<<< Dane tekstu >>>
Autor Prosper Mérimée
Tytuł Wzięcie reduty
Pochodzenie Antologja literatury francuskiej / Merimée
Wydawca Krakowska Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Ludowa w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł orygin. L’Enlèvement de la redoute
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Całość jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
WZIĘCIE REDUTY.

Przyjaciel mój, wojskowy, który umarł na jakąś febrę w Grecji przed kilku laty, opowiedział mi raz pierwszą potrzebę, w której brał udział. Opowiadanie jego uderzyło mnie tak, iż, znalazłszy chwilę czasu, spisałem je z pamięci. Oto ono:


Przybyłem do pułku 4 sierpnia wieczorem. Zastałem pułkownika w biwakach. Zrazu przyjął mnie dość szorstko; ale, przeczytawszy list polecający generała B***, zmienił ton i zagadnął mnie dość uprzejmie.
Przedstawił mnie swemu kapitanowi, który właśnie wrócił z rekonesansu. Kapitan ten, którego nie miałem czasu poznać bliżej, był to wysoki brunet, o twardej i odpychającej fizjognomji. Wyrósł z prostego żołnierza; epolety i krzyż zdobył na polu bitwy. Głos jego, zachrypnięty i wątły, stanowił dziwny kontrast z gigantyczną niemal postawą. Mówiono mi, że ten szczególny głos zawdzięcza kuli, która przeszła go na wylot w bitwie pod Jeną.
Dowiedziawszy się, że przybywam ze szkoły w Fontainebleau, skrzywił się i rzekł:
— Mój porucznik padł wczoraj...
Zrozumiałem, że chce powiedzieć: „To pan masz go zastąpić, a nie jesteś do tego zdolny“. Już miałem na ustach jakieś ostre słówko, ale się wstrzymałem.
Księżyc wynurzył się z poza reduty Cheverino, położonej o dwa armatnie strzały od naszego biwaku. Był duży i czerwony, jak zazwyczaj w chwili gdy wstaje. Ale tego wieczora wydał mi się niezwykle duży. Przez chwilę, reduta odcinała się czarno na lśniącym kręgu. Podobna była do stożka wulkanu w chwili wybuchu.
Stary żołnierz, stojący opodal mnie, zauważył kolor księżyca.
— Bardzo czerwony, rzekł; to znak, że nas djabelnie będzie kosztowała ta wściekła reduta! Zawsze byłem przesądny; ta wróżba, w tej chwili zwłaszcza, przejęła mnie. Położyłem się, ale nie mogłem spać. Wstałem i przechadzałem się jakiś czas, patrząc na niezmierzoną linję ogni, pokrywającą wyże poza wioską Cheverino.
Skorom uznał, iż świeże i ostre powietrze nocne dostatecznie ochłodziło mi krew, wróciłem do ognia; zawinąłem się szczelnie w płaszcz i zamknąłem oczy, z nadzieją nieotworzenia ich przed nadejściem ranka. Ale sen był oporny. Nieznacznie, myśli moje przybrały posępny odcień. Powiadałem sobie, że nie mam przyjaciela wśród stu tysięcy ludzi zalegających tę równinę. Gdybym był ranny, znalazłbym się w szpitalu. Wszystko, co słyszałem o operacjach chirurgicznych, stanęło mi w pamięci. Serce biło mi gwałtownie; machinalnie rozpościerałem, niby pancerz, chustkę do nosa i portfel który miałem na piersi. Ogarniało mnie znużenie, zasypiałem co chwila, i co chwila jakaś złowroga myśl wracała z nową siłą i budziła mnie znagła.
Mimo to, zmęczenie wzięło górę: kiedy bębniono ranną pobudkę, spałem na dobre. Ustawiliśmy się w szyk bojowy, zagrano apel, potem złożyliśmy broń w kozły, i wszystko zapowiadało, że spędzimy spokojny dzień.
Około trzeciej, przybył adjutant z rozkazem. Kazano nam podjąć broń; tyraljerzy nasi rozsypali się po równinie, szliśmy wolno za nimi, i, po upływie dwudziestu minut, ujrzeliśmy, jak wszystkie forpoczty Rosjan zwijają się i cofają do reduty.
