mu obiecać, że nigdy o tym nikomu nie powiem. Rybacy przysięgli jednogłośnie że nigdy nie wrócą na Cat-rock
— A gdzie mieszkasz?
— Mam bardzo dużo domów do dyspozycji. Wybrałem dom Wratha, gdyż uważam, że jest najwygodniejszy. Zabrałem ze sobą trochę żywności i gotuję sobie sam na maszynce naftowej. Noce są trochę zimne, ale ogrzewa mnie zapał dla sprawy. Powiedz mi Tomie, czy znasz już historię pięknej Giovanny? Spodziewałem się tego, że ona odzyska w końcu rozum i opowie o swoich przygodach.
— To prawda. Powtórzę ci jej opowieść.
— Giovanna Pantaneli pochodzi z Neapolu i jest sierotą bez ojca i matki. Była bardzo biedna i chociaż nabyła wyższe wykształcenie, musiała przyjąć posadę damy do towarzystwa w bogatej rodzinie neapolitańskiej Turellich. Turelli podróżowali dużo i wszędzie towarzyszyła im Giovanna. Ubiegłego roku nabyli oni wspaniały jacht „Dante Alighieri“ i wybrali się z morską wycieczką na północ. W drodze zaskoczyła ich straszliwa burza i statek zatonął. Giovanna, pani Turelli i jeden z marynarzy zdążyli się schronić do łodzi ratunkowej. Musieli zdać się na los szczęścia. Następnego dnia majtek dostał nagle ataku furii, wrzucił panią Turelli do morza, a Giovannę ogłuszył uderzeniem wiosła. Kiedy odzyskała przytomność znajdowała się sama jedna w łodzi i przeraziła się tak strasznie, że straciła rozum. Dopiero teraz odzyskała świadomość. Swój poprzedni pobyt na Cat-rock przypomina sobie bardzo niewyraźnie. Jedynie rybacy przestraszyli ją ogromnie!
— Hm — mruknął Harry Dickson. Przypominam sobie istotnie że był włoski jacht „Dante Alighieri“ który rozbił się podczas morskiej wycieczki. Przypuszczam że Harvey Dorrington jest w niej zakochany.
— Oni są nawet zaręczeni, — odpowiedział Tom. Wczoraj oblewaliśmy ich związek.
— Gdzie ma się odbyć ślub? — zapytał nagle z zainteresowaniem detektyw.
— Tutaj, na zamku.
— Czekają więc na przybycie pastora, który jest na okręcie przyjeżdżającym z Glasgow?
— Zdaje się, że nie. Harvey i Giovanna nie mają cierpliwości czekać tak długo. Prawa tej wyspy są podobne do praw, które rządzą na okręcie znajdującym się na pełnym morzu. Prawem udzielenia ślubu został obdarzony Sulkey. Shattercromby i ja mieliśmy być świadkami. Ponieważ jestem tu pod nazwiskiem Neda Hobsona wykręciłem się z te go jakoś i zastąpi mnie Pollock.
Harry Dickson wyprostował się nagle przyczym zniknęła cała jego apatia.
— Nie można niczego przewidzieć! — zamruczał.
— Mistrzu, — zawołał Tom — spoglądając na ciebie, wydaje mi się, że wiesz o jakimś niebezpieczeństwie, które nam grozi.
Harry Dickson żywo potwierdził.
— Istnieje niebezpieczeństwo, ale nie w tej chwili. Niebezpieczeństwo grozi Dorringtonowi, którego powierzono naszej opiece. Ale nie w tej chwili... Później... To nie potrwa jednak długo! Myślałem, że posiedzę tu spokojnie jakiś czas, ale pokrzyżowano mi plany!
— Co ma mam robić, mistrzu?,
— Polować, łowić ryby, jednym słowem wszystko to, co robiłeś dotychczas. Przyjdzie chwila działania, ale godzina jeszcze nie wybiła. Najgorsze jest to, że ja sam nie wiem kiedy to nastąpi.
— Czy mogę cię przynajmniej widywać?
— Sadzę, że nie...
Nigdy jeszcze Tom Wills nie widział tak niezdecydowanego wyrazu twarzy u swego mistrza.
— Wszystko jest jasne mój chłopcze. Ale zdarzyło się coś takiego, co zmusza mnie do przedwczesnego działania.
Nagle Dickson uderzył się w czoło.
— Tomie, czy znasz jaką dobrą kryjówkę na wyspie, taką, której Pollock nie zna?
Młody człowiek nie odpowiedział, namyślając się chwilę.
— Pollock... to możliwe, gdyż dowiedziałem się, że nie jest on tutejszy, a pozatym to wielki leń który woli siedzieć przy ogniu w kuchni, niż błądzić po skałach. To dziwne, że teraz tak chętnie towarzyszy Alojzemu na polowaniach. Przypominam sobie, że któregoś dnia Shattercromby robił mu wymówki, że kiepsko zna tutejsze okolice.
Znam jedną małą grotę, dość wygodną. Często łowię ryby w tych okolicach. Ale jest jedna trudność. Prowadzi do niej mała, ledwie widoczna ścieżka, którą się można przedostać jedynie podczas odpływu morza. Jest dość przestronna i wysłana grubą warstwą suchego piasku. Jeżeli zechcesz tam zostać, będziesz miał lepsze schronienie, niż zajazd Mr. Wratha. Ale, — dodał Tom, — Sulkey zna doskonale całą wyspę.
— Słuchaj Tom, dziś wieczór w dyskretny sposób, tak, aby nikt o tym nie wiedział, wyprowadź Sulkeya na spacer w stronę tej groty. A teraz wskaż mi do niej drogę.
Tom udzielił mistrzowi dokładnych wskazówek, który nie ukrywał swego zadowolenia.
