Zęby tygrysa (1924)/XIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zęby tygrysa |
Rozdział | Tajemnica Florentyny |
Data wyd. | 1924 |
Druk | J. Filipescu |
Miejsce wyd. | Czerniowce |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Dents du tigre |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nadeszła godzina, kiedy rozegrać się miała druga część dramatu. Po torturach don Luisa Perenny przyszła kolej na Florentynę. Ohydny kat krążył od jednej ofiary do drugiej, nie okazując żadnej litości, jakgdyby chodziło tu o zwierzęta, przeznaczone na rzeź.
Chwiejąc się jeszcze na nogach, podszedł do Florentyny i wyjąwszy z metalowej, oksydowanej papierośnicy, papierosa, zapalił go, mówiąc z wyrafinowanem okrucieństwem:
— Gdy skończy się ten papieros, Florentyno, przyjdzie kolej na ciebie. Ostatnie minuty twego życia rozsypują się wraz z tym popiołem. Nie spuszczaj z oczu mego papierosa i zastanów się! Florentyno, trzeba, żebyś to zrozumiała! Wszyscy właściciele tej posiadłości, nie wyłączając Langernaulta, byli przekonani, że to kamienne sklepienie, pod którem się znajdujesz, musi rozpaść się w gruzy prędzej lub później.
— I ja, ja, od wielu lat, z niewyczerpaną cierpliwością i w przypuszczeniu, że to mi się kiedyś przyda, zabawiałem się osłabianiem podstaw tej groty, tak, że dziś sam nie jestem w stanie pojąć, jak się to dziać może, iż ta piramida kamieni sterczy jeszcze o własnej sile i zachowuje równowagę. A raczej rozumiem. Ostatnie moje uderzenie oskardem było tylko ostrzeżeniem. Ale wystarczy, abym wymierzył jeszcze jeden cios w odpowiednie miejsce, abym usunął jedną jedyną cegłę, wciśniętą między dwa bloki, a całe to rusztowanie rozpadnie się jak domek z kart. Mała cegiełka, Florentyno, czy ty to rozumiesz? Mała cegiełka, ot... takie nic, co przypadkiem dostało się pomiędzy dwa bloki i podtrzymuje dotychczas równowagę tej groty. Wystarczy ją usunąć, a bloki te runą i... katastrofa gotowa...
Zaczerpnął oddechu i ciągnął dalej:
— A potem? Potem? Albo grota zawali się w taki sposób, że nikt nawet nie zauważy twego trupa, o ile wpadnie komuś na myśl szukać cię tu kiedykolwiek; albo, znalazłszy twe szczątki pomyślą, że Florentyna Levasseur, ścigana przez władze, schroniła się do tej groty, która zawaliła grzebiąc ją pod sobą. Bo do jakiegoż innego wniosku mogłyby dojść władze sądowe? Istniałby dla nich tylko ten jeden wniosek. Oto i wszystko! Zanuciliby jakieś „de profundis” nad „nieostrożną“ i nie byłoby już nigdy więcej o niej mowy. Co się mnie tyczy... Co się mnie tyczy, to dokonawszy swego dzieła, pozostawiając za sobą trupa swej ukochanej, zbieram manatki, zacieram wszelkie ślady mego tutaj pobytu, wsiadam do samochodu, udaję przez jakiś czas nieżyjącego i później nagle — bęc! — „coup de théatre”... żądam swych dwustu milionów...
Zarechotał krótkim śmiechem, wypuścił parę kłębów dymu z papierosa i dodał spokojnie:
— Zażądam dwustu milionów i otrzymam je! Oto co jest w tem najbardziej pomysłowego. Zażądam ich, albowiem mam do nich prawo i wyjaśniłem ci już zresztą przed chwilą, zanim zjawił się tu ten intruz Lupin, w jaki sposób z chwilą twej śmierci wchodzę w jaknajbardziej niezaprzeczone i jaknajlegalniejsze prawo do posiadania tej sumy. I otrzymam je, ponieważ po ludzku rzecz biorąc nie można przeciwstawić mi żadnego absolutnie dowodu. Żaden zarzut mnie nie dosięgnie. Podejrzenia?... tak!... Przypuszczenia, hypotezy?... tak... wszystko co chcesz, ale ani jednego materyalnego dowodu. Nikt mnie nie zna. Jeden widział mnie jako człowieka małego wzrostu, drugi zaś jako olbrzyma. Nazwisko moje jest dla wszystkich tajemnicą. Wszystkie moje zbrodnie dokonane zostały w sposób anonimowy. Wszystkie moje zbrodnie są samobójstwami, albo raczej mogą być zrozumiane jako samobójstwa. Powiadam ci, że sprawiedliwość jest bezsilna, Arseniusz Lupin trupem, Florentyna Levasseur trupem — nikt w świecie nie może świadczyć przeciw mnie. W razie nawet aresztowania mojej osoby, musianoby mnie wkrótce uwolnić z braku dowodów. Będę piętnowany, pogardzany, nienawidzony, przeklinany na równi z najgorszymi złoczyńcami, ale posiadać będę dwieście milionów, a posiadając te miliony zdobędę także przyjaźń uczciwych ludzi! Powtarzam, że z chwilą kiedy Lupin i ty zejdziecie mi z drogi, wszystko będzie skończone. Niema już nic, nic... prócz kilku papierosów oraz kilku drobnych przedmiotów, które miałem słabość przechowywać aż do tej chwili w swym portfelu, a które byłyby w stanie zaprowadzić mnie pod gilotynę, gdybym za kilka minut nie spopielił ich i nie umieścił w przepaścistej głębi tej studni, która stała się grobem Lupina, A zatem widzisz, Florentyno, że wszelkie środki ostrożności są z mej strony przedsięwzięte. Nie możesz już znikąd oczekiwać współczucia, ponieważ śmierć twoja przedstawia dla mnie wartość dwustu milionów; ani ratunku skądkolwiek, gdyż nikt nie wie dokąd cię zawlokłem i ponieważ Arseniusz Lupin nie znajduje się już wśród żyjących. W tych warunkach wybieraj, Florentyno! Rozwiązanie dramatu do ciebie należy. Albo twoja śmierć, która jest pewna, nieuchronna — albo... albo przyjęcie miłości, z którą ci się oświadczam. Odpowiedz: tak, czy nie? Jedno skinięcie głowy zadecyduje o twoim losie. Jeśli powiesz: nie, to umrzesz! Jeśli — tak, to uwolnię cię i wyjedziemy, a później, gdy sprawiedliwość uzna twoją niewinność — ja się zajmę tem, aby tak się stało — zostaniesz moją żoną. Więc, czy tak, Florentyno?
