Yankes na dworze króla Artura/XXIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Yankes na dworze króla Artura |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze „Rój” |
Data wyd. | 1936 |
Druk | Drukarnia Artystyczna, Warszawa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | A Connecticut Yankee in King Arthur’s Court |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Odnalazłem Klarensa samotnego w mieszkaniu, pogrążonego w melancholji. Zamiast elektryczności przyświecał sobie starożytną lampką z olejem i gałgankiem. Wszystkie zasłony były zapuszczone; przebywał w ponurym półmroku. Podskoczył radośnie ku mnie.
— Och, zobaczyć znów żywego człowieka, przecież to warte miljon milrejsów!
Poznał mnie natychmiast mimo przebrania. Łatwo odgadnąć, że ta okoliczność cokolwiek mnie zaniepokoiła.
— Powiedz-że mi jaknajrychlej, co było przyczyną tego nieszczęścia! — spytałem. — Jak to się stało?
— Ba, żeby nie królowa, być może, tak prędkoby się to nie stało, chociaż, ostatecznie, musiało się tak skończyć. Potroszkę z pańskiego powodu, ale, na szczęście, stało się to właściwie z powodu królowej.
— I sir Lancelota?
— Istotnie.
— Opowiedz mi szczegółowo.
— Znana jest panu zapewne historja, że tylko jedna para oczu w królestwie nie patrzała krzywo na królową i sir Lancelota.
— No tak, Króla Artura.
— ...i tylko jedno serce nie dopuszczało podejrzeń.
— Tak, serce króla, serce niezdolne do złej myśli o przyjacielu.
— Właśnie. Zapewne król żyłby nadal w szczęściu i ufności do końca swych dni, gdyby nie jeden z pańskich wynalazków, mianowicie komitet giełdowy. Po pańskim wyjeździe wszyscy byli gotowi i dojrzali do rozpoczęcia giełdowych operacyj. Że tu mieściła się beczka z prochem, to dla każdego zrozumiałe. Papiery były wyznaczone do sprzedania z rabatem.
Cóż tedy czyni sir Lancelot...
— Wiem. Skwapliwie cofnął omal wszystkie za bezcen. Ponadto, nabył dwa razy tyle, ile przeznaczało się do wykupienia. Chciał je już wtedy przedkładać, gdy wyjeżdżałem.
— Nawet przedłożył. Nasi chłopaczkowie nie byli w stanie ich zapłacić. Wtedy ich przycisnął. Śmieli się w kułak, radzi z kawału, że udało im się sprzedać mu papiery po 15 i 16, gdy nie warte były dziesięciu. Ale nie śmieli się już tak wesoło, gdy Niepokonany zmusił ich do kompromisu na 283.
— To ci dopiero kawał!
— Obdarł ich żywcem ze skóry, a całe królestwo przyklasnęło, mówiąc, że dostali za swoje. Pośród obdartych znajdowali się kuzynkowie królewscy, sir Agrevan i sir Mordread. Tu mamy koniec aktu pierwszego. Akt drugi, scena pierwsza — pokój w Carlyle Castle, dokąd dwór zjechał po parodniowem polowaniu. Osoby — cały wylęg królewskich kuzynków. Mordread i Agrevan proponują zwrócenie uwagi poczciwego Artura na Guniwerę i sir Lancelota.
Panowie Jawen, Garet i Harris postanowili nie mieszać się do tej sprawy. Rozgorzał głośny, zacięty spór, podczas którego wszedł król. Tableau. Z rozporządzenia królewskiego Lancelotowi zastawiono pułapkę, w którą wpadł. Ma się rozumieć, dla świadków — panów Agrevana, Mordreada i całego tuzina pomniejszych rycerzy — sprawa nie skończyła się dobrze, bowiem Lancelot wszystkich ich, prócz Mordreada, pozabijał. Ale nie wpłynęło to oczywiście na załagodzenie jego zatargu z królem.
— O, kochanie, w tym wypadku mogło być tylko jedno zakończenie, właśnie je spostrzegam: wojna; właśnie wszyscy rycerze tego kraju dzielą się na dwie partje, jedna po stronie królewskiej, druga — przy Lancelocie.
