Wyspa skarbów/Rozdział XXVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Louis Stevenson
Tytuł Wyspa skarbów
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Józef Birkenmajer
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział dwudziesty szósty.
IZRAEL HANDS.

Wiatr, który był niejako na nasze usługi, skierował się obecnie na zachód, tak iż było bodaj że najłatwiej płynąć z północno-wschodniego narożnika wyspy do wylotu Zatoki Północnej. Ponieważ jednak nie mogliśmy zarzucić kotwicy, a nie odważaliśmy się przybijać do brzegu, zanim przypływ nie posunie się znacznie dalej, więc mieliśmy dość zbywającego czasu. Podsternik nauczył mnie, jak mam nastawić okręt; po wielu próbach powiodło mi się wykonać zlecenie. Siedliśmy w milczeniu, pożywiając się.
— Kapitanie — przemówił ów po długiej chwili, zawsze z jednakowym niemiłym uśmiechem, — tu leży mój towarzysz O’Brien; przypuszczam, że zechcesz zepchnąć go z okrętu... Nie postąpiłem... jak zwykle... dokładnie, ale nie powinienem dostać nagany za zostawienie tego ścierwa... nie udzielę mu tego zaszczytu... może ty?...
— Nie mam dość sił na to i nie podejmę się tej roboty; niech sobie tu leży — odpowiedziałem.
— To nieszczęśliwy statek... ta Hispaniola, Kubo — ciągnął dalej, mrużąc oczy. — Moc ludzi na nim pozabijano... moc ludzi zginęło i przepadło, odkąd wsiedliśmy na okręt w Brystolu. Nie widziałem nigdy tak podłego niepowodzenia, dalibóg nie. Oto był tutaj O’Brien, a teraz... nie żyje, prawda? No, ja jestem człowiek nieuczony, a ty jesteś chłopcem, co to umie czytać i pisać; czy tobie się zdaje, że człowiek umarły już umarł na zawsze, czy może znów ożyć?
— Możesz zabić ciało, panie Hands, ale nie duszę, — odpowiedziałem — powinieneś to już wiedzieć. O’Brien znajduje się na tamtym świecie i może patrzy na nas.
— Ach tak! — odezwał się na to. — O, to niedobrze... tak się zdaje, jakby zabijanie ludzi było trwonieniem czasu. Bądź co bądź, duchy niewiele znaczą, o ile się przekonałem. Założę się o to z duchami, Kubo. A teraz, ponieważ tak swobodnie mówiłeś, więc będę ci bardzo wdzięczny, jeżeli pójdziesz do kajuty i przyniesiesz mi... dobrze, do kroćset! — nie umiem tego nazwać... dobrze, więc przyniesiesz mi butelkę wina, Kubo... ta wódka jest za mocna na mą głowę...
Niepewność i wahanie podsternika wydały mi się nader podejrzane; zgoła nie uwierzyłem jego słowom, że woli wino niż gorzałkę. Cała historja była tylko pretekstem. Chciał, ażebym opuścił pokład — tyle zrozumiałem; atoli w jakim celu, nie mogłem dociec żadną miarą. Jego wzrok nigdy nie zetknął się z moim, lecz błąkał się na wszystkie strony, to kierując się nagle ku niebu, to znów przelotnie spoczywając na zwłokach O’Briena. Przez cały czas uśmiechał się i wystawiał język w sposób złodziejski i jakby zakłopotany, że dziecko nawet mogłoby powiedzieć, że zamyślał jakieś oszustwo. W każdym razie nie zawahałem się z odpowiedzią, gdyż widziałem, w czem mam przewagę, i że wobec tak głupiego chłopa z łatwością będę mógł ukrywać do końca swe podejrzenia.
— Trochę wina? — rzekłem. — Tem lepiej. Chcesz białego czy czerwonego?
— Eee! nie jestem wybredny, kamracie, — odpowiedział. — Byle było mocne i dużo, to zresztą jest mi wszystko jedno!
— Doskonale — odparłem. — Przyniosę ci portugalskiego wina, panie Hands. Muszę jednak dokopać się do niego.