— Popatrz Tomie, cienie się już wydłużają. Dziś w nocy księżyc ukaże się bardzo późno. Mam nadzieję, że nie będzie mgły. Niechby tylko Wrath odjechał na połów ostryg, aby mi nie przeszkadzać. A ty, jeżeli nawet zobaczysz jakieś ognie na północnej stronie, nie zwracaj na to uwagi i nic nie opowiadaj innym.
Zapadła już noc, kiedy Tom wrócił do zamku z koszykiem pełnym małych fląder. W zamku panował odświętny nastrój. Shattercromby ochoczo otwierał butelki szampana. Na kredensie widniały smakowite zakąski.
Sulkey błąkał się tymczasem po domu, jak pokutująca dusza. W końcu zbliżył się do Toma i zaciągnął go do okna.
Niech pan posłucha Mr. Hobson! Słyszę to już dzisiaj po raz drugi. Niedługo będziemy czekać i na trzeci!
Zaledwie wymówił te słowa, w ciemnościach rozległo się ponure wycie.
— Duch psa!
Tom Wills nie mógł powstrzymać drżenia.
— A przecież nie ma ani jednego psa na wyspie.
Mimo przestrachu Tom starał się go pocieszyć przyjacielskim uderzeniem w ramię.
— Sulkey, mój przyjacielu, chcę ci pomóc. Rozproszymy tę ponurą atmosferę. Ale zaczniemy dopiero od jutra.
— A czy już pan co znalazł? — zapytał Sulkey promieniejąc nadzieją.
— Wszystko, co można było znaleźć. I tobie pierwszemu chcę o wszystkim opowiedzieć. Kiedy wszyscy w zamku położą się spać, czy zechcesz pójść ze mną na mały spacer?
Sulkey zawahał się, ale twarz młodego człowieka była tak szczera, że przyjął zaproszenie. Wieczerza była doskonała, jak na skromne, lokalne warunki.
Shattercromby zabił kilka bekasów, Giovanna przyrządziła wspaniałą rybę na sposób włoski. Szampan i whisky lały się strugami. Tom Wills zauważył z radością, że Alojzy i Pollock zupełnie upili się, Sulkey mimo wszystko, ciągle był posępny, a Harvey i Giovanna byli tak zajęci sobą, że zapomnieli o świecie całym. Wreszcie wszyscy rozeszli się. Shattercromby dostał się do swego pokoju, pełzając na czworakach zaś Tom i Sulkey musieli zanieść nieprzytomnego Pollocka na jego poddasze. Kiedy zgaszono ostatnie światła Tom Wills i Sulkey opuścili zamek. Noc była ciemna, ale Sulkey orientował się jak za dnia.
Szli szybkim krokiem przez wrzosowisko.
— A więc Mr. Hobson czy mogę się dowiedzieć? — zapytywał strażnik kilkakrotnie.
Dużo energii kosztowało Toma wywiedzenie w pole tego przyzwoitego człowieka, ale pamiętał o rozkazie mistrza.
— Naturalnie. Ale najpierw musicie to zobaczyć! Bez tego, nic nie zrozumiecie, Sulkey.
Minęli już środkową część wyspy i zbliżali się do brzegu morza. Tom Wills kroczył wąską, kamienistą ścieżką prowadzącą do groty.
Nagle wyskoczył jakiś cień z za skały i Sulkey, któremu w błyskawiczny sposób zarzucono worek na szyję, upadł na ziemię.
— Biedak! — mruknął Harry Dickson, nocny awanturnik. Cóż miałem robić? Musiałem postąpić trochę brutalnie. Umieszczę go w grocie i niczego mu nie będzie brakowało. A ty Tomie wracaj teraz prędko na zamek.
Przyzwyczajony do posłuszeństwa Tom oddalił się tak szybko, jak tylko pozwalała na to zła droga.
Był w odległości jednej mili od zamku, kiedy ukazał się na niebie zamglony, czerwonawy księżyc. Blask padł na dalekie wrzosowiska, które wydawały się w tym oświetleniu szczególnie ponure i niegościnne.
Tom przyspieszył kroku, ale nagle serce zamarło mu w piersi. W dole, z dala, na wysokim pagórku stał nieruchomo olbrzymi pies zapatrzony w tarczę księżyca. Powoli „pies-duch“ podniósł łeb. Rozległo się długie i ponure wycie.

Nieprzyjaciel się zdradza

— Sulkey! Gdzie jest Sulkey!
Wołanie to słychać było w całym zamku.
Harvey Dorrington blady i wściekły mierzył nerwowym krokiem salę jadalną, gdzie na stole leżała biblia. Giovanna zatopiona w fotelu patrzyła przed siebie ponuro i Tom Wills był zdziwiony brakiem zwykłej słodyczy na jej pięknej twarzy. Malowała się na niej raczej gorycz i złość, a spojrzenie uciekało gdzieś w dal, nie zatrzymując się nawet na narzeczonym.
W pewnej chwili, gdy Harvey zbliżył się, aby ją pocieszyć i prosić o cierpliwość, odsunęła go od siebie z niechęcią. Shattercromby i Pollock przetrząsnęli całą wyspę. Od czasu do czasu słychać było huk wystrzałów i grzmiący głos Pollocka, który wołał Sulkeya.
Około południa Shattercromby i Pollock powrócili z niczym. Zjedzono resztki wczorajszej kolacji. Nastrój był tak przykry, że nawet Alojzy stracił swój dobry humor. Żuł z rozpaczliwą energią spozierając dokoła ponuro. Miał on wielką pretensję do losu, że pozbawił go wspaniałej weselnej uczty, zakropionej prawdopodobnie niezliczoną ilością alkoholu.
