Zęby tygrysa (1924)/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Zęby tygrysa | |
Data wyd. | 1924 | |
Druk | J. Filipescu | |
Miejsce wyd. | Czerniowce | |
Tłumacz | anonimowy | |
Tytuł orygin. | Les Dents du tigre | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
ODBITO CZCIONKAMI DRUKARNI J. FILIPESCU
1924
O godzinie w pół do piątej sekretarz osobisty p. Desmalions’a, prefekta policyi, który jeszcze do biura nie wrócił, ułożył na jego biurku pakiet listów i raportów, zadzwonił i rzekł do odźwiernego, który wszedł głównemi drzwiami:
— Pan prefekt wezwał na godzinę piątą kilka osób, których nazwiska są tu zanotowane. Każecie im oczekiwać na prefekta oddzielnie, tak, aby nie mogli się ze sobą porozumieć i mnie oddacie ich wizytówki.
Odźwierny wyszedł. Sekretarz zwrócił się ku małym drzwiom, prowadzącym do jego gabinetu, gdy w tem główne drzwi się otwarły, dając przejście mężczyźnie, który się zatrzymał i chwiejąc się na nogach, szukał oparcia o poręcz fotelu.
— Ach — rzekł sekretarz. — To pan, panie Verot? Ale cóż to się panu stało?
Inspektor Verot był człowiekiem bardzo korpulentnym, dobrze zbudowanym, o potężnych ramionach. Wstrząsnąć nim musiała jakaś silna emocya, gdyż twarz jego, zazwyczaj krwista, zdawała się być prawie bladą.
— Ależ nic, panie sekretarzu.
— A jednak nie masz pan swego zdrowego wyglądu... Jesteś pan siny... A przytem te strugi potu...
Inspektor Verot otarł pot z czoła i przychodząc już nieco do siebie, począł wyjaśniać:
— Jestem trochę sfatygowany... Przepracowałem się dzisiaj... Chciałem za wszelką cenę wyjaśnić pewną sprawą, którą mi pan prefekt powierzył... Swoją drogą głupio się jakoś czuję.
— Mogę panu służyć proszkiem.
— Nie, nie. Raczej pić mi się chce.
— A zatem szklaneczkę wody?
— Nie... nie...
— Więc czego?
— Chciałbym... chciałbym...
— Głos mu utknął w gardle. Rzucał niespokojne spojrzenia, jak gdyby nagle nie mógł wyrzec ani jednego słowa, aż wreszcie, odzyskując władzę nad sobą, zapytał:
— Pana prefekta jeszcze niema?
— Nie, nie będzie on wcześniej, jak o godzinie piątej, gdyż o tej porze ma ważne posiedzenie.
— Tak... wiem o tem... bardzo ważne. Dlatego właśnie mnie wezwał. Ale chciałbym go widzieć wcześniej. Tak bym go chciał widzieć...
Sekretarz spojrzał uważnie na Verota i rzekł:
— Jaki pan jesteś zdenerwowany! Pańskie doniesienie ma więc tak wielką wagę?
— Bardzo wielką. Idzie tu o zbrodnię, popełnioną akurat przed miesiącem. I idzie tu przedewszystkiem o przeszkodzenie w dokonaniu dwóch morderstw, będących konsekwencyą tej zbrodni, a które mają być spełnione jeszcze tej nocy... Tak jest, tej nocy, o ile nie przedsięweźmiemy środków skutecznych.
— Ano, zobaczymy... Siadaj pan zatem.
— Ach kiedy wszystko to jest skombinowane w taki szatański sposób... Nie! Wyobrazić sobie tego nie można...
— Ale ponieważ jesteś pan uprzedzony, panie Verot... Ponieważ pan prefekt dał panu wolną rękę...
— Tak, oczywiście... oczywiście... Ale mimo wszystko strasznie jest pomyśleć, że mogę go nie spotkać. Wobec tego postanowiłem napisać doń ten oto list, w którym spowiadam mu się ze wszystkiego, cokolwiek wiem o tej sprawie. To było najrozsądniejsze.
To mówiąc, wręczył sekretarzowi wielką, żółtą kopertę poczem dodał:
— Wraz z tem kładę także na biurku małe pu-dełko. Zawiera ono coś, co stanowi uzupełnienie i wyjaśnienie treści listu.
— Ale dlaczego nie zatrzymujesz pan teqo przy sobie?
— Boję się... Szpiegują mnie... Starają się odemnie uwolnić... Nie uspokoję się, dopóki nie podzielę się z kimś tajemnicą.
— Nie bój się pan niczego. Pan prefekt nie omieszka przyjść na czas. Tymczasem radzę panu iść do apteki po jakiś środek uspokajający.
Inspektor zdawał się być niezdecydowany. Ponownie otarł pot z czoła, a następnie wyprostował się i wyszedł.
Pozostawiony samemu sobie sekretarz wsunął list do wielkiej pliki papierów, rozłożonych na biurku prefekta, skąd udał się następnie do swego gabinetu. Zaledwie się zamknął u siebie, gdy drzwi przedpokoju jeszcze raz się otwarły i zjawił się w nich ponownie inspektor.
— Panie sekretarzu... Lepiej będzie, jeżeli panu pokażę... — wybełkotał.
Nieszczęśnik ten był całkiem blady. Szczękał zębami. Spostrzegłszy, iż w przedpokoju nikogo nie było, chciał przejść do gabinetu sekretarza, uczuwszy się jednak nagle słabym, opadł na krzesło, na którem pozostał przez kilka minut.
— Co się ze mną dzieje?... Czyżbym ja także został otruty?... Ach, boję się... boję się — jęczał.
Biurko znajdowało się tuż przy nim. Wziął w rękę ołówek, przysunął sobie notatnik i począł pisać, lecz wkrótce, odłożywszy ołówek, mruknął:
— Ale nie, zbyteczna fatyga, gdyż prefekt list mój przeczyta?... Co się ze mną jednak dzieje... Oh, boję się...
Naraz powstał z miejsca i zawołał:
— Panie sekretarzu, trzeba... trzeba, żebyś... To ma się stać tej nocy... Nic temu nie przeszkodzi...
Drobnym krokiem, jak automat, wytężywszy całą siłę woli, ruszył ku drzwiom gabinetu. Zachwiał się jednak po raz wtóry i znów przysiadł na krześle.
Jakiś strach szalony go ogarnął. Starał się krzy-czeć, ale głos jego był tak słaby, że usłyszany być nie mógł. Zdawał sobie z tego sprawę, więc począł szukać wzrokiem dzwonka, jakiegoś przedmiotu, ale nic już nie widział. Jakaś ciemna zasłona zdawała się przesłaniać mu oczy.
Wtedy padł na kolana, przyczołgał się aż do muru, macając w powietrzu ręką jak ociemniały i dotarł wreszcie do drewnianego przepierzenia. Poczołgał się wzdłuż niego. Niestety w umyśle jego tkwił tylko niejasny obraz pokoju, tak, iż zamiast się zwrócić na lewo, posunął się na prawo, poza parawan, osłaniający małe drzwiczki.
Namacawszy klamkę, pchnął drzwi i zawołał:
— Na pomoc!... na pomoc... — poczem padł twarzą na podłogę niszy, służącej za tualetę prefektowi policyi.
— Tej nocy... — jęczał, sądząc, że jest słyszany i że znajduje się w gabinecie sekretarza. — Tej nocy... Rzecz cała na tę noc jest uplanowana... Zobaczysz pan... ślad zębów... Coś strasznego... Jak cierpię... Na pomoc!... To trucizna... Ratujcie mnie!...
Głos jego słabł coraz bardziej. Powtórzył kilka razy jakby w malignie:
— Zęby... białe zęby... one się zamykają...
Później głos jego jeszcze bardziej przycichł i jakieś niewyraźne dźwięki zaczęły ulatywać z bladych ust inspektora. Począł obracać szczękami, podobnie jak to czynią niektórzy starcy, żujący wiecznie ślinę. Głowa jego pochylała się coraz bardziej na piersi. Potem nastąpiły dwa lub trzy westchnienia, wielki dreszcz przebiegł jego ciało i pozostał bez ruchu.
Rozpoczęła się agonia.
Na 10 minut przed uderzeniem godziny 5-tej prefekt policyi wszedł do swego gabinetu.
Pan Desmalions, który zajmował stanowisko prefekta od lat kilku i którego zasłudze wszyscy hołd oddawali, był człowiekiem lat 50-ciu, ociężałym z wyglądu, ale o twarzy inteligentnej i delikatnej. Ubranie jego — kamizelka i spodnie szare, białe kamasze, krawat luźno związany — nie miało nic wspólnego z mundurem funkcyonaryu-sza. Gesty miał swobodne, proste, pełne dobroci i wdzięku.
Skoro tylko zadzwonił, zjawił się przy nim jego sekretarz.
P. Desmalions rzucił mu natychmiast pytanie:
— Czy osoby przezemnie wezwane są obecne?
— Tak, panie prefekcie. Poleciłem nawet, ażeby im kazano czekać w oddzielnych pokojach.
— Och, nic mi nie zależy na tem, ażeby się oni nie komunikowali ze sobą. Jednak... może to i lepiej. Spodziewam się, że ambasador Stanów Zjednoczonych nie fatygował się osobiście?...
— Nie, panie prefekcie.
— Czy ma pan wizytówki tych panów?
— Oto one.
Prefekt poiicyi wziął 5 biletów wizytowych, które mu podano i czytał:
— „Archibald Bright, pierwszy sekretarz ambasady Stanów Zjednoczonych“.
„Maitre Lepertuis, notaryusz”.
„Juan Caceres, attache delegacyi peruwiańskiej“.
„Komendant hrabia d’Astrignac, emeryt”.
Na piątym bilecie wizytowym widniało tylko nazwisko bez adresu i żadnych innych charakteryzacyi: „Don Luis Perenna”.
— Chciałbym bardzo zobaczyć tego ostatniego — oświadczył p. Desmalions. — Interesuje on mnie dyabelnie. Czytał pan raport legionu cudzoziemskiego?
— Tak, panie prefekcie i przyznaję, że mnie także ten pan intryguje.
— Nieprawda? jaka odwaga! Coś jakby heroiczne szaleństwo! A następnie to przezwisko Arseniusz Lupin, nadane mu przez jego kolegów... Tak dalece budził wśród nich podziw!... Jak dawno Arseniusz Lupin nie żyje?
— Zginął marnie na dwa lata przed wojną, panie prefekcie. Znaleziono jego ciało wraz z ciałem pani Kesselbach pod pogorzeliskiem małej chałupy, w pobliżu granicy luksemburskiej. Śledztwo wykazało, że zadusił on tę monstrualną damę, której zbrodnie następnie wykryto i że powiesił się, po uprzedniem podłożeniu ognia pod chatę.
— Istotnie na taki koniec zasługiwał ten potępieniec — rzekł p. Desmalions — i przyznaję, że co się mnie tyczy, to wolałbym nie mieć z nim do czynienia... Ale czy nie odbiegamy od rzeczy? Czy mianowicie dokumenty spadkowe Morningtona są przygotowane?
— Znajdują się na pańskiem biurku, panie prefekcie.
— Dobrze. Ale zapomniałem... Czy inspektor Verot już przybył?
— Tak, panie prefekcie. Powinien być teraz w aptece, gdyż czuł się słabym.
— Cóż mu się stało?
— Zdawał mi się być w dziwnym stanie.
— Jakto? Tłumacz się pan jaśniej...
Sekretarz powtórzył swą rozmowę z inspektorem Verotem.
— I mówi pan, że zostawił on dla mnie list? — zapytał p. Desmalions troskliwie. — Gdzież się ten list znajduje?
— W papierach, panie prefekcie.
— Dziwne... wszystko to jest dziwne! Verot, pierwszorzędny inspektor, umysł trzeźwy! Jeżeli on się niepokoi, to nie bez racyi. Bądź pan łaskaw mi go przyprowadzić. Tymczasem przejrzę raporty.
Sekretarz oddalił się spiesznie. Gdy w pięć minut później powrócił, ze zdziwieniem oświadczył, że nie znalazł inspektora Verota.
— A co jeszcze w tem wszystkiem najciekawszego, panie prefekcie, to to właśnie, że odźwierny, który go widział wychodzącego stąd, mówi, iż Verot prawie natychmiast powrócił i że już biura nie opuszczał...
— Może minął ten pokój, ażeby się udać do pana?
— Do mnie, panie prefekcie? Ja nie ruszałem się z miejsca.
— A zatem, to rzecz niepojęta!...
— Niepojęta... chyba, że odźwierny nie zauważył, jak Verot opuszczał ten lokal, albowiem nie ma go ani tu, ani tam.
— Widocznie. Zapewne poszedł zaczerpnąć nieco powietrza i za chwilę wróci. Na razie zresztą go nie potrzebuję.
Prefekt spojrzał na zegarek.
— Dziesięć minut po piątej. Powiedz pan odźwiernemu, aby sprowadził tych panów... Lecz zaraz...
Pan Desmalions zawahał się chwilę.
Przeglądając papiery, znalazł list Verota. Była to wielka, żółta koperta handlowa, w rogu której znajdował się napis: „Cafe du Pont-Neuf”.
Sekretarz rozumował:
— Biorąc pod uwagę nieobecność Verota i słowa, które do mnie mówił, uważam za pilne, panie prefekcie, ażeby pan zapoznał się z treścią tego listu.
Pan Desmalions zastanowił się.
— Tak jest, ma pan może racyę.
Prefekt po chwili zastanowienia ujął sztylet i przeciął szybko kopertę.
— Ach to jest zastanawiające! — wykrzyknął.
— Co zawiera ta koperta, panie prefekcie?
— Co? Zechciej pan spojrzeć... Kartkę czystego papieru! Oto wszystko...
— Niemożliwe!
— Proszę popatrzeć, zwykły arkusik papieru, złożony we czworo. Poza tem ani jednego słowa!
— A jednak Verot oświadczył mi, że w liście tym zakomunikował wszystko, co wie o całej sprawie.
— Tak panu powiedział, ale pan sam widzi... Zaprawdę, gdybym nie znał inspektora Verota, to sądziłbym, że żartuje.
— Roztargnienie, panie prefekcie i nic więcej.
— Zapewne, że roztargnienie, które jednak dziwi mnie z jego strony. Nie pora na roztargnienia, kiedy idzie o życie dwóch osób. Bo zapowiedział on wszak panu, że na noc dzisiejszą planowane jest popełnianie podwójnego morderstwa.
— Tak, panie prefekcie. Na noc dzisiejszą i to w warunkach szczególnie okropnych, szatańskich, jak się Verot wyraził...
Pan Desmalions począł spacerować po pokoju, założywszy ręce z tyłu. Po chwili zatrzymał się przed małym stolikiem.
— Co to za pakiet, który jest do mnie tak osobliwie adresowany: „Panu prefektowi policyi... Otworzyć w razie wypadku“...
— Istotnie — oświadczył sekretarz — nie pomyślałem o tem... To także od inspektora Verota. Rzecz, według niego, bardzo ważna. Ma ona służyć jako uzupełnienie i wytłumaczenie treści listu.
— Zaprawdę — rzekł pan Desmalions, nie mogąc powstrzymać się od uśmiechu — list istotnie wymaga wyjaśnienia i jakkolwiek nie zaszedł żaden wypadek, nie waham się go otworzyć.
To mówiąc prefekt przeciął sznureczek. Po rozwinięciu papieru ujrzano pudełko, małe, tekturowe pudełko, podobne do tych, jakie używane są przez aptekarzy, ale brudne i zniszczone wskutek częstego użycia.
Prefekt podniósł wieko. Wewnątrz znajdowała się wata, również niezbyt czysta, a w niej zaś pół tabliczki czekolady.
— Cóż u dyabła ma to znaczyć? — mruknął zdziwiony prefekt.
Wziął w palce czekoladę, obejrzał ją i zaraz zauważył, co jest w tej wilgotnej nieco tabliczce osobliwego. Jasną też stała się dlań przyczyna, dla której Verot tak troskliwie się nią zaopiekował.
Z góry i od dołu miała ona na sobie ślady zębów, bardzo wyraźnie zarysowanych, oddzielonych jeden od drugiego i zagłębionych w czekoladę na dwa lub trzy milimetry. A przytem ząb każdy miał specyalny kształt i szerokość. Także odstępy pomiędzy nacięciami zębów nie były jednakowe. Szczęka, która napoczęła tę tabliczkę, pozostawiła w niej odbicie czterech swych zębów górnych i pięciu dolnych.
Pan Desmalios zamyślił się i począł znów spacerować ze spuszczoną głową wzdłuż i wszerz pokoju, mamrocząc pod nosem:
— Dziwne! Jest w tem wszystkiem zagadka, klucz do której pragnąłbym bardzo mieć w swych rękach... Ten arkusz czystego papieru, to odciski zębów... Co znaczy ta cała historya?...
Ale ponieważ prefekt nie był człowiekiem, lubiącym się zastanawiać nad rozwiązaniem zagadki, która miała mu być wyjaśniona lada chwila, albowiem inspektor Verot musiał przecież znajdować się w prefekturze lub w pobliżu, przeto rzekł do swego sekretarza:
— Nie mogę dłużej kazać czekać na siebie tym panom, bądź pan zatem łaskaw dać rozkaz, żeby ich wpuszczono. Jeżeli inspektor Verot przyjdzie w czasie naszego posiedzenia, co jest niewątpliwe, to zechciej zawiadomić mnie o tem natychmiast. Chciałbym go jaknajrychlej zobaczyć. Poza tem niech mi nie przeszkadzają pod żadnym pozorem.
W dwie minuty potem odźwierny wprowadził pana Lepertuis, tęgiego mężczyznę, w binoklach i z zarostem na twarzy, następnie sekretarza ambasady Archibalda Brighta, oraz attache peruwiańskiego Caceresa.
Pan Desmalions, który znał ich wszystkich, począł z nimi rozmawiać i nie opuścił ich aż do chwili, kiedy trzeba było iść na powitanie wchodzącego komendanta, hrabiego d’Astrignaca, bohatera z Maroka, którego rany chwalebne, odniesione w walkach z Marokańczykami, zmusiły do przedwczesnego pójścia na emeryturę.
Prefekt skorzystał z okazyi, aby komendantowi powiedzieć parę słów gorących z okazyi jego świetnych czynów, dokonanych w służbie ojczyzny.
Wtem drzwi się jeszcze raz otwarły.
— Don Luis Perenna, nieprawdaż? — zapytał prefekt, podając rękę człowiekowi średniego wzrostu, szczupłemu, przyozdobionemu medalem wojskowym i wstążką legii honorowej, którego fizyognomia, spojrzenie, sposób zachowania się i chód żwawy pozwalały przypuszczać, iż ma lat około czterdziestu, jakkolwiek pewne zmarszczki pod oczami oraz fałdy na czole wskazywały, iż jest on nieco starszy.
Wchodzący ukłonił się.
— Tak, panie prefekcie.
Komendant d’Astrignac, ujrzawszy wchodzącego, wykrzyknął:
— A więc to pan, panie Perenna? Znajduje się pan zatem jeszcze na tym świecie?
— Ach, mój komendancie. Jakże się cieszę, że pana widzę.
— Perenna żyje! Kiedy wyjeżdżałem z Maroka, nie było o panu żadnych wiadomości. Sądzono, że pan umarł.
— Dostałem się tylko do niewoli.
— Być jeńcem w rękach tego szczepu, to równa się śmierci.
— Nie jest tak źle, mój komendancie, albowiem zewsząd można uciec. Złożyłem dowód...
Prefekt przez kilka sekund przyglądaj się z sympatyą tej twarzy energicznej, śmiejącej się, błyskającej swobodnem i rezolutnem spojrzeniem i opalonej na kolor bronzu przez słońce.
Następnie, zapraszając obecnych do zajęcia miejsc przy biurku, prefekt usiadł i począł dokładnie, słowo za słowem, wyjaśniać sprawę:
— Wezwanie, jakie do panów wystosowałem, wydać się wam musiało dziwnem i tajemniczem... I sposób także, w jaki rozpocznę z wami rozmowę, nie zmniejszy z pewnością tego zdziwienia. Jeżeli jednak zechcecie poświęcić mi chwil kilka, to będziecie mogli z łatwością skonstatować, że w tem wszystkiem niema nic osobliwego. Zresztą będę się starał być zwięzłym, jak to tylko jest możliwe.