— Rzeczywiście, tak się też stało. Król posłał królową na stos, proponując jej, by oczyściła się przez ogień. Lancelot ze swymi rycerzami uwolnił ją i podczas tego starcia zabito wielu pańskich i moich przyjaciół, w każdym razie, najczcigodniejszych, jakich kraj posiadał. Naprzykład, sir Belias le-Argulus, sir Geglarides, sir Greeflet, sir Braudiles i Agloval...
— Och, rozdzierasz mi serce!
— Ha! To jeszcze nie wszyscy. Sir Tor i sir Hautez... trzej bracia sir Raynolda, sir Priamus, sir Kay-Cudzoziemiec oraz Driant i... któż, myślałby pan jeszcze?
— Kończze pan prędzej!
— Sir Harris, sir Harret, obaj!
— Niemożliwe! Ich przywiązanie do Lancelota było wszak niezniszczalne!
— Tu zaszła zwykła, fatalna pomyłka. Byli tylko widzami, nie mieli nawet zbroi, przyglądali się jedynie, jak karzą królową. W swej zaciekłości sir Lancelot rzucał się na każdego, kto mu się podwinął pod rękę. Zabił ich, nie wiedząc nawet, kim byli. Oto proszę migawkowe zdjęcie, które zrobił jeden z naszych chłopców w transie utarczki. Wystawiono je na sprzedaż na wszystkich kolejowych stacjach. Tu są osoby z najbliższego otoczenia królowej — sir Lancelot z podniesionym mieczem i sir Harret, wyziewający ducha. Może pan tu dostrzec poprzez kłęby dymu cierpienie na obliczu królowej. Wspaniały batalistyczny obraz!
— Istotnie, musimy go zachować. Bezcenny historyczny dokument. Proszę, mów dalej.
— Więc, ostatecznie zaczęła się prawdziwa wojna. Lancelot cofnął się ku swemu miastu i zatarasował się w zamku, gromadząc rycerzy. Król wyruszył przeciw niemu z olbrzymiem wojskiem, zawrzała parodniowa bitwa, w której rezultacie ogromna przestrzeń została zasłana trupami i odłamkami żelaza. Wtedy kościół jakoś załagodził spór między Arturem, Lancelotem i królową oraz pomiędzy walczącemi stronami z wyjątkiem sir Jawena, bardzo rozgoryczonego z powodu śmierci swych braci, Harreta i Harrisa, i nie godzącego się na zawieszenie broni. Powiadomił Lancelota, że odstępuje ze swoimi, a tymczasem począł szykować się do ataku. Jawen poszedł za nim, ze swoimi i namówił Artura, by się przyłączył. Artur pozostawił rządy królestwem aż do czasu swego powrotu w rękach Mordreada...
— A! Poznaję króla z jego mądrych czynów!
— Właśnie. Sir Mordread natychmiast przystąpił do utrwalenia swej władzy — na zawsze. Pierwszym krokiem była decyzja poślubienia Guniwery, lecz królowa uciekła i zamknęła się w wieży londyńskiej. Mordread zaatakował wieżę. Biskup Canterbury gruchnął weń interdyktem. Król wrócił. Mordread rozproszył jego wojska przy Dovrze, pod Canterbury i raz jeszcze przy Bergamie, poczem zainicjowano rokowania pokojowe. Zważ pan: Mordread otrzymał Kornwalję i Cant jeszcze za życia króla — i całe królestwo po jego śmierci.
— Wszystko tak, jak myślałem! Moje marzenie o republice niestety pozostanie marzeniem...
— O, tak. Obydwie armje zajęły pozycje wpobliżu Salisbury. Jawen... jego głowa znajduje się obecnie w Dovrze, poległ tam na polu walki. Zjawił się królowi we śnie, a raczej uczynił to jego duch, i ostrzegał, by za wszelką cenę wystrzegał się starcia w ciągu miesiąca. Lecz bitwa została podjęta z najgłupszego powodu. Artur zarządził alarm i atak, jeśli tylko podniesie się wgórę choć jeden miecz w trakcie pertraktacyj z Mordreadem, gdyż mu nie dowierzał.
Mordread wydał analogiczny rozkaz swemu wojsku. Nagle żmija ugryzła pewnego rycerza w piętę. Przelękniony zapomniał o rozkazie, dobył miecza i przepołowił żmiję. Chwila nie minęła, jak obydwa wojska zwarły się we wściekłej walce. Rzeź trwała przez cały dzień. Wtedy król... Ale muszę panu pokazać teraz pewną nowość, którą zapoczątkowaliśmy tu bez pana w naszem piśmie.
