<<< Dane tekstu >>>
Autor Maurice Leblanc
Tytuł Zęby tygrysa
Rozdział Zakończenie
Data wyd. 1924
Druk J. Filipescu
Miejsce wyd. Czerniowce
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Dents du tigre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XX.
Zakończenie.

Na drugi dzień rano, na krótko przed uderzeniem godziny dziewiątej, Valenglay, rozmawiając z prefektem policyi, zapytał:
— Więc jest pan tego samego, co i ja zdania? On wróci?
— Nie wątpię w to wcale, panie prezydencie. I wróci według wszystkich reguł ścisłości, dominującej nad całą tą awanturą. Przez samą kokieteryę wróci wraz z uderzeniem godziny dziewiątej.
— Pan wierzy? Pan wierzy?...
— Panie prezydencie, ja patrzę na tego człowieka od paru miesięcy. Znajdując się w tym punkcie, do którego doszły wypadki, wisząc pomiędzy śmiercią i życiem Florentyny Levasseur, jeżeli nie zamorduje ściganego bandyty, jeżeli nie dostawi go tutaj ze związanemi rękami i nogami, znaczyć to będzie, że Florentyna Levasseur nie żyje oraz że Arseniusz Lupin nie żyje.
— Lupin jest nieśmiertelny! — rzekł, śmiejąc się Valenglay. — Masz pan racyę. I zresztą jestem tego samego, co i pan zdania. Nikt nie byłby bardziej odemnie zdziwiony, gdyby o oznaczonej godzinie nasz świetny przyjaciel się nie zjawił. Wspomniał mi pan, że wczoraj telefonowano z Angers?
— Tak, panie prezydencie. Nasi ludzie widzieli don Luisa Perennę. Wyprzedził ich aeroplanem. Od tej chwili telefonowali mi po raz drugi z Mans, gdzie robili dochodzenia w pewnej opuszczonej remizie.
— Dochodzenie już zostało zrobione przez Lupina, możemy być tego pewni i wkrótce już dowiemy się o wynikach. Słyszy pan? Uderza dziewiąta godzina.
W tej samej chwili usłyszano warczenie samochodu. Słyszano, jak samochód zatrzymał się przed domem, po chwili zaś rozległ się głos dzwonka.
Rozkazy już były wydane. Wpuszczono gościa natychmiast. W drzwiach ukazał się don Luis Perenna.
Jakkolwiek dla Valenglaya i prefekta nie było to niespodzianką, mimo to jednak doznali wrażenia, jak gdyby rozgrywały się wobec nich rzeczy, przechodzące miarę ludzką.
— Więc cóż? — wykrzyknął żywo prezydent ministrów.
— Sprawa załatwiona, panie prezydencie.
— Schwytałeś pan tego bandytę?
— Tak jest.
— Do stu piorunów, z pana nie byle jaki pasażer! — mruknął Valenglay.
— I jak się rzecz ma z owym bandytą? — dodał. — Musi to być widocznie jakiś trudny do ujarzmienia kolos?
— Kaleka, panie prezydencie, degenerat... Odpowiedzialny oczywiście za swoje czyny, ale lekarze będą mogli skonstatować u niego schyłek życia, wyschnięcie mlecza pacierzowego, tuberkulozę itp.
— I tego to człowieka Florentyna kochała?
— Ach, panie prezydencie — wykrzyknął don Luis z mocą. — Florentyna nigdy nie kochała tego nędznika. Litowała się nad nim, jak nad człowiekiem, skazanym przez lekarzy na bliską śmierć i z litości tylko nie pozbawiała go nadziei, że w przyszłości, kiedyś może odda mu swą rękę. Litość kobiety, panie prezydencie, litość, dająca się bardzo łatwo zrozumieć, albowiem Florentyna nigdy nie przeczuwała nawet, jaką nędzną rolę odgrywał ten osobnik. Uważając go za uczciwego oddanego sobie człowieka, znając jego nadzwyczajną inteligencyę i spryt, zasięgała u niego rad i pozwalała się mu kierować w walce, podjętej o ocalenie pani Fauville.
— Jest pan tego pewien?
— Tak, panie prezydencie. Jestem pewien tego, jak również wielu innych rzeczy, gdyż posiadam już w rękach dowody.