Baterja artylerji umieściła się po prawej ręce od nas, druga po lewej, ale obie znacznie przed nami. Rozpoczęły bardzo żywy ogień na nieprzyjaciela, który odstrzeliwał się energicznie; niebawem, reduta Cheverino skryła się w gęstej chmurze dymu.
Nasz pułk był niemal zasłonięty od rosyjskiego ognia małem wzgórzem. Kule, rzadko zresztą muskające nas (strzelali bowiem głównie do naszych kanonierów), przelatywały nad głowami, lub, conajwyżej zasypywały nas ziemią i żwirem.
Skorośmy otrzymali rozkaz aby iść naprzód, kapitan spojrzał na mnie z uwagą, co sprawiło, iż, z możliwie najswobodniejszą miną, pogładziłem się po młodych wąsikach. Zresztą, nie bałem się; jedyną mą obawą było, aby ktoś nie pomyślał że się boję. Te niegroźne kule tem bardziej utwierdziły mnie w heroicznym spokoju. Miłość własna mówiła mi, że znajduję się w prawdziwem niebezpieczeństwie, skoro, ostatecznie, jestem pod ogniem baterji. Byłem zachwycony własną swobodą ducha i myślałem z jaką przyjemnością opowiem wzięcie reduty Cheverino, w salonie pani de B***, przy ulicy Provence.
Pułkownik przeszedł koło naszej kompanji; odezwał się do mnie: „No, zobaczysz ładne rzeczy na początek“.
Uśmiechnąłem się wielce marsowo, otrzepując rękaw, który kula armatnia, padając o trzydzieści kroków, zbryzgała nieco ziemią.
Zdaje się, że Rosjanie zauważyli lichy rezultat swoich kul; zastąpili je bowiem granatami, które łatwiej mogły nas dosięgnąć w ukryciu. Spory odłamek zerwał mi czako i zabił człowieka obok mnie.
— Winszuję panu, rzekł kapitan, podczas gdy poprawiałem czako, jesteś pan bezpieczny na cały dzień.
Znałem ten przesąd żołnierski, który uważa, że non bis in idem[1] ma zastosowanie zarówno na polu bitwy, jak w sali sądowej. Włożyłem rezolutnie czako.
— To się nazywa ukłon bardzo wymuszony, rzekłem jak mogłem najweselej. Ten lichy żarcik wydał się — zważywszy okoliczności — doskonały.
— Winszuję panu, podjął kapitan, nic już nie oberwiesz, i będziesz dowodził kompanją dziś wieczór; czuję bowiem, że któraś kula ma mój adres. Za każdym razem kiedy miałem być ranny, oficer w pobliżu mnie otrzymał kontuzję; i — dodał ciszej niemal zawstydzony — nazwisko ich zawsze zaczynało się na P.
Obróciłem to w żart: wielu uczyniłoby tak jak ja; wielu uderzyłyby też, jak mnie, te prorocze słowa. Jako nowicjusz, czułem, że nie mogę nikomu zwierzyć swoich uczuć, i że trzeba mi wciąż być zimno nieustraszonym.
Po pół godzinie, ogień rosyjski wyraźnie osłabł; wówczas wyszliśmy z ochronnej pozycji, aby iść na redutę.
Pułk nasz składał się z trzech bataljonów. Drugiemu polecono zajść redutę od strony wylotu; pozostałe dwa miały wykonać szturm. Byłem w trzecim bataljonie.
Skorośmy się wynurzyli z poza garbu który nas osłaniał, przyjęto nas kilkoma salwami muszkietów, które niewiele sprawiły szkody w szeregach. Świst kul zaskoczył mnie; często odwracałem głowę, ściągając na siebie żarciki kolegów bardziej oswojonych z tym szmerem.
— Ostatecznie, myślałem, bitwa to nic tak strasznego.
Posuwaliśmy się biegiem, mając przed sobą tyraljerów: naraz, Rosjanie wydali trzykrotne hurra, trzy wyraźne hurra, poczem zapadli w milczenie, bez strzału.