Po obiedzie Giovanna powróciła do swego pokoju, a mężczyźni pozostali w salonie i w milczeniu palili.
Po godzinie nieznośnej nudy, Tom wstał, opuścił zamek i poszedł na spacer w kierunku północnym. Chciał się znów spotkać z Harry Dicksonem i prosić go o wyjaśnienia w sprawie zniknięcia Sulkeya.
— Hallo! — zawołał cicho Tom otwierając drzwi lepianki Wratha.
Nie było nikogo, nic nie wskazywało na to, że ktoś tam niedawno mieszkał. Tom zmarszczył brwi ujrzawszy puste wnętrze. Czyżby mistrz zadrwił z niego? Zmienił miejsce pobytu? A może w biały dzień zapuścił się w głąb wyspy narażając się na to, że go zauważą na zamku?
Tom zdezorientowany, niepewny co czynić, nie mógł zdobyć się na odejście. I nagle ujrzał znaki mistrza...
Był to rodzaj niewielkich zadraśnięć na murze, a potem niżej jakaś śmieszna figurynka, zrobiona jakgdyby ręką dziecka.
Tom zdziwił się. Te sygnały oznaczały przeważnie drogę i zawsze ułatwiały one Tomowi i Harremu odnalezienie się w wielkich labiryntach ulic wielkomiejskich. Ale co one mogły oznaczać tutaj, jeden w odległości zaledwie kilku stóp od drugiego. Po chwili dopiero młody człowiek wpadł na myśl, że mistrz chciał mu wskazać jakąś ukrytą skrytkę.
— Pewnie jakaś skrzynka na listy — rzekł do siebie Tom, byłoby bowiem bardzo nierozważnie zostawić list na wierzchu w tym pokoju, do którego mógłby przyjść przedemną Shattercromby, albo Pollock.
Okazało się, że jego domysły były bardzo słuszne. W szparze w murze znajdowała się mała kartka papieru, wyrwana z notesu detektywa. Tom poznał odrazu urywane i nierówne pismo mistrza.

„Mój drogi chłopcze!
Zdarzyła się nieprzewidziana okazja. Wrath dostrzegł moje sygnały świetlne i przyjechał po mnie na wybrzeże. Musimy szybko odjechać ze względu na przypływ morza. Muszę Cię zostawić samego jeszcze przez kilka dni na wyspie. Są dwie przyczyny. Pierwsza: mój pośpiech, druga: Sulkey. Udało mi się zdobyć jego zaufanie. Przysiągł mi, że nie opuści groty. Żywności i ubrania nie będzie potrzebował, gdyż zostawiłem mu wszystkie moje zapasy. Byłoby roztropnie, gdybyś przez dwa, trzy dni do niego nie zaglądał. Później, gdybym nie wrócił, zobacz, czy czego nie potrzebuje i przypomnij o obietnicy, którą złożył. Nie przypuszczam, aby jakieś niebezpieczeństwo groziło Dorrigtonowi ani tobie. W każdym razie bądź bardzo ostrożny, nie ufaj nikomu i strzeż się nawet swego własnego cienia. Opuszczam Cię, Wrath wszystko przygotował do odjazdu.
Do zobaczenia i odwagi!H.D.

Młody detektyw spalił papier i rozdmuchał popiół na wszystkie strony. Owładnęła nim głęboka melancholia. Szedł powoli wrzosowiskiem i z niechęcią myślał o powrocie na zamek, gdzie zapalili już pierwsze światła. Zastał wszystkich przy stole w sali jadalnej, z wyjątkiem Pollocka, który krzątał się w odległej kuchni.
Harvey usiłował pocieszyć Giovannę.
— Tylko kilka dni cierpliwości najdroższa. Przyjedzie statek z Glasgow, a wtedy weźmiemy już ślub przed prawdziwym kapłanem, a nie zastępcą. Giovanna potrząsnęła głową.
— Wolałabym pobrać się z tobą tu na wyspie. Jestem Włoszką i to Włoszką z Neapolu, to znaczy, że wierzę w złe i dobre siły, w dobroczynny lub przeklęty wpływ okoliczności. Wiem, że przyniosłoby to nam szczęście, gdybyśmy nie opuszczali wyspy. Gdybyśmy nigdy jej nie opuścili!
— I chciałabyś żyć tutaj stale na tej pustej skalistej wysepce?
— Czy nie jestem tu z tobą Harveyu? — zapytała z powagą. Ja znajdę szczęście wszędzie gdzie, ty ze mną będziesz.
Dorrington pogładził ją czule po włosach. Shattercromby, pozbawiony swego zwykłego, dobrego humoru, nie wzruszył się wcale tą czułą wymianą zdań, tylko mruczał z niechęcią:
— Czy w końcu dostanę coś ciepłego do jedzenia?
Jedzenie i picie stało się zresztą wielką rozrywką dla wszystkich mieszkańców wyspy, zwłaszcza zaś dla Alojzego i Pollocka. Wreszcie i on zjawił się z wielkim dymiącym półmiskiem.
W pokoju, gdzie byli wszyscy zebrani, panowała ciężka, nieprzyjemna atmosfera. Gdy w pewnej chwili Tom Wills spojrzał na Pollocka zauważył, że wzrok jego utkwiony jest w oknie, a na twarzy rysuje się ogromne przerażenie.
— Słyszę kroki — wyjęczał.
— Pewnie Sulkey wraca! — krzyknął Dorrington. Ale Pollock potrząsnął głową z powątpiewaniem.
— To nie są kroki Sulkeya. Rozpoznałbym je wśród tysiąca innych. To są kroki człowieka, który błądzi po naszej wyspie. Giovanna rzuciła mu niezadowolone spojrzenie.