I zaraz bez żadnych wstępów dodał:
— Panie prezydencie, mając tego człowieka w swych rękach, łatwo teraz będzie władzom sprawiedliwości poznać jego życie przeszłe w najdrobniejszych szczegółach. Ale już teraz można przedstawić sobie ten monstrualny żywot, korzystając tylko z części zbrodniczych występków, a pozostawiając na boku trzy zbrodnie, nie mające żadnego związku ze sprawą Morningtona.
Pochodzący z Alençon, wychowany za staraniem Langernaulta Jan Vernocq zawarł znajomość z małżonkami Dedessuslamare, okradł ich z pieniędzy i zanim zdążyli wytoczyć skargę nieznanemu im jeszcze grabieżcy, sprowadził ich do wioski Formingny, gdzie zrozpaczeni, nie wiedzący co począć ze sobą, odebrali sobie życie przez powieszenie.
Stodoła ta znajdowała się w majątku noszącym nazwę Stary Zamek, należący do pana Langernaulta opiekuna Jana Vernocq. Pan Langernault był wówczas chory. Gdy rozpoczęła się jego rekonwalescencya, czyszcząc pewnego razu strzelbę, otrzymał postrzał w brzuch. Strzelbę tę ktoś nabił bez jego wiedzy. Kto? Jan Vernocq, który zresztą nocy poprzedniej opróżnił kufry swego dobroczyńcy.
„W Paryżu, dokąd się udał był ze swym skromnym mająteczkiem, Jan Veronecq miał sposobność nabyć od pewnego huncwota papiery, stwierdzające prawo Florentyny Levasseur do całego dziedzictwa, po rodzinie Roussel i Wiktorze Sauverand, papiery skradzione kiedyś przez tegoż huncwota starej piastunce, która przywiozła Florentynę z Ameryki. Czyniąc poszukiwania Jan Veronecq zdobył najpierw fotografię Florentyny, a później odszukał i ją samą. Oddawał jej usługi udawał, że się dla niej poświęca i że gotów nawet ofiarować za nią życie. Wówczas nie wiedział jeszcze jakie korzyści osiągnie ze skradzionych papierów i ze stosunków z Florentyną, ale oto nagle położenie całe się zmieniło. Dowiedziawszy się przez niedyskrecyę pracownika biurowego notaryusza o istnieniu w biurku pana Lepertuis testamentu, z którego treścią warto było się zapoznać, otrzymał od niego — pracownik ten tymczasem zniknął bez śladu — do rąk ów testament za sumę tysiąca franków. Otóż był to właśnie testament Kosmy Morningtona, który zapisywał swój olbrzymi majątek spadkobiercom sióstr Roussel i Wiktora Souveranda.
„Jan Vernocq trzymał sprawę w rękach. Dwieście milionów! Ażeby ten majątek zdobyć, aby zdobyć luksus, potęgę i środki opłacenia najlepszych doktorów świata, a przez nich zdrowie i siłę fizyczną, wystarczało najpierw zgładzić wszystkie te osoby, które stawały pomiędzy spadkiem a Florentyną, gdy zaś to się stanie — ożenić się z dziedziczką wielkiej fortuny.
„I Jan Vernocq wziął się do dzieła. Szperając w papierach ojca Langernaulta, starego przyjaciela Hipolita Fauville’a, zdobył on szczegóły, dotyczące rodziny Roussel oraz dowiedział się o rozdźwiękach panujących między państwem Fauville. Pięć tylko osób stawało mu w drodze, przedewszystkiem naturalnie Kosma Mornington, następnie w kolejności swych praw spadkowych inżynier Fauville, jego syn Edmund, żona Hipolita Marya Anna i kuzyn Sauverand.
„Z Kosmą Morningtonem sprawa poszła gładko. Przedostawszy się doń w charakterze doktora, pozostawił u niego flakonik z trucizną, przeznaczoną do dokonywania zastrzyknięć. Ale z Hipolitem Fauvillem, z którym wszedł w stosunki z rekomendacyi Langernaulta i którego ogarnął szybko swym wpływem, Jan Vernocq miał trudności.
Wiedząc o nienawiści, jaką inżynier żywił do swej małżonki i wiedząc o beznadziejnym stanie jego zdrowia, podsunął mu myśl popełnienia samobójstwa i w ten sposób, za jednym zamachem i anonimowo, jak to zaznaczyłem, nie mieszając się wcale do całej awantury, urządzając rzecz tak, iż Fauville nie zdawał sobie sprawy ze złego wpływu tego człowieka, Jan Vernocq usunął z swej drogi Fauville’a i jego syna, uwolnił się od Maryi Anny i Sauveranda, zrzucając na nich całą odpowiedzialność za popełnienie zbrodni, o którą nikt nie mógł posądzić jego, to jest Jana Vernocq’a.