— Nie podoba mi się ta cisza, rzekł kapitan; to nie wróży nic dobrego.
Uważałem, że nasi są nieco zbyt hałaśliwi i mimowoli czyniłem w duchu porównanie ich bezładnych krzyków z imponującem milczeniem nieprzyjaciela.
Dotarliśmy szybko do stóp reduty, palisady były skruszone, ziemia zryta naszemi kulami. Żołnierze rzucili się na te świeże ruiny, krzycząc niech żyje cesarz! głośniej niżby się można spodziewać po ludziach, którzy już tyle krzyczeli.
Podniosłem oczy; nigdy nie zapomnę widoku, który ujrzałem. Masa dymu wzbiła się w górę i zawisła jak baldachim dwadzieścia stóp nad redutą. Przez siną mgłę, widać było, poza wpół zniszczonym parapetem, grenadjerów rosyjskich, z bronią wzniesioną ku górze, nieruchomych jak posągi. Zdaje mi się, że widzę jeszcze każdego żołnierza, z lewem okiem utkwionem w nas, prawem zasłoniętem podniesioną fuzją. W strzelnicy, o kilka kroków od nas, stał koło armaty człowiek z zapalonym lontem.
Zadrżałem, wydało mi się, że ostatnia moja godzina nadeszła.
— Zacznie się taniec, wykrzyknął kapitan. Dobranoc!
Były to ostatnie słowa, które słyszałem z jego ust.
W reducie rozległo się warczenie bębnów. Ujrzałem jak wszystkie fuzje opuszczają się. Zamknąłem oczy; usłyszałem straszny huk, a tuż po nim krzyki i jęki. Otwarłem oczy, zdumiony że jeszcze jestem na świecie. Reduta na nowo spowiła się dymem. Dokoła mnie ranni, zabici. Kapitan leżał u moich stóp: głowę miał zmiażdżoną kulą armatnią, byłem zbryzgany jego krwią i mózgiem. Z całej mojej kompanji zostało na nogach tylko sześciu ludzi i ja.
Po tej rzezi nastała chwila osłupienia. Pułkownik, zakładając kapelusz na koniec szpady, wszedł pierwszy na parapet, krzycząc: Niech żyje cesarz! a za nim poszło wszystko, co jeszcze żyło. Nic prawie nie pamiętam z tego, co było potem. Weszliśmy do reduty, nie wiem jak. Walka toczyła się piersią o pierś, w dymie tak gęstym, że nikt nic nie widział. Musiałem rąbać, gdyż szabla moja była całkiem zakrwawiona. Wreszcie, usłyszałem krzyk: „Zwycięstwo!“ Skoro dym zrzedniał, ujrzałem krew i trupy, pod którymi znikła ziemia. Armaty zwłaszcza zagrzebane były pod stosami ciał. Około dwustu ludzi, we francuskich mundurach, stało bezładnie, jedni nabijając fuzje, drudzy ocierając bagnety. Jedenastu jeńców rosyjskich było wśród nich.
Pułkownik leżał, cały we krwi, na strzaskanym jaszczyku, blisko wylotu reduty. Paru żołnierzy krzątało się koło niego: podszedłem.
— Gdzie jest najstarszy kapitan? spytał jakiegoś sierżanta.
Sierżant wzruszył ramionami bardzo wymownie.
— A najstarszy porucznik?
— To właśnie pan, przybył wczoraj, rzekł sierżant z zupełnym spokojem.
Pułkownik uśmiechnął się gorzko.
— Zatem, proszę pana, rzekł do mnie, obejmiesz naczelne dowództwo; każesz co żywo obwarować wylot reduty tymi furgonami, nieprzyjaciel bowiem ma znaczne siły; ale generał C*** podeprze pana.
— Pułkowniku, rzekłem, czy pan jest ciężko ranny?
— G..., mój chłopcze: reduta wzięta!








  1. Przypis własny Wikiźródeł Non bis in idem (łac.) — nie można orzekać dwa razy w tej samej sprawie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Prosper Mérimée i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.