Rzekłszy to, z hałasem na jaki tylko stać mię było, zszedłem do kajuty. Stąd, zdjąwszy obuwie, bez szelestu przebiegłem przez korytarz, wydrapałem się po schodach kasztelu i wytknąłem głowę z kajuty przedniej. Wiedziałem, że nie będzie się spodziewał tam mnie zobaczyć, mimo to powziąłem wszelkie możliwe środki ostrożności. I oto najgorsze z mych podejrzeń okazały się aż nadto prawdziwe.
On powstał z poprzedniego położenia, opierając się na rękach i klęczkach, a chociaż przeszkadzała mu noga, która bolała go snadź dotkliwie — gdyż słyszałem, jak wydał jęk — jednak kłapiąc całem ciałem, wlókł się po pokładzie. W pół minuty przywlókł się do szpygaty i wyciągnął ze zwoju sznurów długi nóż albo raczej krótki puginał, zbryzgany krwią po rękojeść. Przyglądał mu się przez chwilę, wysuwając wprzód dolną szczękę, spróbował ostrza na dłoni, a potem, chowając broń w zanadrze bluzy, potoczył się spowrotem na dawne miejsce koło burty.
Było to wszystko, co potrzeba mi było wiedzieć. Oto Izrael mógł już się poruszać i był uzbrojony, a jeżeli z takim niepokojem starał się mnie oddalić, to wątpliwości nie ulegało, że nikt inny, ale ja miałem być jego ofiarą. Co zamierzał później uczynić — czy spróbowałby przeczołgać się naprzełaj przez wyspę od Zatoki Północnej do obozowiska wśród moczarów, czy też wypaliłby ze śmigownicy, ufając, że jego towarzysze przyjdą mu z pomocą — było dla mnie doprawdy zagadką.
Czułem jednak, że odkąd nasze koleje zbiegły się razem, mogłem mu dowierzać w jednej rzeczy, t. j. w poleceniach, odnoszących się do okrętu. Obaj niewątpliwie życzyliśmy sobie, żeby statek przybił do brzegu bezpiecznie, w miejscu zasłoniętem i to tak, żeby, gdy nadejdzie sposobność, mógł znów popłynąć na pełne morze bez wielkich wysiłków i niebezpieczeństw. Zanimby to nastąpiło, mogłem narazie być pewny swojego życia.
Układając sobie w głowie te zamysły, nie próżnowałem jednak. Wkradłem się znów do kajuty, nałożyłem znów obuwie, porwałem na chybił trafił butelkę wina i trzymając ją w ręce na świadectwo, ukazałem się znów na pokładzie.
Hands leżał, jak go pozostawiłem, cały zwinięty w kłąb, przymrużywszy oczy, jak gdyby nie mógł znosić światła. Wszakże za mem przybyciem podniósł oczy, zręcznie odtłukł szyjkę butelki (często napewno czynił rzecz podobną) i pociągnął tęgi łyk, ze swym ulubionym toastem: „Na szczęście!“ Przez chwilę potem leżał spokojnie, następnie, wyciągnąwszy laseczkę tytoniu, poprosił mnie, abym ukroił mu kawałek.
— Odetnij mi ociupinę, bo nie mam noża i jestem prawie bezsilny, ledwo, że ruszać się mogę. Oj, Kubo, Kubo, pono już kipnę! Utnij mi kawałek tytoniu, zapewne już po raz ostatni w mem życiu, mój chłopcze... bo już pójdę do Abramka na kwaśne... Tak, nie mylę się... już wnet umrę...
— Dobrze, ukroję ci kawałek tytoniu, ale gdybym był tobą i czuł się tak źle, wziąłbym się do pacierza, jak przystoi na chrześcijanina...
— Dlaczego? — spytał ów. — Powiedz mi, dlaczego?
— Dlaczego? — zawołałem. — Pytasz mnie o to dopiero przed samą śmiercią! Złamałeś wierność, żyłeś w grzechu, kłamstwie i krwi; oto w tej chwili u stóp twych leży człowiek, którego zabiłeś... i jeszcze pytasz mnie się, czemu? Proś Boga o łaskę!... Więcej nic ci nie powiem!