„I plan się udał.
„Teraz spotkał się już z jednym tylko szkopółem. Stanowił go inspektor Verot. Inspektor Verot umarł...
„W przyszłości czyhało nań jedno tylko niebezpieczeństwo. Niebezpieczeństwo to stanowiłem ja, don Luis Perenna. Jan Vernocq mógł je przewidzieć, albowiem Mornington mnie czynił uniwersalnym legatryuszem. Niebezpieczeństwo to chciał Vernocq zażegnać dając mi najpierw na mieszkanie dom na placu Palais-Bourbon, a za sekretarkę pannę Florentynę Levasseur, następnie zaś starając się mnie czterokrotnie zgładzić za pośrednictwem Gastona Sauveranda.
„W ten sposób trzymał w swoich rękach wszystkie nici dramatu. Będąc panem mego mieszkania, mając wpływ na Florentynę, a następnie na Sauveranda, dzięki sile swej woli i giętkości swego charakteru, zbliżył się do celu. Ponieważ moje wysiłki doprowadziły już do wykazania niewinności pani Fauville i Gastona Sauveranda, nie wahał się ani chwili. Marya Anna Fauville umarła. Gaston Sauverand także umarł.
„A zatem wszystko składało się według jego zamierzeń. Ścigano mnie. Ścigano Florentynę. Nie podejrzewano nikogo innego. I zbliżał się termin przyznania spadku.
„Było to onegdaj. W tej chwili Jan Vernocq znajdował się w samem centrum akcyi. Złożony chorobą ulokował się w klinice przy ulicy des Ternes i stamtąd, dzięki wpływowi, jaki miał na Florentynę i za pomocą listów, adresowanych do mateczki przełożonej, z Wersalu kierował całą sprawą. Na rozkaz przełożonej i nie zdając sobie wcale sprawy z funkcyi, jaką spełnia, Florentyna udała się na posiedzenie, zwołane w prefekturze policyi, przynosząc tam dokumenty, dotyczące jej osoby. Tymczasem Jan Vernocq opuścił klinikę i ulokował się na wyspie Saint-Louis, gdzie oczekiwał na wynik przedsięwzięcia, które w najgorszym razie mogło było zwrócić się przeciw Florentynie, nigdy zaś nie było w stanie jego skompromitować.
— Zna pan dalszy ciąg sprawy, panie prezydencie — kończył don Luis. — Florentyna, wstrząśnięta tem, iż nieświadomie odgrywała taką rolę w sprawie Morningtona, a w szczególności rolą odgrywaną przez Jana Vernocq’a, uciekła z kliniki, do której ją sprowadzono na moje życzenie. Miała wówczas tylko jedną myśl — zobaczyć się z tym zbrodniarzem, zażądać od niego wyjaśnień, wysłuchać jego usprawiedliwień. Tegoż wieczoru pod pretekstem, że przedstawi Florentynie dowody swej niewinności uwiózł ją samochodem. Tak się oto rzecz miała, panie prezydencie.
Valengley z zainteresowaniem słuchał tej ponurej relacyi.
— I pan ich odnalazłeś? — zapytał.
— Wczoraj wieczorem, o godzinie trzeciej, panie prezydencie. Był już najwyższy czas. Mogę nawet orzec, iż było zapóźno, albowiem Jan Vernocq już przystąpił był wówczas do dzieła, posyłając mnie na dno studni i wynajdując dla Florentyny grób pod stosem kamieni.
— Oh! oh! a zatem pozbawiony pan został życia?
— Powtórnie, panie prezydencie.
— Ale dlaczego zbrodniarz ten chciał zgładzić ze świata Florentynę Levaseur? Wszak śmierć ta niszczyła nieodwołalnie jego plan zawarcia z nią małżeństwa!
— Do małżeństwa potrzebna jest zgoda dwóch osób, panie prezydencie. Otóż Florentyna odmówiła mu swej ręki.
— Czyżby?