— Nie ma przecież nikogo teraz na wyspie prócz nas — rzekła sucho. Jeżeli chodzi o duchy, to dobre to dla rybaków. Sądzę, że są one teraz z nimi na wyspie Shere! Niech im się tam dobrze dzieje!
Ale w tej samej chwili i ona usłyszała kroki, oczy jej się rozszerzyły ze zgrozy.
Tom poszedł za jej spojrzeniem.
Za oknem w cieniu coś się poruszało.
— Nie, to niemożliwe! — usłyszał szept Giovanny. Nagle rozległ się brzęk tłuczonego szkła, szyba rozprysła w drobne kawałki, i przez otwór, wsunęła się jakaś ręka, z białą blizną wzdłuż czterech palców zaciśniętych na rękojeści rewolweru.
Nim Tom zdążył zainterweniować, huknęły dwa strzały w kierunku Giovanny. Natychmiast odpowiedział strzałami Shattercromby. — Zbrodnicza ręka zniknęła.
— Giovanna! Giovanna! — krzyknął Harvey.
— Nic mi się nie stało! — odpowiedziała ciężko dysząc. Ale nie pozwólcie uciec nędznikom! Alojzy, Pollock, biegnijcie szybko!
Tom Wills zauważył, że jego o nic nie prosiła i poczuł do niej pewną urazę. Popatrzył na Alojzego, który nie spieszył się jakoś do pościgu za tajemniczym złoczyńcą, co było dziwne u człowieka, który zwykł zabijać lwy i tygrysy. Pollock wybiegł sam na wrzosowiska i był już daleko, kiedy Alojzy po naładowaniu rewolweru, wszedł do hall’u. Nie zdążył nawet dojść do drzwi, kiedy rozległo się niesamowite wycie, a potem przerażający krzyk.
— To Pollock woła! — krzyknął Harvey Dorrington. Znów dał się słyszeć przenikliwy krzyk, potem nastała cisza a po chwili słychać było tylko szum wiatru w śród głogów i huk przypływu morza.
Tom Wills złapał latarnię z korytarza, wybiegł i wyprzedzi przerażonego Alojzego. W odległości 30 yardów od zamku, Tom znalazł wyciągnięte ciało twarzą odwrócone do ziemi a obok wielką, krwawą kałużę. Tom Wills postawił latarnię obok leżącego.
Był to Pollock... oddychał jeszcze słabo. Nagle znów zabrzmiało straszliwe wycie, tym razem od morza. Tom Wills stwierdził, że szyja nieszczęśliwego była pogryziona kłami olbrzymiego psa.
Promień księżyca przebił tymczasem otaczające go chmury i rozjaśnił daleki pagórek. Przez członki detektywa przebiegł dreszcz. Ujrzał wielkiego rudego psa o płonących ślepiach a obok niego cień kroczący powoli na szczycie. Wychudłe ciało okrywała szeroka czarna peleryna, która niesamowicie powiewała na wietrze. Potem promień księżyca zgasł, zakryty ciemnymi chmurami.
Pollock poruszał się z trudnością. Zjawił się wreszcie Shattercromby. Tom słyszał, jak szczękał zębami. Nagle umierający zajęczał głucho:
— Zmarli powracają... to on, kapitan Flammers! Niech mu nieba będą łaskawe!
— Mr Hobson, — rzekł nagle Shattercromby, pomóż mi pan przenieść tego człowieka do zamku. Zdaje się, że to już koniec, bo on mówi od rzeczy. Ton był dziwnie suchy i bezceremonialny i nie podobał się Tomowi przejętemu grozą sytuacji. Powoli zaniesiono Pollocka do zamku i ułożono na macie obok ogniska. Giovanna cofnęła się na widok straszliwych obrażeń. Alojzy przyjął na siebie rolę lekarza.
— Mr. Hobson, proszę pana bardzo o przyniesienie z mojego pokoju pudełka z bandażami. Ja nie mogę zostawić rannego.
Tom usłuchał natychmiast i zaczął drapać się na wieżę. Zaledwie jednak Tom oddalił się Pollock ujął Alojzego za rękę i wyszeptał:
— Widziałem... jak Hobson rozmawiał... z ja kimś człowiekiem na północnym szczycie...
— Do licha, Pollock dlaczegoś mi nic nie mówił?
Ale sługa nie usłyszał już nagany Jego oddech stał się świszczący. Zaczęła się agonia.
Kiedy Tom wrócił, Pollock nie potrzebował już starań ani bandaży. Połączył się z Mac’ Logganem w nieskończoności...
Tej nocy nikt nie spał w zamku. Giovanna poszła do siebie, a mężczyźni usiedli obok ognia i milczeli.
Późno w nocy zmęczony wrażeniami dnia Harvey Dorrington zasnął. Wówczas Shattercromby zwrócił się do Toma z dawną serdecznością.
— Moim zdaniem, Ned, nikogo to nie ominie.
Jest nas jeszcze trzech mężczyzn na wyspie. Nie ulega wątpliwości, że tajemniczy napastnik chce się nas wszystkich pozbyć. Co się wtedy stanie z Giovanną? Nie śmiem myśleć o tym bez drżenia. I ty chyba, jako gentleman, masz te same myśli. Ale diabeł z Cat-rock nie dostanie łatwo mojej skóry. Będę się bronił, albo lepiej jeszcze... Być może, uda mi się go złowić. Czy pomożesz mi Ned?
— Naturalnie, chętnie... — oświadczył Tom.
— A więc nie myśl już o spaniu tej nocy. Ja wezmę moją strzelbę, a ty zabierzesz ze sobą wielki pęk sznurów.
— I co będziemy robić?
— Ja myślę, że jeżeli to możliwe złowimy zwierzę jeszcze żywe! — drwił Shattercromby. Już ja mu pokażę co potrafię!