— Serjo? Cóż to?
— Korespondencja wojenna.
— Cóż, wspaniale!
— Tak, pismo alarmowało naprawo i nalewo, że interdykt nie jest w stanie wywrzeć należytego wpływu, i wogóle znaczenie jego niknie, a wojna obarcza kraj. Miałem korespondentów w obydwu armjach. Zakończę swą opowieść o walce słowami jednego z moich zuchów:
„Wtedy król rozejrzał się dokoła i zobaczył, że ze wszystkich jego sławnych rycerzy i z całego wojska pozostali tylko dwaj: sir Łukasz de-Boutler i brat jego Bediwer, przyczem obaj są ciężko ranni. Wielki Boże, rzecze król, co się stało ze wszystkimi mymi szlachetnymi rycerzami? Gorze mi, żem doczekał tak bolesnego dnia! Albowiem — rzecze Artur — nadszedł i na mnie kres. Azaliż Bóg nie da mi spotkać się ze zdrajcą Mordreadem, sprawcą złego? Aż oto dojrzał król Morareada, stojącego z mieczem pośród stosu trupów. — Daj mi mój miecz! — rzecze król do Łukasza — ujrzałem bo zdrajcę Mordreada, winnego nieszczęściu. — Sir, daj mu spokój — powiada sir Łukasz — wszak on również jest nieszczęśliwy. Minie ten złowrogi dzień, będziesz, królu, pomszczony sprawiedliwie! Wspomnij na swój sen i na to, co rzekł ci duch Jawena tej nocy. Bóg w swem miłosierdziu zachował cię przy życiu, oszczędź tedy ty Mordreada. Dzięki miłosierdziu Bożemu, bądź co bądź bitwę wygraliśmy: nas trzech zostało przy życiu, a sir Mordread jeno sam jeden. Gdy mu je, królu, darujesz, złowrogi dzień odejdzie do wieczności.
„Kwestja życia i śmierci jest mi obojętna“, — odrzecze król, — teraz widzę tylko jego jednego, i nie ujdzie mych rąk; dogodniejszej sytuacji nie przewiduję“.
„Niech Bóg cię ma w swej pieczy“ — odpowiada Bediwer. Wtedy król porwał oburącz za miecz i pognał ku Mordreadowi z okrzykiem: ha, zdrajco, wybiła twa godzina! — A skoro usłyszał głos króla, sir Mordread porwał również za miecz i runął na spotkanie. Tedy Artur zadał cios panu Mordreadowi poniżej tarczy, przebijając go na wylot. Czując się rannym śmiertelnie, sir Mordread zebrał resztki sił i skoczył z mieczem na Artura. Trzymając oburącz miecz, ciął swego brata Artura przez hełm i czaszkę i padł martwy na ziemię. A za nim padł również szlachetny Artur“.
— Świetna próbka wojennej korespondencji, Klarens, jesteś wspaniałym dziennikarzem. Ale cóż z królem? Przyszedł do siebie?
— Nie, zmarło się biedakowi.
Byłem wstrząśnięty, sądziłem, iż żadna rana nie może być dlań śmiertelna.
— A królowa?
— Została mniszką w Almcsbury.
— Ileż zmian w tak krótkim przeciągu czasu! To niepojęte! Cóż teraz począć?
— Właśnie chcę rzec.
— No?
— Rzucić wszystko na los szczęścia i powstać przeciwko nim.
— Co masz na myśli?
— Jest pan wraz z Mordreadem na indeksie i pozostanie pan do końca życia. Kościół posiada wykaz wszystkich rycerzy, którzy ocaleli, i skoro się dowie, że pan tu przebywa, będziemy mieli sporo kłopotu z ratowaniem pana.
— Ależ! Przy naszych wojennych środkach, z naszem zdyscyplinowanem wojskiem...
— Bez przesady, sir. Nie wiem, czy doliczylibyśmy się do 60 ludzi.
— Co mówisz! A nasze szkoły, kolegja, warsztaty, nasze...