— Kiedyś Jan Vernocq napisał testament, którym przekazywał wszystko, co posiadał, Florentynie. Florentyna, litując się nad tym kaleką i nie zdając sobie zresztą sprawy z wielkiej wagi takiego aktu, odwzajemniła się podobnym, przesłanym mu w formie listu, testamentem. List ten stanowi istotny i trudny do zwalczenia testament na korzyść tego zbrodniarza. Stając się legalną i ostateczną dziedziczką fortuny, pozostałej po Morningtonie, przez sam fakt wzięcia udziału w posiedzeniu onegdajszem i przez złożenie odpowiednich dokumentów, Florentyna, w razie swej śmierci, przekazywała całkiem legalnie swój odziedziczony majątek temu nikczemnemu człowiekowi. A ponieważ w braku wszelkich przeciw niemu dowodów, musianoby go uwolnić po chwilowem aresztowaniu, przeto mógłby żyć spokojnie z czternastoma zbrodniami na sumieniu — rachunek uczyniłem dokładny — ale z dwustu milionami w kieszeni. Dla takiego monstrum gra warta była świeczki.
— Ale czy posiadasz pan na to wszystko dowody? — wykrzyknął Valenglay.
— Oto one — oświadczył Perenna, pokazując portfel zabrany kalece. — Oto listy i dokumenty, przechowywane przez tego łotra przez dziwną aberacyę, właściwą jednak wszystkim wielkim złoczyńcom. Oto np. korespondencya z inżynierem Fauvillem. A oto oryginał oferty, w której zaofiarowano mi kupno domu na placu Palais Bourbon. Oto notatki, dotyczące podróży Jana Vernocq’a do Alençon, celem przejmowania listów, wysyłanych pod adresem Langernaulta. Oto notatka, świadcząca, że inspektor Verot podsłuchał rozmowę Fauville’a z jego kompanem, że udało mu się zdobyć fotografię Florentyny i że Vernocq podszczuł Fauville’a przeciw Verotowi. Oto trzecia notatka, będąca tylko kopią dwóch notatek, znalezionych w ósmym tomie Szekspira, która dowodzi, że Jan Vernocq, będący właścicielem tego tomu, był wtajemniczony we wszystkie machinacye Fauville’a. A oto czwarta notatka, bardzo ciekawa, gdzie przedstawiony jest sposób zdobycia przezeń wpływu na Florentynę. Oto jego korespondencya z Peruwiańczykiem Caceresem oraz listy denuncyatorskie, które zamierzał rozesłać do dzienników przeciw mnie i przeciw brygadyerowi Mazeroux. Oto... Ale czy potrzeba, panie prezydencie, mówić jeszcze coś więcej? Ma pan w swych rękach jaknajkompletniejszy zbiór dokumentów. Sprawiedliwość stwierdzi, że wszystkie moje oskarżenia, z któremi wystąpiłem onegdaj wobec pana prefekta policyi, były ścisłe i trafne.
— A on, on! Gdzie jest ten nędznik? — wykrzyknął Valenglay.
— Na dole, w samochodzie, a raczej w swoim własnym samochodzie.
— Czy pan uprzedził o tem moich agentów? — zagadnął pan Desmalions z niepokojem.
— Tak, panie prefekcie. Zresztą człowiek ten jest starannie związany. Niema obawy. Nie ucieknie.
— Dobrze więc — powiedział Valenglay — pan wszystko przewidział i cała rzecz zdaje się znalazła wreszcie swój koniec, ale jeden wszakże problem nie został jeszcze wyjaśniony i to problem, który najbardziej interesuje publiczność. Idzie tu mianowicie o owe nacięcia zębów na jabłku, o te, jak nazywają, „zęby tygrysa”, będące odbiciem zębów pani Fauville, która jednak jest niewinną. Pan prefekt twierdzi, że pan już rozwiązał i tę zagadkę.
— Tak jest, panie prezydencie i papiery Jana Vernocq’a przyznają mi racyę. Sprawa jest zresztą bardzo prosta. Zęby, któremi nacięte zostało to jabłko, są zębami pani Fauville, ale... ale nie pani Fauville nadgryzła ten owoc.
— I jakże się to stać mogło?
— Przed kilku laty, robi zresztą w tej sprawie aluzyę sam Fauville w swej spowiedzi publicznej, w Palermie, pani Fauville upadła tak nieszczęśliwie, że uderzyła ustami o marmur konsoli, wskutek czego kilka zębów, tak górnej, jak i dolnej szczęki uległo naruszeniu. Ażeby zaradzić złemu, sporządzając złote łupki, które pani Fauville nosiła w ustach przez kilka miesięcy, dentysta zrobił dokładny odlew szczęki, który pan Fauville przypadkowo zachował przy sobie i posłużył się nim dopiero w noc samobójstwa, robiąc przy jego pomocy w jabłku dokładny odcisk zębów swej małżonki. Jestto ten sam odlew, który udało się zdobyć Verotowi w pewnym momencie i którym zrobił on próbne nacięcie na znalezionej w jego przesyłce tabliczce czekolady.