W pół godziny później, dwaj towarzysze szli drogą do opuszczonej wioski.
— Wydaje mi się, że ten tutejszy diabeł mieszka w którejś opuszczonej chacie. Gdyby go tam nie było, poszukamy gdzieindziej. Przestanie on nas wreszcie nudzić!
Tom Wills był zadowolony, że Dickson odjechał, bo jego to z pewnością Shattercromby uważał za obcego, tajemniczego napastnika. Przybyli wreszcie do miejsca, gdzie Tom spotkał swego mistrza.
— Muszę ci się zwierzyć z jednej rzeczy, Ned, wiem, że nieznana istota chętnie przebywa w tych okolicach. A czy wiesz w czyim towarzystwie?
— Zdaje się że wiem... — odparł Tom śmiejąc się — w towarzystwie psa.
— Brawo Ned! Widzę, że przed tobą nic nie można ukryć. Rzeczywiście siedział on na brzegu morza, a obok niego pies.
W tym samym momencie Alojzy uderzył kolbą w skroń Toma. Padł on na ziemię nie wydawszy nawet jęku. Shattercromby zawył z uciechy.
— To ty jesteś tym psem! Brudne szpiegowskie zwierzę! To mówiąc związał mocno sznurami bezwładne ciało leżącego detektywa.
— Szkoda kuli dla ciebie, ty psie! Wymyśliłem coś lepszego. Niedługo nastąpi przypływ morza i cię zatopi. Wtedy właśnie odzyskasz przytomność. Będzie to piękna tortura, żegnaj Nedzie Hobson i niech diabli porwą twoją przeklętą duszę!

Pies duch

Tom Wills nie krzyczał więcej. Zaschło mu w gardle, a szum morza zagłuszał jego wołania. Był przywiązany do ogromnego bloku bazaltowego i nie mógł się nawet ruszyć. Niebo było czarne jak atrament, przypływ wzmagał się co raz bardziej, białe bryzgi uderzały z mocą o sąsiednie skały...
Bakerstret... Mrs. Brown... dzielny inspektor Scotland-yardu Goodfield i Harry Dickson... mistrz, który go kochał jak syna... wszystko to utraci na zawsze.
Woda dotykała już jego nóg. Tom stracił wszelką nadzieję, i oczekiwał śmierci z rezygnacją.
Nagle zalała go olbrzymia fala.
— Mistrzu!... — Boże! — szepnął Tom. W tej samej sekundzie poczuł, że stało się coś niezwykłego. Ktoś rozrywał jego więzy. To nie woda rozluźniła sznury. Tom czuł wyraźnie jakieś dziwne, małe uderzenia, niebywale silne. Teraz już nie wątpił. Z całą pewnością ktoś chciał go uwolnić.
I rzeczywiście, w pewnej chwili sznur zerwał się, jakby go ktoś przeciął. Tom stoczył się ze skały, zakryła go znów potężna fala, ale jakaś zbawcza pomoc wyrwała go z objęć nowego niebezpieczeństwa. Poczuł wreszcie pod stopami ląd. Drżąc z radości zawołał:
— Dziękuję ci! Dziękuję mój zbawco!... I nagle zamarł z przerażenia. Przed nim stał olbrzymi rudy pies. Tom zauważył, że spojrzenie jego nie było wrogie. Zwierzę czyniło jakieś dziwne manewry. Oddalało się i znów wracało i zdawało się mocno niecierpliwić. W końcu chwyciło kłami za połę marynarki Toma i pociągnęło go za sobą.
— On chce, abym za nim poszedł! — zrozumiał wreszcie Wills.
Pies zaszczekał widocznie zadowolony z tego, że wreszcie został zrozumiany przez człowieka, którego ocalił. Potem pobiegł naprzód, kierując się na południe wyspy omijając odkryte miejsca z których mógłby być widziany z zamku. Tom z trudem biegł za zwierzęciem, ale za każdym razem kiedy zwalniał kroku, pies nawracał i proźnym warczeniem objawiał swe niezadowolenie.
— Zdaje mi się, że to dziwne zwierzę prowadzi mnie do kryjówki Sulkey’a. Tak było istotnie. W chwilę potem, pies z radosnym szczekaniem rzucił się naprzód, a Tom za nim.
We wnętrzu groty przy ognisku, z suchych liści siedziało dwuch ludzi. W jednym z nich, Tom natychmiast rozpoznał Sulkey’a.
— Hallo! — zawołał.
Obaj odwrócili się.
— Czekamy na pana — powiedział Sulkey. Ten gentleman wysłał psa na poszukiwania.
— I znalazł mnie w odpowiedniej chwili, — odparł Tom. Przyglądał się uważnie nieznajomemu, który siedział obok Sulkey’a. Był to wysoki, szczupły mężczyzna o arystokratycznym wyglądzie z twarzą, na której malowały się oznaki wielkiego cierpienia. Rudy pies siedział obok niego i domagał się pieszczoty.
Tom spojrzał na jego ręce. Były to długie i nerwowe dłonie, a na jednej z nich... widniała szeroka biała blizna.
Nieznajomy dostrzegł zainteresowanie Toma ale nie objawiał, ani strachu ani zakłopotania.
— Tak Tomie Wills, — rzekł ze smutnym uśmiechem — to ja strzeliłem przez okno do tej ohydnej kreatury Giovanny a mój pies zakończył ponury żywot tego kryminalisty Pollocka!