— Skoro tylko nadejdą rycerze, wszystkie te instytucje staną pustkami, a nasi uczniowie i majstrzy przejdą na stronę wroga. Myśli pan, że pan wygnał zabobon z tych ludzi wychowaniem?
— Oczywiście, byłem o tem przekonany.
— To niech się pan rozczaruje. Wszystko, co nowonabyte, trzymało się ich tylko do czasu interdyktu. Od interdyktu zaś są twardzi zaledwie po wierzchu, w sercach ich strach panuje. Gdy zobaczą wojsko, maski opadną.
— Smutne nowiny. To znaczy, żeśmy zginęli. Obrócą przeciwko nam naszą własną naukę.
— Tego nie uczynią.
— A to dlaczego?
— Ponieważ ja i garść oddanych mi ludzi przedsięwzięliśmy po temu odpowiednie środki. Opowiem, co uczyniłem, i co mnie do tego skłoniło. Jesteś pan sprytny, wszakże kościół sprytniejszy od pana. Przecież to on usunął pana stąd przy pomocy swych sług — lekarzy.
— Klarensie!
— Tak, tak! Teraz już wiem. Cała obsługa na okręcie, zarówno jak i pańska eskorta, to byli nasłani ludzie.
— O, Boże!
— Najistotniejsza prawda! Spoczątku również o niczem nie wiedziałem, i dopiero pod koniec zorjentowałem się. Czyż pan dawał zlecenie kapitanowi, by mi zakomunikował, że otrzymawszy zapasy, wyjedzie pan do Kadyksu na zamieszkanie?
— Kadyks? W myślach go nie miałem!
— ...Żeś pan postanowił mieszkać w Kadyksie i pływać po okolicznych morzach dla poprawienia zdrowia swej rodziny? Czy pan dawał takie zlecenie?
— Oczywiście, nie. Napisałbym, a nie przekazywał ustnie.
— Sądzę. Od tego czasu powziąłem wątpliwości. Gdy okręt wyruszył spowrotem, wsadziłem tam swego szpiega. W ciągu dwóch tygodni oczekiwałem wiadomości, wreszcie postanowiłem wysłać statek do Kadyksu. Ale tu powstała przeszkoda, która mi uniemożliwiła wykonanie zamiaru.
— Jakaż?
— Cała nasza flota nieoczekiwanie i w tajemniczy sposób zniknęła. Również tajemniczo i nagle przestały funkcjonować telegraf i telefony, obsługa rozbiegła się, druty zostały przecięte. Ostatecznie — kościół wypędził nawet elektryczne oświetlenie! Nie było czasu do stracenia. Pańskiemu życiu niebezpieczeństwo nie zagrażało — nikt w całem królestwie poza Merlinem nie ważyłby się podnieść ręki na takiego przeciwnika, jak pan, nie mając za sobą co najmniej tysiąca ludzi. Pozostawało mi tedy dbać jedynie o to, by wszystko było w porządku na pański przyjazd. O siebie tez się nie lękałem; nikt nie ważyłby się tknąć również kogokolwiek z pańskich przyjaciół. I oto, com przedsięwziął. Ze wszystkich warsztatów i szkół pańskich począłem wybierać młodzieńców, za których ręczyłbym głową, zebrałem ich wszystkich razem i dałem instrukcje. Jest ich 52, w wieku od 14 do 17 lat.
— Pocoś pan wybrał takich wyrostków?
— Dlatego, że inni narodzili się w atmosferze zabobonu i wrócili doń. Wszedł w ich krew i kości. Łudziliśmy się, żeśmy ich przekształcili, zresztą oni również tak myśleli, ale interdykt obudził ich, jak odgłos grzmotu. Pokazał, czem są w istocie, ale co do chłopców, to co innego. Wybrałem takich, którzy wychowywali się u nas niemniej niż 7 do 10 lat i nie stykali się z uciskiem kościoła. Przedewszystkiem zaś odwiedziłem cichcem grotę Merlina — nie małą, a wielką...
— Tę, gdzieśmy założyli nasz główny skład elektrycznych maszyn, gdy projektowałem jeszcze jeden cud?
— Właśnie, właśnie. Ponieważ zaś me zachodziła potrzeba cudu, sądziłem, że byłoby niezgorzej, abym wykorzystał te maszyny i aparaty. Chodziło mi o przygotowanie groty do oblężenia.
