<<< Dane tekstu >>>
Autor Prosper Mérimée
Tytuł Z „Kolomby“
Pochodzenie Antologja literatury francuskiej / Merimée
Wydawca Krakowska Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Ludowa w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Całość jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Z „KOLOMBY“[1].
(Kolomba, jest to opowiadanie, mające za temat „vendettę“ korsykańską; Orso, młody porucznik napoleoński oraz siostra jego Kolomba, są to sieroty po ojcu, który padł z ręki skrytobójcy).

...Orso zastał Kolombę nieco zaniepokojoną jego długą nieobecnością; ale widząc go, znów przybrała zwyczajny wyraz smutnej pogody. Przy wieczerzy mówili jedynie o rzeczach obojętnych. Ośmielony spokojem siostry, Orso opowiedział spotkanie z bandytami i rzucił nawet parę żarcików co do moralnego i religijnego wychowania, jakie otrzymuje mała Chilina, dzięki staraniom wuja i jego czcigodnego kamrata, imć pana Castriconi.
— Brandolaccio jest zacny człowiek, rzekła Kolomba; ale co do Castriconiego, słyszałam że to człowiek bez zasad.
— Sądzę, rzekł Orso, że jest ściśle tyle wart, co Brandolaccio, a Brandolaccio tyle co on. Obaj są w otwartej wojnie ze społeczeństwem. Pierwsza zbrodnia pcha ich każdego dnia do nowych zbrodni; mimo to, nie są może tyle winni, co wielu ludzi nie mieszkających w haszczach.
Błysk radości zajaśniał na czole siostry.
— Tak, ciągnął Orso; ci nędznicy mają na swój sposób honor. W życie, jakie pędzą, wtrącił ich okrutny zabobon, nie zaś niska chciwość.
Nastała chwila milczenia.
— Bracie, rzekła Kolomba, nalewając kawę, wiesz może, że Karol Baptysta Pietri zmarł ubiegłej nocy? Tak, zmarł na złośliwą febrę.
— Cóż to za Pietri?
— Człowiek z tego miasteczka, mąż Magdaleny, tej, która odebrała portfel z rąk naszego ojca gdy umierał. Wdowa przyszła mnie prosić, abym zjawiła się na ceremonję i zaśpiewała coś. Wypadałoby, abyś i ty przybył. To sąsiedzi; jest to grzeczność, od której nie można się usuwać w tak małej mieścinie.
— Do djabła z temi ceremonjami, Kolombo! Nie podoba mi się, aby siostra moja robiła z siebie publiczne widowisko.
— Orso, odparła Kolomba, każdy czci zmarłych na swój sposób. Ballatę przekazali nam przodkowie; powinniśmy ją szanować, jako starodawny obyczaj. Magdalena niema daru, a stara Fiordispina, która jest najlepszą voceratrice w naszych stronach, jest chora. Trzebaż koniecznie kogoś, ktoby wygłosił ballatę.
— Czy myślisz, że Karol-Baptysta nie odnajdzie drogi na tamten świat, jeśli kto nie zaśpiewa lichych wierszy nad jego trumną? Idź, jeśli chcesz, Kolombo; pójdę z tobą, skoro uważasz żem powinien, ale nie improwizuj; to nie jest odpowiednie w twoim wieku, i... proszę cię o to.
— Bracie, przyrzekłam. To zwyczaj u nas, wiesz o tem; a, powtarzam ci, ja jestem jedyna, która mogę go dopełnić.
— Głupi zwyczaj!
— I mnie bardzo jest ciężko śpiewać w tych okolicznościach. To mi przypomina wszystkie nasze nieszczęścia. Jutro odchoruję to; ale trzeba. Pozwól mi, bracie. Przypomnij sobie, że, w Ajaccio, kazałeś mi improwizować dla zabawienia tej młodej Angielki, która śmieje się z naszych starych obyczajów. Czyż niema mi być wolno dzisiaj improwizować dla biednych ludzi, którzy będą mi wdzięczni za to i którym to pomoże udźwignąć ich zgryzotę?
— Dobrze więc, czyń jak zechcesz. Założę się, że już napisałaś swoją ballatę i nie chcesz jej zmarnować.
— Nie, nie mogłabym ułożyć tego z góry, bracie. Staję wobec umarłego i myślę o tych, którzy zostali. Łzy napływają mi do oczu, i wówczas śpiewam co mi przyjdzie na myśl.