Prefekt rozłożył leżące przed nim, a przygotowane przez sekretarza papiery i spoglądając na nie, mówił dalej:
— Na kilka lat przed wojną roku 1870, trzy siostry, trzy sieroty, liczące lat dwadzieścia dwa, dwadzieścia i ośmnaście, Hermelina, Elżbieta i Armanda Roussel zamieszkiwały Saint-Etienne z kuzynem swym Wiktorem, młodszym jeszcze od nich o kilka lat.
— Najstarsza, Hermelina. opuściła Saint-Etienne pierwsza, udając się do Londynu wraz z Anglikiem, nozwiskiem Mornington, którego zamierzała poślubić i z którym miała syna, noszącego imię Cosmo. Małżeństwo to było biedne i przeżyło wiele ciężkich doświadczeń. Hermelina kilkakrotnie pisała do swych sióstr, prosząc o jakąś pomoc. Nie otrzymawszy żadnej odpowiedzi, przerwała zupełnie korespondencyę. Około roku 1875 państwo Mornington wyjechali do Ameryki. W pięć lat później zaliczali się już do ludzi bogatych. Pan Mornington umarł w r. 1883, ale żona jego pomnażała w dalszym ciągu fortunę, a ponieważ miała zdolności do prowadzenia spekulacyi i inte-resów, podniosła swój majątek do kolosalnej cyfry. Kiedy umarła, a było to w r. 1905, pozostawiła swemu synowi w spadku sumę 400 milionów.
Wysokość tej cyfry zdawała się wywierać pewne wrażenie na obecnych. Prefekt, zauważywszy wymianę spojrzeń pomiędzy komendantem i Perenną, zapytał:
— Pan znał Cosmo Morningtona, nieprawdaż?
— Tak, panie prefekcie — odpowiedział hrabia d’Asirignac. — Przebywał on w Marokku, wówczas kiedy ja i Perenna braliśmy udział w wojnie.
— Istotnie — ciągnął dałej p. Desmalions — Cosmo Mornington zaczął podróżować. Zajmował się on medycyną, jak mi mówiono i udzielał rad przy nadarzonej okazyi z wielką kompetencyą i rozumie się bezinteresownie. Mieszkał w Egipcie, później w Algierze i Maroku, a w końcu r. 1914 udał się do Ameryki, ażeby tam podtrzymywać sprawę sprzymierzonych. Zeszłego roku, po zawieszeniu broni, osiedlił się w Paryżu. Umarł tam przed czterema tygodniami na skutek wypadku, budzącego jak najdalej idące refleksye.
— Źle dokonane zastrzyknięcie, nieprawdaż panie prefekcie? — zapytał sekretarz ambasady Stanów Zjednoczonych. — Dzienniki pisały o tem i my nawet w ambasadzie zostaliśmy o całem zajściu powiadomieni.
— Tak jest — oświadczył p. Desmalions. — Chcąc się pozbyć długotrwałej influenzy, która trzymała go w łóżku przez całą zimę, pan Mornington, z polecenia doktora, kazał sobie zastrzyknąć odpowiedni środek. Jedno z tych zastrzyknięć, dokonane widocznie bez przedsięwzięcia koniecznych środków ostrożności, sprowadziło zakażenie, które rozwijało się z piorunującą szybkością. Po kilku godzinach pan Mornington wyzionął ducha.
Prefekt policyi, zwracając się do notaryusza, zapytał:
— A zatem moja relacya jest zgodna z prawdą, panie Lepertuis?
— Zupełnie zgodna, panie prefekcie.
Pan Desmalions mówił dalej:
— Na drugi dzień rano pan Lepertuis zgłosił się tutaj i z racyi, którą lektura tego dokumentu panom wytłumaczy, pokazał mi testament Cosmo Morningtona, który został przezeń w jego ręce złożony.
Podczas gdy prefekt przeglądał papiery, pan Lepertuis dorzucił:
— Pan prefekt pozwoli mi zaznaczyć, że aż do chwili, kiedy mnie powołano do łoża śmierci, widziałem swego klienta tylko raz jeden. Było to wówczas, gdy wezwał mnie do hotelu, ażeby mi wręczyć świeżo napisany testament. Było to w początkach jego influenzy. W czasie naszej rozmowy zwierzył mi się, że w zamiarze odnalezienia rodziny swojej matki poczynił kilka starań, które będzie dalej poważnie kontynuował po powrocie do zdrowia. Okoliczności jednak stanęły temu na przeszkodzie.
Jednak prefekt wyjął z dokumentów otwartą kopertę, zawierającą dwa arkusze papieru. Rozwinął większy arkusz i rzekł:
— Oto jest testament. Proszę wysłuchać go uważnie, jak również dołączonego doń pisma.
„Ja, niżej podpisany — czytał prefekt — Cosmo Mornington, prawy syn Huberta Morningtona i Hermeliny Roussel, naturalizowany obywatel Stanów Zjednoczonych, zapisuję swemu przybranemu krajowi połowę mego majątku na cele dobroczynne, według instrukcyi własnoręcznie przezemnie skreślonej, którą p. Lepertuis doręczy ambasadzie Stanów Zjednoczonych.
„Około dwustu milionów złożonych w depozytach, w różnych bankach Paryża i Londynu, w depozytach, których lista znajduje się u p. Lepertuis, przekazuję dla uczczenia pamięci mojej ukochanej matki, przedewszystkiem jej siostrze umiłowanej, Elżbiecie Roussel lub spadkobiercom Elżbiety, albo też jej drugiej siostrze, Armandzie Roussel, lub jej bezpośrednim spadkobiercom, w razie zaś braku spadkobierców, ich kuzynowi Wiktorowi, lub też jego bezpośrednim spadkobiercom.
„W razie, gdybym miał umrzeć, nie znalazłszy żyjących członków rodziny Roussel, albo kuzyna trzech sióstr, proszę mojego przyjaciela Don Luis Perennę, ażeby poczynił konieczne poszukiwania. Mianuję go w tym celu egzekutorem testamentu dla europejskiej części mego majątku i proszę, aby wziął w swe ręce bieg wydarzeń, któreby mogły nastąpić po mojej śmierci, albo na skutek mej śmierci. Ma on się uważać za mego reprezentanta i działać dla dobrej o mnie pamięci, oraz w celu wypełnienia mej woli. W uznaniu za tę usługę i pomnąc, że dwukrotnie ocalił mi on życie, zapisuję mu milion z mojego majątku.
Prefekt przerwał na chwilę odczytywanie testamentu, don Luis zaś mruknął:
— Biedny Cosmo... Nie potrzebuję tego, aby wypełnić jego ostatnią wolę.
„Poza tem — czytał dalej p. Desmalions — poza tem, jeżeli w trzy miesiące po mojej śmierci poszukiwania wszczęte przez panów don Luis Perennę i Lepertuis nie osiągną celu, jeżeli nie zgłosi się żaden spadkobierca, ani żaden z pośród żyjących członków rodziny Roussel, celem przejęcia dziedzictwa, dwieście milionów w całości przypadnie memu przyjacielowi don Luis Perennie, bez względu na wszelkie ewentualne późniejsze reklamacye. Znam go dobrze, a zatem wiem, że uczyni z tego majątku użytek harmonizujący z jego szlachetnemi dążeniami i wielkimi planami, z którymi zwierzał mi się pod marokańskim namiotem”.
Pan Desmalions znów przerwał czytanie i zwrócił spojrzenie na don Luisa. Don Luis był spokojny i milczący. Łzy jednak zaświeciły mu w oczach.
— Gratuluję ci, Perenna — ozwał się hrabia d’Astrignac.
— Mój komendancie — odrzekł Perenna — zwracam panu uwagę, że zapis ten jest uzależniony od jednego warunku. A przysięgam panu, że, o ile to będzie tylko zależne odemnie, to żyjący jeszcze członkowie rodziny Roussel będą odnalezieni.
— Jestem o tem głęboko przekonany — odparł komendant. — Znane mi są pańskie zasady.
— W każdym razie — zagadnął prefekt poli-cyi — nie odmawiasz pen przyjęcia tego... warunkowego zapisu?
— Oczywiście, że nie! — odrzekł śmiejąc się Perenna. — Są rzeczy, których przyjęcia się nie odmawia.
— Pytanie to — oświadczył prefekt — jest umotywowane ostatnim ustępem testamentu, który brzmi, jak następuje:
„Jeżeli dla tego, czy innego powodu, mój przyjaciel Perenna odmówi przyjęcia zapisu, albo jeżeli żyć już nie będzie w terminie wyznaczonym dla przejęcia spadku, to proszę pana ambasadora Stanów Zjednoczonych i pana prefekta policyi, ażeby się porozumieli ze sobą w sprawie stworzenia w Paryżu i utrzymania uniwersytetu, przeznaczonego dla studentów i artystów pochodzenia amerykańskiego. Pan prefekt policyi zechce łaskawie podjąć sumę 300.000 franków, którą przeleje następnie do kasy swych współpracowników“.
Pan Desmalions złożył czytany dokument i sięgnął po inny.
— Do tego testamentu dołączony jest kodycyl, stanowiący pismo, które p. Mornington wystosował nieco później do p. Lepertuis. W piśmie tem wyjaśnia on niektóre punkty w sposób bardziej dosadny:
„Życzeniem mojem jest, aby p. Lepertuis otworzył mój testament na drugi dzień po mojej śmierci w obecności pana prefekta policyi, którego proszę o zachowanie tej sprawy w tajemnicy w ciągu jednego miesiąca. Punktualnie w miesiąc później będzie on zobowiązany zaprosić do swego gabinetu wybitnego członka ambasady Stanów Zjednoczonych, pana Lepertuis i don Luisa Perennę. Po przeczytaniu tego pisma czek na sumę miliona ma być doręczony memu legataryuszowi i przyjacielowi don Luisowi Perennie, po zwykłem zbadaniu jego papierów i po stwierdzeniu jego identyczności. Pragnąłbym, aby identyczność tę skonstatował komendant hrabia d’Astrignac, który był szefem jego w Maroku, a który niestety musiał przedwcześnie przejść na emeryturę. Co się tyczy stwierdzenia pochodzenia p. Perenny, to pragnąłbym, aby dokonał tego członek legacyi peruwiań-skiej, ponieważ don Luis Perenna, mimo zachowania narodowości hiszpańskiej, urodził się w Peruwii.
„Ponadto żądam, ażeby mój testament był zakomunikowany spadkobiercom Roussel dopiero w dwa dni później przez pana Lepertuis.
„Wreszcie — i to jest ostatni wyraz mej woli, co się tyczy rozdziału majątku i sposobu jego rozdania — pan prefekt zechce łaskawie zaprosić po raz drugi te same osoby do swego gabinetu w dniu, który może być obrany przez niego pomiędzy sześćdziesiątym a dziewięćdziesiątym dniem, licząc od daty pierwszego zebrania. Wtedy i tylko wtedy, definitywny spadkobierca będzie wskazany i uznany, a nikt nie może być uznany za spadkobiercę, jeśli nie będzie obecny na tem zebraniu. Wynikiem tego zebrania byłoby uznanie don Luisa Perenny za spadkobiercę, o ile, jak to powiedziałem, żaden z żyjących członków rodziny Roussel, ani też kuzyn Wiktor, nie zgłosi się dla przejęcia dziedzictwa.
— Tak się przedstawia testament p. Cosmo Morningtona — oświadczył prefekt policyi i to jest właśnie powodem, żem panów tutaj zaprosił. Szósta osoba powinna tu nadejść zaraz, a jest nią agent, któremu poleciłem poczynić pierwsze dochodzenia w sprawie rodziny Roussel. On to zda panom sprawę ze swoich poszukiwań. Na razie jednak musimy postąpić zgodnie z wolą testatora. Papiery, które na moje żądanie doręczył mi przed dwoma tygodniami don Luis Perenna, a które sam zbadałem, znajdują się w zupełnym porządku. Co się tyczy jego pochodzenia, to proszę pana ministra Peruwii, aby zechciał służyć nam bardziej dokładnemi informacyami.
— Mnie to panie prefekcie — ozwał się pan Caceres, attache peruwiański — pan minister tę misyę powierzył. Jest ona łatwa do wypełnienia. Don Luis Perenna pochodzi ze starej rodziny hiszpańskiej, która wyemigrowała przed trzydziestu laty, zachowując jednak swe dobra w Europie. Za życia swego ojciec Perenny, którego spotkałem w Ameryce, mówił o swoim jedynaku z zapałem. Nasz to urząd legacyjny doniósł synowi przed pięciu laty o śmierci ojca. Oto kopia tego listu, pisanego w Maroku.
— A oto oryginał listu, zakomunikowanego przez don Luisa Perennę — oświadczył prefekt policyi. — A pan, panie komendancie, czy poznajesz pan legionistę Perennę, który walczył pod twymi rozkazami?
— Poznaję go — oświadczył hr. d’Astrignac.
— Bez żadnej wątpliwości?
— Bez żadnej wątpliwości i bez najmniejszego wahania.
Prefekt policyi począł się śmiać.
— Pan poznajesz legionistę Perennę, którego koledzy z admiralicyi dla jego sztuczek przezywali Arseniuszem Lupinem?
— Tak, panie prefekcie — odparł komendant. — Tego, którego koledzy przezywali Arseniuszem Lupinem, ale którego szefowie zwali krótko: bohaterem, tego, który był dzielnym, jak d’Artagnan, a silnym jak Porthos.
— A tajemniczym, jak Monte Christo — dodał, śmiejąc się prefekt policyi. — Wszystko to znajduje się istotnie w raporcie, który otrzymałem z 4-go pułku legionów cudzoziemskich, a którego odczytanie w całości byłoby zbytecznem. Raport ten konstatuje jednak rzecz niesłychaną, że legionista Perenna był w okresie dwóch lat udekorowany medalem wojskowym, wstęgą legii honorowej za wyjątkowe zasługi, oraz siedmiokrotnie był wymieniany w rozkazie dziennym. Wspomnę naprzykład o...
— Panie prefekcie, bardzo pana proszę! — zaprotestował don Luis. — Są to rzeczy drobnej wagi i nie widzę potrzeby...
— Istnieje taka potrzeba — zaprzeczył pan Desmallions. — Ci panowie są tu obecni nie tylko po to, aby się zapoznać z brzmieniem testamentu, ale także w tym celu, aby upoważnić do wykonania jedynej jego klauzuli, która jest natychmiast wykonalna. Idzie mianowicie o upoważnienie do podjęcia legowanej sumy w kwocie jednego miliona. A zatem...
— A zatem, panie prefekcie — oświadczył Perenna, powstając z miejsca i zmierzając ku drzwiom — pozwoli pan, że...
— Pół obrotu!... Stój!... — zakomenderował żartobliwie hrabia d’Astrignac, który, ująwszy w pół Perennę, zmusił go do zajęcia swego miejsca.
— Panie prefekcie — rzekł — proszę o wybaczenie wybryku memu dawnemu towarzyszowi broni, którego skromność byłaby istotnie wystawiona na zbyt bolesną próbę, gdyby wobec niego odczytywano listę jego świetnych czynów. Zresztą raport znajduje się wśród dokumentów i każdy może się z nim zapoznać. Z góry, nie czytając tego raportu, podzielam zawarte w nim pochwały i oświadczam, że w mojej karyerze wojskowej, tak wypełnionej niezwykłymi czynami, nie spotkałem nigdy żołnierza, który mógłby rywalizować Z legionistą Perenną. A jednak widziałem zuchów z dyabłami idących w zawody, jakich spotkać można tylko w legionie cudzoziemskim; widziałem zuchów, którzy daliby sobie skórę w rzeszoto postrzelać dla sportu wprost, dla wyróżnienia się z pośród swych towarzyszów i wzbudzenia w nich zazdrości. Żaden z nich jednak nie dorównywał Perennie. Ten, którego nazywamy d’Artagnanem, Porthosem, de Bussy, zasługuje na to, aby go postawić w jednej paraleli z najbardziej podziwu godnymi bohaterami z legendy i rzeczywistości. Byłem świadkiem, jak dokonywał takich czynów, iż nie poważyłbym się o nich opowiadać, aby nie być posądzonym o kłamstwo: czynów tak nieprawdopodobnych, że dziś nawet, z perspektywy czasu, zadaję sobie pytanie, czy istotnie patrzyły na to moje własne oczy? Oto pewnego dnia, gdy byliśmy ścigani...
— Mój komendancie, jedno słowo jeszcze, a opuszczę ten lokal naprawdę! — zagroził wesoło don Luis. — Ma pan zaiste ciekawy sposób oszczędzania czyjejś skromności...
— Mój drogi Perenna — mówił dalej hrabia d’Astrignac — zawsze panu mówiłem, że masz pan wszystkie zalety, a tylko jedną stronę ujemną, a mianowicie, że nie jesteś Francuzem.
— A ja zawsze panu odpowiadałem na to, że jestem Francuzem z matki i że jestem nim także z uczuć i temperamentu. Są rzeczy, których można dokonać tylko wtedy, jeśli się jest Francuzem.
Dwaj przyjaciele uścisnęli sobie ponownie serdecznie ręce.
— A zatem — zaczął znów prefekt policyi — nie mówmy już o pańskich zasługach, ani o owym raporcie. Podniosę wszakże jedną rzecz, tę mianowicie, iż w lecie 1915 roku popadł pan w zasadzkę, obmyśloną przez czterdziestu Berberyjczyków, którzy pana wzięli do niewoli. Otóż po wydostaniu się z niewoli pojawiłeś się pan w legionie dopiero zeszłego miesiąca?
— Tak, panie prefekcie. Tę przymusową bezczynność wynagrodziło hojnie moich pięć lat nieprzerwanej służby.
— W jaki jednak sposób Cosmo Mornington mógł pana wyznaczyć na legataryusza, skoro w momencie układania testamentu uważany pan był od czterech lat za zaginionego?
— Korespondowaliśmy ze sobą.
— Jakto?
— Tak jest. I zawiadomiłem go o mojej bliskiej ucieczce, oraz o zamierzonym powrocie do Paryża.
— Ale w jaki to stało się sposób?... Gdzie pan przebywał wówczas?... W jaki sposób był pan w stanie to uczynić?...
Don Luis uśmiechnął się miast odpowiedzi.
— Tym razem Monte-Christo — oświadczył pan Desmalions. — Tajemniczy Monte-Christo...
— Niechaj będzie Monte-Christo, jeśli pan tak sobie życzysz, panie prefekcie. Tajemnica mej niewoli, ucieczki, krótko mówiąc, całego mego życia w czasie wojny, jest istotnie dość osobliwa. Być może, iż interesującą rzeczą będzie wyjaśnienie kiedyś tej tajemnicy. Błagam jednak o szczyptę kredytu...
Nastąpiło milczenie.
Pan Desmalions znów obrzucił spojrzeniem tę osobliwą postać i jakby ulegając kojarzącym się w jego mózgu myślom, z których sam nie zdawał sobie należycie sprawy, wystąpił z nowem pytaniem:
— Jeszcze jedno słowo... Ostatnie! — powiedział. — Z jakiego powodu pańscy koledzy dali panu to osobliwe przezwisko: Arseniusz Lupin? Czy było to tylko aluzyą do pańskiej śmiałości, do pańskiej siły fizycznej?...
— Z całkiem innego powodu, panie prefekcie, Z powodu wykrycia bardzo ciekawej kradzieży, której pewne szczegóły, niewytłumaczone pozornie, pozwoliły mi jednak wskazać jej sprawcę.
— Ma pan zatem pewne wyczucie w tego rodzaju sprawach?
— Tak, panie prefekcie. Mam pewną zdolność tym kierunku, którą miałem okazyę wyzyskać kilkakrotnie w Afryce. Stąd pochodzi przezwisko Arseniusz Lupin, o którym dużo mówiono w owym czasie z powodu jego śmierci.
— Czy była to poważna kradzież?
— Dość poważna i popełniona właśnie na szkodę Cosmy Morningtona, przebywającego wówczas w Oranie. Stamtąd datują się nasze stosunki.
Nastąpiło ponownie milczenie, z którego korzystając don Luis rzekł:
— Biedny Cosmo... Zajście to przeniknęło go niezachwianym zaufaniem do moich policyjnych zdolności. Mawiał on do mnie zawsze: Perenna, jeżeli umrę wskutek morderstwa (była to jego „idee fixe”, że umrze śmiercią gwałtowną), jeżeli umrę wskutek morderstwa, to przysięgnij mi, że będziesz ścigał zbrodniarzy“...
— Te przeczucia nie były usprawiedliwione — ozwal się prefekt policyi. — Cosmo Mornington nie został zamordowany.