A teraz, dla wyjaśnienia, opowiem pewną historię. Nazywam się Walter Flammers, niegdyś kapitan Walter Flammers, attache w Ministerstwie Wojny. Poznałem już hańbę żołnierskiej degradacji i straszliwy żywot w ciężkim więzieniu, gdzie miałem pozostać aż do końca dni moich... Przyczyną tej hańby była kobieta, która zawiodła moje zaufanie i skradła mi tajne dokumenty. Oskarżono mnie o szpiegostwo na rzecz obcego mocarstwa. Przeżyłem już dwa lata w Dartmoor między najgroźniejszymi przestępcami. Żyłem więc nie jako człowiek, ale jako numer, gdy dowiedziałem się pewnego dnia, że zmarł mój wuj i zostawił mi w spadku ogromne dziedzictwo. Fantastyczną fortunę... otrzymał człowiek, który do końca swego życia miał się odżywiać jedynie chlebem i wodą. Ale złoto ma niezwykłą siłę. Dzięki niemu mogłem uciec. Od tego czasu błądzę po całym świecie szukając tej bezecnej kreatury, która była przyczyną mojego nieszczęścia.
Walter Flammers umilkł, skręcił papierosa, zapalił go i po chwili ciągnął dalej:
— I znalazłem ją. Dlatego znajduję się teraz na Cat-rock.
— Ale chyba nie tutaj ją pan znalazł. — krzyknął Tom.
— Właśnie, że... tutaj. Gertruda Rau, czyli Gerda von Rauenfelzen albo Giovanna Pantenelli — to jest kobieta której szukałem.
Młody człowiek słuchał, skamieniały z wrażenia. Zalała go fala smutku. Nie mógł zrozumieć, w jaki sposób w tak cudownym ciele mogła się kryć taka ciemna dusza.
Walter Flammers zdawał się zgadywać jego myśli, gdyż ze smutkiem potrząsnął głową i rzekł:
— Rozumiem cię mój chłopcze, i mnie kiedyś oczarowała swoim wdziękiem jak tylu innych, a teraz tego szaleńca Dorringtona.
Dwa razy mój gniew okazał się silniejszy od rozsądku i owa razy usiłowałem ją zabić. Straciłbym wówczas wszelkie dowody mej niewinności. Ale czuwała nade mną Opatrzność i chybiłem.
— Po raz pierwszy zdarzyło się to tego wieczoru, kiedy zabito Mac Loggana! — mruknął Tom.
Flammers spuścił głowę.
— Mac Loggan był po m ojej stronie. O tym dobrze wiedziała Giovanna, czyli raczej Gerda. Nie dowierzała mu, obawiała się trochę i to wystarczało, aby wydać na niego wyrok śmierci.
Słynna biała ręka zadała cios. Byłem, jak zwykle, na swym miejscu, zamknięty w skrytce ukrytej w murze jak, każdego wieczoru, przysłuchiwałem się rozmowom, trapiąc, węsząc i szukając nowych przestępstw. Ręka uderzyła zbyt szybko, a ja zbyt późno wystrzeliłem, aby uratować Mac Loggana. Pan był na drodze strzału i gdyby nie to, zabójca otrzymałby zasłużoną karę.
— Ale ja przecież sam widziałem tę rękę! — zawołał Tom.
— Stara blaga, mój drogi przyjacielu, którą bardzo łatwo zaimprowizować w atmosferze strachu. Jest to zwykła gumowa rękawiczka wysmarowana fosforyzującą oliwą, poruszana za pomocą gruszki wypełnionej powietrzem przez... piękną Giovannę. Ja niestety asystowałem przy tym dramacie jako bezsilny świadek.
— Kiedy Mac Loggan nie był jeszcze ranny, tylko przestraszony widokiem niesamowitej ręki, Giovanna skoczyła aby schronić się w ramionach narzeczonego i w tedy właśnie rzuciła sztylet, który przebił gardło nieszczęśliwego. Miała ona za sobą świetne wyszkolenie we władaniu bronią. Zauważyłem jej ruch z mojej kryjówki i chciałem strzelić. W tym momencie pan się wysunął, musiałem przeto przesunąć broń i to ją ocaliło,
Tom Wills ukrył w rękach płonące czoło. Nic nie rozumiał.
— Ale po co ta cała seria niesamowitych zbrodni na tej nędznej wysepce?...
Flammers pobłażliwie uśmiechnął się.
— Mistrz pana, Harry Dickson od razu wszystkiego się domyślił, pan jest młody i na pewno kiedyś dorośnie do jego poziomu. Zatem pana oświecę.
— Gerda von Rauenfelzen nie jest zwykłym szpiegiem. Jest ona nawet swego rodzaju osobistością. Ranga jej odpowiada conajmniej randze generała. Na Wilhelmstrasse w Berlinie ona wydaje rozkazy. Jest niezwykle inteligentna, ukończyła wyższe studia w Jenie i Heidelbergu z tytułem doktora filozofii i nauk ścisłych. Jest odważna do szaleństwa zdolna do wszystkiego, wyzuta ze skrupułów i moralności. Piękność jej nie ma równej na całym świecie. Wszystko to oddała na usługi niemieckiego wywiadu. Trzeba przyznać, że ta kobieta kocha szalenie swój kraj, zwłaszcza od czasu, gdy, jej bracia padli na froncie we Flandrii. Wtedy zaczęła stawiać pierwsze kroki na drodze swej kariery. Po jakimś czasie znalazła się w Neapolu jako Giovanna Pantanelli. Anglia nie interesuje się nią wcale, ale nie słusznie gdyż, Gerda pracuje przeciwko Wielkiej Brytanii.
Jest na archipelagu Hebrydów, daleko na północy, mała wysepka, która przydałaby się Niemcom do ich planów i zamierzeń. Ta wyspa to Cat-rock.