Mówiłem w pewnem rozgorączkowaniu, myśląc o krwawym puginale, który on ukrył w kieszeni i byłem przygotowany na to, by w razie złych zamiarów z jego strony skończyć z nim doraźnie. On ze swej strony pociągnął znów sporo wina i zaczął przemawiać z niezwykle namaszczoną powagą:
— Przez trzydzieści lat żeglowałem po różnych morzach, widziałem ludzi dobrych i złych, zaznałem lepszego lub gorszego losu, przyjaznej i niepomyślnej pogody, wyczerpania żywności, walki na noże i czego tam jeszcze nie... I nigdy jeszcze nie widziałem, powiadam ci, żeby dobry dobrze wychodził na swej dobroci. Lubię tych, którzy atakują, umarli nie kąsają; takie są moje poglądy. Amen, niech tak będzie. A teraz, spojrzyj-no tu — dodał, zmieniając nagle ton — dość już o tych bzdurstwach. Przypływ jest w sam raz stosowny. Wypełnij moje polecenia, kapitanie Hawkins, a wjedziemy dobrze do przystani.
Prawdę powiedziawszy, mieliśmy jeszcze dwie mile do przebycia, lecz żegluga była dość skomplikowana, gdyż wjazd do przystani północnej był nietylko ciasny i płytki, lecz rozchodził się na wschód i zachód, iż należało okręt sprawnie kierować, by dostać się do środka. Zdaje mi się, że byłem niezłym i ochoczym podkomendnym, a jestem pewny, że Hands był znakomitym pilotem, gdyż lawirowaliśmy tędy i owędy i wymijaliśmy mielizny z taką pewnością i dokładnością, że aż miło było patrzeć.
Zaledwie zdołaliśmy przebyć cieśninę, już byliśmy zamknięci wokoło lądem. Brzegi Zatoki Północnej były tak gęsto zalesione, jak dokoła przystani południowej, lecz przestrzeń była węższa i dłuższa, podobna raczej do zalewu rzecznego, którym zresztą była w istocie. Na wprost przed sobą, w południowej kończynie, zobaczyliśmy szczątki rozbitego okrętu w stanie ostatecznego rozkładu. Był to niegdyś wielki statek o trzech masztach, lecz spoczywał tu tak dawno, wystawiony na działanie niepogody, że obwieszony był już wokoło wielkiemi zwojami wilgotnych chwastów morskich, a na pokładzie zapuściły korzenie krzewy pobrzeżne, obsypane teraz właśnie gęstem kwieciem. Smutny to był widok, lecz wskazywał nam, że przystań jest spokojna.
— Popatrz-no — rzekł Hands — jakie to rozkoszne miejsce do osadzenia okrętu! Piękny gładki piasek, nigdzie ani śladu żywej istoty, drzewa dokoła, a kwiaty rosną, jak w ogrodzie, na tym starym okręcie!...
— A gdy już przybijemy do lądu — pytałem — jak później ściągniemy okręt spowrotem?
— Nic trudnego — odparł Hands — wyciągniesz na brzeg linę po tamtej stronie przy niskim stanie wody i okręcisz ją dokoła jednej z tych wielkich sosen, następnie przyciągniesz ją spowrotem, nawiniesz na kabestanie i czekać będziesz odpływu. Gdy przyjdzie wielka woda, pociągniemy za linę i okręt obróci się gładko jak po maśle. A teraz, chłopcze... do pracy! Przekręć ster nieco — tak — dalej — steruj — ciągnij jeszcze trochę — prosto — prosto!... k’sobie!...
Wydawał tak rozkazy, które spełniałem bez wytchnienia, aż nagle krzyknął:
— A teraz, kochasiu, z wiatrem!
Zatrzymałem ster, Hispaniola nadęła żagle i pomknęła w prostym kierunku ku płaskiemu lesistemu wybrzeżu.