— Myli się pan właśnie, panie prefekcie — oświadczył stanowczo don Luis.
Desmalions skoczył z miejsca.
— Co?... Co pan mówi?... Cosmo Mornington...
— Powiadam, że Cosmo Mornington nie zmarł wskutek, jak sądzą, źle dokonanego zastrzyknięcia, lecz zginął tak, jak się tego obawiał, śmiercią gwałtowną...
— Ależ twierdzenie pańskie nie jest na niczem oparte.
— Na fakcie, panie prefekcie.
— Byłeś pan tam? Czy wie pan co może?
— Nie byłem w Paryżu zeszłego miesiąca. Przyznam się nawet, że z powodu nieregularnego czytywania gazet nie wiedziałem nawet, po przybyciu do Paryża, o śmierci Cosmy. Z pańskich słów, panie prefekcie, wywnioskowałem to, co mówię.
— W takim razie nie może pan wiedzieć więcej odemnie. A nie powinieneś pan wszak zapominać o zaświadczeniu lekarza, który skonstatował przyczynę śmierci.
— Niestety, co się mnie tyczy, to nie uważam tego świadectwa za wystarczające.
— Ale jakiemże prawem w końcu występujesz pan z podobnem oskarżeniem? Czy masz pan na to jaki dowód?
— Mam.
— Jaki?
— Własne pańskie słowa, panie prefekcie.
— Moje słowa?
— Te oto, panie prefekcie. Powiedział pan najpierw, że Cosmo Mornington zajmował się medycyną, a następnie, że objawiał przytem dużą kompetencyę. Powiedział pan dalej, że kazał on sobie zastrzyknąć jakiś środek i że nieudolność, z jaką się do tego wzięto, sprowadziła śmiertelne zakażenie, które w kilka godzin zakończyło się śmiercią.
— Tak jest.
— A zatem, panie prefekcie, twierdzę, że człowiek, który zajmuje się medycyną i objawia przytem wielką kompetencyę i który tak się pieczołowicie zajmuje chorymi, jak to czynił Cosmo Mornington, nie mógłby dopuścić do dokonania zastrzygnięcia, nie przedsiębiorąc wszystkich koniecznych środków ostrożności. Widziałem Morningtona przy pracy i wiem, jak w takich razach postępował.
— A zatem?
— A zatem lekarz napisał świadectwo tak, jak je piszą także inni lekarze, jeśli nie rzuci się im w oczy coś podejrzanego.
— Więc pańskiem zdaniem?...
— Panie Lepertuis — zapytał Perenna, zwracając się do notaryusza — gdy pana powołano do śmiertelnego łoża nieboszczyka Morningtona, nie zauważył pan nic podejrzanego?
— Nie, nie zauważyłem nic takiego. Mornington popadł był już wówczas w malignę.
— Już to samo jest dziwne — zaznaczył don Luis — że nawet źle dokonane zastrzyknięcie mogło spowodować tak piorunujący rezultat. Czy Mornington wcale nie cierpiał?
— Nie... a raczej tak... O ile sobie przypominam, miał on na twarzy ciemne plamy, których za pierwszej u niego bytności nie zauważyłem.
— Ciemne plamy?! To potwierdza moją hypotezę... Cosmo Mornington został otruty!...
— Ale w jaki sposób?! — zawołał prefekt.
— Jakąś substancyą, którą wprowadzono do ampułek z glicero-fosfatem, lub do strzykawki, którą się chory posługiwał.
— A lekarz? — zagadnął pan Desmalions.
— Panie Lepertuis — indagował dalej Perenna — czy pan zwrócił uwagę lekarza na owe ciemne plamy?
— Tak jest, ale nie przywiązywał on do ich istnienia żadnej wagi.
— Czy to był jego zwykły lekarz?
— Nie. Jego zwykły lekarz, doktor Pujol, mój osobisty przyjaciel, który polecił mnie Morningtonowi, jako notaryusza, był wówczas chory. Ten, którego zastałem przy jego łóżku, był widocznie lekarzem dzielnicowym.
— Oto jego nazwisko i adres — rzekł prefekt, sięgając do dokumentów. — Doktor Bellavoine, ulica d’Astorg, numer 14.
— Czy posiada pan spis lekarzy, panie prefekcie?
Pan Desmalions sięgnął po spis i począł go przeglądać, po chwili zaś oświadczył:
— W spisie niema doktora Bellavoine i żaden doktor pod wymienionym numerem nie mieszka...
Po tem oświadczeniu nastąpiło długie milczenie. Sekretarz ambasady i attache peruwiański przysłuchiwali się rozmowie z największem zainteresowaniem. Komendant d’Astrignac kiwał potakująco głową. W jego przekonaniu Perenna nie mógł się mylić.
Prefekt począł się również chwiać w swem przekonaniu.
— Oczywiście... oczywiście... — powtarzał — jest tu zbieg okoliczności raczej dwuznacznych... Te ciemne plamy... Ten lekarz... Rzecz to wymagająca zbadania...
I jakby wbrew woli, zwracając się do Perenny, zapytał:
— Według pana istnieje bezwątpienia związek pomiędzy... ewentualną zbrodnią i testamentem Morningtona?
— Tego nie twierdzę. Trzebaby w takim razie przypuścić, że ktoś znał treść testamentu. Czy nie sądzi pan, panie Lepertuis, że tak istotnie było?
— Nie przypuszczam tego, albowiem pan Mornington działał z wielką przezornością.
— A czy nie można zrobić przypuszczenia, że ktoś dopuścił się niedyskrecyi w tym czasie, kiedy testament znajdował się w pańskiem opracowaniu?
— Któżby mógł się tego dopuścić? Ja sam opracowywałem testament i ja tylko posiadam klucz od kasy, w której co wieczór składam dokumenty podobnej wagi.
— Czy kasa ta nie stała się w tym czasie przedmiotem włamania?
— Nie.
— Czy widział się pan wówczas z Morningtonem w godzinach porannych?
— Tak. Było to w czwartek rano.
— Co pan robił z testamentem tego dnia do wieczora, aż do chwili, kiedy umieściłeś go pod kluczem?
— Prawdopodobnie umieściłem go w podręcznej skrytce.
— I nikt tej skrytki nie usiłował otworzyć?
Pan Lepertuis zdawał się być zaskoczony tem pytaniem.
— A zatem? — naglił Perenna.
— Tak... przypominam sobie... Było istotnie coś takiego... tego samego dnia... we czwartek...
— Jest pan tego pewny?
— Najpewniejszy. Gdy powróciłem po śniadaniu do domu, skonstatowałem, że szuflada nie była zamknięta na klucz. A jednak nie mam najmniejszej wątpliwości, że ją zamknąłem. Na razie nie przywiązywałem do tego wypadku większego znaczenia. Dzisiaj jednak rozumiem... rozumiem...
W ten sposób potwierdzały się stopniowo wszystkie hypotezy, wyimaginowane przez Perennę, hypotezy, oparte wprawdzie na kilku zaledwie poszlakach, ale ujawniające wiele intuicyi i domyślności, zadziwiającej u człowieka, który nie był świadkiem żadnego z tych wydarzeń, a umiał jednak kojarzyć je z taką zręcznością.
— Nie omieszkamy — oświadczył prefekt policyi — skontrolować pańskich, przyzna pan, nieco hazardownych twierdzeń, przez relacyę jednego z moich agentów, któremu poleciłem zająć się tą sprawą, a który już tu powinien się znajdować.
— Czy jego relacye odnoszą się do spadkobierców Morningtona? — zapytał notaryusz.
— Przedewszystkiem do spadkobierców, a następnie telefonował mi onegdaj, że zebrał także wszystkie informacye, dotyczące nawet... Ale zaraz... przypominam sobie, że mówił on sekretarzowi mojemu o zbrodni, dokonanej akurat miesiąc temu, dzień w dzień. Dziś właśnie upływa miesiąc od chwili, kiedy Mornington...
Nagłym ruchem pan Desmalions nacisnął guzik dzwonka, na głos którego przybiegł natychmiast sekretarz.
— Gdzie jest inspektor Verot? — zapytał żywo prefekt.
— Jeszcze nie wrócił.
— Niechaj go szukają. Niech mi go przyprowadzą. Trzeba go znaleźć za wszelką cenę i bez zwłoki.
Zwracając się następnie do Perenny, prefekt mówił:
— Oto już przed godziną przybył tu inspektor Verot bardzo cierpiący i czemś, jak się zdaje, poruszony, mówiąc, że jest strzeżony i śledzony. Miał on mi złożyć niezmiernie ważne relacye w sprawie Morningtona i uprzedzić policyę, że nocy dzisiejszej mają być popełnione dwie zbrodnie, będące konsekwencyą mordu, popełnionego na osobie Morningtona.
— I człowiek ten był cierpiący?
— Tak jest. Był w bardzo dziwnem usposobieniu. Wyobraźnia jego została widocznie czemś niezwykiem bardzo podrażniona. Przez przezorność tylko zapewne kazał mi doręczyć szczegółowy raport o tej sprawie. Otóż raport ten składa się z arkusza zupełnie nie zapisanego papieru. Oto ten osobliwy raport wraz z kopertą. Tu zaś znajduje się przyniesione przezeń pudełko, zawierające tabliczkę czekolady, na której widnieją odciski zębów.
— Czy mogę obejrzeć te przedmioty?
— Owszem, ale nie będzie pan miał z tego żadnego pożytku.
— Kto wie?...
Don Luis przyglądał się uważnie tekturowemu pudełku i żółtej kopercie z napisem: „Cafe du Pont-Neuf“. Oczekiwano słów jego, jak gdyby miały one rzucić na sprawę jakieś światło nieoczekiwane, on zaś, jakby niechcący, oświadczył: „Pudełko i koperta nie są zaadresowane jednakowem pismem. Pismo umieszczone na kopercie jest mniej dokładne, trochę chwiejne, najwidoczniej naśladowane.
— Co dowodzi?...
— Co dowodzi, panie prefekcie, że koperty tej nie adresowała ręka pańskiego agenta. Przypuszczam, że po napisaniu swego raportu na stole w kawiarni ”Pont-Neuf“ i po włożeniu go do koperty, miał on chwilę roztargnienia, w czasie której podłożono mu inną kopertę z podobnym adresem, ale nie zawierającą raportu, tylko czystą kartkę papieru.
— Przypuszczenie! — oświadczył nieco wzgardliwie prefekt.
— Być może, ale co jest natomiast pewne, to to właśnie, że przywidzenia pańskiego agenta są usprawiedliwione, że jest on przedmiotem ścisłego nadzoru, że odkrycia, których mógł dokonać, krzyżowały czyjeś zbrodnicze machinacye i że grozi mu wielkie niebezpieczeństwo...
— Och, och...
— Trzeba mu pospieszyć z pomocą. Od początku naszego zebrania mam wrażenie, że napotykamy na przedsięwzięcie już rozpoczęte. Pragnąłbym, aby nie było jeszcze za późno i żeby pański inspektor nie stał się pierwszą ofiarą tych machinacyi.
— Ach, panie — zawołał prefekt. — Pan rzucasz swoje twierdzenia z podziwu godnem przekonaniem, które jednak nie wystarcza do tego, aby można je było uważać za usprawiedliwione. Najlepszym tego dowodem będzie właśnie powrót inspektora Verota.
— Inspektor Verot już nie wróci...
— Dlaczego?
— Albowiem już wrócił. Wszakże odźwierny widział go powracającego.
— Odźwierny miał chwilę zaćmienia. Jeżeli nie masz pan innego dowodu nad świadectwo tego człowieka...
— Mam jeszcze inny dowód, panie prefekcie. Oto inspektor Verot tu na tem biurku zostawił dowód swej obecności... Tych kilka słów, prawie niemożliwych do odczytania, skreślonych na papierze, który wpadł mi w oczy. Oto one! Czy nie jest to pismo dowodem, że Verot tu powrócił?
Prefekt nie ukrywał swego pomieszania. Wszyscy obecni byli poruszeni. Powrót sekretarza tylko powiększył ich obawy.
Sekretarz raz jeszcze stwierdził, że nikt nie widział Verota.
— Panie prefekcie — ozwał się don Luis — nalegam na to, aby zawezwano odźwiernego.
Gdy odźwierny się zjawił, don Luis sam począł go badać, nie czekając na indagacyę prefekta.
— Czy jesteście pewni tego, że inspektor Verot powrócił po raz drugi do tego pokoju?
— Jestem tego zupełnie pewny.
— I tego, że on stąd nie wychodził?
— Tak jest.
— Czy nie mieliście ani chwili roztargnienia?
— Najmniejszej.
— Sam pan widzisz! — krzyknął inspektor. — Gdyby inspektor Verot był tutaj, to nie potrzebowalibyśmy go szukać.
— On jest tutaj, panie prefekcie.
— Jak to pan rozumie?
— Wybacz pan, panie prefekcie, moją uporczywość, ale pozwól sobie powiedzieć, że gdy ktoś wchodzi do pokoju i z niego nie wychodzi, to znaczy to, iż się w nim jeszcze znajduje.
— Więc jest schowany? — pyłał zirytowany coraz bardziej Desmalions.
— Nie, ale zemdlony, chory, a może nawę martwy?
— Ale gdzież, do dyabła?
— Za tym parawanem.
— Nic nie ma za tym parawanem oprócz drzwi.
— A te drzwi prowadzą?...
— Do mojej tualety.
— A zatem, panie prefekcie, inspektor Verot odurzony, słaby, sądząc, że wchodzi do gabinetu sekretarza, wszedł tam i padł zapewne zemdlony.
Pan Desmalions rzucił się w kierunku tualety, lecz w momencie, gdy miał już chwycić za klamkę, cofnął się. Byłaż to obawa, albo może pragnienie wyzwolenia się z pod wpływu tego dziwnego człowieka, który z taką pewnością siebie wydawał rozkazy i zdawał się nawet kierować wydarzeniami?
Don Luis był jednak niewzruszony.
— Nie, nie mogę w to uwierzyć! — rzekł Desmalions.
— Panie prefekcie, przypominam panu, że rewelacye Verota mogą uratować życie dwojga osób, które mają być dziś zamordowane. Każda minuta stracona jest nie do odzyskania.
Pan Desmalions wzruszył ramionami, ale ten człowiek tak dominował nad jego wolą, że wreszcie drzwi otworzył.
I nie zrobił żadnego ruchu, nie wydał żadnego okrzyku, lecz tylko szepnął:
— Ach, czyż to możliwe?...
W bladem świetle dnia, wpadającem przez matowe szyby, ujrzano człowieka, rozciągniętego na podłodze.
— Inspektor... Inspektor Verot!... — powtarzał zdumiony odźwierny, który rzucił się tam za prefektem.
Z pomocą sekretarza podniesiono Verota i usadowiono go w fotelu.
Inspektor żył jeszcze, ale były to już resztki życia. Muskuły twarzy poruszały się jeszcze, jak gdyby resztami sił walczył o życie.
Don Luis mruknął:
— Spojrzyj pan, panie prefekcie... Sine plamy...
Wypadek ten wstrząsnął obecnymi, jak grom. Poczęto dzwonić, trzaskać drzwiami i wołać o pomoc.
— Doktora!... — wołał Desmalions. — Niechaj zaraz sprowadzą doktora!... Pierwszego lepszego!... I księdza... Nie można przecież zostawić tak tego człowieka.
Don Luis zrobił gest, nakazujący milczenie.
— Doktor niema tu już wiele do roboty — powiedział. — Starajmy się raczej skorzystać z jego ostatnich minut... Czy pozwoli pan, panie prefekcie?
Schylił się nad umierającym, oparł mu głowę o poręcz fotelu i jaknajłagodniejszym tonem pytał:
— Panie Verot, to prefekt do pana mówi. Chcemy uzyskać kilka informacyi o tem, co się ma stać dzisiejszej nocy. Czy rozumie pan mnie? Jeżeli tak, to proszę przymrużyć powieki.
Verot zawarł powieki, ale czy nie był to tylko przypadek?
— Wiemy, że pan odnalazł spadkobierców sióstr Roussel, czy zatem życie ich jest zagrożone? Zbrodnia ma być dokonana tej nocy, ale nazwiska spadkobierców nie są nam znane. Powiedz pan, jak się oni nazywają? Posłuchaj pan: pozostawiłeś na biurku trzy litery skreślone ołówkiem. Zdają się one układać w sylabę FAU?... Czy ja się mylę? Czy jest to początek ich nazwiska? Jakie dalej następują litery? Jestże to B lub C?
Lecz twarz Verota nawet nie drgnęła. Głowa opadła mu na piersi i po kilku minutach skonał...
Ta tragiczna scena rozegrała się z taką szybkością, że świadkowie jej zdrętwieli. Notaryusz przeżegnał się i ukląkł, prefekt zaś począł mamrotać:
— Biedny Verot... Dzielny człowiek! O niczem tak nie myślał, jak o służbie, o obowiązku. Zamiast zająć się sobą w porę, przyszedł tutaj, aby wyjawić swój sekret. Biedny Verot...
— Miał żonę? Dzieci? — zapytał Don Luis.
— Żonę i troje dzieci — odparł prefekt.
— Zajmę się niemi — oświadczył don Luis.
Następnie, gdy przyprowadzono lekarza i gdy na rozkaz prefekta przeniesiono ciało zmarłego do sąsiedniego pokoju, don Luis wziął lekarza na stronę i rzekł:
— Niema żadnej wątpliwości, że inspektor Verot został otruty. Spojrzyj pan na jego rękę, a zauważysz ślad ukłucia, zaogniony dokoła.
— Sądzisz pan zatem, że go w ten sposób zgładzono?
— Tak jest, przy pomocy jakiejś szpilki lub pióra. Nie zakłuto go jednak tak, jak sobie tego życzono, albowiem śmierć nastąpiła dopiero w parę godzin.
Służba wyniosła ciało nieszczęśliwej ofiary — i w gabinecie prefekta pozostało tylko pięć zaproszonych osób.
Sekretarz ambasady amerykańskiej i attaché peruwiański, uważając swą dalszą obecność za zbyteczną, odeszli, winszując Perennie jego przenikliwości. Później przyszła kolej na komendanta d’Astrignaca, który uścisnął rękę swego dawnego podwładnego z widocznem uwielbieniem. Wkońcu panowie Lepertuis i Perenna, umówiwszy się co do miejsca i czasu spotkania, celem podjęcia legatu, zamierzali już wyjść, gdy pan Desmalions wszedł z pośpiechem.
— Ach, pan jeszcze znajduje się tutaj, panie Perenna. Tem lepiej. Uderzyła mnie jedna myśl... Te trzy litery, które pan odcyfrował, nakreślone przez Verota przed śmiercią... Czy jest pan tego pewny, że składają one sylabę Fau?...
— Tak mi się zdaje, panie prefekcie. Zechciej pan spojrzeć, czy nie są to litery F, A. i U?...
Nasuwa mi to przypuszczenie, że sylaba ta jest początkiem nazwiska.
— Istotnie... istotnie... — powtarzał Desmalions. — Tak. Rzecz ciekawa, że sylaba ta jest właśnie... Zresztą sprawdzimy to...
Desmalions począł szybko przeglądać korespondencyę, wręczoną mu przez sekretarza po przybyciu do biura.
— Ach, jest! — zawołał, wyjmując jeden z listów i spoglądając zaraz na podpis. — Jest!... To właśnie, o czem myślałem... Fauvilie... Pierwsza litera ta sama... List ten musiał być pisany w chwili podniecenia... Niema ani daty, ani adresu... List kreślony był ręką, która drżała...
I pan Desmalions począł na głos czytać:
„Panie Prefekcie! Wielkie nieszczęście zawisło nad moją głową i nad głową mojego syna. Śmierć zbliża się szybkim krokiem. Będę tej nocy, lub najpóźniej jutro rano, w posiadaniu dowodów ohydnego, grożącego nam spisku. Pozwoli pan, że rano je panu przyniosę. Potrzebuję opieki i wzywam pana na ratunek. Racz przyjąć i t. d. Fauvilie”.
— I nic więcej? — zapytał Perenna.
— Nic, ale pomyłki tu być nie może. Oświadczenia inspektora Verota mają widoczny związek z tym rozpaczliwym apelem. To właśnie Fauville i jego syn mają być tej nocy zamordowani... A co jest w tem wszystkiem strasznego, to to właśnie, że nazwisko Fauville jest bardzo rozpowszechnione, a zatem jest rzeczą niemożliwą, abyśmy odnaleźli w porę właściwego Fauville’a.
— Jakto, panie prefekcie? Afeż za wszelką cenę!...