— Dobra myśl, Klarensie. Całkiem dobra!
— I ja tak myślę. Czterech chłopców umieściłem tam jako straż wewnętrzną, by nikt ich nie dojrzał. Niech tylko kto spróbuje dostać się do groty, już my go powitamy! Dalej, znalazłem ukryte druty, łączące pańską sypialnię ze składami dynamitu pod naszemi młynami, warsztatami, magazynami i t. d. W nocy przecięliśmy druty i połączyliśmy je z grotą. Nikt prócz pana i mnie nie podejrzewa, dokąd prowadzą ich drugie końce. Ma się rozumieć, przeciągnęliśmy je pod ziemią i cała praca została wykonana w ciągu 2 godzin. Teraz nie pozostawimy już naszej twierdzy w wypadku konieczności zniszczenia naszej cywilizacji.
— Krok prawidłowy i całkiem naturalny. Nieunikniona konsekwencja wojny przy zmienionych warunkach. Ba! Ależ jakie zmiany zaszły! Spodziewaliśmy się osaczenia w pałacu, prędzej czy później, ale... No, mów dalej.
— Ponadto zrobiliśmy ogrodzenie z drutów.
— Z drutów?
— No, tak. Pan sam podsunął nam tę myśl przed dwoma-trzema laty.
— O, pamiętam! To było wtedy, kiedy kościół po raz pierwszy spróbował pokazać nam swoją moc, ale postanowił odłożyć do bardziej sprzyjających warunków. Dobrze, więc jakeś urządził to ogrodzenie z drutu?
— Przeciągnąłem 12 nadzwyczaj mocnych drutów — nieizolowanych — od wielkiej dynamo do groty. Maszyna tylko o dwóch szczotkach, dodatniej i ujemnej.
— W porządku.
— Druty idą od groty i tworzą pod ziemią krąg o średnicy 100 jardów. Powstało w ten sposób 12 przegródek na dystansie stu stóp, i wszystkie ich zakończenia zdążają również ku grocie.
— Pięknie! Cóż dalej?
— Ogrodzenie umocniają ciężkie dębowe pale, trzy stopy od siebie odległe, wbite na głębokość 5 stóp
— To mocno.
— Druty nie mają uziemienia — poza grotą. Idą od końca dodatniego, połączenie z ziemią odbywa się poprzez ujemny. Drugie końce drutów wracają do groty i każdy niewidocznie łączy się z ziemią.
— O nie, to do niczego!
— Dlaczego?
— Niewygodne, marnuje się siła. Uziemienie jest niepotrzebne, z wyjątkiem połączenia z ujemną szczotką. Drugie zakończenie każdego drutu winno być doprowadzone spowrotem do groty i bezpośrednio umocowane bez połączenia z ziemią. Teraz uważaj, jaka stąd ekonomja. Kawalerja cwałuje na zagrodzenie. Nie tracisz energji, ponieważ posiadasz tylko jedno uziemienie, dopóki konie nie dotkną drutów. Z chwilą zaś dotknięcia powstaje połączenie z ujemną szczotką przez ziemię i powoduje śmierć. Jasne. Nie zużyłeś energji, dokąd nie zachodziła potrzeba, twój piorun zawsze jest wpogotowiu, jak nabój w lufie, ale to cię nic nie kosztuje, zanim się do tego nikt nie dotknie. — O, tak, — połączenie przez ziemię, jedyna rzecz!
— Racja. Przeoczyłem to. To jest nie tylko oszczędniejsze, ale i skuteczniejsze, gdyż w razie porwania się lub poplątania drutu nie powoduje szkód.
— A nie, tembardziej, skoro posiadamy akumulator w grocie i możemy każdy złamany drut wyłączyć. Więc, proszę dalej. Armaty?
— Zrobione. W centrum wewnętrznego koła, na placu, zgrupowałem baterję z 30 dział z odpowiednim zapasem ładunków.
— Pięknie. Gdy rycerze papiści zawitają, spotka ich niezła orkiestra. Wierzchołki przepaści nad grotą?
— Przeprowadziłem tamtędy druciane zagrodzenie i ustawiłem jedno działo. Nie przedostaną się przez żadną skałę.
— Dobrze. A szklane cylindry i dynamitowe torpedy?