Podniecenie, wywołane tą pracą, osłabiło nieco czujność, z jaką dotychczas wytrwale śledziłem podsternika. Tak byłem wówczas zajęty przybijaniem okrętu do brzegu, iż zapomniałem zupełnie o niebezpieczeństwie, wiszącem nad mą głową, i przechyliłem się przez poręcz pokładu sterowego, przyglądając się falom, rozchodzącym się daleko wszerz pod uderzeniem okrętu. Zginąłbym, nie broniąc nawet życia własnego, gdyby nie ogarnął mnie, ni stąd ni z owąd niewyjaśniony niepokój, który kazał mi obrócić wstecz głowę. Może usłyszałem jakieś chrobotanie lub kątem oka spostrzegłem jakiś poruszający się cień, może był to jakgdyby koci instynkt — dość na tem, że gdy obejrzałem się poza siebie, Hands z puginałem w dłoni znajdował się w pół drogi ode mnie.
Wykrzyknęliśmy obaj głośno, gdy oczy nasze spotkały się z sobą, jednak gdy mój krzyk był przeraźliwym okrzykiem trwogi, to jego był jak gdyby wściekłym porykiem rozjuszonego byka. W jednej chwili rzucił się naoślep, a ja uskoczyłem wbok ku burcie. Gdy to uczyniłem, wypuściłem z rąk rękojeść steru, która odskoczyła raptownie wbok. To, zdaje się, ocaliło moje życie, gdyż trzonek ugodził Handsa w żebra, oszołamiając go na chwilę.
Zanim zdołał oprzytomnieć, wydostałem się z kąta, gdzie mnie zapędził, okrążając wokoło cały pokład. Zatrzymałem się koło samego masztu głównego, wyciągnąłem krucicę z kieszeni, wycelowałem z zimną krwią, pomimo, że zbój odwrócił się i zdążał znów prosto ku mnie, i pociągnąłem za cyngiel. Kurek spadł, lecz po nim nie nastąpił ani błysk ani huk: proch był zupełnie nieużyteczny wskutek zamoknięcia w wodzie morskiej. Przeklinałem sam siebie za swoje niedbalstwo. Dlaczegóż o wiele pierwej nie podsypałem nowego prochu i nie nabiłem powtórnie broni? Nie byłbym, jak się stało obecnie, jedynie owieczką, uciekającą przed nożem rzeźnika.
Pomimo rany Hands mógł się poruszać z zadziwiającą prędkością; jego szpakowate włosy wichrzyły się nad twarzą, zaczerwienioną od wściekłości i zapalczywości, migotającą, jak czerwony proporzec. Nie miałem czasu ani też, prawdę mówiąc, wielkiej ochoty na próbowanie drugiego pistoletu, gdyż byłem pewny, że nie zda się to na nic. Z jednej rzeczy tylko zdawałem sobie sprawę, że nie powinienem cofać się poprostu przed nim, gdyż zatarasuje mnie przy burcie, jak o mało co nie zatarasował mnie na rufie. Jeszcze raz wpadnę w taką pułapkę (myślałem), a dziewięcio- czy dziesięciocalowy puginał, zbroczony krwią, położy kres memu życiu na tym świecie!... Oparłem się dłońmi o grotmaszt, który był sporej grubości, i oczekiwałem, mając każdy nerw w naprężeniu.
Widząc, że zamierzam wymykać się, on również zatrzymał się. Przez pewien czas próbował mnie podejść, a ja uchylałem się odpowiedniem poruszeniem. Było to coś w rodzaju gry, w którą często bawiłem się w domu na skałach Black Hill Cove, lecz nigdy przedtem, wierzcie mi, nie biło mi serce taką trwogą, jak w owej chwili. Lecz, jak powiedziałem, była to zabawa chłopięca i sądziłem, że się w niej ostoję przeciw staremu już marynarzowi z okaleczoną golenią. To też odwaga moja wzrosła do tego stopnia, że od czasu do czasu zabawiałem się dociekaniem, na czem też się zakończy cała awantura. Wiedząc, że mogę długo tak się bawić, nie miałem jednak nadziei, iż uratuję się ostatecznie.
Wśród tej dziwnej sytuacji naraz Hispaniola uderzyła o coś, zachwiała się i ugrzęzła na chwilę w piasku, następnie zaś z piorunową szybkością nachyliła się na bakier, tak iż pokład nachylił się pod kątem czterdziestu pięciu stopni, a prawie cała beczka wody chlusnęła przez otwory, rozlewając wielką kałużę między pokładem i burtą.