— Zapewne, że za wszelką cenę. Wszystko, czem rozporządzam, puszczę w ruch, ale nie mamy, przecież, jak pan sam widzi, żadnej absolutnie wskazówki.
— Ach! — zawołał don Luis. — To byłoby straszne. Dwie istoty mają umrzeć, a my nie bylibyśmy w stanie ich ocalić! Panie prefekcie, proszę pana bardzo, weź pan tę sprawę w swe ręce. Wola Morningtona od początku wmieszała pana w tę sprawę, a przez swoją powagę i doświadczenie nadasz jej tok energiczny.
Zaledwie don Luis powiedział te słowa, gdy sekretarz prefekta wszedł z biletem wizytowym w ręku.
— Panie prefekcie, ta osoba tak nalegała.... Wahałem się...
Desmalions przeczytał bilet i z radością wykrzyknął:
— Patrz pan, panie Perenna!
Perenna spojrzał na bilet i przeczytał następujące słowa: „Hipolit Fauville, inżynier, 14 bis, bulwar Suchet“.
— Przypadek chce — rzekł Desmalions — żeby wszystkie nici tej sprawy skoncentrowały się w moich rękach i ażebym się nią, zgodnie z pańskiem życzeniem, zajął. Zresztą, zdaje się, że wypadki biorą obrót dla nas korzystny. Jeżeli ów pan Fauville jest spadkobiercą sióstr Roussel, to zadanie będzie uproszczone.
— W każdym razie — zwrócił uwagę notaryusz — przypominam panu, że w testamencie zastrzeżono, iż odczytanie jego może nastąpić dopiero w czterdzieści ośm godzin, a zatem pan Fauville nie powinien być jeszcze wtajemniczony w sprawę.
Przez uchylone zaledwie drzwi wsunął się do gabinetu jakiś mężczyzna.
— Inspektor... inspektor Verot? — pytał zdyszany. — Już nie żyje, nieprawdaż? Mówiono mi...
— Tak, panie, już nie żyje.
— Zapóźno, zapóźno przybywam! — bełkotał przybyły i załamując ręce rozpacznie, począł wołać:
— Ach, nędznicy... nędznicy...
Był to człowiek około pięćdziesięcioletni, o cerze bardzo bladej, zapadniętych policzkach i chorobliwym wyglądzie. Łzy cisnęły mu się do oczu.
— O kim pan mówisz? — zapytał prefekt. — Czy o tych, którzy zgładzili ze świata inspektora Verota? Mógłbyś pan ich nam wskazać, pokierować naszemi dochodzeniami?
Hipolit Fauville zaprzeczył ruchem głowy.
— Nie. nie. Na razie nie przydałoby się to na nic... Moje dowody jeszcze nie wystarczają... Naprawdę nie wystarczają...
— Panie prefekcie — począł się tłumaczyć, wstając z miejsca. — Niepotrzebnie pana fatygowałem, ale chciałem wiedzieć... Przypuszczałem, że inspektor Verot uniknął nieszczęścia... Jego zeznania dołączone do moich byłyby niezwykie cenne... Ale może był jeszcze w stanie pana uprzedzić?
— Nie, mówił tylko o dzisiejszym wieczorze, o nadchodzącej nocy...
Hipolit Fauville podskoczył.
— Dzisiaj wieczór?... A zatem byłby już czas... Ale nie, nie, to niemożliwe... Oni nic jeszcze nie mogą mi uczynić złego... Jeszcze nie są gotowi...
— Inspektor Verot zapewniał jednak, że podwójna zbrodnia ma być dokonana jeszcze dzisiejszej nocy.
— Nie, panie prefekcie. On się myli... Ja wiem dobrze... Jutrzejszego wieczoru najwcześniej... i schwytamy ich w pułapkę... Ach nędznicy!...
Don Luis zbliżył się do Fauville’a i spytał:
— Pańska matka nazywała się Hermina Roussel, nieprawdaż?
— Tak jest. Już nie żyje.
— Pochodziła ona z Saint-Etienne?
— Tak... Ale czemu się pan o to pyta?
— Pan prefekt wyjaśni to panu jutro, A teraz jeszcze słówko.
To mówiąc, don Luis otworzył pudełko, pozostawione przez inspektora Verota.
— Czy ta tabliczka czekolady i te odciski zębów wyjaśniają panu cośkolwiek?
— Ach! — zawołał inżynier. — Jakaż podłość! Gdzie inspektor to znalazł? i począł w podskokach zmierzać spiesznie ku drzwiom.
— Idę już panie prefekcie, idę! Jutro panu wszystko opowiem... Będę miał już wszystkie dowody a wtedy ramię sprawiedliwości mnie wesprze... Jestem chory, to prawda, ale w końcu chcę żyć! Mam wszak prawo do życia!... I mój syn także... I żyć będziemy. Ach, nędznicy!...
To rzekłszy, wybiegł szybko, zataczając się jak pijany.
Pan Desmalions nagle powstał.
— Zasięgnę wiadomości o otoczeniu tego człowieka — powiedział. — Każę otoczyć opieką jego mieszkanie. Już telefonowałem do służby bezpieczeństwa. Oczekuję na człowieka, w którym pokładam pełne zaufanie.
Don Luis oświadczył wtedy:
— Panie prefekcie, zaklinam pana, abyś mi zechciał pozwolić śledzić tę sprawę pod pańskiem kierownictwem. Testament Morningtona zobowiązał mnie w tym kierunku. Pozwól pan sobie to powiedzieć, że dał mi do tego prawo. Wrogowie pana Fauville’a są ludźmi nadzwyczaj śmiałymi i zręcznymi. Uważam za obowiązek honoru być dziś wieczorem na posterunku u niego i przy nim.
Prefekt zawahał się przez chwilę. Jakżeby miała nie nasunąć mu się myśl, że don Luis jest przecież poważnie zainteresowany w tem, aby nie znalazł się żaden spadkobierca Morningtona, któryby stanął pomiędzy nim i milionowem dziedzictwem? Miałżeby przypisać szlachetnemu uczuciu wdzięczności, wysokiemu pojęciu przyjaźni i obowiązku to osobliwe pragnienie osłaniania Hipolita Fauville’a przed grożącą mu śmiercią?
Przez kilka minut pan Desmalions obserwował tę twarz rezolutną, te oczy inteligentne, zarazem ironiczne i naiwne, poważne i śmiejące się, te oczy, patrzące z takim wyrazem szczerości i swobody, przez które jednak nie można było dotrzeć do tajników duszy tego osobnika, poczem wezwał sekretarza.
— Czy przyszedł kto z urzędu bezpieczeństwa? — zapytał.
— Jest już tutaj brygadyer Mazeroux.
— Niech wejdzie — rzekł prefekt, a zwracając się do Perenny, dodał — Brygadyer Mazeroux jest jednym z najlepszych naszych agentów. Używałem go podobnie, jak nieszczęsnego Verota, gdy chodziło o szybkie i energiczne rozwiązanie jakiejś zawodowej zagadki. Będzie on panu bardzo użyteczny.
W tej chwili właśnie wszedł brygadyer Mazeroux. Ten mały człowieczek, o obwisłych wąsach, błyszczących oczach i długich, przylegających do skóry włosach, miał wygląd melancholika.
— Mazeroux! — zwrócił się doń prefekt. — Wie pan już zapewne o śmierci swego kolegi Verota i o strasznych towarzyszących jej okolicznościach. Idzie teraz o to, ażeby go pomścić i przeszkodzić w dokonaniu innych jeszcze zbrodni. Ten pan, znający sprawę do głębi, udzieli panu wszelkich koniecznych wyjaśnień. Będzie pan działał z nim razem i jutro rano zda mi pan sprawę z wydarzeń.
Oznaczało to pozostawienie wolnej ręki Perennie i zdanie się na jego inicyatywę i przenikliwość.
Don Luis podziękował za to zaufanie ukłonem.
— Dziękuję panu, panie prefekcie. Spodziewam się, że nie pożałuje pan okazanego mi zaufania.
Pożegnawszy się następnie z panami Desmalions i Lepertuis, wyszedł don Luis na ulicę z brygadyerem Mazeroux. Tam Mazeroux został poinformowany o wszystkiem, przyczem zdolności zawodowe Perenny wywarły na nim tak wielkie wrażenie, że poddał się jego kierownictwu.
Postanowili udać się przedewszystkiem do kawiarni na Pont-Neuf.
Tam dowiedzieli się, że inspektor Verot, stały bywalec tej kawiarni, pisał istotnie tegoż rana w kawiarni długi list. Obsługujący Verota garson przypomniał sobie też dokładnie, że jakiś pan, który przyszedł do kawiarni prawie równocześnie z Verotem i zajął miejsce przy sąsiednim stoliku, również zażądał papieru listowego oraz dwóch żółtych kopert.
— A więc nie mylił się pan — oświadczył Mazeroux. — Zachodzi tu, jak to pan słusznie przypuszczał, podsunięcie listu.
Rysopis owego jegomościa, udzielony przez garsona, był również dokładny. Miał to być człowiek wysoki, nieco pochylony, noszący ciemną, rozdzieloną na dwie części brodę, patrzący przez binokie w szyldkretowej oprawie, noszone na jedwabnym sznureczku i posiadający hebanową laskę, której srebrna rączka miała kształt głowy bociana.
— Będąc w posiadaniu takich szczegółów — oświadczył Mazeroux — policya może przystąpić do działania.
Wyszli właśnie z kawiarni, gdy nagle don Luis zatrzymał swego towarzysza.
— Poczekaj pan małą chwileczkę! — powiedział.
— Co się stało?
— Byliśmy śledzeni...
— Śledzeni?... Przez kogo?
— Nie grozi to nam żadnem niebezpieczeństwem. Wiem, kto to jest i wolę od ręki załatwić tę historyę. Poczekaj pan na mnie. Zaraz wrócę, a przyrzekam panu, że nudzić się nie będziesz. Zobaczy pan typ w swoim rodzaju.
Don Luis istotnie powrócił za minutę z jakimś panem szczupłym a wysokim, z twarzą okoloną zarostem.
Don Luis przedstawił brygadyerowi nieznajomego.
— Pan Mazeroux, jeden z moich przyjaciół. Pan Caceres, attache legacyi peruwiańskiej, który dopiero co uczestniczył w posiedzeniu u prefekta. Jest to ten sam pan Caceres, który z polecenia ministra Peruwii miał zebrać dokumenty, stwierdzające identyczność mojej osoby.
— A zatem — dodał wesoło don Luis — drogi panie Caceres, pan mnie szukałeś?
Attache peruwiański wskazał ruchem głowy na brygadyera Mazeroux. Perenna zrozumiał, co attache chce przez to powiedzieć, więc oświadczył:
— Ależ proszę pana, niech pan się nie krępuje wcale osobą pana Mazeroux. Może pan mówić przy nim... Jest on bardzo dyskretny, a ponadto jest także wtajemniczony w sprawę.
Attache umilkł. Wszedłszy z powrotem do kawiarni, Perenna wskazał mu miejsce naprzeciw siebie.
— Mów pan bez żadnych obsłonek, drogi panie Caceres — oświadczył. — Jest to sprawa, która powinna być traktowana otwarcie, a zaznaczyć przytem muszę, że nie obawiam się nawet pewnej szorstkości wyrazów. Przystępujmy zatem do rzeczy. Potrzeba panu pieniędzy, nieprawdaż? Pytam otwarcie ile?
Peruwiańczyk, pokonywując ostatnie wahania, rzucił okiem na brygadyera, a następnie zdeterminowany nagle oświadczył głucho:
— Pięćdziesiąt tysięcy franków!
— Jesteś pan żarłoczny! — wykrzyknął don Luis. — Co pan o tem sądzi, panie Mazeroux? Pięćdziesiąt tysięcy franków, to jest poważna suma, tem większa, że... Ale cofnijmy się nieco wstecz, panie Caceres. Przed kilku laty, mając zaszczyt zawrzeć z panem znajomość w Algierze, gdzie pan chwilowo bawił, zrozumiawszy ponadto z kim miałem do czynienia, prosiłem pana, abyś zechciał, jeśli to dla pana będzie możliwe, dostarczyć mi w ciągu trzech lat dokumentów osobistych na nazwisko Perenny, osobistości hiszpańsko-peruwiańskiej, mającej przez swych przodków bardzo chlubne związki z przeszłością. Pan mi na to odpowiedział: „dobrze”. Cena została ustalona: dwadzieścia tysięcy franków. Zeszłego tygodnia, gdy prefekt policyi zwrócił się do mnie z żądaniem, abym mu przedstawił swoje papiery, udałem się do pana i dowiedziałem się, że istotnie polecono ci zająć się wyszukaniem dokumentów, dotyczących mego pochodzenia. Zresztą wszystko było gotowe. Zaopatrzywszy mnie w papiery nieboszczyka Perenny, szlachcica hiszpańsko-peruwiańskiego, dałeś mi miejsce w stanie cywilnym pierwszego rzędu. Umówiwszy się z panem, jak należy sprawę przedstawić u prefekta policyi, wręczyłem panu dwadzieścia tysięcy franków. Byliśmy skwitowani. Czego pan chce więcej?
Attaché peruwiański nie okazał ani szczypty zaambarasowania. Oparł swe łokcie na stole i spokojnie wyrecytował:
— Traktując ongi z panem, sądziłem że traktuję z człowiekiem, który ukrywając się pod uniformem legionisty dla względów osobistych, pragnął odzyskać później możność uczciwego życia. Dzisiaj idzie już o uniwersalnego spadkobiercę Morningtona. Spadkobierca ten ma podjąć jutro, pod fałszywem nazwiskiem, sumę miliona franków, a za kilka miesięcy, być może nawet dwieście milionów franków. To już jest rzecz całkiem inna!
Argument ten zdawał się trafiać do przekonania Perenny, który jednak próbował oponować.
— A gdybym odmówił?
— Gdyby pan odmówił, to ostrzegłbym notaryusza i prefekta policyi, że pomyliłem się w swoich dochodzeniach i że co do osoby don Luisa Perenny znaleźliśmy się w błędzie. W rezultacie nie tknąłbyś pan z zapisanej sumy ani szeląga, a nawet prawdopodobnie zostałbyś aresztowany.
— Podobnie jak i pan...
— Ja?
— Tak jest. Za sfałszowanie dokumentów cywilnych... Bo rozumie pan to dobrze, że jabym zgryzł ten orzech.
Attaché nic nie odpowiedział, tylko nos mu się nieco wydłużył, tak, iż don Luis, spostrzegłszy w jego twarzy nagłą zmianę, wybuchnął śmiechem.
— Ależ, panie Cacéres, nie róbże pan głupstw. Nie zrobię panu krzywdy, tylko nie staraj się już więcej mnie szkodzić. Złośliwsi od pana ludzie chcieli mi już podstawiać nogę, ale w rezultacie pokręcili karki. Prawdą zresztą mówiąc, nie masz pan wyglądu gagatka pierwszego rządu, gdy idzie o oszukanie bliźniego. Trochę umiarkowania, panie Cacérés, trochę umiarkowania! Zresztą okażę się wobec pana szczodrobliwym księciem...
Don Luis wyjął z kieszeni książeczką czekową lyońskiego banku kredytowego.
— Bierz drogi przyjacielu! — powiedział. — Oto dwadzieścia tysięcy franków, które ci daje spadkobierca Morningtona. Schowaj je z uśmiechem. Powiedz: dziękuję i zabrawszy swoje manatki, ruszaj stąd, nie odwracając głowy, podobnie jak córka Lota ze Starego Testamentu. Idź już... Między nami skończone!
Było to powiedziane w taki sposób, że attaché wypełnił co do joty rozkaz Perenny. Uśmiechnął się, chowając pieniądze powiedział dwa razy „dziękuję” i wyszedł nie odwracając głowy.
— Pijaczyna! — warknął don Luis. — I co pan na to powiesz, panie brygadyerze?
Brygadyer Mazeroux spoglądał na Perennę zdumiony, rozszerzając źrenice.
— Ależ, panie...
— Co, brygadyerze?
— Ależ panie, kimże pan właściwie jesteś?
— Kim jestem?
— Tak.
— Czyż pana o tem nie poinformowano? Peruwiańczykiem, albo Hiszpanem... Sam wreszcie dobrze nie wiem... Krótko mówiąc, jestem don Luisem Perenną.
— Kłamstwo! Wszak byłem świadkiem.
— Don Luis Perenna, były legionista...
— Dość, panie!...
— Umedalowany... udekorowany na każdym szwie swego ubrania...
— Jeszcze raz mówię panu, dość tego i wzywam pana, abyś się udał wraz ze mną do prefekta.
— Ale pozwól-że mi dalej mówić do dyabła! A zatem... były legionista... były bohater... były aresztant z więzienia a la Sante... były książę rosyjski... były szef służby bezpieczeństwa... były...
— Ależ pan jest szalony?! — przerwał brygadyer. — Cóż to znowu za historye pan opowiadasz?
— Historye prawdziwe, autentyczne! Pytasz się pan, kim jestem, a więc panu swe stanowiska wyliczam. Czy mam sięgnąć jeszcze wyżej? Mam jeszcze kilka tytułów do zakomunikowania panu. A więc: markiz, baron, książę, arcyksiążę, wielki książę, mały książę, kontr-książę... Gdyby mi powiedziano, że byłem królem, to, do dyabła, nie ośmieliłbym się zaprzeczyć.
Brygadyer Mazeroux chwycił swemi, przywykłemi do takiej funkcyi rękami, wątłe pozornie ręce Perenny i rzekł:
— Nie wiem, z kim mam do czynienia, ale mimo to pana nie puszczę. Sprawa wyjaśniona będzie w prefekturze.
— Ależ nie mów tak... mocno, Aleksandrze!
Dwie wątle pięści Perenny uwolniły się z niesłychaną łatwością z żylastych rąk brygadyera, którego ręce z kolei zostały przez Perennę unieruchomione.
— A zatem nie poznajesz mnie głupcze? — zawołał don Luis.
Brygadyer Mazeroux nie szepnął ani słowa. Źrenice jego zozszerzyły się jeszcze bardziej. Wysilał mózg, aby zrozumięć całe zajście i trwał wciąż w osłupieniu.
Ten głos, ten sposób rozmowy, przenikliwy wyraz tych oczu, a przytem to imię Aleksander, które nie było jego właściwem imieniem i którego używała w stosunkach z nim kiedyś jedna tylko osoba... Czyż to możliwe?!
— Szef mój... szef?... — bąknął.
— Dlaczegóżby nie?
— Ależ nie... nie... ponieważ...
— Ponieważ co?
— Już pan nie żyjesz.
— Więc cóż? Czy sądzisz, że śmierć przeszkadza mi żyć?...
A gdy brygadyer zdawał się być coraz bardziej ogłupiony tem wszystkiem, Perenna położył mu rękę na ramieniu i rzekł:
— Kto kazał ci wstąpić do prefektury policyi?
— Szef służby bezpieczeństwa, pan Lenormand.
— A kto był owym panem Lenormandem?
— Był nim szef.
— A zatem Arseniusz Lupin, nieprawdaż?
— Tak.
— Dobrze! Aleksandrze, czy nie sądzisz zatem że o wiele trudniej było Arseniuszowi Lupinowi zostać szefem służby bezpieczeństwa, którym jednak był jako żywo, aniżeli stać się don Luisem Perenną, aniżeli być udekorowanym medalami, stać się legionistą, być bohaterem, a nawet... nawet być żywym, będąc umarłym?...
Brygadyer Mazeroux przyglądał się w milczeniu swemu towarzyszowi, następnie zaś oczy jego się ożywiły, śniada twarz spurpurowiała i nagle, uderzając pięścią w stół, chrapliwym głosem zawołał:
— Dobrze więc, niechaj tak będzie! Ale ostrzegam pana, że na mnie liczyć już więcej nie możesz! Ach, nie, nigdy! Znajduje, się w służbie społeczeństwa i w niej pozostanę. Niema na to rady! Zakosztowałem uczciwości. Nie chcę już jeść innego chleba. Ach, nie, nie, nie, nigdy, żadnych głupstw!
Perenna wzruszył ramionami.
— Jesteś głupi, Aleksandrze. Zaprawdę mówię ci, że od chleba uczciwego nie utyła twoja inteligencya. Któż ci mówi o rozpoczynaniu dawnego życia?
— A jednak...
— Jednak... kto?
— Wszystkie pańskie machinacye...
— Moje machinacye? Czy sądzisz zatem, że ja umaczałem ręce w jakikolwiek sposób w tej sprawie?