— Też są. Posiadam piękny ogródek, jakiego nikt jeszcze nie hodował. Jest to pas 40-tostopowej szerokości, otaczający zewnętrzne oparkanienie; dystans między nim a zagrodzeniem wynosi około 100 jardów, stanowiąc coś w rodzaju neutralnego pasa. Niema ani jednego jarda ziemi, nie zawierającego torpedy. Przykryliśmy je warstwą piasku. Ogródek posiada całkiem niewinny wygląd, ale niechby kto spróbował nań wstąpić!
— Czyś wypróbował torpedy?
— Chciałem to uczynić, ale...
— Co za „ale“? To bardzo nieoględnie z twojej strony, żeś nie wypróbował.
— Wiem, ale w gruncie rzeczy one są wypróbowane. Położyłem parę na wielkiej drodze opodal naszej linji, no i te zostały wypróbowane.
— To co innego. Któż tego dokonał?
— Komitet kościelny. Szedł do nas, by zażądać podporządkowania się. Jak pan widzi, szli nie po to, aby wypróbować torpedy, ale uczynili to przypadkiem.
— No i co? Złożyli raport komitetowi?
— A tak. Pan już mógł o tem słyszeć.
— Jednogłośnie?
— Coś w tym rodzaju. Po tym wypadku ustawiłem znaki celem uprzedzenia następnych komitetów, i od tej pory już nie mieliśmy wtargnięcia na nasze tereny.
— Masę rzeczy załatwiłeś, Klarensie, i wszystko bardzo dobrze.
— Mieliśmy dość po temu czasu i nie śpieszyliśmy się.
Pomilczeliśmy chwilę w zamyśleniu. Ale moja myśl poczęła pracować; rzekłem:
— Teraz wszystko gotowe. Wszystko przewidziane w szczegółach. Wiem teraz co czynić.
— Wiem również: siedzieć i czekać.
— O nie, sir. Wstać i działać.
— Co pan chce przez to powiedzieć?
— Właśnie to, co powiedziałem, wolę ofensywę od defensywy. Słowem: podnosimy się i czynimy — w tem nasza gra.
— Jeden na sto, że pan ma rację. Ale od czego zaczniemy?
— Ogłosimy republikę.
— O, istotnie, to wpłynie na tok spraw przyśpieszająco.
— Zmuszę ich do brzęczenia; zapewniam cię. Jutro w południe Anglja będzie gniazdem szerszeni, o ile ręka kościoła nie utraciła jeszcze swej sprawności. A wiemy, że nie utraciła. Teraz pisz, co podyktuję:
Czyni się wszystkim wiadomem!
Ponieważ król umarł i nie zostawił następcy, obowiązkiem moim staje się dalsze sprawowanie władzy wykonawczej, na mnie przelanej, dopóki nie zostanie utworzony rząd, który władzę obejmie. Monarchja upadła i przestała istnieć. Skutkiem tego cała potęga polityczna wraca do swego pierwotnego źródła, którem jest naród. Wraz z monarchją padły również związane z nią instytucje: niema więc już szlachty, niema klasy uprzywilejowanej, ani urzędowego kościoła. Wszyscy ludzie stają się zupełnie równi, są na jednym i tym samym poziomie, a pod względem wyznania — całkiem wolni. W ten sposób zostaje ogłoszona Republika, jako naturalny stan narodu w chwili gdy przestała istnieć władza. Obowiązkiem narodu brytyjskiego jest zebrać się natychmiast, w drodze głosowania wybrać swych przedstawicieli i powierzyć im władzę.
Podpisałem „Mistrz“ i sygnowałem „z pieczary Merlina“.
— Poco im mamy mówić, gdzie jesteśmy — rzekł Klarens — i w ten sposób wskazywać im drogę?
— Właśnie zależy mi na tem. My występujemy z proklamacją, a teraz na nich kolej wystąpić.
— Zarządź natychmiast wydrukowanie jej i rozesłanie. Prócz tego każ osiodłać parę dobrych koni, byśmy mogli odjechać do pieczary Merlina.
— Za 10 minut wszystko będzie gotowe. Jakiż cyklon rozpęta się jutro, gdy ten świstek papieru zacznie działać!
Kochany, stary zamek! Byłoby dziwne, gdybyśmy spowrotem... Ale lepiej o tem nie myśleć.