Po tem wyjaśnieniu don Luisa nastąpiło głuche milczenie. Sprawa była istotnie tak prosta, że i prezydent rady ministrów był wprost zdumiony. Cały dramat, całe oskarżenie, wszystko to, co spowodowało rozpacz pani Fauville, jej śmierć, śmierć Gastona Sauveranda, wszystko to polegało na drobnym szczególe, który ani na chwilę nie zaświtał w myśli żadnej z tysięcy i tysięcy istot, roznamiętniających się tajemnicą „Zębów tygrysa“. Przedstawiano uparcie rozumowanie napozór niemożliwe do zaatakowania: ponieważ nacięcia zębów uwidocznione na jabłku są identyczne z formą i kształtem zębów pani Fauville, ponieważ dwie osoby na świecie nie są w stanie pozostawić teoretycznie i praktycznie jednakich nacięć, dowodzi to niezbicie, że pani Fauville jest winna. Co zaś więcej, dowodzenie to zdawało się być tak dalece słusznem, iż nawet od chwili, gdy przekonano się już o niewinności pani Fauville, nawet od tej chwili nikomu nie przyszło do głowy zwrócić uwagi na to, że wszak nacięcia zębów mogą być dokonane tak szczęką sztuczną, jak też zębami żywego człowieka...
— Jestto coś w rodzaju jajka Kolumba — rzekł, śmiejąc się, Valenglay. — Należało o tem pomyśleć.
— Ma pan zupełną racyę, panie prezydencie — wtrącił don Luis. — Takie rzeczy nie przychodzą na myśl. Oto inny przykład. Pozwoli pan sobie przypomnieć, że w epoce, kiedy „Arsene Lupin”, przybrał naraz dwa nazwiska pana Lenormand i występował jako książę Paul Sernin, nikt nie zauważył, że oba te nazwiska były tylko anagramami nazwiska „Arsene Lupin”. Tak samo jest dzisiaj. Luis Perenna jestto właściwie anagram nazwiska Arsene Lupin. Te same litery tworzą to same nazwisko, tylko teraz jeszcze o jedno więcej. A jednak, jakkolwiek zdarza się to już poraz drugi, to jednak nikt o tej możliwości nie pomyślał. I wciąż to jajko Kolumba!
Valenglay był nieco zdumiony tą nową rewelacyą. Ten szatan uwziął się wprost na to, aby wyprowadzać go w pole aż do ostatniej minuty i olśniewać go nieprzewidzianemi rewelacyami. Ostatni szczegół doskonale charakteryzował tego człowieka, który był mieszaniną szlachetności, bezczelności, złośliwości i naiwności, roześmianej ironii i niepokojącego wdzięku, czemś w rodzaju bohatera, zdobywającego królestwa za cenę niepojętych przygód i zabawiającego się mieszaniem liter swego nazwiska, ażeby przychwycić publiczność na lekkomyślności.
Audyencya zbliżała się ku końcowi.
— Panie — powiedział Valenglay — dokonawszy w tej sprawie kilku cudów, dotrzymałeś pan wreszcie słowa i wydałeś zbrodniarza w nasze ręce. Ja zatem również dotrzymuję swego słowa. Jest pan wolny.
— Dziękuję najuprzejmiej panu prezydentowi, a brygadyer Mazeroux?...
— Będzie wypuszczony na wolność dziś rano. Pan prefekt policyi zechce urządzić rzecz w taki sposób, że oba te aresztowania nie będą znane publiczności. Pan jest nadal don Luisem Perenną. Niema żadnej podstawy do tego, aby pan nim być przestał.
— A Florentyna Levasseur, panie prezydencie?..
— Niech sama stawi się przed sędzią śledczym. Wolna od oskarżeń, a nawet podejrzeń, będzie ona uznana za dziedziczkę fortuny, pozostałej po Morningtonie i weźmie swoje dwieście milionów.
— Ona tych pieniędzy nie weźmie, panie prezydencie.
— Jakto?