— Widać to...
— Ależ nigdy w świecie! Przed dwiema jeszcze godzinami nie wiedziałem o niej ani krztyny więcej, aniżeli ty! To Bóg dobry uczynił mnie spadkobiercą, nie dając żadnego ostrzegającego przedemną znaku i tylko, aby nie wykraczać przeciw Jego świętej woli...
— A zatem?
— A zatem moim celem jest pomścić śmierć Morningtona, odszukać jego naturalnych spadkobierców, zaopiekować się nimi i rozdzielić pomiędzy nich dwieście milionów, które do nich należą. Oto wszystko. Czy nie jest to misyą człowieka uczciwego?
— Tak, ale...
— Tak, ale jeżeli nie dokonam tego jak uczciwy człowiek?... Czy to chciałeś powiedzieć?
— Szefie!...
— Dobrze więc, mój kochany. Jeżeli nawet przez mikroskop dostrzeżesz najbłachszą rzecz w mojem postępowaniu, która ci się podobać nie będzie, jeżeli wykryjesz chociaż jedną czarną plamkę na sumieniu don Luisa Perenny, to bez żadnych wahań chwyć mnie za kołnierz! Upoważniam cię do tego. A nawet rozkazuję ci to zrobić. Czy ci to już wystarcza?
— Nie wystarcza jeszcze to, co mnie osobiście wystarcza.
— Co śpiewasz ptaszyno?
— Są jeszcze inni...
— Wyrażaj się jaśniej.
— Gdyby naprzykład wpadli na pański ślad?
— W jakiż to mogłoby się stać sposób?
— Może pan być zdradzony.
— Przez kogo?
— Przez naszych dawnych kolegów...
— Bądź o to spokojny. Wyekspedyowałem ich poza granice Francyi...
— Dokądże to?
— Jest to moja tajemnica. Ciebie pozostawiłem w prefekturze na wypadek, gdybym potrzebował twoich usług. Sam widzisz teraz, że miałem racyę.
— A jeżeli wykryją, kim pan istotnie jesteś?
— Więc cóż?
— Osadzą pana w areszcie.
— To niemożliwe.
— Dlaczego?
— Nie mogą mnie zaaresztować.
— Dlaczego?
— Sam przecież wymieniłeś powód. Dla względów wyższych, strasznych, niepokonalnych...
— Jakich?
— Już nie żyję...
Mazeroux był wprost otumaniony. Argumenty byłego szefa trafiały mu do przekonania. Teraz jednym rzutem oka dostrzegł w domniemanym nieboszczyku Arseniusza Lupina w całej jego potędze. I nagle brygadyer wybuchnął śmiechem tak szalonym, że złamał się we dwoje, a konwulsyjne nieledwie drgawki krzywiły pociesznie jego melancholijne oblicze.
— Ach, szefie! — wołał. — Więc zawsze tensam?! Boże, jakie to śmieszne! I pytasz się, czy pójdę z tobą? Oczywiście, że pójdę! Jesteś pan nieboszczykiem... pogrzebanym... w proch rozpadłym... Co za śmieszność! Boże, co za śmieszność!...
Inżynier Fauville zamieszkiwał na bulwarze Suchet dom dosyć duży, otoczony z lewej strony ogrodem, w którym kazał wznieść budynek, służący mu za gabinet do pracy. W ten sposób ogród zredukowany został do kilku zaledwie drzew i pewnej liczby klombów, otoczony zaś był kratami, oplecionemi pnącym się po nich bluszczem. W okratowaniu tego ogrodu znajdowała się jedna tylko furtka, prowadząca na bulwar Suchet.
Don Luis Perenna udał się wraz z Mazeroux do komisaryatu dzielnicy de Passy, gdzie brygadyer, stosując się do wskazówek Perenny, zażądał, aby dom inżyniera Fauville’a był w ciągu nocy strzeżony przez dwóch agentów policyi, którzy mieli aresztować każdą podejrzaną jednostkę, usiłującą przedostać się do wnętrza zabudowań.
Komisarz przyrzekł swą pomoc.
O godzinie dziewiątej wieczór don Luis, w towarzystwie brygadyera, zjawił się przed głównem wejściem, prowadzącem do domu inżyniera Fauville’a.
— Aleksandrze! — ozwał się Perenna.
— Co takiego?
— Nie boisz się?
— Nie. A dlaczego szef się o to pyta?
— Dlaczego? Bo broniąc inżyniera Fauville’a i jego syna, natkniemy się na ludzi, którzy mają wybitny interes w tem, aby ich zgładzić. Ludzie ci nie należą bynajmniej do tchórzów. Twoje życie, moje... Jedno westchnienie i po wszystkiem... Nie boisz się?
— Szefie! — odrzekł Mazeroux — nie wiem, czy doznam prędzej lub później uczucia strachu, ale jest wszakże jedna okoliczność, w której lęk nie będzie miał nigdy do mnie przystępu.
— Jakaż to jest okoliczność, mój stary?
— Jeżeli będę przy twoim boku.
To mówiąc, brygadyer rezolutnie zadzwonił do bramy.
Na odgłos dzwonka zjawił się wkrótce odźwierny. Mazeroux pokazał mu swą legitymacyę.
Hipolit Fauville przyjął ich razem w swoim gabinecie. Zastali tam stół zarzucony broszurami, książkami i papierami. Wielka kanapa przylegała do muru, po drugiej zaś stronie znajdowały się drzwi, prowadzące na kręte schody, któremi dojść można było do okrągłej galeryi. Mazeroux, przedstawiwszy swą legitymacyę i zaprezentowawszy Perennę, jako również wysłańca prefekta policyi, zapoznał inżyniera z celem swej wizyty. Oświadczył on, że p. Desmalions, zaniepokojony pewnymi wypadkami, postanowił nie czekać na jutrzejsze z inżynierem spotkanie, ale prosił, przeciwnie, ażeby p. Fauville przedsięwziął wszelkie środki ostrożności, zalecone mu przez jego agentów.
Fauville okazał z początku pewne niezadowolenie.
— Z mojej strony — powiedział — środki ostrożności są już przedsięwzięte i obawiam się, żeby interwencya panów nie była dla mnie zgubną.
— Jakto? — zagadnął Mazeroux.
— Może ona zwrócić uwagę moich nieprzyjaciół i przez to samo uniemożliwić zebranie dowodów, których potrzebuję, ażeby ich zdemaskować.
— Czy może nam pan tę sprawę wyjaśnić?
— Nie, nie mogę... Jutro, jutro rano, nie wcześniej...
— A jeżeli będzie zapóźno? — wtrącił don Luis Perenna.
— Czyż jutro może być za późno?
— Inspektor Verot powiedział sekretarzowi pana Desmalions te słowa: „Podwójne morderstwo ma być dokonane tej nocy. To jest nieodwołalne”.
— Tej nocy?! — wykrzyknął Fauville ze wściekłością. — Ja panu powiadam, że nie! Nie tej nocy, jestem tego pewien. Są rzeczy, o których ja wiem, a wy nie wiecie... Nieprawdaż?
— Tak jest — oponował don Luis — ale są także, być może, rzeczy, o których wiedział inspektor Verot, a o których pan nic nie wiedziałeś. Być może, że wniknął on głębiej, aniżeli pan, w tajemnicę pańskich nieprzyjaciół. Za dowód może posłużyć to, że postarano się go usunąć z drogi. Dowodem jest także to, że pewne indywiduum, noszące laskę hebanową o srebrnej gałce, szpiegowało go. Dowodem wreszcie jest śmierć inspektora Verota.
Pewność siebie, objawiana początkowo przez Hipolita Fauville’a, zwolna topniała. Perenna skorzystał z tego, aby nalegać nań jeszcze bardziej, a uczynił to w taki sposób, że Fauville, nie wychodząc bynajmniej rezerwy, poddał się wreszcie jego woli.
— A więc cóż będzie? — zapytał Fauville. — Nie zechce pan zapewne przepędzić tu nocy?
— Właśnie, że o to mi idzie.
— Ależ to absurd! To czas daremnie stracony. Bo wreszcie, przypuszczając nawet rzeczy najgorsze... Ale mniejsza o to... O co panu jeszcze ponadto idzie?
— Kto zamieszkuje ten dom?
— Kto? Przedewszystkiem moja żona. Zajmuje ona pierwsze piętro.
— Czy pani Fauville nie jest zagrożona?
— Nie, wcale nie! Zagrożeni jesteśmy ja i mój syn Edmund. To też od ośmiu dni, zamiast spać, jak zwykle w swej sypialni, zamykam się w tym oto pokoju, pod pretekstem, że prace moje, rysunki itp. zmuszają mnie do pozostawiania tutaj do późnej nocy. Pracami też swemi wyjaśniam tę okoliczność, iż przetrzymuję u siebie na noc syna, rzekomo dla korzystania z jego pomocy.
— Czy syn także tu sypia?
— Syn sypia nad nami, w małym pokoiku, który kazałem dla niego przygotować. Można się tam dostać tylko przez te schody wewnętrzne.
— Czy znajduje się on tam obecnie?
— Tak, Śpi już.
— Ile pański syn ma lat?
— Szesnaście.
— Zarządzenia jednak pańskie wskazują, że pan się obawia ataku? Czy tak? Czy który z pańskich nieprzyjaciół zamieszkuje ten dom? Czy jest nim pański służący lub może ktoś z zewnątrz? Jeżeli jest to wróg zewnętrzny, to w jaki sposób może się on tu dostać? Wszystko zależy od tych kwestyi.
— Jutro... jutro... — odpowiadał Fauville. — Jutro panu to wytłumaczę.
— Dlaczego nie dzisiaj? — pytaj Perenna uporczywie.
— Dlatego, powtarzam panu, że potrzebuję dowodów... Dlatego, że sama rozmowa o tem może sprowadzić straszne skutki... I lękam się... tak, lękam się...
Inżynier istotnie trząsł się ze strachu. Wydawał się on tak mizernym i zgnębionym, że don Luis już dłużej nie nalegał.
— Niechaj tak będzie — powiedział, — Poproszę tylko pana o pozwolenie, ażebyś pan mnie i mojemu przyjacielowi pozwolił tu, w pobliżu swej osoby, spędzić tę noc.
— Dobrze, jeżeli pan sobie tego życzy. Zresztą może to i lepiej.
W tej właśnie chwili zapukał jeden ze służących i zaanonsował inżynierowi, że jego żona, przed wyjściem, pragnie się z nim widzieć. Zaledwie służący odszedł, weszła pani Fauville.
Wdzięcznym ruchem głowy pani Fauville złożyła ukłon Perennie i brygadyerowi. Była to kobieta mniejwięcej trzydziestoletnia, niezwykłej piękności, którą zawdzięczała błękitowi swych ocząt, bujnym włosom i nad wyraz miłej twarzyczce. Miała na sobie pod obszernym płaszczem jedwabnym tualetę balową, odsłaniającą jej piękne ramiona.
Pan Fauville zwrócił się do niej zdziwiony:
— Ty wychodzisz dziś wieczór?!
— Przypominasz sobie pewnie — odrzekła — że państwo Auverard zaofiarowali mi miejsce w loży na przedstawieniu operowem i że sam mnie prosiłeś, abym po przedstawieniu spędziła chwil kilka na wieczorku u pani Ersinger.
— Istotnie... istotnie... Zapomniałem o tym. Jestem taki zapracowany.
Pani Fauville, zapinając rękawiczki, zapytała.
— Czy nie wybierzesz się dziś do pani Ersinger?
— Po co?
— Byłoby to wielką dla niej przyjemnością.
— Ale nie dla mnie! Zresztą stan zdrowia mego staje mi na przeszkodzie.
— A zatem wytłumaczę cię przed nią.
— Dobrze.
Pani Fauville pięknym giestem owinęła się w płaszcz i stała chwilę nieruchoma, jakgdyby oczekując na słowo pożegnania, poczem rzekła:
— A więc Edmunda niema tutaj? Przypuszczałam, że pracuje wraz z tobą?
— Był bardzo zmęczony.
— Czy śpi już?
— Tak jest.
— Chciałam go jeszcze uścisnąć.
— Ależ nie, wybiłabyś go ze snu. Zresztą już zajeżdża twój samochód, idź, moja kochana i baw się dobrze.
— Ach! Bawić się!... — rzekła z goryczą. — Jak gdyby można było bawić się na operze lub na wieczorku!
— Zawsze lepsze to, aniżeli pozostać w domu.
Z tej krótkiej rozmowy można było odnieść wrażenie, że państwo Fauville nie byli ze sobą zbyt zżyci. On, człowiek chorowity, był wrogiem przyjemności światowych, zamykał się u siebie, podczas gdy żona jego szukała rozrywek, do których dawały jej prawo lata młode i nawyknienia.
Ponieważ pan Fauville milczał, małżonka pocałowała go w czoło, a następnie, kłaniając się Perennie i brygadyerowi, wyszła. Wkrótce już słyszano turkot odjeżdżającego samochodu.
W tej właśnie chwili Hipolit Fauville powstał i naciskając guzik dzwonka, powiedział:
— Nikt tutaj nie przypuszcza nawet, jakie niebezpieczeństwo wisi nad moją głową. Nie zwierzam się nikomu, nawet Sylwestrowi, mojemu służącemu, który jednak służy u mnie oddawna i jest uosobieniem prawości.
Na odgłos dzwonka zjawił się Sylwester.
— Chcę iść już spać, przygotuj wszystko — rozkazał p. Fauville.
Służący podniósł wierzch otomany, która zamieniona została w ten sposób w łóżko, rozciągnął prześcieradło, położył kołdrę, a następnie, na rozkaz inżyniera, przyniósł karafkę, szklankę i talerzyk z suchemi ciastkami, oraz kompotierkę z owocami. Pan Fauville schrupał ciastko i rozkrajał następnie jabłko. Nie było jeszcze dojrzałe, więc wziął jeszcze w ręce dwa inne, ale i te odłożył, poczem obrał i spożył gruszkę.
— Pozostaw tu kompotierkę — powiedział do służącego. — Jeśli zechce mi się jeść tej nocy, to mi się przyda... Ach, zapomniałem, że panowie są tutaj! Nie mów o tem nikomu, a rano nie wchodź, dopóki nie zadzwonię.
Służący zastosował się ściśle do życzeń inżyniera. Perenna, którego uwagi nic nie uszło i który następnie mógł uprzytomnić sobie wszystkie najdrobniejsze szczegóły tego wieczoru, zarejestrowane w jego pamięci z mechaniczną rzec można ścisłością, zauważył, że w kompotierce znajdowały się trzy gruszki i cztery jabłka.
Jednak Fauville nie ułożył się jeszcze do snu, lecz udał się krętemi schodami na górę i przeszedłszy galeryę znalazł się w pokoju, gdzie zastał syna, pogrążonego już we śnie.
— Śpi z zaciśniętemi pięściami — rzekł do Perenny, który udał się tam w ślad za nim.
Pokój ten był mały, powietrze zaś wchodziło doń w jakiś specyalny sposób, gdyż dach oszklony był hermetycznie zabity drewnianą taflą.
— Jest to ostrożność, do której się uciekłem już w zeszłym roku — wyjaśniał Fauville. — Ponieważ robiłem tu swe doświadczenia z elektrycznością, więc obawiałem się, że może kto podpatrzyć i wykraść w ten sposób moje tajemnice zawodowe.
— Oddawna już kręcą się koło mnie — dodał cicho.
Gdy zeszli na dół pan Fauville spojrzał na zegarek.
— Kwadrans na jedenastą — rzekł. — Pora na spoczynek. Jestem bardzo zmęczony, nie weźmie mi pan za złe...
Ułożono się, że Mazeroux i Perenna zajmą miejsce w dwóch fotelach, umieszczonych w korytarzu, prowadzącym z gabinetu inżyniera do samego przedsionka domu.
Przed rozstaniem się jednak z gośćmi pan Fauville, który mimo widocznego zdenerwowania panował jednak dotychczas nad sobą, nagle przestał być panem siebie. Z ust jego uleciał słaby okrzyk. Don Luis odwrócił się i ujrzał, jak strumienie potu lały się po twarzy i szyi inżyniera, który trząsł się przytem z febry i niepokoju.
— Co panu jest? — zapytał don Luis.
— Boję się... boję się...
— Ależ to szaleństwo! — wykrzyknął don Luis — albowiem jesteśmy tu przecież obaj na straży. Możemy nawet spędzić noc przy pańskiem łóżku.
Inżynier chwycił gwałtownie za ramię Perennę i z twarzą, zdradzającą cierpienie i niepokój, mówił:
— Gdyby was było dziesięciu... gdyby was było dwudziestu przy mnie, to czy sądzicie, że wasza obecność krępowałaby moich wrogów? Oni mogą wszystko, rozumiecie? Oni mogą wszystko! Oni zamordowali już inspektora Verota... oni zamordują mnie... i mego syna. Ach, nędznicy! Boże, miej litość nademną! Jak cierpię...
To mówiąc inżynier padł na kolana i począł uderzać się w piersi, mówiąc:
— Boże mój, miej litość nademną... Ja nie chcę umrzeć... Nie chcę także śmierci syna... Błagam Cię Boże, miej litość nad nami!...
Nagle Fauville powstał i zaprowadził Perennę ku pewnej zasuwie, umieszczonej w murze, która z łatwością na kółkach mosiężnych, pod naciskiem guzika, podniosła się w górę. Perenna ujrzał we wgłębieniu mały kuferek, wmurowany w ścianę.
— Cała moja historya znajduje się tutaj, notowana z dnia na dzień od lat trzech — oświadczył inżynier. — Jeżeli spotka mnie nieszczęście, to zemsta łatwą będzie.
Fauville z pośpiechem nastawił litery w zamku i wyjętym z kieszeni kluczykiem otworzył kuferek, który był w trzech czwartych próżny. W jednym tylko jego rogu, wśród stosu papierów, znajdował się szary kajet, przepasany czerwoną taśmą gumową. Fauville sięgnął po ten kajet i rzekł:
— Patrz pan. W tym oto kajecie jest wszystko...
Przy pomocy zawartych w nim zapisków można odtworzyć sobie ohydne rzeczy. Zanotowane są tam najpierw moje podejrzenia, następnie pewniki... i wszystko... wszystko... co może służyć do schwytania ich w pułapkę... Przypomnij pan sobie o tym szarym kajecie w stosownej chwili... Kładę go z powrotem do kufra...
Stopniowo Fauville począł się uspokajać. Zapuścił zasuwę, a udawszy się następnie do siebie, uporządkował papiery, zapalił lampkę elektryczną, umieszczoną nad jego łóżkiem, przyciemnił wiszący na środku sufitu żyrandol i poprosił Perennę i brygadyera, aby pozostawili go samego.
Don Luis, który obszedł pokój dookoła i zbadał żaluzye żelazne, w które zaopatrzone były obydwa okna, zauważył drzwiczki nawprost wejścia i zapytał o ich znaczenie.
— Drzwiczkami temi — objaśniał Fauville — wchodzą zwykle moi klienci, a niekiedy sam nawet korzystam z tego wyjścia.
— Prowadzą one do ogrodu?
— Tak.
— Czy dobrze są zamknięte?
— Może pan to sprawdzić. Zamknięte są na klucz i na zasuwę. Obydwa klucze znajdują się na kółku metalowym wraz z kluczem od ogrodu.
Fauville położył klucze na stole. Tam też położył następnie świeżo nakręcony zegarek.
Nie krępując się nim wcale, don Luis wziął klucze i wypróbował nimi zasuwę i zamek. Trzy stopnie prowadziły stamtąd do ogrodu, więc znalazłszy się w nim Perenna obszedł niewielki klomb. Zauważył wtedy, że po bulwarze spacerowali postawieni na straży dwaj agenci policyi. Sprawdził następnie, czy zasuwa w okratowaniu ogrodu jest zamknięta, poczem, powróciwszy do Fauville’a, powiedział:
— Wszystko jest w porządku, może pan zatem spać spokojnie. Dobrej nocy!
— Dobranoc! — powtórzył inżynier, odprowadzając Perennę i brygadyera do drzwi.
Między gabinetem inżyniera a korytarzem znajdowały się podwójne drzwi, z których jedne były obite odpowiednią materyą. Druga strona korytarza była przedzielona od przedsionka ciężką portyerą.
— Możesz zasnąć — rzekł Perenna do swego towarzysza. — Ja będę czuwał.
— A więc szef nie przypuszcza, że możliwy jest jaki alarm?