Obaj w jednej chwili zwaliliśmy się z nóg i potoczyliśmy się niemal równocześnie do szpygatów, a nieżywy człowiek w czerwonym fezie, z rozkrzyżowanemi jeszcze ramionami, sztywnie potoczył się za nami. Byliśmy tak blisko siebie, że głowa moja zderzyła się z obcasem podsternika, aż mi głośno zadzwoniły zęby. Jednym susem stanąłem znów pierwszy na nogach, gdyż Hands zaplątał się w ciało nieboszczyka. Nagłe przechylenie okrętu nie zostawiło już miejsca do biegania, musiałem więc znaleźć inną drogę ucieczki i to natychmiast, gdyż mój prześladowca już mnie prawie miał w ręku. Błyskawicznie, jak myśl, skoczyłem między liny bezanmasztu, wdzierając się na rękach coraz wyżej i nie odetchnąłem, póki nie usadowiłem się na rei.
Uratowałem się dzięki swej żwawości. Puginał uderzył o niecałe pół stopy pode mną, gdy wspinałem się zawzięcie w górę. Izrael Hands stanął z otwartemi ustami i wzrokiem wlepionym we mnie — istny posąg zdziwienia i rozczarowania.
Korzystając z dogodnej dla mnie chwili, zmieniłem proch w krucicy, następnie zaś, mając jedną broń gotową do strzału i chcąc być podwójnie zabezpieczony, wyciągnąłem nabój z drugiej i naładowałem ją od nowa.
Moje nowe zajęcie zbiło z tropu Handsa, gdyż pojął, że przyszła kreska na niego. Po przykrem wahaniu przywlókł się nakoniec ciężko ku linom i trzymając puginał w zębach, począł powoli i z boleścią gramolić się do góry. Wiele czasu i męki kosztowało go wleczenie za sobą zranionej nogi, wobec czego spokojnie ukończyłem swe przygotowania, zanim przebył przeszło trzecią część drogi pod górę. Wtedy, trzymając pistolety w obu rękach, przemówiłem do niego:
— Jeszcze jeden krok, panie Hands, a roztrzaskam ci mózgownicę! Ludzie umarli nie kąsają, sam o tem wiesz! — dodałem z chichotem.
Zatrzymał się odrazu. Z gry jego twarzy poznałem, że starał się myśleć, ale proces myślowy postępował tak wolno i niesprawnie, że śmiałem się głośno w swej bezpiecznej kryjówce. Wkońcu zadławiwszy się kilkakrotnie, zaczął mówić, a na twarzy miał wciąż jeszcze ten sam wyraz niebywałego zmieszania. Żeby móc mówić, musiał wyjąć z ust puginał, zresztą pozostał nieruchomy.
— Kubo! — odezwał się — zdaje mi się, że i ty i ja postąpiliśmy źle, więc powinniśmy zawrzeć układ. Chciałem cię użyć tylko do tej przeprawy... Ale nie mam szczęścia, nie... i zdaje mi się, że będę musiał walczyć... a — widzisz, że to ciężko takiemu staremu żeglarzowi... z takim chłopcem okrętowym, jak ty, Kubo...
Wchłaniałem jego słowa i śmiałem się do rozpuku, tak czupurnie, jak kogut na murku. Wtem znienacka, ujrzałem jego prawicę przechyloną z rozmachem wtył. Coś warknęło w powietrzu jak strzała. Poczułem uderzenie, a następnie ostry ból i spostrzegłem, że coś mnie przygwoździło za ramię do masztu. W strasznej boleści i chwilowem oszołomieniu szarpnąłem się silnie. Nie mogę powiedzieć, czy to się stało z mej własnej woli, a jestem pewny, że nie celowałem świadomie, dość, że oba moje pistolety wypaliły i wypadły mi z rąk. Lecz upadły nie same. Podsternik, wydawszy stłumiony okrzyk, wypuścił z garści linę i głową plusnął w wodę.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Louis Stevenson i tłumacza: Józef Birkenmajer.