Pytanie to rzucał z istotnym niepokojem, powstrzymując z trudem gniew, który sprawiał, iż w głosie jego objawiało się silne drżenie. Nogi dygotały pod nim jak w febrze. Prosił i groził, pragnąc przyjęcia propozycyi, to znów życząc sobie jej odrzucenia, tak dalece natura jego ciągnęła go do zbrodni.
— Więc, czy tak, Florentyno? — powtórzył. — Jedno, choćby najlżejsze skinienie głowy, a uwierzę ci ślepo, bo jesteś z rzędu tych ludzi, którzy nigdy nie kłamią i obietnica twoja jest dla ciebie świętą. Więc tak, Florentyno? Ach, Florentyno, odpowiedz więc... Szaleństwem jest wahać się!...
— Życie twoje zależy od mego humoru... Odpowiadaj... Patrz, papieros mój się kończy... Rzucam go... Florentyno... Jedno skinienie głowy... Czy tak?... Nie?...
Pochylił się nad nią i wstrząsnął ją za ramiona, jakgdyby chcąc zmusić do pożądanego ruchu głowy, ale nagle, w napadzie szaleństwa, powstał wołając:
— Ona płacze! Ona płacze! Ona śmie płakać! Ależ, nieszczęsna, czy sądzisz, że nie wiem dlaczego płaczesz? Znam twą tajemnicę, moja droga i wiem że łzy te nie są spowodowane obawą śmierci. Ty? Ależ ty się niczego nie lękasz! Nie, to jest co innego... Czy chcesz, abym ci wyjawił twój sekret? Ależ nie, ja nie mogę, nie mogę... słowa palą mi wargi. Oh, przeklęta kobieto! Ach, tyś chciała tego, Florentyno, ty sama chcesz umrzeć! Płaczesz... więc sama chcesz umrzeć...
Tak monologując spieszył się z przygotowaniem straszliwego końca. Portfel skórzany, zawierający papiery, który przed chwilą pokazywał był Fłorentynie, leżał na ziemi, więc włożył go do kieszeni marynarki. Później zdjął marynarkę, którą rzucił na pobliskie krzaki, ujął oskard i począł rozwalać kamienie. Szalał z wściekłości. I od czasu do czasu rzucał urywane zdania:
— Tyś sama chciała umrzeć, Florentyno!... Nikt zapobiedz temu już nie może... Nie mogę już nawet słuchać twej potakującej odpowiedzi... Za późno!... Sama tego chciałaś!... Tem gorzej dla ciebie!... Ach, ty płaczesz!... Ty ośmielasz się płakać! Co za szaleństwo! Jaka przewrotność!
Straszny, ohydny, okrutny, z oczami nabiegłemi krwią, włożył swój oskard między dwa bloki, w których tkwiła decydująca o losie groty cegła. Odsunąwszy się na bok przezornie uderzył raz, potem drugi raz w cegłę. Za trzecim razem cegła wyskoczyła na zewnątrz.
To co się stało następnie było tak raptowne, piramida złomów i kamieni z taką siłą zwaliła się we wgłębienie groty, że zbrodniarz, mimo przewidywania katastrofy, został obalony na ziemię. Nie stało mu się zresztą nic złego, to też podniósłszy się zaraz, zawołał:
— Florentyno! Florentyno!
Katastrofa, mimo, iż przygotowana była przez niego z taką dokładnością i okrucieństwem, zdawała się przewyższać oczekiwane przezeń rezultaty. Obłędnemi spojrzeniami począł szukać Florentyny. Pochylił się nad rumowiskiem i począł krążyć dookoła wśród unoszących się w powietrzu tumanów kurzu. Nie dostrzegł jednak żadnych śladów pogrzebanej żywcem ofiary.
Florentyna znajdowała się widocznie na samym spodzie rumowiska, niedosięgalna dla oka, jak to był przewidywał, martwa...
— Nie żyje! — wykrztusił, patrząc obłędnie dookoła. — Nie żyje! Florentyna nie żyje!
Znów popadł w zupełną prostracyę ducha, która zwolna uginała pod nim kolana, kurczyła go i paraliżowała. Dwa te bezpośrednio po sobie następujące wysiłki, doprowadzające do katastrofy, której był bezpośrednim świadkiem, pozbawiły go, zda się, tej reszty energii, jaka w nim jeszcze się kołatała. Bez nienawiści, gdyż Arseniusz Lupin już nie żył; bez miłości, ponieważ Florentyna nie należała już do żyjących, miał wygląd człowieka, który stracił wprost wszelką racyę bytu.
Dwukrotnie jeszcze na wargach jego zawisło imię Florentyny. Czy żałował swej przyjaciółki? Czy znalazłszy się u kresu tych straszliwych zbrodni przebiegał myślą wszystkie przebyte już etapy, znaczone krwią i trupami? Czy może coś w rodzaju głosu sumienia poczynało się budzić w tej znikczemniałej duszy zbrodniarza? A może był to raczej pewien rodzaj odrętwienia fizycznego, które opanowuje dziką bestyę, nasyconą już mięsem i krwią, odrętwienie, odczuwane prawie jako rozkosz?
A jednak raz jeszcze usta jego wyrzuciły imię Florentyny i... łzy pociekły po jego policzkach.
Długo trwał tak w bezruchu i milczeniu i gdy, po ponownem zażyciu lekarstwa, wziął się do roboty, to jednak ruchy jego były machinalne, pozbawione tej rzeźkości, z jaką podrygując na swych cienkich jak szczapy nogach, zmierzał do popełnienia zbrodni, tak, jak się zmierza do jaknajrychlejszego zakosztowania rozkoszy.