— Nie przypuszczam tego wobec zarządzonych środków ostrożności. Ale ty, który znałeś inspektora Verola, czy przypuszczasz, że był to człowiek skłonny do powzięcia jakichś nieuzasadnionych przywidzeń?
— Nie, szefie.
— Dobrze. A zatem wiesz, co on zapowiedział? Miał zatem do tego słuszną podstawę. Więc trzeba mieć oczy otwarte.
— Niech więc każdy z nas spełni swoją kolejkę. Proszę mnie obudzić, jak przyjdzie moja godzina czuwania.
Zasiadłszy jeden przy drugim, zamienili ze sobą jeszcze słów parę, poczem Mazeroux usnął. Don Luis, nie ruszając się z krzesła, czuwał. W całym domu panował spokój, tylko z zewnątrz dochodził czasem odgłos przejeżdżającego samochodu lub doróżki.
Don Luis wstawał kilkakrotnie i podchodził ku drzwiom, ale cisza panowała zupełna. Niewątpliwie Hipolit Fauville spał.
Doskonale! — monologował Perenna. — Bulwar jest strzeżony. Do pokoju inżyniera niem a innego wejścia, jak tylko to, w którem się znajdujemy, a więc niema się czego obawiać.
O godzinie drugiej rano przed domem zatrzymał się samochód i jeden ze służących, który miał oczekiwać od strony oficyn i kuchni, poszedł otworzyć bramę. Perenna przyciemnił światło elektryczne w korytarzu i uniósłszy zlekka portyery, ujrzał panią Fauville, powracającą w towarzystwie Sylwestra.
Weszła na górę i w klatce schodowej zrobiło się znów ciemno. Przez pół godziny jeszcze słychać było na górnem piętrze przyciszoną rozmowę, przesuwanie krzeseł, poczem cały dom zaległa cisza i wśród tej ciszy Perennę ogarnął nagle niewypowiedziany niepokój. Dlaczego? Nie umiał sobie tego wytłomaczyć. Ale niepokój był tak gwałtowny i dokuczliwy, że Perenna mruknął:
— Pójdę zobaczyć, czy on śpi. Drzwi nie powinny być chyba zamknięte na klucz?
Istotnie jedno pchnięcie drzwi wystarczyło, aby wejść do wnętrza. Perenna z lampką elektryczną zbliżył się do łóżka.
Hipolit Fauville, odwrócony do ściany, spał.
Westchnienie ulgi wydobyło się z piersi Perenny, który, wróciwszy do korytarza, wstrząsnął za ramię brygadyera.
Na ciebie kolej, Aleksandrze! — powiedział.
— Nic nowego, szefie?
— Nic, nic. On śpi.
— Skąd się szef o tem dowiedział?
— Sam poszedłem sprawdzić.
— A ja nie słyszałem. Spałem istotnie, jak zabity.
Teraz Perenna z brygadyerem udali się do pokoju inżyniera.
— Siedź tutaj — rzekł Perenna — i nie budź go.
Perenna jeszcze chwilę czuwał, ale nawet zasnąwszy, zdawał sobie sprawę z tego, co się dokoła niego działo. Jakiś zegar wydzwaniał godziny, a Perenna za każdym razem liczył jego uderzenia. Później zbudziły go odgłosy zewnętrznego życia, przejeżdżające wozy mleczarskie, gwizd pierwszych, odchodzących rano pociągów. Także w całym domu poczęło się budzić życie. Dzień począł przedzierać się przez szpary rolet i dom zwolna wypełniał się światłem.
— Chodźmy stąd — ozwał się brygadyer. — Lepiej będzie, jeżeli inżynier, zbudziwszy się, nas tu nie zastanie.
— Cicho! — rozkazał Perenna, popierając swój rozkaz odpowiednim gestem.
— Dlaczego?
— Obudzisz go.
— Sam pan widzi, że on ani myśli się zbudzić — odrzekł brygadyer, nie zniżając głosu.
— Istotnie... istotnie... — szepnął don Luis zdziwiony, że głos brygadyera nie zakłócił wcale snu inżynierowi. I ogarnął go znów podobnie dręczący niepokój, jakiego doznał był w ciągu nocy. Niepokój tym razem był nawet jeszcze gwałtowniejszy, Perenna nie mógł wprost zdać sobie z tego uczucia i jego pobudek sprawy.
— Co panu jest? — zagadnął go brygadyer. — Zmienił się pan zupełnie. Co się panu stało?
— Nic... nic... Jakiś lęk mnie ogarnął...
Mazeroux zadrżał.
— Lęk? O co? Pan mówi o tem w taki sam zupełnie sposób, jak to wczoraj mówił pan Fauville.
— Tak... tak... I z tego samego powodu..
— Z jakiego powodu?
— Nie rozumiesz mnie więc? Nie domyślasz się, że zadaję sobie pytanie, czy on... jeszcze żyje?...
— Ależ oszalałeś, szefie!
— Nie... Nie wiem... Tylko... tylko... mam wrażenie, że on umarł...
Z latarką w ręku stał jak sparaliżowany przy łóżku i on, któremu obce było zupełnie uczucie strachu, nie miał odwagi oświetlić twarzy Fauville’a!
W pokoju zapanowało przytłaczające milczenie.
— Istotnie, szefie, inżynier leży, jak nieżywy...
— Wiem... wiem... I teraz przypominam sobie, że nie poruszył się na łóżku przez całą noc... I to mnie właśnie przeraża...
Perenna musiał uczynić prawdziwy wysiłek, aby się pochylić nad łóżkiem, którego się prawie dotykał.
Inżynier zdawał się wcale nie oddychać.
Perenna, zdecydowany nagle, chwycił go za rękę.
Była zimna...
W jednej chwili Perenna odzyskał swą zimną krew.
— Okno! Otwieraj okno! — zawołał.
Gdy światło dzienne wpadło do pokoju, ujrzano nabrzmiałą twarz Fauville’a, na której widniały sine plamy...
— Ach! — zawołał Perenna. — Nie żyje!...
— Do pioruna! — ryknął brygadyer.
Przez kilka minut stali jak skamieniali, stwierdziwszy ten najbardziej tajemniczy z fenomenów. Po chwili myśl nagła ożywiła Perennę. W kilku susach znalazł się na schodach wewnętrznych, przebiegł wzdłuż galeryę i rzucił się w głąb znajdującego się tam pokoju.
Na łóżku swem leżał Edmund, syn Hipolita Fauville’a, rozciągnięty, sztywny, z twarzą trupio-bladą, również martwy...
— Ażeby to pioruny! — powtarzał Mazeroux.
Nigdy może w ciągu swego awanturniczego życia Perenna nie doznał podobnego wstrząśnienia. Nie był w stanie zrobić żadnego giestu, puścić pary z ust. Ojciec i syn leżeli martwi... Zamordowano ich tej nocy!... Przed kilku godzinami, jakkolwiek byli strzeżeni, chociaż wszystkie wejścia były hermetycznie zamknięte! Zadano im śmierć przy pomocy piekielnie zatrutej igły, zadano im śmierć obu tak, jak to uczyniono z inspektorem Verotem, jak to uczyniono z Ameryrykaninem Morningtonem!...
— Ażeby to pioruny!... — powtórzył jeszcze Mazeroux. — I warto było czuwać nad nimi, warto było czynić tyle przygotowań, aby tych nieszczęśników ocalić od śmierci?
Był w tych słowach wyrzut pod adresem Perenny, który to zrozumiał i... potwierdził:
— Masz racyę, Mazeroux — powiedział. — Nie stałem na wysokości zadania.
— Ja tembardziej, szefie.
— Ty?... ty?... Ty zajmowałeś się tą sprawą dopiero od wczorajszego wieczoru...
— I pan także...
— Tak, przyznaję, od wczorajszego wieczoru, podczas gdy oni przygotowywali się do zbrodni od całych tygodni... Zawsze jednak oni wydarli im życie, choć ja tu byłem... Ja, Lupin!... Mord został dokonany w moich oczach, a ja nic nie widziałem... Nic... Czy to możliwe?!...
Perenna odsłonił kołdrę i wskazał widniejący na ramieniu ślad ukłócia.
— To samo piętno śmierci, które widzieliśmy u ojca. — rzekł. — Dziecko to nie cierpiało zdaje się więcej, niż ojciec. Biedny chłopiec! Jakież nieszczęście spotyka jego matkę!
Brygadyer płakał z wściekłości i żalu, powtarzając wciąż:
— Ażeby to pioruny!... pioruny!...
— Mazeroux, pomścimy się, co?
— Czyż potrzeba to mówić? Pomścimy się w dwójnasób.
— Raz wystarczy, Mazeroux. Raz, ale dobrze!
— Ach, przysięgam!
— Dobrze, przysięgnijmy, że te dwie ofiary będą pomszczone. Przysięgnijmy, że nie spoczniemy, dopóki mordercy Hipolita Fauville’a i jego syna nie zostaną należycie ukarani.
— Przysięgam na zbawienie wieczne!
— Dobrze — rzekł Perenna.— A teraz do dzieła! Idź natychmiast zatelefonować do prefektury policyi o tem, co zaszło. Jestem pewien, że prefekt będzie zadowolony, jeśli uczynisz to bez zwłoki. Sprawa ta interesuje go w najwyższym stopniu.
— A jeżeli służba się zjawi? Jeżeli pani Fauville...
— Nikt tu nie wejdzie, dopóki my drzwi nie otworzymy, a uczynimy to dopiero, gdy przyjdzie prefekt policyi. On się zajmie zawiadomieniem pani Fauville, że jest już wdową i że niema syna. Zatem idź i spiesz się.
— Jeszcze słówko. Zapomnieliśmy o rzeczy, która może nam bardzo wiele pomódz.
— O czem?
— O szarym kajecie, znajdującym się w kufrze. Tam wszak pan Fauville opowiada o knutych przeciw niemu machinacyach.
— Do dyabła! Masz racyę — rzekł Perenna. — Tem więcej, że zapomniał on pomieszać cyfry w zamku, klucz zaś razem z innymi pozostawił na stole.
Nie zwlekając dłużej, zbiegli szybko na dół.
— Proszę mnie to zostawić — rzekł brygadyer. — Lepiej będzie, jeżeli pan nie tknie się tego kufra.
Brygadyer odsunął zasuwę i drżąc ze wzruszenia, które w silniejszym jeszcze stopniu udzielało się Perennie, włożył klucz w zamek. Mieli wreszcie wejść w głąb tajemniczej historyi. Trup miał im wydać tajemnicę swych katów!
— Boże, jak ty się guzdrzesz! — strofował zniecierpliwiony don Luis.
Mazeroux zagłębił obie ręce w stosach papierów, wypełniających kufer.
— Dajże mi go, Mazeroux.
— Co?
— Szary kajet.
— To niemożliwe, szefie.
— Dlaczego?
— Bo kajet zniknął!...
Don Luis zaklął. Kajet włożony przez inżyniera wobec nich do kufra, zniknął!...
Mazeroux potrząsnął głową.
— Niechże to pioruny! A zatem oni wiedzieli o istnieniu tego kajetu?...
— Wiedzieli o istnieniu jeszcze innych rzeczy. Nie znajdujemy się jeszcze u końca walki z tymi zuchami. Nie traćmy więc czasu. Biegnij do telefonu!
Mazeroux spełnił w tej chwili rozkaz. Pan Desmalions prawie natychmiast kazał odpowiedzieć że wnet znajdzie się przy aparacie.
Brygadyer czekał.
Po kilku minutach Perenna, który spacerował wzdłuż i wszerz pokoju, przyglądając się różnym przedmiotom, przyszedł do brygadyera i usiadł obok niego. Zdawał się być stroskanym. Rozmyślał długo, aż wreszcie spojrzenie jego padło na kompotierkę.
— Patrz, na tem naczyniu znajdują się zamiast czterech, tylko trzy jabłka, a zatem kłoś zjadł czwarte?
— Istotnie — odrzekł Mazeroux — musiał je zjeść inżynier.
— To dziwne, albowiem uznał je wczoraj za niedojrzałe.
Perenna znów umilkł, rozmyślając nad czemś uporczywie, aż wreszcie z ust jego padły następujące słowa:
— Zbrodnia została popełniona zanim weszliśmy do pokoju, akurat o w pół do pierwszej w nocy.
— Z czego pan to wnosi?
— Zabójca lub zabójcy inżyniera, ruszając przedmioty znajdujące się na stole, zrzucili na podłogę zegarek, położony tam przez Fauville’a. Położyli go oni wprawdzie na swojem miejscu, ale zegarek wówczas stanął. Wskazuje on godzinę wpół do pierwszej.
— Z tego wynika, że kiedyśmy się tu ulokowali o godzinie drugiej rano, to obok nas spoczywał jeden trup, drugi zaś znajdował się nad nami.
— Tak jest.
— Ale którędyż te złe duchy weszły?
— Drzwiami, które prowadzą do ogrodu i przez bramę parkanu, wychodzącą na bulwar Suchet.
— Mieli zatem klucze od bramy?
— Tak, mieli klucze podrobione.
— Ale cóż robili agenci policyi, strzegący domu od zewnątrz?
— Strzegą go jeszcze i teraz, tak, jak to czynią zwykle, chodząc z końca w koniec i nie myśląc wcale o tem, że złoczyńcy mogą wtargnąć do ogrodu wówczas, gdy oni są odwróceni do nich plecami. Tak się też napewno stało w czasie ich wtargnięcia i w momencie ucieczki.
Brygadyer Mazeroux był wszystkiem jakby ogłuszony. Śmiałość zbrodniarzy, ich zręczność, ścisłość w wykonywaniu zbrodni, detonowały go.
— Oni są dyabełnie sprytni! — powiedział.
— Dyabelnie! — powtórzył don Luis — i przewiduję, że będziemy mieli ciężką z nimi waikę.
Naraz dzwonek telefonu przerwał tę rozmowę. Don Luis pozostawił brygadyera na rozmowie telefonicznej z prefektem, sam zaś, wziąwszy klucze, badał funkcyonowanie zasuwy i zamku we drzwiach, poczem udał się do ogrodu w nadziei, że znajdzie tam jakieś ślady, które ułatwią dalsze poszukiwania.
Tak, jak dnia poprzedniego, spostrzegł chodzących poza kratami agentów policyi, spacerujących od latarni do latarni. Agenci ci nie widzieli go wcale. Zresztą to, co się mogło dziać wewnątrz domu, zdawało się im być zupełnie obojętne.
— Jest to mój wielki błąd — mruknął pod nosem Perenna. — Nie powierza się ludziom misyi, o znaczeniu której nie są poinformowani.
Poszukiwania, czynione przez Perennę, doprowadziły do odnalezienia na trawniku śladu stóp zbyt niewyraźnych, ażeby można było odtworzyć kształt obuwia, dość jednak wyraźnych, aby utrwalić hypotezę, postawioną przez Perennę, że zbrodniarze przeprawili się tą drogą.
Nagle Perenna uczynił żywy ruch. Na skraju alei, między liśćmi małego krzaka rododendronów, zauważył coś czerwonego, co go zastanowiło. Pochylił się nad krzakiem, aby rzecz zbadać. Było to jabłko, czwarte jabłko, na którego brak w kompotierce zwrócił był brygadyerowi uwagę.
— Tak jest — rzekł do siebie. — Hipolit Fauville nie jadł tego jabłka. Jabłko to zabrał jeden z nich... Ot, fantazya... nagły apetyt... Wypadło mu ono z rąk i nie chciał lub nie miał czasu go poszukać.
Podniósł leżący na ziemi owoc i począł mu się przyglądać.
— Ach! — wykrzyknął. — Czyż to możliwe?!...
Stanął jak wryty, nie mogąc zrozumieć rzeczy niepojętej, która jednak zjawiała się przed nim z całą oczywistością. Jabłko to było nadgryzione, złoczyńca zaś, który je rzucił, gdyż było zbyt kwaśne zapewne, pozostawił na niem odbicie swych zębów...
— Czyż to możliwe? — powtarzał don Luis. — Czyż to możliwe, aby jeden z nich dopuścił się podobnej nieostrożności? Widocznie nie zauważył, jak wypadło mu ono z ręki, lub nie mógł odnaleźć go w ciemnościach.
Starał się rzecz tę sobie wytłumaczyć, ale fakt był faktem. Dwa rzędy zębów, przecinając w półkole cienką skórkę jabłka, pozostawiały odcisk bardzo dokładny i normalny. Na jabłku zarysowało się sześć zębów górnych, podczas gdy dolne nakreśliły jednolitą niemal wygiętą linię.
— Zęby tygrysa! — mruknął Perenna, nie mogąc oczu oderwać od tego podwójnego odcisku zębów. — Zęby tygrysa! Te same, które zasysowały się już na tabliczce czekolady Verota. Jakiż dziwny zbieg okoliczności! Czyż można przypuścić, że jest to tylko traf szczególny? Czy nie należy raczej przypuścić, że są to odciski zębów tej samej osoby, która nadgryzła tabliczkę, przyniesioną do prefektury przez Verota, jako najbardziej niezaprzeczalny dowód?
Zawahał się przez chwilę. Czy ma ten dowód zachować dla siebie, dla własnych dochodzeń, które zamierzał prowadzić? Czy może lepiej będzie, jeżeli odda go do użytku władz śledczych. Ale dotknięcie tego jabłka sprawiało mu taki wstręt, czy nawet jakiś dziwny ból fizyczny, ze rzucił je na ziemię, tak, iż z powrotem potoczyło się pod gałęzie krzaku.
— Zęby tygrysa! Zęby dzikiej bestyi! — powtarzał.
Zamknął następnie drzwi ogrodu, spuścił zasuwę, położył klucze na stole i zwrócił się do bryaadyera z zapytaniem:
— Czy mówiłeś z prefektem policyi?
— Mówiłem.
— Przybędzie tu?
— Przybędzie.
— Nie kazał ci telefonować do komisaryatu policyi?
— Nie.
— Chce zatem wszystko sam zobaczyć i zbadać. Tem lepiej. A urząd bezpieczeństwa? Prokuratorya?
— Prefekt sam instytucye te uprzedził.
— Co ci jest Aleksandrze? Trzeba ci wydobywać odpowiedzi z żołądka?... I patrzysz na mnie tak dziwnie... Cóż to się stało?
— Nic.
— Gadaj zdrów! To ta cała historya zawróciła ci zapewne w głowie. Istotnie jest nad czem się zastanawiać... I prefekt rozkoszować się tem nie będzie, a to tem mniej, że spuścił się na mnie trochę lekkomyślnie i że zażądają od niego wyjaśnień, skąd ja się wziąłem... Ach, co się tyczy mej obecności tutaj, to lepiej będzie, jeżeli weźmiesz na siebie odpowiedzialność za wszystko, co zrobiliśmy. Nieprawdaż? Tak będzie lepiej dla ciebie samego. Zresztą wysuń się odważnie naprzód, zasłoń mnie sobą, jak to tylko jest możliwe, a przedewszystkiem — sądzę, że nie będziesz widział w tem nic złego — nie rób czasem głupstwa i nie przyznawaj się, żeś spał chociaż przez jedną sekundę tej nocy w korytarzu. Odpowiedzialność za to, po pierwsze, spadłaby na ciebie, a powtóre... No cóż? Zgoda?... A zatem, nie pozostaje nam nic innego, jak się pożegnać... Jeżeli, jak przypuszczam, prefekt będzie mnie potrzebował, to niechaj telefonują do mnie do domu, na Palais-Bourbon. Tam się znajdować będę. Żegnaj! Moja obecność przy dochodzeniach jest zbyteczna i niewłaściwa. Więc żegnaj towarzyszu!
To rzekłszy, Perenna zwrócił się ku drzwiom korytarza.
— Jeszcze chwilę! — zawołał Mazeroux.
— Jeszcze chwilę? Ależ...
Brygadyer stanął nagle pomiędzy Perenną, a drzwiami i zagrodził mu swoją osobą drogę.
— Tak, jeszcze chwilę... Ja nie podzielam pańskiej opinii. Wolę, ażeby pan pozostał tu aż do przybycia prefekta.
— Ależ ja drwię sobie z twej opinii.
— To bardzo być może, ale pan nie przejdziesz...
— Co? Aż tak? Ależ Aleksandrze, jesteś chyba chory?
— Ale cóż to panu szkodzi pozostać tu nieco dłużej? — rzekł, spuszczając z tonu Mazeroux. — Jest rzeczą całkiem naturalną, że prefekt pragnie z panem pomówić...