Wszystko to powiedziane było z taką prostotą, że niepodobna było przypuszczać najlżejszej poetyckiej miłości własnej u panny Kolomby. Orso dał się zmiękczyć i udał się z siostrą do Pietrich. Zmarły leżał na stole, z odkrytą twarzą, w najpiękniejszej izbie. Drzwi i okna były otwarte; świece paliły się dokoła stołu. W głowach zmarłego klęczała wdowa, za nią tłum kobiet zajmował całą połać izby; z drugiej strony skupili się mężczyźni, stojąc z odkrytą głową, z okiem utkwionem w trupa, zachowując głębokie milczenie. Każdy nowo wchodzący zbliżał się do stołu, całował zmarłego, kłaniał się głową wdowie i synowi, poczem zajmował miejsce w kole, nie wymawiając słowa. Od czasu do czasu wszelako ktoś z obecnych przerywał uroczyste milczenie, zwracając się z paru słowami do zmarłego. „Czemu opuściłeś swoją dobrą żonę? mówiła jakaś kuma. Czy nie dbała troskliwie o ciebie? Czego ci brakowało? Nie mogłeś zaczekać jeszcze miesiąc? Synowa powiłaby ci wnuka“. Słuszny młody człowiek, syn Pietriego, ściskając za rękę ojca, wykrzyknął: „Och, czemuż nie zginąłeś od złej śmierci[2]. Bylibyśmy cię pomścili!“
Były to pierwsze słowa, jakie Orso usłyszał wchodząc. Na jego widok, krąg otworzył się, słaby szmer ciekawości oznajmił oczekiwanie zgromadzenia, zbudzone wejściem improwizatorki. Kolomba uściskała wdowę, ujęła ją za rękę i trwała tak kilka minut, skupiona, ze spuszczonemi oczami. Następnie, odrzuciła zasłonę w tył, wlepiła wzrok w umarłego i, pochylona nad trupem, prawie równie blada jak on, zaczęła w ten sposób:
„Karolu-Baptysto! Niech Chrystus przyjmie twą duszę! — Żyć, to cierpieć. Idziesz w miejsce — gdzie niema słońca ani chłodu. — Nie trzeba ci już sierpa, ani ciężkiej motyki, — Niema już pracy dla ciebie. — Odtąd, każdy dzień będzie tobie niedzielą. — Karolu-Baptysto, niech Chrystus przygarnie twą duszę! — Syn włada twoim domem. — Widziałam padający dąb — wysuszony tchnieniem Libeccia. — Myślałam, że już umarł. — Wróciłam, i korzeń jego puścił pędy. — Pęd stał się dębem — o szerokim cieniu. — Pod jego krzepkiemi gałęźmi spocznij, Maddelè — i myśl o dębie, którego już niema“.
Tu Magdalena zaczęła głośno szlochać, a paru ludzi, którzy, w potrzebie, zmierzyliby z fuzji do człowieka z równie zimną krwią co do kuropatwy, jęło wycierać grube łzy na ogorzałych policzkach.
Kolomba ciągnęła w ten sposób jakiś czas, zwracając się to do nieboszczyka, to do rodziny. Niekiedy, zapomocą prozopopei właściwej ballacie, kazała mówić samemu zmarłemu, aby pocieszać przyjaciół, lub dawać im rady. W miarę jak improwizowała, twarz jej przybierała natchniony wyraz; płeć barwiła się przejrzystą różowością, która tem więcej uwydatniała blask zębów i ogień rozszerzonych źrenic. Była to pytonissa na trójnogu. Prócz kilku westchnień, kilku zduszonych szlochów, nie dosłyszałoby się ani najlżejszego szmeru w tłumie, który cisnął się dokoła niej. Mimo że Orso mniej niż ktokolwiek inny dostępny był tej dzikiej poezji, niebawem udzieliło mu się powszechne wzruszenie. Ukryty w ciemnym kącie, płakał na równi z synem Pietriego.