Zwrócił się ku krzakom, z poza których Lupin obaczył go i obserwował po raz pierwszy. Poza tymi krzakami znajdowało się między dwoma drzewami schowanko, gdzie posiadał potrzebne instrumenty i broń, łopaty, strzelby, zwoje powrozów i druty.
Ile razy się tu zjawiał, zawsze coś ze sobą przywoził, z zamiarem wrzucenia tego wszystkiego do studni, gdy będzie stąd odchodził na zawsze. Badał starannie, czy nie pozostawia za sobą jakichkolwiek śladów, wszelkie istniejące ślady zacierał, pozostawiając sobie do zbadania na sam ostatek drogę prowadzącą do studni.
Zdawał się być przejęty troską i myśląc o czemś zupełnie innem, działał jak wytrawny zbrodniarz, który bezwiednie niemal wie, co mu wypada czynić.
Mały wypadek obudził jego podejrzliwość. Oto nagle raniona jaskółka padła u jego stóp. Ścisnął ją w garści i zgniótł jak świstek papieru. I oczy jego świeciły dzikim blaskiem, gdy patrzał na krew ciekącą mu przez palce. Gdy jednak rzucił tę jaskółkę w gęstwinę, zauważył na gałęziach jednego z krzaków jasne włosy i myśl jego wróciła znów do osoby Florentyny.
Padł na kolana przed zburzoną grotą i ułamawszy dwie gałązki zrobił z nich krzyżyk, który umieścił między dwoma kamieniami.
W chwili gdy się schylał, z kieszeni wypadło mu małe lusterko i stłukło się, uderzając o kamień.
Zły ten prognostyk wywarł na nim wielkie wrażenie. Rozejrzał się dookoła podejrzliwie i drżąc z niepokoju wobec jakiegoś niewidzialnego wroga, mruknął:
— Boję się.. Chodźmy stąd, chodźmy...
Zegarek jego wskazywał wówczas wpół do czwartej.
Sięgnął po marynarkę, zawieszoną na krzaku, włożył ją na siebie i sięgnął do jednej z kieszeni. Wszak włożył tam przed chwilą portfel skórzany zawierający jego papiery!
— Cóż u djabła! — wykrzyknął. — Wszak mi się zdaje...
Przeszukał gorączkowo wszystkie z kolei kieszenie. Portfel gdzieś zniknął... I rzecz zdumiewająca, nie znalazł w kieszeniach żadnego z posiadanych przedmiotów, ani papierośnicy, ani pudełka z zapałkami, ani notesu...
Był stropiony tem wszystkiem. Twarz skrzywiła mu się dziwnym grymasem. Zaczął bełkotać słowa niezrozumiałe, podczas gdy najstraszliwsza z myśli zapanowała nad jego umysłem i przedstawiła mu się natychmiast w formie jaknajpewniejszej prawdy. Oto ktoś musiał się znajdować w obrębie starego zamku, wówczas gdy on załatwiał swój obrachunek z Arseniuszem Lupinem i Florentyną!
Stanowczo ktoś był tutaj! I ten ktoś ukrywał się teraz w pobliżu ruin lub może nawet w samych ruinach! I ten ktoś go widział! I ten ktoś był świadkiem stracenia Arseniusza Lupina i śmierci Florentyny Levasseur! I ten ktoś, korzystając z jego nieuwagi i z ust jego słysząc o istnieniu kompromitujących go papierów, opróżnił kieszenie marynarki!...
Twarz jego miała wyraz człowieka przywykłego do czynów, bojących się światła dziennego, człowieka, który odrazu zoryentował się, że czyjeś oczy przyglądały się jego zbrodniczej akcyi i że te oczy teraz nawet śledzą jego ruchy, choć same są niedostrzeżone. Skąd płynie to spojrzenie, niepokojące go tak, jak światło dzienne niepokoi ptaka nocy? Byłyż to oczy intruza, który znalazł się na tem miejscu przypadkowo, czy też oczy wroga, który zawziął się, aby go zgubić? Byłże to sojusznik Arseniusza Lupina, przyjaciel Florentyny lub może funkcyonaryusz policyi? I czy ten niespodziewany przeciwnik zadowoli się skradzionym łupem, czy — przeciwnie — przygotowuje się do decydującego ataku?...
Kaleka nie śmiał kroku uczynić naprzód. Stał tak, wystawiony na atak, na odkrytym terenie, nie znajdując żadnej osłony przed ciosem, który mógł weń ugodzić wcześniej, zanim się dowie, gdzie właściwie znajduje się ów niewidzialny przeciwnik.
Przeczucie jednak bezpośrednio grożącego niebezpieczeństwa wróciło mu energię. Rozejrzał się dokoła tak skrupulatnie, że zdawało się nic nie mogło ujść jego uwagi. Za złomami kamieni, czy za gąszczem krzaków dostrzegłby napewno najlepiej ukrytego przeciwnika.
Nie widząc nikogo ruszył naprzód, podpierając się laską. Posuwał się naprzód, niczem nie mącąc ciszy. W prawej ręce ściskał rękojeść rewolweru. Najmniejszy wysiłek woli, a nawet mniej jeszcze, bo spontaniczny głos instynktu sprawi, iż kula utajona w rewolwerze usunie wroga z drogi, gdyby miał się pojawić.
Zwrócił się na lewo. Znajdowała się tam wązka ceglana dróżka, która była właściwie szczytem jakiegoś zasypanego ziemią muru. Tą właśnie dróżką jedynie mógł przedostać się, nie pozostawiając żadnego śladu ów osobnik, który mu zabrał z zawieszonej na krzaku marynarki tak cenione przezeń przedmioty i papiery.
Szedł naprzód rozchylając rękoma gałęzie. Droga była poprzerastana tamującemi przejście krzakami, więc szedł dalej dolną częścią wzgórza. Uczynił jeszcze kilka kroków, aby obejść wyrastającą na drodze olbrzymią skałę.
I wówczas cofnął się nagle, tracąc prawie zupełnie równowagę. Jednocześnie kij i rewolwer wypadły mu z rąk.