— Ach, to prefekt pragnie ze mną pomówić... Dobrze! A zatem powiesz mu, mój drogi, że ja nie jestem do niczyich rozkazów i że gdyby prezydent republiki, gdyby nawet Napoleon I. własną osobą zagrodził mi drogę... A zresztą dość tego gadania! Ustąp!
— Powiedziałem, że pan nie przejdziesz — oświadczył stanowczo Mazeroux, rozkładając ręce.
— Jesteś śmieszny!
— Nie przejdziesz...
— Aleksandrze, licz, proszę cię, do dziesięciu...
— Do stu, jeśli pan chcesz tego, ale pan nie przejdzie!
— Ach, nudzisz mnie tym swoim refrenem. Precz z drogi!
Perenna chwycił brygadyera w ramiona, zakręcił nim jak frygą na miejscu i jednem pchnięciem rzucił go na kanapę, poczem otworzył drzwi.
— Stój, lub strzelam! — zawołał Mazeroux, trzymając rewolwer gotowy do strzału i zajmując nieubłaganą postawę.
Don Luis zatrzymał się zdumiony. Groźba, rzucona przez brygadyera, była mu zupełnie obojętną i widok wymierzonej weń lufy rewolweru również nie pozbawiał go wcale zimnej krwi, zastanawiało go to tylko, jakim cudem Mazeroux, jego dawniejszy kompan, jego oddany sługa, jakim cudem Mazeroux zdobył się na gest podobny?
Zbliżył się do niego i kładąc mu rękę na ramieniu, zapytał:
— Rozkaz prefekta, nieprawdaż?
— Tak jest — mruknął zmieszany brygadyer.
— Rozkaz zatrzymania mnie tutaj aż do jego przybycia?
— Tak.
— A gdybym objawił chęć oddalenia się stąd to masz rozkaz mnie w tem przeszkodzić?
— Tak.
— Przy pomocy wszystkich środków?
— Tak.
— Nawet rażąc mnie z rewolweru?
— Tak.
Perenna zastanowił się przez chwilę, poczem, jakgdyby z żalem, zapytał:
— I ty spełniłbyś rozkaz, Mazeroux?
Brygadyer spuścił głowę i wycedził cicho.
— Tak szefie!
Perenna obrzucił go spojrzeniem wolnem zupełnie od gniewu, spojrzeniem pełnem tkliwej sympatyi. Wzruszającym był dlań widok swego dawnego kompana, tak opanowanego poczuciem obowiązku i dyscypliny. Nic nie było w stanie obalić tego poczucia obowiązku, nic, nawet ślepe uwielbienie, nawet jakgdyby zwierzęce przywiązanie, jakie Mazeroux zachował w sercu dla swego byłego mistrza.
— Nie mam do ciebie o to żalu — oświadczył. — Nawet ci to pochwalam. Musisz mi tylko wyjaśnić powód, dla którego prefekt...
Brygadyer nie dawał żadnej odpowiedzi, ale spojrzenia jego miały wyraz tak bolesny, że don Luis aż podskoczył zdumiony, zrozumiawszy nagle rzecz całą.
— Nie... nie!... — wykrzyknął. — To absurd!... On nie może myśleć coś podobnego!... A ty, Mazeroux, czy ty także uważasz mnie za winnego?...
— Ach, szefie! Jestem tak pewny ciebie, jak siebie samego... Ty nie zabijasz, ale mimo wszystko są rzeczy... okoliczności...
— Rzeczy... okoliczności... — powtórzył zwolna don Luis.
Zamyślił się i począł z cicha mówić:
— Tak... w gruncie rzeczy... słowa twe nie są pozbawione prawdy... Tak, wszystko się tak zbiega... Jakże mogło mi to nie przyjść na myśl?... Moje stosunki z Morningtonem, moje przybycie do Paryża na samo otwarcie testamentu, mój upór, aby spędzić noc dzisiejszą w tem miejscu, fakt, że śmierć obojga Fauville’ów daje mi bezwątpienia miliony... A następnie... następnie... Ależ on ma po tysiąckroć racyę, ten twój prefekt policyi!... Tem większą racyę, że... A zresztą... zresztą... No cóż? Zostałem wykryty!
— To się dopiero zobaczy, szefie.
— Wykryty, tak, wbij sobie to w głowę, przyjacielu! Nie zostałem wykryty jako Arseniusz Lupin, jako eks-bandyta, eks-katorżnik i co chcesz wreszcie... Na tym bowiem gruncie jestem nie do zaatakowania... Ale zostałem wykryty jako don Luis Perenna, jako uczciwy człowiek, jako uniwersalny spadkobierca etc. A jest to bardzo głupia historya, bo wreszcie kto odnajdzie zabójców Morningtona, inspektora Verota i dwóch Fauville’ów, jeśli mnie osadzą w więzieniu?
— To się dopiero zobaczy, szefie — powtórzył brygadyer.
— Cicho bądź! Słuchaj!...
W tej właśnie chwili na bulwarze zatrzymał się samochód, po chwili zaś nadjechał drugi. — Przyjechał prawdopodobnie prefekt, oraz przedstawiciele władz sądowo-śledczych.
Don Luis uchwycił brygadyera za ramię:
— Jest jeden tylko sposób, Aleksandrze! Nie przyznaj się do tego, żeś spał...
— To niemożliwe, szefie.
— Kwadratowy ośle! — odburknął don Luis. — Czyż musisz się upierać nawet pod tym względem? Zaprawdę, jesteś w stanie obrzydzić mi uczciwość. A zatem cóż będzie?
— Zatem, szefie, wykryj winnych...
— Co? Co takiego?
Teraz Mazeroux z kolei ujął Perennę za ramię i z rozpaczą oraz ze łzami w oczach począł mówić:
— Wykryj winnego, szefie! Jeśli nie wykryjesz, będziesz zamknięty... To pewne... Prefekt mi mówił... Sprawiedliwość musi mieć winnego... I to natychmiast... Potrzeba winnego!... Ty powinieneś go wykryć...
— Łatwo to powiedzieć, Aleksandrze.
— Dla szefa to jest igraszka. Tylko chcieć...
— Ależ niema żadnych śladów, idyoto!
— Pan je znajdzie... Trzeba... Błagam pana, wydaj kogokolwiek... Czułbym się zbyt nieszczęśliwym, gdyby pana aresztowano!... A przytem pan oskarżony o dokonanie morderstwa!... Nie!... nie!... błagam pana, wykryj winnego i wydaj go władzom!... Masz na to cały dzień czasu... Lupin daleko większych dokonywał rzeczy.
Brygadyer bełkotał coś, płakał, załamywał ręce, krzywiąc się przytem pociesznie. Wzruszające były objawy tego istotnego cierpienia, odczuwanego na myśl, że mistrzowi jego grozi niebezpieczeństwo.
Z westybulu dochodził już głos prefekta. Przed domem zatrzymało się znów kilka samochodów, zajętych niewątpliwie przez agentów pollcyi.
Dom został otoczony i znajdował się jakby w stanie oblężenia.
Perenna milczał, przy nim zaś znajdował się Mazeroux, który zatapiał swe błagalne spojrzenia w twarzy mistrza.
Upłynęło jeszcze kilka minut, poczem Perenna oświadczył:
— Dobrześ obliczył, Aleksandrze! Przyznaję, żeś jasno zoryentował się w położeniu i że obawy twoje były całkowicie usprawiedliwione. Jeżeli w ciągu kilku godzin nie wydam w ręce sprawiedliwości mordercy lub morderców Hipolita Fauville’a i jego syna, to dzisiejszego wieczoru, we środę, dnia 1 kwietnia, don Luis Perenna spędzi noc na wilgotnej słomie.
Było już około godziny 9 rano, gdy prefekt policyi wszedł do biura, w którem rozegrał się niepojęty dramat podwójnego morderstwa. Nie powitał on nawet ukłonem Perennę, tak, iż przybyli z nim urzędnicy mogliby sądzić, że jest on tylko pomocnikiem Mazeroux, gdyby szef służby bezpieczeństwa nie poinformował ich w kilku słowach o roli tego intruza.
Pan Desmalions szybko obejrzał ciała obu zamordowanych i polecił brygadyerowi, aby mu dał zwięźle szereg wyjaśnień, następnie zaś, wróciwszy do westybulu, udał się do salonu, znajdującego się na pierwszem piętrze, gdzie pani Fauville, uprzedzona o jego przybyciu, przyjęła go natychmiast.
Perenna, który nie ruszył się krokiem z korytarza, również wsunął się do westybulu, przez który przebiegała w różnych kierunkach służba, zawiadomiona już o popełnieniu tej strasznej zbrodni. Znalazłszy się tam, Perenna zbliżał się już do drzwi, prowadzących na ulicę, lecz tu, jakby z pod ziemi, wyrosło przed nim dwóch ludzi, z których jeden oświadczył:
— Wyjście zamknięte.
— Ależ...
— Zamknięte. Rozkaz!
— Rozkaz? I któż go dał?...
— Sam prefekt.
— A to sobie dobre! — rzekł śmiejąc się Perenna. — Czuwałem całą noc i upadam z głodu.
Agenci porozumieli się ze sobą spojrzeniem, poczem jeden z nich szepnął do ucha kilka słów służącemu Fauville’a, Sylwestrowi, który udał się natychmiast do jadalni i przyniósł Perennie jakąś przekąskę.
— Sprawa się całkowicie wyjaśniła — pomyślał Perenna, podziękowawszy Sylwestrowi za poczęstunek. — Jestem zblokowany. Jestto to właśnie, o czem chciałem się przekonać. Ale panu Desmalions brak nieco rozumu, bo jeżeli ma zamiar zatrzymać tu Arseniusza Lupina, to w takim razie wszyscy jego dzielni agenci tu nie wystarczą. Jeżeli zaś idzie o zatrzymanie don Luisa Perenny, to agenci owi są zupełnie zbyteczni, gdyż ucieczka pana Perenny pozbawiłaby pana Perennę wszelkich szans zdobycia przeznaczonej dlań przez Morningtona spuścizny. Wobec tego zostaję...
Perenna istotnie zajął swe miejsce w korytarzu i oczekiwał dalszych wydarzeń. Przez otwarte drzwi, wiodące do biura, widział on urzędników, prowadzących dochodzenia. Lekarz urzędowy przystąpił do pierwiastkowego zbadania ciał ofiar mordu i rozpoznał zaraz te same ślady zatrucia krwi, jakie tenże lekarz stwierdził dnia poprzedniego na zwłokach Verota. Następnie agenci przenieśli zwłoki do dwóch przylegających do siebie pokoi, zajmowanych uprzednio na drugiem piętrze przez ojca i syna.
W tej właśnie chwili prefekt policyi zszedł na dół i don Luis usłyszał jego słowa, zwrócone do prowadzących śledztwo urzędników:
— Biedna kobieta! Nie mogła zrozumieć tego, co się stało. Gdy zrozumiała wreszcie, padła na posadzkę zemdlona. Pomyśleć tylko, że mąż i syn zeszli z tego świata w jednej chwili!... Nieszczęśliwa kobieta!
Od tej chwili don Luis nic już nie widział i nie słyszał. Drzwi zamknięto, ponadto zaś z polecenia prefekta obstawiono wszystkie wejścia, a nawet korytarz, w którym się znajdował Perenna.
Widząc więc, co się święci, pomyślał:
— Istotnie, akcye moje niezbyt wysoko stoją! Jakież wyrzuty czynić sobie musi Aleksander!
Około południa Sylwester przyniósł Perenie posiłek na talerzu i znów rozpoczęło się długie, meczące oczekiwanie.
W biurze i całym domu, po chwilowej przerwie, spowodowanej przyjęciem posiłku, znów przystąpiono do śledztwa. Ze wszystkich stron jacyś ludzie wchodzili wciąż i wychodzili, wszędzie rozlegały się jakieś głosy. Perenna zmęczony wkońcu i znużony rozparł się wygodnie w fotelu i zasnął.
Była godzina czwarta, gdy Mazeroux go zbudził, a prowadząc następnie przed władze śledcze, pytał półgłosem:
— No i cóż? Wykryłeś go?
— Kogo?
— Winnego zbrodni!
— Do stu piorunów! — zaklął Perenna. — To wszak jest takie proste, jak powiedzieć: dzień dobry?...
— Ach, to dobrze! — rzekł, zacierając ręce Mazeroux, który nie dostrzegł wcale ironii w słowach Perenny. — W przeciwnym razie wpadłbyś pan w ręce sprawiedliwości.
Don Luis wszedł do pokoju, w którym znajdowali się: prokurator, sędzia śledczy, szef służby bezpieczeństwa, komisarz dzielnicowy, dwóch inspektorów i trzech agentów w mundurach.
Zewnątrz na bulwarze Suchet, rozlegał się gwar zgromadzonego tłumu i gdy komisarz wraz z trzema agentami udali się tam z rozkazu prefekta, aby odsunąć ciżbę, z tłumu doszedł uszu obecnych chrapliwy głos jednego z uliczników, który wołał:
„Podwójny mord na bulwarze Suchet... Sensacyjne szczegóły śmierci inspektora Verota... Bezhołowie w policyi...“
Dopiero gdy zamknięto drzwi, nastała cisza.
— Mazeroux nie mylił się — myślał don Luis. — Ja czy kto inny, to im wszystko jedno! Jeżeli mi się nie uda ze słów, które tu będą wypowiedziane i z faktów, jakie nastąpią w ciągu badania, wydobyć szczypty światła, pozwalającego wskazać im owo tajemnicze X, to w takim razie wydadzą mnie jeszcze dziś wieczór na pastwę publiczności. A więc uwaga, kochany Lupinie!
Ciało jego przebiegł dreszcz radości, jak to się zwykle działo, gdy przystępował do wielkiej, decydującej walki. Ta walka należała zaiste do najstraszliwszych, jakie kiedykolwiek w swem życiu stoczył. Znał on reputacyę prefekta, jego doświadczenie i uporczywość, wiedział, jaką przyjemność odczuwał prefekt, gdy przychodziło mu prowadzić śledztwo w sprawach większej wagi, które zwykł był wyczerpywać do dna samego, zanim zdecydował się oddać je do rąk sądu. Nie obce też były Perennie wszystkie kwalifikacye zawodowe szefa służby bezpieczeństwa, oraz cała finezya i przenikliwa logika sędziego śledczego.
Prefekt policyi sam pokierował atakiem. Uczynił to dokładnie, bez zwrotów i odwrotów, głosem suchym, w którym nie było już śladu niedawnej w stosunku do Perenny sympatyi.
— Panie! — rzekł. — Okoliczności chciały, iż pan, jako spadkobierca uniwersalny i jako przedstawiciel Morningtona, spędził noc w tym lokalu, w którym rozegrały się dwie zbrodnie. Wobec tego pragnęlibyśmy z pańskich ust usłyszeć szczegółową relacyę o faktach, zaszłych tu dzisiejszej nocy.
— Innemi słowy, panie prefekcie — począł Perenna bezpośrednio odpierać atak — innemi słowy, okoliczności chciały, iż pan pozwolił mi spędzić tu noc, a zatem pragnie pan wiedzieć, czy moje zeznania są zgodne z zeznaniami brygadyera Mazeroux?
— Tak jest — oświadczył sucho prefekt.
— To znaczy, że rola moja w tej sprawie wydaje się panu podejrzaną?
Pan Desmalions zawahał się przez chwilę. Spojrzenie jego skrzyżowało się ze spojrzeniem don Luisa. Widocznem było, iż to swobodne spojrzenie wywiera na niego wrażenie. Mimo to dał na to pytanie odpowiedź, a ta odpowiedź była jasna, a akcent jej urzędowy, twardy:
— Nie do pana należy stawianie mi pytań!
— Jestem do pańskich rozkazów — rzekł, składając ukłon, Perenna.
— Proszę zatem powiedzieć, co pan wiesz o zaszłych wydarzeniach?
Don Luis złożył więc szczegółową relacyę z wydarzeń ostatniej nocy, na skutek której pan Desmalions zastanowił się przez chwilę, poczem rzekł:
— Jest tu punkt jeden, w kwestyi którego potrzebujemy pewnych wyjaśnień. Gdy pan mianowicie wszedł dzisiaj o w pół do trzeciej rano do tego pokoju i zajął miejsce obok pana Fauville’e, czy nic nie wskazywało panu wtedy na to, iż on już nie żyje?
— Nie, panie prefekcie. W przeciwnym razie brygadyer Mazeroux i ja podnieślibyśmy alarm.
— Czy brama w ogrodzie była zamknięta?
— Była zamknięta, albowiem o godzinie siódmej rano musieliśmy ją otwierać.
— Czem?
— Kluczem, który się tu znajdował.
— A w jaki sposób zbrodniarze, którzy wtargnęli tu z zewnątrz, byli w stanie ją otworzyć?
— Przy pomocy podrobionego klucza.
— Czy posiada pan jaki dowód, który pozwalałby panu wnosić, że brama była otwarta kluczem podrobionym?
— Nie, panie prefekcie.
— A zatem aż do wynalezienia na to dowodu musimy przypuszczać, że brama ogrodu nie mogła być otwarta zzewnątrz i że złoczyńca znajdował się wewnątrz.
— Ależ wewnątrz, panie prefekcie, znajdował się tylko brygadyer Mazeroux i ja.
Po tej odpowiedzi nastąpiło wymowne milczenie, któremu właściwy charakter nadały następujące słowa prefekta:
— Czy pan nie zmrużył oczu tej nocy?
— Owszem, zasnąłem nad ranem.
— Przedtem nie spał pan, kiedyś się pan znajdował w korytarzu?
— Nie.
— A brygadyer Mazeroux?
Don Luis zawahał się chwilę, ale czyż mógł przypuszczać, że uczciwy i skrupulatny Mazeroux postąpiłby niezgodnie ze swojem sumieniem?
Odpowiedź zatem Perenny brzmiała:
— Brygadyer Mazeroux zasnął w fortelu i zbudził się dopiero w dwie godziny później, w chwili powrotu pani Fauville.
I znów zapanowało milczenie, oznaczające mniej więcej co następuje: „Więc przez okres dwóch godzin, kiedy Mazeroux spał, materyalnie było możliwe, iż ty otworzyłeś drzwi i zamordowałeś obu Fauville’ów“...
Indagacya poszła torem przewidzianym przez Perennę, zaciskając dokoła jego osoby krąg coraz ciaśniejszy. Prefekt prowadził atak z logiką i energią, którą bez zastrzeżeń admirował.
— Do licha! — pomyślał — jak to trudno jest bronić się wtedy, jeśli jest się niewinnym. Oto prawe i lewe moje skrzydło jest zgniecione, czy centrum będzie w stanie wytrzymać atak? Prefekt, porozumiawszy się z sędzią śledczym, zabrał ponownie głos, mówiąc:
— Co znajdowało się w kufrze wczoraj wieczór, gdy pan Fauville otworzył go w obecności pana i brygadyera?
— Stosy papierów, a wśród nich szary kajet, który następnie zniknął.
— Czy pan nie tknął wcale tych papierów?
— Ani papierów, ani kufra. Brygadyer musiał już panom powiedzieć, że dzisiejszego rana, dla prawidłowości śledztwa, trzymał mnie na uboczu?
— A więc nie miał pan żadnego kontaktu z tym kufrem?
— Najmniejszego.
Pan Desmalions spojrzał na sędziego śledczego i kiwnął znacząco głową. Gdyby Perenna miał choćby chwilę wątpliwości, czy zastawiono na niego jakąś pułapkę, to jedno spojrzenie na zsiniałą twarz brygadyera rozwiałoby wszelkie wątpliwości.
Prefekt kontynuował dalej:
— Pan zajmował się dochodzeniem, dochodzeniem policyjnem, a zatem pozwoli pan, że teraz panu, jako detektywowi, zadam jedno pytanie.
— Odpowiem na nie, jak będę umiał najlepiej, panie prefekcie.
— A więc, gdyby znajdował się w kufrze jakiś przedmiot, przypuśćmy, że brylant, pochodzący ze szpilki od krawata i gdyby ta szpilka była, bez żadnej wątpliwości, własnością osoby nam wszystkim znanej i gdyby nikt inny nocy krytycznej w tym domu nie spędził, to co pomyślałby pan o takim zbiegu okoliczności?