— Florentyna Lavasseur nie chce tych pięniędzy. Pieniądze te były przyczyną tylu zbrodni. Ona się niemi brzydzi.
— Co zatem stać się ma z tą fortuną?
— Dwieście milionów Morningtona użyje się w całości na budowę dróg i szkół w południowem Maroku i w północnem Kongo.
W tem cesarstwie Maurytanii, z którego pan nam czynisz ofiarę? — zapytał śmiejąc się Valenglay... — Niech i tak będzie. Giest bardzo szlachetny i piszę się na taki wniosek całem sercem. Cesarstwo i budżet cesarstwa... Zaiste, don Luis skwitował się szczodrze ze swym krajem za długi... Arseniusza Lupina!
W osiem dni później don Luis Perenna i Mazeroux wsiedli na pokład jachtu, którym don Luis przyjechał do Francyi. Towarzyszyła im Florentyna.
Przed wyjazdem dowiedzieli się o śmierci Jana Vernocqa, któremu, mimo baczenia, jakie nań dawano, udało się otruć.
Przybywszy do Maroka don Luis Perenna, sułtan Maurytanii, odnalazł swych dawnych kompanów i akredytował ich przy swych wysokich dygnitarzach. Później, organizując taki stan rzeczy, po którym miała nastąpić jego abdykacya i okupowanie nowego cesarstwa przez Francyę, miał na granicy Maroka kilka tajnych spotkań z generałem Lauty, dowódcą wojsk francuskich. W czasie tych spotkań tak rzecz ułożono, aby podbój Maroka przez Francyę odbył się jaknajgładziej i żeby okazał się dla świata zrozumiałym.
Z tą chwilą przyszłość była zabezpieczona. Pewnego dnia, gdy przyszła odpowiednia pora, fikcya rewolty szczepów marokańskich prysnęła i Francya weszła w posiadanie państwa uporządkowanego, ukonstytuowanego prawidłowo, porzniętego drogami, zaopatrzonego w szkoły i sądy, znajdującego się w pełni eksploatacyi i rozwoju.
Później dokonawszy swego dzieła, don Luis abdykował i wrócił do Francyi.
Zbyteczną jest rzeczą przypominać, jak wielkiego hałasu narobiło zawarcie przezeń małżeństwa z Florentyną. Znów rozpoczęły się w dziennikach polemiki i znów kilka dzienników domagało się aresztowania Arseniusza Lupina. Cóż było jednak począć? Jakkolwiek nikt nie wątpił, co do tożsamości jego osoby z Arseniuszem Lupinem i jakkolwiek nazwisko to, było skombinowane z liter, wchodzących w skład jego nowego nazwiska, co wreszcie zauważono, to jednak trzeba było w końcu stwierdzić, że Arseniusz Lupin umarł całkiem legalnie i że don Luis Perenna żyje również w sposób legalny, tak, iż nie można ani wskrzesić Arseniusza Lupina, ani też uśmiercić don Luisa Perenny.
Mieszka on obecnie w miasteczku Saint Maclou, wśród wdzięcznych dolin, których brzegi opłukuje rzeka Oise. Kto nie zna jego skromnej siedziby, otoczonej ogrodem, pełnym najpiękniejszych kwiatów, w których hodowaniu sobie upodobał?
W niedzielę udają się tam ludzie na spacer w nadziei, iż ujrzą po przez parkan tego, który był Arseniuszem Lupinem.
Znajduje się on tam zawsze, pełen młodzieńczej rzeźkości. A przy jego boku znajduje się też zgrabna Florentyna, w aureoli swych blond włosów, z twarzą rozjaśnioną szczęściem, na które nie pada już cień dawniejszych cierpień i wspomnień.
Niekiedy puka ktoś do wrót ich siedziby. To nieszczęśliwi, szukający pomocy u mistrza. To są uciśnieni, skrzywdzeni, słabi, to ci także, którzy padli ofiarą swej namiętności. Dla nich wszystkich don Luis jest litościwy. Służy im pomocą, radą, doświadczeniem, siłą, a w razie potrzeby swym czasem.
I często też puka do niego jakiś emisaryusz policyi, przedkładając mu trudną do rozwiązania zagadkę. I pod tym względem don Luis służy niewyczerpanemi zasobami intuicyi.
I ma zawsze to, co jak sam mówi, w tych posępnych czasach posiada pewną wartość — ma zawsze uśmiech.

KONIEC.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maurice Leblanc i tłumacza: anonimowy.