To co ujrzał było czemś przechodzącem wszelką możliwość. Wobec niego, w odległości dziesięciu kroków, stał chyba nie człowiek, trzymający ręce w kieszeniach, ze skrzyżowanemi nogami, wsparty zlekka ramieniem o wystający szczerb skały? To nie był i nie mógł być człowiek, albowiem człowiek ten przed chwilą przeniósł się za jego właśnie przyczyną do wieczności, tam, skąd się nie wraca. Było to więc widmo z poza grobu i pojawienie się jego przeniknęło go śmiertelnem przerażeniem.
Drżał na całem ciele, rozszerzonemi źrenicami patrząc w oblicze niepojętego fenomenu. Cała jego istota duchowa uginała się pod ciężarem tej wizyi, każda zaś sekunda podwyższała stopień przerażenia. Niezdolny do ucieczki, niezdolny do podjęcia obrony, osunął się na ziemię. I nie był w stanie wzroku oderwać od tego widziadła, które przed godziną zaledwie w kształcie żywego człowieka zostało przezeń pogrzebane w ciemnościach studni, pod całunem kamieni i granitu.
Widmo Arseniusza Lupina!
Gdyby na jego drodze zjawił się człowiek żywy, to wziąłby go na cel, strzeliłby do niego, zabił. Ale miał przed sobą zjawę! Widział przed sobą istotę, która nie istnieje, a rozporządza jednak całą potęgą nadnaturalności!... Na cóż się zdało walczyć z tem, co nie istnieje? Po cóż podnosić z ziemi broń, która przed chwilą wyleciała mu z ręki i mierzyć z niej w nieuchwytne widmo Arseniusza Lupina?
I ujrzał rzecz niepojętą... Oto zjawa wyjęła ręce z kieszeni. Jedna z tych rąk trzymała papierośnicę, w której rozpoznał swoją, zaginioną przed chwilą własność! Jakże nie przypuścić w takim razie, że nie była to ta sama istota, która ukradkiem wyjęła z jego marynarki papierośnicę, skoro widzi ją teraz, jak wyjmuje papierosa, jak zapala zapałkę, wyjętą również z pudełeczka, które było jego własnością?...
Cud!... Istotne światło zabłysło przy potarciu zapałki! Cud niesłychany! Rzecz niepojęta! Z zapalonego papierosa poczęły unosić się w powietrze prawdziwe kłębki dymu, mającego znany dobrze zbrodniarzowi zapach!
Ukrył twarz w dłoniach. Nie chciał już nic widzieć, nic! Widmo, czy hałucynacya, emanacya innego świata, czy też zjawa powstała z wyrzutów własnego sumienia, wszystko jedno — nie chciał już męczyć swego wzroku jej widokiem.
Ale usłyszał coraz wyraźniejszy odgłos czyichś stąpań! Czuł w pobliżu czyjąś obecność! Podniosło się czyjeś ramię! Jakaś ręka spoczęła na jego ramieniu! Ciało jego ujęte zostało w jakieś żelazne zda się kleszcze! I usłyszał — nie mógł się mylić — usłyszał głos ludzki żywego Arseniusza Lupina!
— Śmiało, drogi panie, przyjrzyjmy się w jakich okoliczności postawiły nas warunkach. Zapewne, doskonale rozumiem co w mojem pojawieniu się tutaj jest niepojętego i osobliwego, ale nie trzeba się nadmiernie tem przejmować. Widziano rzeczy jeszcze bardziej zastanawiające, jak naprzykład zatrzymanie słońca przez Jozuego... jak kataklizm jeszcze sensacyjniejszy, mianowicie trzęsienie ziemi w Lizbonie w r. 1755. Mądry winien ściągnąć te wydarzenia do właściwej miary i nie oceniać ich według tego, jak oddziałać one mogą na jego własny los, lecz według tego, jak oddziaływują one na los świata. Otóż przyznaj, że pańska mała przygoda jest całkiem indywidualna i że w niczem nie narusza równowagi planet. Marek Aureliusz powiedział na stronicy 84 wydania Hachette’a...
Kaleka zdobył się na odwagę i podniósł nieco głowę, a prawda stanęła mu teraz w oczach z taką dokładnością, iż nie mógł się obronić tej trudnej do zrozumienia myśli, iż — Arseniusz Lupin nie należał do martwych! Arseniusz Lupin, którego wtrącił w głąb ziemi i którego zmiażdżył złomami granitu z taką pewnością, jak się miażdży robaka uderzeniem młota, Arseniusz Lupin — znajdował się wśród żywych!...
Nie starał się nawet wyjaśnić sobie tej tajemnicy. Jedno tylko go obchodziło w tej chwili: Arseniusz Lupin — żył... Oczy jego tak patrzyły, usta zaś tak rzucały słowa, jak oczy i usta człowieka żyjącego życiem realnem. Arseniusz Lupin żył! Oddychał! Śmiał się! Mówił! Żył!...
Tak dalece był pewien teraz, iż ma przed sobą żywą istotę, że idąc za samozachowawczym głosem natury i za właściwym sobie podszeptem nienawiści życia, wyciągnął się nagle, jak długi, sięgnął po leżący na ziemi rewolwer i... strzelił...
Strzelił, ale zapóźno. Jednem kopnięciem nogi don Luis skrzywił kierunek strzału, drugiem zaś wytrącił broń z ręki kaleki.
Zbrodniarz pienił się z bezsilnej wściekłości i począł pośpiesznie szukać czegoś w kieszeniach.
— Czy tego pan szuka? — zagadnął don Luis, pokazując mu instrument, służący do zastrzyknięć, napełniony żółtą cieczą. — Proszę mi wybaczyć, ale obawiałem się, abyś pan przez jakiś ruch nieostrożny sam się tem narzędziem nie zakłuł. Wszak zakłucie to byłoby śmiertelnem, nieprawdaż? Nie darowałbym sobie tego nigdy.
Kaleka czuł, że jest zdany na łaskę i niełaskę. Wahał się jeszcze chwilę, zdziwiony, że przeciwnik nie zaatakował go w sposób gwałtowny. Starał się to wykorzystać.