Jacht Turellich jedzie na wycieczkę morską w te okolice. Niedaleko wybrzeża rozbija się... jedynie Gerda została uratowana. Znaleźli ją strażnicy zamku i dali jej schronienie. Udaje szaloną. Posiada tyle silnej woli, że potrafi przez kilka miesięcy nie wyrzec ani jednego słowa. W tym czasie wyspa staje się terenem najbardziej niesamowitych wydarzeń. „Straszy“, ludzie umierają ze strachu w końcu wszyscy dochodzą do wniosku że trzeba opuścić tę ziemię. To jest właśnie wielka gra Gerdy: opróżnić wyspę z jej mieszkańców! Właściciela, Harvey Dorringtona nie bierze nawet w rachubę, gdyż przypuszcza, że nigdy nie porzuci on Londynu dla tej zapadłej posiadłości. Tymczasem los chce inaczej. Dorrington traci majątek. Otrzymuje dziwaczną propozycję i wyjeżdża, aby zamieszkać w Cat-rock.
Tom Wills przerwał kapitanowi Flammers.
— Ciekaw jestem, kto był autorem tej oferty?
Flammers uśmiechnął się i zapalił zgaszonego papierosa.
— To ja, drogi panie... Znalazłem Gerdę, ale to jeszcze nie wszystko. Wtedy posłałem jej Dorringtona, aby wpadła w potrzask.
— Jakto, czy pan i Harvey byliście w zmowie?
— Ależ nie, — przerwał Flammers trochę zniecierpliwiony — Wiedziałem tylko, że Gerda zagra na swej piękności.
Szybko dowiedziałem się o projekcie przyjazdu właściciela wyspy. Wtedy przygotowała sobie plan: poślubi Dorringtona, a potem zabije go, pozorując wypadek na polowaniu, czy na morzu. W rezultacie ona sama zostanie absolutną władczynią wyspy.
Bieg sprawy jest doskonały. Rybacy opuszczają wyspę zaraz po przybyciu Dorringtona. Ale jest niespodzianka. Właściciel przyjeżdża w towarzystwie. Zacni panowie Smiles i Corming! Mocno pomieszali plany pięknej Gerdy! Ale ona nie uważa się za zwyciężoną. Wysyła swoich ludzi do adwokatów, ale tylko jeden z nich jest przyjęty.
— Shattercromby! — krzyknął Tom.
— Hauptmann Kurt Eckerstein — oto jego prawdziwe nazwisko! — Ale Giovanna nie przewidziała interwencji Dicksona. Nie przypuszczała, że napotka tak wielkiego przeciwnika. Czekano na Wielki Dowód...
Trzeba było przyśpieszyć małżeństwo. Sulkey miał pobłogosławić ich związek w zastępstwie pastora. Tymczasem znika on w przeddzień ślubu...
To na razie dosyć, niezadługo dowie się pan reszty, rzekł Flammers, którego czoło nagle się zasępiło.
— Od jak dawna jest pan na wyspie? — zapytał Tom.
— Od przeszło dwóch miesięcy, obserwuję kuglarskie sztuczki Gerdy. Ale nic nie mogłem przedsięwziąć przygotowując się do Wielkiego Dowodu.
— Co to ma znaczyć? — zapytał młody detektyw.
Flammers spojrzał na niego z powagą.
— Tego się podjął pana mistrz i on jest jedynym człowiekiem, który może panu wytłumaczyć...
Nagle pies zaczął warczeć.
— Cicho Hurry! — rozkazał kapitan.
Sulkey i Tom nadstawili uszu. Usłyszeli jakiś dziwny hałas, który wyraźnie odcinał się od szumu morza i ryku fal.
— Wydaje mi się, Mr. Wills, że oto zbliża się Wielki Dowód — zawołał uroczyście Flammers.
Słychać było teraz dźwięk rozmów i szczęk broni i odgłos ciężkich kroków.
— Zgaś ogień Sulkey, a ty bądź cicho Hurry! — rozkazał kapitan.
Wszyscy trzej zbliżyli się do wyjścia i pilnie nadsłuchiwali.
— Gerda wie, że tym razem przegrała grę, postanowiła opuścić wyspę i nikogo tu nie pozostawić.
— A co się stanie z moim panem? — szeptał przerażony Sulkey.
— Niech Bóg ma go w swej opiece — odparł Flammers.
— Boże, zawołał Tom. Oni mówią po niemiecku.
Kapitan westchnął zrozpaczony.
— Czyżby Dickson miał przybyć za późno?!
Z zewnątrz głosy przybliżały się, liczne, groźne.
— On nie u kryje się przed nami. Znaleźliśmy już ślady tego przeklętego psa, którego ukradł z więzienia w Dartmoor i który towarzyszy mu jak cień.
— Panie kapitanie... to pana szukają!
— Naturalnie. Gerda m nie poznała. Ona nie opuści wyspy dopóki się nie upewni, że znajduję się gdzieś głęboko pod wodą, — odparł gorzko Flammers.
— Może sobie pan wyobrazić, jaka wrzawa wybuchłaby w Ministerstwie wojny, gdybym zdołał dotrzeć do Londynu. Usiłowanie opanowania wyspy angielskiej przez wywiad niemiecki! Wilhelmstrasse nie lubi takich historii i to w okresie, kiedy ustawicznie zabiega się o wzajemny sojusz.
— Ślady psa są tutaj wyraźne, — zabrzmiał jakiś głos tuż przy wejściu do groty, — ale wygląda to tak, jak gdyby ginęły w wodzie.
— To z powodu przypływu morza. Tu musi się znajdować jakaś grota. Gdyby było trzeba, zabierzemy nurków. Franz i Maillert jesteście tam?
— Nadchodzą, Herr Leutnant.
— Bardzo źle z nam — mruknął Flammers — grota nie ma innego wyjścia. Czy ma pan rewolwer, Tom?...
— Tak, Shattercromby mi go zostawił.