Nagle uczynił się lekki ruch w audytorjum: krąg otworzył się, weszło kilku obcych. Z szacunku jaki im okazano, z pośpiechu z jakim uczyniono miejsce, widocznem było, iż są to ludzie znaczni, których odwiedziny przynosiły zaszczyt domowi. Mimo to, przez cześć dla ballaty, nikt nie odezwał się do nich ani słowa. Ten, który wszedł pierwszy, wyglądał na mężczyznę lat czterdziestu. Czarne ubranie, czerwona wstążeczka w kształcie rozety, powaga i pewność siebie malujące się na twarzy, pozwalały, od pierwszego rzutu oka, odgadnąć prefekta. Za nim wszedł przygarbiony starzec, o żółciowej cerze, starający się, pod zielonemi okularami, ukryć lękliwe i niespokojne spojrzenie. Miał czarne ubranie, zbyt obszerne, które, mimo że zupełnie jeszcze nowe, zrobione było widocznie przed wielu laty. Wciąż trzymający się boku prefekta, wyglądał na człowieka, który, możnaby rzec, chce się skryć w jego cieniu. Wreszcie, za nim, weszli dwaj młodzi ludzie o słusznej postawie, z cerą spaloną przez słońce, o policzkach ocienionych gęstymi bokobrodami, z okiem dumnem, zuchwałem, okazującem lekceważącą ciekawość. Orso miał czas zapomnieć fizjognomij swoich krajanów; ale widok starca w zielonych okularach obudził w nim natychmiast dawne wspomnienia. Obecność jego w towarzystwie prefekta wystarczała, aby go poznać. Był to adwokat Barricini, mer Pietranera, który, wraz z dwoma synami, przybył uraczyć prefekta widowiskiem ballaty. Trudno określić, co się działo w tej chwili w duszy Orsa; ale obecność wroga jego ojca obudziła w nim jakby dreszcz grozy; bardziej niż kiedykolwiek uczuł się dostępny podejrzeniom, które przez tak długi czas zwalczał.
Co do Kolomby, na widok człowieka, któremu przysięgła śmiertelną nienawiść, ruchliwa jej twarz przybrała natychmiast złowrogi wyraz. Zbladła; głos jej stał się chrapliwy, rozpoczęty wiersz zamarł na ustach... Ale, niebawem podejmując swą ballatę, ciągnęła z wznowioną gwałtownością:
„Kiedy jastrząb zawodzi lament — wobec opróżnionego gniazda — szpaki bujają dokoła — urągając jego boleści“.
Tutaj, dał się słyszeć zduszony śmiech: byli to dwaj młodzi ludzie, świeżo przybyli, którym się ta przenośnia wydała zapewne zbyt śmiała.
„Jastrząb się obudzi; rozwinie skrzydła — obmyje dziób we krwi! — A ty, Karolu-Baptysto, niechaj twoi przyjaciele — dadzą ci ostatnie pożegnanie. — Łzy ich płynęły dość długo. — Jedynie biedna sierota nie będzie cię opłakiwać. — I czemu miałaby cię opłakiwać? — Usnąłeś syt życia — pośród rodziny — przygotowany aby się zjawić — przed obliczem Wszechmocnego. — Sierota płacze swego ojca, — zaskoczonego przez nikczemnych morderców, — ugodzonego z tyłu; — ojca, którego krew czerwieni się — pod stosem zielonych liści. Ale zebrała jego krew, — tę krew szlachetną i niewinną; rozlała ją na Pietranera, — iżby się stała śmiertelną trucizną. — I Pietranera będzie napiętnowana — dopóki krew zbrodnicza — nie wymaże śladów krwi niewinnej“.
Kończąc te słowa, Kolomba osunęła się na krzesło, ściągnęła zasłonę na twarz, i słychać było jej szlochanie. Kobiety, zapłakane, cisnęły się dokoła improwizatorki; wielu mężczyzn rzucało złowrogie spojrzenia w stronę mera i jego synów; kilku starców szemrało na zgorszenie, które spowodowali swą obecnością. Syn zmarłego przedostał się przez ciżbę i zamierzał prosić mera, aby coprędzej opuścił dom; ale ten nie czekał na to zaproszenie. Cofał się ku drzwiom, a obaj synowie byli już na ulicy. Prefekt zwrócił parę kondolencyjnych frazesów do młodego Pietri i udał się prawie natychmiast za tamtymi. Orso zbliżył się do siostry, ujął ją za ramię i wyprowadził z izby.
— Przeprowadźcie ich, rzekł młody Pietri do paru przyjaciół. Czuwajcie, aby się im nic nie przytrafiło!
Paru młodych ludzi włożyło pospiesznie sztylety w lewy rękaw i odprowadzili Orsa i siostrę aż do domu.








  1. Merimée, Kolomba, przełożył Boy. Warszawa - Kraków, J. Czernecki.
  2. Malemort, gwałtowna śmierć.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Prosper Mérimée i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.