Jego maleńkie, błyszczące oczka błądziły dookoła, szukając jakiegoś przedmiotu, który mógłby zastąpić mu broń. Ale jedna myśl napełniła go nagle otuchą i w napadzie niespodziewanej radości wybuchnął przeszywającym śmiechem:
— A Florentyna! — zawołał. — Nie zapominajmy o Florentynie! Dzięki niej mam cię w ręku. Zabrałeś mi wszystkie środki obrony, ale mam jeszcze coś, czem mogę ugodzić cię w samo serce! Wszak prawda, że nie możesz żyć bez Florentyny? Śmierć Florentyny, to dla ciebie wyrok, nieprawdaż? Śmierć Florentyny, to dla ciebie postronek na szyję? Czyż nie tak? Nie tak?
Don Luis odrzekł:
— Istotnie, gdyby Florentyna umarła, to nie przeżyłbym jej śmierci.
— Ona nie żyje! — wykrzyknął z radosnym podrygiem zbrodniarz. — Nie żyje! Co mówię? Więcej niż nie żyje! Człowiek umarły zachowuje jeszcze przez jakiś czas wygląd człowieka żywego, ale z nią stało się gorzej! Niema już jej trupa, lecz miazga kości i ciała! Runęło na nią całe rusztowanie brył kamiennych! Czy widzisz to rumowisko? Co za widok! Teraz przyszła na ciebie kolej. Czy chcesz postronka? Ha, ha, ha! Można pęknąć ze śmiechu! Powiedziałem ci, Lupinie: ruszaj do bram piekielnych! Ruszaj prędko, albowiem oczekuje tam na ciebie twoja umiłowana! Wahasz się? Tak wygląda słynna uprzejmość francuska? Czy pozwala się tak wyczekiwać kobiecie? Żwawo, Lupinie! Florentyna nie żyje!
Mówił to z istotną rozkoszą, jakby delektując się tym wyrazem: „nie żyje!“
Don Luisowi nie zadrgały nawet powieki. Zwiesił tylko smutnie głowę i powiedział:
— Jaka szkoda!
Kaleka stanął jak skamieniały. Wstrząsające nim konwulsye radości nagle pierzchnęły.
— Hę? Co? Co mówisz? — bąknął.
— Powiadam — oświadczył spokojnie don Luis, nie dając się wytrącić z równowagi i kurtuazyi — powiadam, drogi panie, że źle postąpiłeś. Ja nigdy nie spotkałem natury szlachetniejszej i bardziej godnej szacunku, aniżeli panna Levasseur. Jej dobroć nieporównana, jej wdzięk, kształt jej postaci, młodość, zasługiwały wszak na lepsze traktowanie. Istotnie, byłoby bardzo pożałowania godne, gdyby takie cacko już nie istniało na świecie.
Kaleka zdrętwiał. Spokój objawiany przez don Luisa wyprowadzał go z równowagi. Słabym głosem powiedział!
— Powtarzam ci, że Florentyna już nie żyje. Czyż nie widziałeś groty? Florentyna nie żyje!
— Nie wierzę — odrzekł spokojnie don Luis. — Gdyby to było prawdą, to świat inaczejby niewątpliwie wyglądał. Zachmurzyłoby się niebo, umilkłby śpiew ptasząt i natura cała okryłaby się żałobą. Otóż ptaszki śpiewają, niebo jest pogodne i wszystko jest na właściwem miejscu. Uczciwy człowiek żyje, a zaś zbrodniarz czołga się u jego stóp. I jakże możesz mówić, iż Florentyna nie żyje?!
Po tych słowach nastąpiło długie milczenie. Dwaj wrogowie z odległości trzech kroków patrzyli sobie w oczy. Don Luis był najzupełniej spokojny, przeciwnikiem zaś jego targał szalony niepokój. Zbrodniarz zaczynał rozumieć. Jakkolwiek mętna była prawda, to jednak ukazywała mu się w całym błysku oślepiającej pewności: Florentyna Levasseur również żyje! Po ludzku, materyalnie rzecz biorąc wydawało się to niemożliwością, ale wszak niemożliwością również było powstanie z martwych Lupina, a jednak Lupin żyje! I na twarzy jego nie widać nawet żadnego zadraśnięcia, a odzież jego nic nie ucierpiała i nie została nawet powalana.
Zbrodniarz zrozumiał, iż jest stracony. Człowiek, w którego nieubłagane ręce popadł, należy do rzędu tych ludzi, których potęga niema granic. Należy on do tych, którzy wyrywają się nawet z ramion śmierci, i którzy innych umieją także od śmierci ratować.
Potwór w ludzkiej postaci cofał się, czołgając się na kolanach po ceglanej ścieżce. Cofał się zwolna. Znalazłszy się wobec groty nie rzucił nawet w tamtą stronę spojrzenia, jakgdyby był pewien, że Florentyna wyszła stamtąd żywa i zdrowa.
Cofał się... Don Luis nie patrzał się nawet na niego i zajęty rozplataniem zwoju powrozów zdawał się wcale o niego nie troszczyć.
Cofał się...
I nagle, z wzrokiem utkwionym w przeciwnika, zakręcił się na miejscu, wyprostował swe słabe nogi i począł biegnąć w kierunku studni. Dzieliło go od niej już tylko dwadzieścia kroków. Już wyciągnąwszy ręce rzucił się naprzód całem ciałem, lecz w tejże chwili został powalony na ziemię, a grube powrozy, tak zacisnęły się dokoła niego, że nie był w stanie się ruszyć.
To don Luis, nie tracąc go z oka, rzucił w jego stronę powróz, z którego sporządził sobie lasso. Zbrodniarz czynił jeszcze pewne wysiłki, ale powrozy coraz bardziej wpijały mu się w ciało. Przestał walczyć z przeznaczeniem, czując, że sprawa skończona.