— Doskonale! Zyskamy trochę na czasie. Ale to wszystko nic. Wystrzelają nas, jak kaczki...
Usłyszano plusk kroków we wodzie i błocie.
— Hallo! Jest grota!
W przejściu zajaśniało światło. Ukazał się jakiś człowiek z latarnią.
— Ognia! — rozkazał Flammers.
Ze straszliwym przekleństwem padł na ziemię z roztrzaskaną czaszką, Alojzy Shattercromby, alias Kurt Eckerstein, porucznik niemieckiej Reichswehry...
— Oni są tam w środku! Zabić ich! Zabić! — ryczały wściekłe głosy.
W tej samej chwili rozległ się głuchy grzmot.
— Armaty! — krzyknął Flammers. Harry Dickson przyjechał.
— Ratuj się kto może! — krzyczał ktoś po niemiecku.
— Poddajcie się! — zabrzmiał głos angielski i jednocześnie zahuczały rewolwery.
— Czy będziecie teraz rozsądni? — zapytał dobrze znany głos.
— Ja, ja!...
— To Harry Dickson! — krzyknął Tom i nie myśląc już o niebezpieczeństwie, rzucił się w wodę, płynął, nurkował, stracił grunt pod nogami... i znalazł się w ramionach swego mistrza.
Wielki reflektor oświetlał plażę jak w biały dzień.
Tom ujrzał uniformy angielskiej marynarki otaczające grupę ponurych i zmieszanych ludzi
— Przedstawiam wam załogę U-128, niemieckiej łodzi podwodnej — rzekł Harry Dickson. Nie jest to jednostka zwyczajna, przeciętna, bowiem posiada ona kompletny aparat projekcyjny, filmowy do fabrykowania strachów i demonów na zapadłych wyspach. Łódź znajduje się teraz w rękach naszych marynarzy, strzegą jej w małej zatoce na północnym brzegu, w tym miejscu gdzieśmy się spotkali Tomie.
— Boże mój — przypominam sobie te kolory na wodzie!
— To była po prostu nafta! Ślad, który zostawiła na powierzchni łódź podwodna. A propos, czy Flammers jest tutaj? Kapitan wysunął się naprzód i Dickson uścisnął mu serdecznie dłoń.
— Czy chce pan wrócić z nam do Londynu? Pana rehabilitacja jest już tylko kwestią dni.
— A Dorrington? — zapytał Tom.
— Chodźmy do zamku — zaproponował Dickson.
Zamek był już zajęty przez wojsko. Dickson pchnął drzwi sali jadalnej i ujrzał Giovannę w fotelu z dziwnym uśmiechem na ustach z zamkniętymi oczami, nieruchomą, z grymasem bólu na ustach.
— Nie żyje! — zawołał Tom.
Tego rodzaju kobiety, z jej charakterem, nie poddają się! Wybierają raczej śmierć. Była to dzielna kobieta, mimo, że występna. Bóg tylko jeden ma prawo ją sądzić!
— A Harvey?
— On ją kochał, Tomie... zobacz sam.
I odsunął białe płótno, przykrywające Dorringtona, który popełnił samobójstwo u stóp ukochanej.

Koniec.


Nie ma Amerykanina, Anglika czy Francuza, któryby nie słyszał wiele o Harry Dicksonie. A jednak trudno znaleźć na obu półkulach człowieka, który może powiedzieć, że widział kiedykolwiek Dicksona w rzeczywistej jego postaci. I właśnie w tej jego zdolności przeistaczania się, w niezrównanej jego sztuce przebierania się, nadawania sobie coraz innego wyglądu, w nieporównanej władzy, jaką ma nad swoją twarzą, swym głosem, a nawet swym wzrostem, — tkwi widocznie

tajemnica niebywałych jego sukcesów
w walce ze światem przestępczym.

Te bowiem znakomite jego zdolności pozwalają mu poruszać się bez obawy zdradzenia się zarówno wśród sfer arystokracji, jak i najniższych warstw społecznych, nawet tam, gdzie męty i szumowiny knują swe zbrodnicze plany.
Harry Dickson walczy ze zbrodnią, przemocą, nikczemnością i obłudą bez żadnego kompromisu, broniąc zawsze wszystkiego, co dobre, szlachetne i sprawiedliwe.
Harry Dickson odznacza się nieustraszoną odwagą, jego oko przenika to, co jest najskrytszego, ruchliwość jego umysłu pozwa­la mu się wywikłać z najniebezpieczniejszej sytuacji, spryt jego kombinacji rozwiązuje najtrudniejsze zagadki kryminalne, a jego żelazna energia i znajomość psychiki ludzkiej' prowadzą go zawsze do pożądanego celu.
Harry Dickson sam opowiada swe przygody w sensacyjnych, pełnych napięcia i urozmaicenia zeszytach. Każdy zeszyt ukazywać się będzie co tydzień i stanowić będzie oddzielną całość.

Kto przeczyta choćby jedną z przygód Harry Dicksona, ten niewątpliwie stanie się zwolennikiem tego najsłynniejszego prześladowcy przestępców, oszustów i szubrawców całego świata.
Czytajcie                                                     Czytajcie
Przygody Harry Dicksona
Cena
10 gr.
Co tydzień ukazuje się jeden
zeszyt, stanowiący oddzielną
całość
Cena
10 gr.
Wydawca: Wydawnictwo „Republika" Spółka z ogr. odp. Stefan Pietrzak.             Redaktor odpowiedzialny: Stefan Pietrzak.
Odbito w drukarni własnej Łódź, ul. Piotrkowska Nr. 49 i 64.
Konto PKO 68.148, adres Administracji: Łódź, Piotrkowska 49, tel. 122-14.   Redakcji — tel. 136-56


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: anonimowy.