Wówczas don Luis Perenna, który trzymał drugi koniec powroza, zbliżył się do niego i umocował jeszcze bardziej więzy. Operacyi tej dokonał bardzo skrupulatnie, korzystając z powrozów, znajdujących się w pobliżu studni, a przygotowanych uprzednio przez zbrodniarza. Zakneblował mu też chustką usta. Robiąc to, don Luis jaknajuprzejmiej dawał mu wyjaśnienia:
— Oto, widzi pan, ludzie gubią się najczęściej wskutek zbytniej ufności. Nie wyobrażają sobie, że ich wróg może rozporządzać takiemi sposobami, jakich oni sami nie posiadają. To też, gdy wpadłem w twój potrzask czyż mogłeś przypuszczać, drogi panie, że taki człowiek jak ja, że Arseniusz Lupin, trzymający się brzegu studni i opierający swe stopy o wewnętrzne obelkowanie studni, pozwoli się zgładzić ze świata, jak pierwszy lepszy? Pan znajdowałeś się w odległości piętnastu do dwudziestu metrów odemnie i nie stać-by mię było na to, aby jednym susem wyskoczyć na wierzch i narazić się na kule twego rewolweru, wtedy, gdy szło o ocalenie Florentyny Levasseur i samego siebie? Ależ, drogi panie, najmniejszy wysiłek by wystarczył, bądź o tem święcie przekonany. Jeżeli nie uczyniłem tego, to jedynie dlatego, że miałem daleko lepszy sposób. I wyjawię go panu, jeśli oczywiście pragniesz się z nim zapoznać. Tak? A więc się dowiedz, drogi panie!
I don Luis przedstawił swój sposób ocalenia. Oto wiedział on, że w starych studniach znajdowały się zazwyczaj dwa otwory, jeden zwracający się ku niebu, drugi zaś wychodzący z podkopu. Ten drugi otwór znajdował się tuż przy grocie, a można się było doń przedostać podziemnym korytarzem. Don Luis, zoryentowawszy się szybko, że ma do czynienia z taką właśnie na stary sposób budowaną studnią i namacawszy nogami otwór, przedostał się w ten sposób aż do samej groty, gdzie musiał tylko odbić trochę gliny, gdyż wyjście było zalepione cienką stosunkowo warstwą gliny, aby znaleźć się w sąsiedztwie Florentyny i usłyszeć cały monolog zbrodniarza.
Don Luis opowiadał o swej przygodzie, nie przestając odwracać krępowanego powrozami kalekę to na jedną, to znów na drugą stronę, jakby miał do czynienia ze zwykłym pakunkiem.
— Czyż to nie zajmujące? — pytał. — Nie przypuszczał pan wcale, że uda mi się przedostać ostrożnie do głębi groty, do znajdującej się tam Florentyny. A najkomiczniejszą chwilą było, gdym słuchał pańskich dyalogów: „Odpowiedz! tak, czy nie? Jedno skinienie głowy, Florentyno, zadecyduje o twoim losie. Jeśli tak, to cię uwolnię. Jeśli nie, to umrzesz. Odpowiedz więc Florentyno. Jedno skinienie głowy... Tak? Czy nie?”
— A koniec zwłaszcza — ciągnął dalej don Luis — był pyszny, gdy pan wdrapał się na szczyt groty i stamtąd wołał: „Tyś sama chciała umrzeć, Florentyno! Tyś tego chciała! Tem gorzej dla ciebie!” Pomyśl, jakie to było śmieszne! W tej bowiem chwili nie było już nikogo w grocie! Nikogo! W jednej chwili wziąłem Florentynę na ręce i umieściłem ją w korytarzu podziemnym obok siebie. I zamieniając grotę w rumowisko mógł pan jedynie zabić parę pająków i kilka much, drzemiących pod jej sklepieniem. I oto komedya się skończyła. Pierwszy akt: Arseniusz Lupin ocalony. Drugi akt: Florentyna Levasseur uratowana. Trzeci i ostatni akt: Zbrodnicze monstrum unieszkodliwione.
— A teraz — dodał, tykając już, jak to miał zwyczaj czynić, mówiąc z przeciwnikami — zaproponuję ci małą gimnastykę pokojową. Zobaczysz jak to będzie. Nie denerwuj się... Pomysł istotnie oryginalny...
Wziął strzelbę przyniesioną przez zbrodniarza, przywiązał do niej w pośrodku sznur długi na jakieś dziesięć do piętnastu metrów, zwieszający się zaś koniec przywiązał do sznurów, któremi skrępowany był bandyta, na wysokości jego ramion. Następnie zarzucił go sobie na plecy, poczem spuścił ten ciężar w głąb studni.
— Zamknij oczy — wołał — jeżeli kręci ci się w głowie. A przedewszystkiem nie bój się! Jestem bardzo ostrożny. Czy jesteś gotów?
Strzelba położona w poprzek otworu studni, utrzymywała cały ten ciężar. Załatwiwszy się w ten sposób z przeciwnikiem, don Luis nie mógł się powstrzymać od drwin pożegnalnych, więc pochyliwszy się nad studnią, mówił wśród śmiechu:
— Urządziłem rzecz tak, abyś się nie porozbijał. Widzisz, że mam o ciebie staranie. Obiecałem Florentynie, że cię nie zabiję, rządowi zaś francuskiemu przyobiecałem, że o ile możności dostawię cię żywego. Ponieważ jednak nie wiedziałem, co z tobą zrobić do jutra rana, więc zawiesiłem cię tutaj.
Figiel jest sprytny, nieprawdaż? I powinien ci się podobać, albowiem harmonizuje z twoimi pomysłami i z twojem postępowaniem. Ale zastanów się! Strzelba opiera się tylko na swych koniuszkach, a zatem skoro tylko się poruszysz, gdy tylko odetchniesz głębiej, w tej chwili obsunie się lufa, albo kolba i wtedy narazisz się natychmiast na kąpiel. Co się mnie tyczy, to ja z tem nie mam nic wspólnego. Jeśli w ten sposób umrzesz, to będzie to tylko samobójstwo. Jeśli ci miłe życie, to się nie ruszaj. A korzyść płynąca z mego pomysłu jest tego rodzaju, że daje ci przynajmniej przedsmak tych kilku nocy, które poprzedzą uroczystą chwilę odcięcia ci głowy za twoje sprawki. Już od tej chwili znajdujesz się oko w oko ze swem sumieniem, nos w nos z tem, co jest w tobie duszą i nic nie będzie ci zakłócać spokoju przy rozmyślaniach. Czyż nie mam dla ciebie względów, drogi przyjacielu? A więc zostawiam cię samego. Tylko pamiętaj, że każdy ruch, każde westchnienie, każde zmrużenie powiek, każde żywsze uderzenie serca grozi ci śmiercią. Straszną śmiercią. Przedewszystkiem się nie śmiej. Jeśli się roześmiejesz, to będziesz chłeptał brudną wodę. Zastanów się nad tem, co masz czynić i jak się zachować. Rozmyślaj teraz i czekaj! Do widzenia panu!
I don Luis, zadowolony z udzielonych rad, oddalił się mrucząc pod nosem:
— Oto co się nazywa uczciwie postąpić! Nie idę tak daleko, aby powiedzieć wraz z Eugeniuszem Sue, że wielkim zbrodniarzom należy wydłubywać oczy. W każdym jednak razie mała kara fizyczna, połączona z trwogą, jest uczciwa, hygieniczna i moralna.
Wkrótce don Luis znalazł się przy Florentynie. Oczekiwała nań umęczona straszliwie cierpieniami, które świeżo przeżyła, ale już pełna otuchy, panująca nad sobą i nie niepokojąca się bynajmniej o wynik walki, jaką don Luis miał stoczyć z jej oprawcą.
— Skończone już! — rzekł poprostu. — Jutro wydam go w ręce władz.
Ciało jej przebiegł dreszcz, ale nic nie rzekła, don Luis zaś przyglądał się jej w milczeniu.
Po raz to pierwszy znajdowali się sam na sam od chwili, kiedy tyle dramatycznych wydarzeń rzuciło ich przeciw sobie, jak dwoje nieubłaganych wrogów, i don Luis odczuwał z tego powodu taką rozkosz, iż był w stanie wygłaszać tylko nic nie znaczące frazesy, nie mające żadnego związku z tem, co huczało mu w głębi duszy i co wirowało mu w mózgu.
— Idąc wzdłuż tego muru — mówił — i skręcając następnie na lewo dojdziemy do samochodu... Pani będzie mogła zrobić pieszo ten kawałeczek drogi? Wsiadłszy do samochodu pojedziemy do Alençon... Jest tam bardzo spokojny hotel przy głównym placu... Może tam pani oczekiwać aż wydarzenia wezmą obrót dla pani korzystny... a to już wkrótce nastąpi, gdyż winny znajduje się już w naszych rękach.
— Więc chodźmy! — rzekła.
Nie śmiał zaproponować, aby się wsparła na jego ramieniu. Szła zresztą bez wysiłku, krokiem elastycznym. Do duszy don Luisa wstępowała nowa fala admiracyi i rozmiłowania. Nigdy jednak nie czuł się tak bardzo od niej oddalony, jak właśnie teraz, gdy dzięki swej nadzwyczajnej energii ocalił jej życie. Nie zdobyła się wobec niego ani na słowo podziękowania, ani nawet na złagodzenie spojrzeń rzucanych w jego stronę, co wynagrodziłoby w pewnym stopniu jego wysiłek. Pozostała dla niego nadal tak, jak była od pierwszego dnia ich poznania, tajemniczą istotą, której nigdy nie mógł zrozumieć, na którą nawet cała burza najstraszliwszych wydarzeń nie rzuciła ani szczypty światła. Co zamierzała? Czego chciała? Dokąd zmierzała? Zawiły problem, którego nie spodziewał się rozwiązać. Od tej chwili każde z nich szło swoim torem po drodze życia i każde z nich z urazą tylko i gniewem mogło o sobie wzajemnie pomyśleć.
— Nie — mówił w duchu, gdy Florentyna wsiadała do samochodu — nie, tak nie może być! Nie rozstaniemy się w ten sposób. Słowa, które wymienimy ze sobą, rozstrzygną sprawę ostatecznie, i czy ona życzy sobie tego, czy nie rozetnę zasłonę, którą się otacza.
Podróż tym razem trwała krótko. W hotelu w Alençon don Luis kazał zameldować Florentynę pod jakiemś obcem nazwiskiem, a zostawiwszy ją następnie samą, wrócił do hotelu w godzinę później i zapukał do drzwi zajmowanego przez nią numeru.
I tym jeszcze razem nie odważył się przystąpić prosto do sprawy, tak, jak sobie to był postanowił. Były zresztą inne punkty, które musiały być wyjaśnione natychmiast.
— Florentyno — zaczął — zanim oddam w ręce władz tego człowieka, muszę się dowiedzieć, czem właściwie był on dla ciebie?
— Przyjacielem — odrzekła. — Nieszczęśliwym przyjacielem, dla którego miałam uczucie litości. Dziś trudno mi zrozumieć, iż litowałam się nad takiem monstrum. Poznałam go przed kilku laty i jego chorowitość, jego nędza fizyczna, wszystkie cechujące go oznaki bliskiej śmierci sprawiły, iż przywiązałam się do niego. Miał on sposobność oddać mi kilka przysług i jakkolwiek żył życiem nieco tajemniczem, które budziło czasem we mnie pewne wątpliwości, to jednak stopniowo począł wywierać na mnie znaczny wpływ, z czego nie zdawałam sobie zresztą sprawy. Wierzyłam w jasność jego umysłu, w jego dobrą wolę, w jego oddanie się absolutne i kiedy wybuchła sprawa Morningtona, on to, z czego sobie teraz zdaję sprawę, kierował początkowo mną, a następnie Gastonem Sauverandem. On to zmuszał mnie do posługiwania się kłamstwem i do odgrywania komedyi, tłómacząc mi, że w ten sposób działam dla ocalenia Maryi Anny Fauville. On to sprawił, iż byliśmy przeniknięci taką nieufnością do pańskiej osoby i tak dalece przyzwyczaił nas do milczenia o nim i o wszystkich jego sprawkach, że Gaston Sauverand nie śmiał nawet wspomnieć o nim w rozmowie, jaką miał z panem. W jaki sposób stać się to mogło, iż byłam tak zaślepiona — nie wiem, ale faktem jest, że tak właśnie było. Nic nie sprzyjało jaśniejszemu spojrzeniu na sprawy. Nic nie było w stanie wzbudzić we mnie choćby na chwilę podejrzenia przeciw temu człowiekowi bezbronnemu, choremu, który połowę swego życia spędził w szpitalach lub klinikach, który wycierpiał wszelkie możliwe operacye i który, mówiąc mi nawet o swej miłości, nigdy jednak nie mógł żywić w tym kierunku jakiejkolwiek nadziei.
Florentyna nie dokończyła zdania. Oczy jej spotkały się z oczami don Luisa i miała wrażenie, że nie słuchał on tego, co doń mówiła. Patrzał na nią i oto wszystko. Wyjaśnienia odnoszące się do samego dramatu nie obchodziły go wcale, o ile nie będzie rzucony promień światła na jedyny punkt, który go interesował, na to, jakie mianowicie zajmowała jego osoba miejsce w myślach Florentyny. Słowa, odnoszące się do innych spraw, uważał za czcze i niepotrzebne.
Zbliżył się do Florentyny i rzekł zcicha:
— Florentyno, Florentyno! Pani nie są obce moje względem twej osoby uczucia, nieprawdaż?
Poczerwieniała i zmieszała się bardzo, jakgdyby to pytanie należało do najmniej oczekiwanych. Jednak nie spuściła tym razem powiek, lecz po chwili rzekła z całą otwartością:
— Tak, uczucia pańskie nie są mi obce.
— Ale może — zaczął znów don Luis z większym jeszcze naciskiem — pani nie zna całej ich głębi? Być może, iż nie wie pani tego, że życie moje niema innego celu, jak tylko panią?
— I o tem wiem także — odrzekła.
— Ponieważ jest to pani wiadome, więc mogę przypuszczać, że właśnie to jest właściwą przyczyną niechęci, jaką mi pani objawiała. Od samego początku byłem pani przyjacielem i szło mi tylko o pani obronę. A jednak od samego początku czułem, że byłem dla pani przedmiotem odrazy zarazem instynktownej i wyrozumowanej. Nigdy nie widziałem w pani oczach czego innego, jak tylko chłód, pogardę, nawet wstręt. W chwilach niebezpieczeństwa, gdy chodziło o pani życie lub wolność, pani ryzykowała raczej wszelką lekkomyślność, aniżeli przyjęcie z mej ręki ratunku. Byłem uważany przez panią za wroga, za takiego człowieka, któremu się nie ufa, który jest zdolny do wszelkiej podłości, którego się unika i o którym myśli się z odrazą i strachem. Czy nie była to nienawiść? I czy nie nienawiścią tylko można sobie wytłómaczyć taki sposób postępowania?
Florentyna nie zaraz odpowiedziała na te zarzuty. Zdawało się, iż pragnie odroczyć moment wypowiedzenia słów, które cisnęły się jej na usta. Jej wychudła wskutek przejść tragicznych twarzyczka miała jednak teraz słodszy wyraz niż zazwyczaj.
— Nie — odrzekła — nie tylko nienawiścią można tłómaczyć sobie taki sposób postępowania.
Don Luis był zdumiony. Nie dobrze rozumiał sens tej odpowiedzi, ale zmieszał i poruszył go do głębi ton, jakim Florentyna te słowa powiedziała. Także w oczach Florentyny nie widział już tego wyrazu pogardy, lecz dostrzegał w nich wdzięczne ogniki uśmiechu. Po raz to pierwszy Florentyna zdobyła się wobec niego na uśmiech.
— Mów, mów, błagam panią! — nalegał.
— Chciałam przez to powiedzieć, że są także inne uczucia, które usprawiedliwiać mogą mój chłód w stosunku do pańskiej osoby, nieufność, obawę. Nie zawsze ucieka się ze strachem przed człowiekiem pogardzanym i jeżeli się ucieka, to bardzo często tak się dzieje dlatego, że obawia się samej siebie, że samej sobie się nie ufa, że się chce w ten sposób zwalczyć swój własny bunt, że się wstydzi i pragnie się stawić opór i że chce się o czemś zapomnieć, i że się zdobyć na to nie może...
Umilkła, a widząc że don Luis drżąc wyciąga do niej ręce, że spojrzeniem, giestem, całą swą postacią błaga ją o słowo i jeszcze o słowo, skinęła głową, dając w ten niemy sposób do zrozumienia, że nie potrzebuje nic więcej powiedzieć, aby dać mu możność zupełnego zgłębienia tajemnicy jej duszy i wykrycia ukrywanego dotychczas sekretu miłości.
Don Luis zachwiał się na nogach. Był wprost pijany, prawie cierpiący z niespodziewanego szczęścia. Po strasznych chwilach, jakie przeżył na tle dekoracyi Starego Zamku, zdawało mu się, iż szaleństwem byłoby wierzyć, że zstąpić nań może w ramach tego skromnego hotelowego pokoiku i to tak nagle cały bezmiar rozkoszy. Chciałby mieć dokoła siebie przestrzeń, góry, światło księżyca, przepych zachodzącego słońca, całe piękno i całą poezyę świata. Znienacka dosięgał szczytu szczęśliwości. Mignęło mu przed oczyma całe życie Florentyny od chwili, gdy się z nią spotkał po raz pierwszy, aż do tego tragicznego momentu, gdy kaleka, pochylony nad nią i widząc jej oczy zalane łzami, mamrotał: „Ona płacze! Ona śmie płakać! Co za szaleństwo! Ale ja znam twoją tajemnicę, Florentyno! I ty płaczesz! Florentyno, Florentyno, tyś sama chciała umrzeć”!
Miłość, pęd namiętności od pierwszego dnia pchnął ją ku don Luisowi. Wykolejało ją to, przejmowało przerażeniem, zdawało się jej to być zdradą wobec pani Fauville i Sauveranda, odsuwało ją, to znów zbliżało do ukochanego mężczyzny, którego admirowała za jego bohaterstwo i lojalność, przejmowało wyrzutami sumienia, rozdzierało duchowo, a koniec końców oddawało ją, bezsilną i zdezoryentowaną, pod wpływ szatański tego zbrodniarza, który ją zmysłowo pożądał.
Don Luis nie wiedział, co ma czynić, w jakich słowach wyrazić swe wniebowzięcie. Wargi mu drżały, oczy zachodziły łzami. Idąc za popędem natury chwyciłby Florentynę w ramiona i uścisnąłby ją serdecznie, ale paraliżowało go uczucie wielkiego szacunku, jaki żywił dla tej kobiety. I, pokonany przez wzruszenie, padł do nóg młodej dziewicy, śląc ku niej słowa miłości i adoracyi.