— Oto właśnie pułapka — pomyślał Perenna. — Jest rzeczą jasną, że znaleźli oni coś w kufrze i że wyobrażają sobie, iż ten znaleziony przedmiot należy do mnie. Dobrze! Ale w takim razie, ponieważ nie dotykałem się wcale kufra, należałoby przypuścić, że przedmiot ten został mnie skradziony i dla skompromitowenia mej osoby włożony następnie do kufra. Jest to niemożliwe, albowiem dopiero od wczorajszego wieczora jestem wmieszany do tej sprawy i ponieważ nie miano na to czasu, aby w ciągu tej nocy, w czasie której nie widziałem nikogo, uknuć przeciwko mnie podobnie zawikłaną intrygę. A więc...
Prefekt policyi, przerywając te rozmyślania, powtórzył:
— Coby pan w takim razie o tem sądził?
— W takim razie, panie prefekcie, zachodziłby niezaprzeczony związek pomiędzy osobą, znajdującą się w tym domu, a popełnioną tutaj zbrodnią.
— W konsekwencyi zatem tego, co pan powiedział, mamy prawo conajmniej podejrzewać tę osobę?
— Oczywiście!
— Jest to pańskie zdanie?
— Bardzo dokładne!
Pan Desmalions wyjął z kieszeni papier, rozwinął go i wziąwszy zeń w dwa palce mały turkus, pokazał go obecnym:
— Oto jest turkus, który znaleźliśmy w kufrze. Turkus ten, bez żadnej wątpliwości, należy do pierścionka, który pan nosi na palcu.
Don Luis zawrzał wściekłym gniewem.
— Ach, szubrawcy! — wykrzyknął. Sprytni są, mimo wszystko! Ale nie, nie mogę uwierzyć...
Przyjrzał się swemu pierścionkowi. Istotnie w pierścionku brak było wielkiego martwego turkusa, otoczonego drobniejszymi turkusami dookoła. Kamień, który trzymał w swych palcach pan Desmalions, pasował doskonale do pierścionka Perenny.
— I cóż pan wobec tego? — zapytał prefekt.
— Oświadczam, że ten turkus pochodzi z mego pierścionka, ofiarowanego mi przez Morningtona na pamiątkę uratowania mu życia.
— A zatem jesteśmy w zgodzie?
— Tak, panie prefekcie, jesteśmy w zgodzie.
Don Luis Perenna, zagłębiony w rozmyślaniach, począł spacerować po pokoju. Z zachowania się agentów bezpieczeństwa domyślał się, że aresztowanie jego było postanowione. Jedno słowo prefekta, a brygadyer Mazeroux będzie zmuszony położyć rękę na kołnierzu swego szefa...
I znów don Luis rzucił okiem na swego dawnego kompana. Mazeroux uczynił giest błagalny, jak gdyby prosił: „No i cóż, dlaczego zwlekasz z wykryciem winnego? Żwawo, jeszcze czas”...
Na twarzy Perenny zakwitnął uśmiech.
— Więc cóż? — zagadnął prefekt, tonem, w którym już nie było ani śladu tej mimowolnej grzeczności, jaką mimo wszystko objawiał wobec Perenny od chwili rozpoczęcia badania.
— Więc... więc...
Perenna ujął za poręcz krzesła, zakręcił niem jak frygą i siadając wreszcie, rzucił:
— Pomówmy!
Słowo to powiedziane było w taki sposób, ruch zaś był uczyniony z taką siłą decyzyi, że prefekt, jakgdyby zachwiany w swej pewności, mruknął:
— Właściwie nie rozumiem...
— Ale pan zrozumie, panie prefekcie.
I wolno, skandując każdą sylabę, Perenna mówił:
— Panie prefekcie, sytuacya jest poważna. Udzielił mi pan wczoraj wieczór upoważnienia, które bardzo angażuje pańską odpowiedzialność. Potrzeba panu zatem za wszelką cenę i to natychmiast winnego. Tym winnym mam być zatem ja! Jako dowód obciążający mnie, ma pan moją tutaj obecność, fakt, że drzwi wewnętrzne były zamknięte, że brygadyer Mazeroux spał w chwili spełnienia zbrodni, oraz fakt, że w owym kufrze znaleziono mój turkus. Są to okoliczności miażdżące... Przyznaję to. A do tego przyłącza się jeszcze to straszne przypuszczenie, że w moim interesie leżało zamordowanie Fauville’a i jego syna, albowiem, jeżeli nie będzie innych spadkobierców Morningtona, to ja zagarnę 200 milionów. Doskonale, nie pozostaje mi zatem nic innego, jak towarzyszyć panu do więzienia... albo...
— Albo?...
— Albo oddać w pańskie ręce winnego, prawdziwie winnego!
Prefekt policyi uśmiechnął się ironicznie i wyjął z kieszeni zegarek.
— Czekam! — oświadczył.
— Sprawa ta zabierze nam małą godzinę czasu, panie prefekcie — rzekł Perenna — nie więcej, jeżeli zostawi mi pan zupełną swobodę. A wykrycie prawdy, jak mi się zdaje, jest warte szczypty cierpliwości.
— Czekam! — powtórzył prefekt.
— Brygadyerze Mazeroux, bądź łaskaw powiedzieć służącemu Sylwestrowi, że pan prefekt pragnie go widzieć.
Na znak, dany przez prefekta, Mazeroux wyszedł, a tymczasem don Luis mówił:
— Panie prefekcie, jeżeli znalezienie turkusa stanowi w pańskich oczach dowód nadzwyczaj poważny, to dla mnie jest on rewelacyą najwyższej wagi. Oto dlaczego. Turkus ten musiał mi wypaść z pierścionka wczoraj wieczór i upaść na chodnik. Otóż cztery tylko osoby mogły zauważyć ten wypadek, podnieść turkus i w celu skompromitowania nowego nieprzyjaciela, którym ja byłem, wrzucić go do kufra. Pierwszą z tych osób jest pański agent, brygadyer Mazeroux... Nie mówmy o nim. Druga osoba już nie żyje. Jest nią Fauville. I o nim nie mówmy. Trzecia osoba, to Sylwester. Chciałbym mu zadać kilka pytań. To będzie trwało krótko.
Rozmowa ze Sylwestrem istotnie trwała krótko. Służący ten mógł udowodnić, że przed przybyciem pani Fauville, której musiał otworzyć bramę, nie opuszczał kuchni, gdzie grał w karty z pokojówką i z drugim służącym.
— Dobrze — rzekł Perenna, wysłuchawszy zeznań Sylwestra. — Jeszcze słówko! Czytaliście pewnie w dzisiejszych dziennikach porannych wiadomość o śmierci inspektora Verota i widzieliście jego podobiznę?
— Widziałem.
— Czy znacie inspektora Verota?
— Nie.
— A jednak jest prawdopodobne, że był on tu w ciągu dnia wczorajszego?
— Nie wiem nic o jego bytności — odparł służący. — Pan Fauville przyjmował wiele osób, wchodzących przez ogród i wpuszczał je osobiście.
— Czy nie macie nic więcej do zeznania?
— Nic.
— To bądźcie łaskawi zawiadomić panią Fauville, że pan prefekt czułby się bardzo szczęśliwym, gdyby mógł z nią chwilkę pomówić.
Gdy Sylwester wyszedł, sędzia śledczy i prokurator w najwyższem zdumieniu zbliżyli się do prefekta, który z gniewem wykrzyknął:
— Panie, cóż to znaczy?! Chyba nie zechcesz pan utrzymywać, że pani Fauville miała z tem coś wspólnego?...
— Panie prefekcie, pani Fauville jest czwartą z rzędu osobą, która mogła zauważyć leżący na chodniku turkus.
— Więc cóż? Czyż mamy prawo, bez istotnego dowodu, przypuszczać, że żona mogła zamordować swojego męża, że matka mogła pozbawić życia swego syna?
— Ja niczego nie przypuszczam, panie prefekcie.
— A więc?...
Don Luis nie dał żadnej odpowiedzi, pan Desmalions zaś, który nie ukrywał swego poirytowania, ozwał się jednak po chwili:
— Dobrze więc, niechaj tak będzie, jak pan sobie życzy, ale daję panu rozkaz, abyś zachował zupełne milczenie. Jakie pytania mam zadać pani Fauville?
— Jedno tylko, panie prefekcie: czy pani Fauville zna poza swym mężem jakiego spadkobiercę sióstr Roussel?
— Dlaczego mam o to zapytać?
— Dlatego, że jeżeli ów spadkobierca istnieje, to nie ja jestem spadkobiercą milionów, lecz on i on znów w takim razie, lecz nie ja, byłbym zainteresowany w zgładzeniu Fauville’a i jego syna.
— Oczywiście! Oczywiście! — mamrotał prefekt. — I trzebaż jeszcze tej nowej poszlaki!...
W tej właśnie chwili weszła pani Fauville z twarzą pełną wdzięku i czaru, mimo śladów płaczu, który zaczerwienił jej policzki i odebrał im ich zwykłą świeżość. W oczach jej jednak malowało się jeszcze obłąkanie i strach, świadomość zaś świeżo rozegranego strasznego dramatu, panująca wciąż nad jej mózgiem, przebijała się we wszystkich ruchach i giestach tej czarującej postaci.
— Raczy pani spocząć — zaczął z nadzwyczajną uprzejmością prefekt — i wybaczyć mi, że jeszcze ośmielam się ją trudzić, ale czas jest bardzo drogi i musimy wszystko uczynić, aby dwie opłakiwane przez panią ofiary były bezzwłocznie pomszczone.
Słowa te znów wycisnęły łzy z pięknych oczu pani Fauville, która łkając oświadczyła:
— Skoro sprawiedliwości potrzebna jest jeszcze moja osoba, panie prefekcie...
— Tak, idzie nam o zasiągnięcie pewnych wiadomości. Matka męża pani już nie żyje, nieprawdaż?
— Tak, panie prefekcie.
— Pochodziła ona z Saint-Etienne i z domu nazywała się Roussel.
— Tak jest.
— Czy maż pani posiadał brata lub siostrę?
— Nie.
— A zatem niema już żadnego potomka Elżbiety Roussel?
— Żadnego.
— Dobrze! Ale Elżbieta Roussel posiadała dwie siostry, nieprawdaż?
— Tak jest.
— Hermelina Roussel, starsza siostra, wyemigrowała i nigdy już o niej nie słyszano. Druga z sióstr, młodsza...
— Druga nazywała się Armandą Roussel. Była to moja matka...
— Jakto?
— Powiadam, że panieńskie nazwisko mej matki brzmiało Armanda Roussel i że ja zaślubiłam swego kuzyna, który był synem Elżbiety Roussel.
Zeznanie to wywarło na obecnych wrażenie piorunujące.
A zatem skoro Hipolit Fauville i jego syn rozstali się z tym światem, jako bezpośredni potomkowie starszej siostry, to dziedzictwo, pozostawione przez Morningtona, przechodziło na drugą gałąź rodu, na Armandę Roussel, ta zaś druga, młodsza gałąź, była reprezentowana dotychczas przez panią Fauville.
Prefekt policyi i sędzia śledczy wymienili między sobą spojrzenia, poczem obydwaj zwrócili się instynktownie w stronę don Luisa Perenny.
Ten jednak stał niewzruszony.
Prefekt po chwili znów rzucił pytanie:
— Czy pani niema brata ani siostry?
— Nie, panie prefekcie, jestem jedynaczką.
Jedynaczką!... Znaczyło to zatem bez żadnej wątpliwości, że teraz, skoro mąż i syn nie żyją, miliony Morningtona przypadają jej tylko, jej samej...
Myśl straszna jak zmora zaciążyła nad przedstawicielami władz śledczych, tak, iż nie mogli się przed nią obronić. Wszak kobieta, którą mieli tu przed sobą, była matką Edmunda Fauville’a!
Pan Desmalions utkwił wzrok w twarzy Perenny. Ten, nakreśliwszy parę słów na bilecie, podał go prefektowi, który znów stopniowo okazywał się dla Perenny grzeczniejszym. Desmalions przeczytał bilet, zastanowił się chwilę, poczem znów zwrócił się do pani Fauville z zapytaniem:
— Ile lat liczył syn pani, Edmund?
— Szesnaście.
— Pani wydaje się tak młodą!
— Edmund nie jest moim synem, lecz pasierbem... Jest on synem pierwszej żony mego męża, która zmarła.
— Ach, więc Edmund Fauville... — wyrwało się z ust prefekta zdanie, którego nie skończył.
W ciągu dwóch minut cała sytuacya uległa gruntownej zmianie. W oczach władz śledczych pani Fauville nie była już wdową i matką, stojącą ponad wszelkiemi podejrzeniami. Stała się ona naraz kobietą, którą należało poddać badaniom. Mimo korzystnego usposobienia dla niej obecnych, mimo ujmującego czaru jej postaci, nie można było nie zadać sobie pytania, czy dla jakiegoś powodu, naprzykład dla wyłącznego korzystania z odziedziczonej fortuny, nie zrodził się w jej głowie szalony zamiar zamordowania męża i dziecka, będącego tylko synem jej męża? W każdym razie powstawała co do tego wątpliwość, którą należało rozwiązać.
— Czy zna pani ten turkus? — zaczął znów prefekt.
Pani Fauville wzięła podany jej kamień i poczęła go oglądać bez śladu zakłopotania.
— Nie — odrzekła. — Posiadam wprawdzie naszyjnik z turkusów, którego nigdy nie noszę, ale kamienie tamte są większe i żaden z nich niema tak nieregularnego kształtu.
— Znaleźliśmy go w kufrze, stanowiącym skrytkę pana Fauviile’a — objaśniał prefekt. — Stanowi on część pierścionka, należącego do znanej nam osoby.
— Tak? — oświadczyła pani Fauville z nagłem ożywieniem. — Trzeba więc tę osobę odnaleźć!
— Osoba ta znajduje się między nami — rzekł prefekt, wskazując na Perennę, który, trzymając się na uboczu, nie był zauważony przez panią Fauville.
Ujrzawszy go, pani Fauville zadrżała i wykrzyknęła żywo:
— Ależ ten pan był tu wczoraj wieczór, rozmawiał on z moim mężem!... Był nawet z tym panem — dodała, wskazując na Mazeroux. — Trzeba ich zbadać, zapytać się, w jakim celu tu byli? Panowie rozumiecie, że jeżeli turkus ten należy do jednego z nich, to...
Podejrzenie, rzucone przez panią Fauville, było jasne, ale jakże niezręczne i ileż wagi dodało ono argumentacyi Perenny:
„Ten turkus był podniesiony przez kogoś, kto mnie wczoraj tu widział i pragnie rzucić na mnie podejrzenia. Otóż poza panem Fauville’m i brygadyerem dwie tylko osoby mnie widziały: służący Sylwester i pani Fauville. Ponieważ Sylwester jest poza nawiasem, oskarżam panią Fauville, iż ona to wrzuciła mu turkus do kufra“...
— Czy zechce pani pokazać mi swój naszyjnik? — zapytał nagle prefekt.
— Owszem. Znajduje się on wraz z biżuteryą w mojej szafce szklanej. Zaraz go panom przyniosę.
— Proszę się samej nie fatygować. Czy pani pokojówka zna ten naszyjnik?
— Bardzo dobrze!
— W takim razie brygadyer Mazeroux pójdzie z nią razem.
Przez czas nieobecności brygadyera nie wymieniono ani jednego słowa. Pani Fauville zdawała się być zajęta tylko swojem cierpieniem.
Pan Desmalions nie spuszczał jej z oczu.
Gdy brygadyer wrócił z kasetką, prefekt wyjął z niej naszyjnik, przyjrzał się mu uważnie i skonstatował, że istotnie kamienie te różnią się od znalezionego turkusa i że żadnego z nich w naszyjniku nie brakowało. Grzebiąc jednak w dalszym ciągu wśród biżuteryi, wśród których znajdował się także dyadem z niebieskich kamieni, prefekt uczynił nagle giest, znamionujący zdziwienie.
— Co oznaczają znajdujące się tu klucze, całkiem podobne do tych, które służyły do otwierarania furtki w ogrodzie? — zapytał.
Pytanie to wcale nie zdetonowało pani Fauville. Ani jeden muskuł jej twarzy nie drgnął i nic wogóle nie świadczyło o tem, iż odkrycie, uczynione przez prefekta, może ją zaniepokoić.
— Nie wiem — odrzekła z zupełnym spokojem. — Znajdują się one tu już oddawna...
— Mazeroux, wypróbój te klucze! — rozkazał prefekt.
Mazeroux spełnił rozkaz. Klucze te istotnie służyły do otwierania furtki w ogrodzie...
— Rzeczywiście! — oświadczyła wtedy pani Fauville. — Mąż dał mi te klucze do przechowania.
Słowa te powiedziane były w sposób najnaturalniejszy w świecie, jakgdyby pani Fauville nie miała najsłabszego przebłysku tego strasznego zarzutu, jaki jej począł zagrażać.
Dla obecnych nic nie było bardziej dręczącem, jak właśnie ten jej zupełny spokój. Czy spokój ten był świadectwem jej istotnej niewinności, czy tylko szatańskim wybiegiem zbrodniarki, którą nic nie jest w stanie wytrącić z równowagi? Czy była tylko nieświadomą heroiną rozgrywającego się dramatu? Czy nie zdawała sobie z niego wcale sprawy? Czy może przeczuwała straszne oskarżenie, okrążające ją ze wszystkich stron i grożące jej okropnem niebezpieczeństwem? Ale w takim razie jakże mogła popełnić tę niesłychaną nieostrożność i przechowywać u siebie te dwa klucze, niosące jej potępienie?...
Cały szereg wątpliwości powstawał w umysłach obecnych.
— W czasie popełnienia zbrodni nie była pani w domu obecną? — zagadnął ją po chwili prefekt.
Pani Fauville przytaknęła.
— Była pani wówczas na przedstawieniu operowem?
— Tak jest, a następnie na wieczorku u mojej przyjaciółki, pani Ersinger.
— Czy szofer towarzyszył pani w drodze do przyjaciółki?
— Szofer towarzyszył mi tylko w drodze do teatru, następnie zaś odesłałam go do garażu, później zaś przyjechał po mnie do pani Ersinger.
— W jaki jednak sposób dostała się pani z teatru do swej przyjaciółki? — badał dalej prefekt.
Po raz pierwszy dopiero pani Fauville spostrzegła, że jest przedmiotem śledztwa. W zachowaniu się jej, w spojrzeniach, znać było pewne zaniepokojenie.
— Udałam się do pani Ersinger wynajętym samochodem.
— Z jakiej ulicy wyruszyła pani w drogę?
— Z placu Opery.
— A zatem o północy?
— Nie, o godzinie w pół do 12. Wyszłam z teatru przed ukończeniem przedstawienia.
— Czy pani tak spieszno było do przyjaciółki?
— Tak... a raczej...
Naraz zawahała się. Twarzyczkę jej okrasił rumieniec. Drżącymi usty po chwili spytała:
— Ale po co te wszystkie pytania?
— Są one niezbędne, proszę pani. Mogą one rzucić światło na sprawę. Proszę zatem, aby pani zechciała na nie odpowiedzieć. O której godzinie zjawiła się pani u przyjaciółki?
— Nie wiem... Nie zwracałam na to uwagi...
— Czy udała się pani do niej bezpośrednio?
— Prawie bezpośrednio.
— Jakto prawie bezpośrednio?
— Tak jest. Bolała mnie nieco głowa, więc kazałam szoferowi jechać na Champs-Elisee... później ulicą du Bois... bardzo wolno... a następnie kazałam mu powrócić na Champs-Elisee...
Zakłopotanie pani Fauville było coraz większe. Głos jej stawał się niedosłyszalnym, a w końcu spuściła głowę i... umilkła.
Milczenie to nie było oczywiście przyznaniem się do winy i nic nie uprawniało do przypuszczeń, że było ono konsekwencyą czegoś innego, aniżeli przeżytego cierpienia, ale zdawała się jednak być tak zmęczoną, iż możnaby powiedzieć, że czując się już zgubioną, zrezygnowała z walki.
I odczuwano prawie litość nad tą kobietą, przeciw której zwracały się wszystkie okoliczności morderstwa, a broniącej się tak niezręcznie, że wahano się bardziej jeszcze na nią nalegać.
Pan Desmalions miał istotnie wygląd niezdecydowany, jakgdyby czuł, że zwycięstwo przyszło mu zbyt łatwo i jakgdyby pewne skrupuły wstrzymywały go od dalszego prowadzenia ataku.
Machinalnie rzucił okiem na Perennę, ten zaś podał mu znów skrawek papieru, mówiąc:
— Oto numer telefonu pani Ersinger.
— Tak... istotnie... można się dowiedzieć... — mruknął prefekt i biorąc słuchawkę telefonu, zawołał:
— Hallo... Louvr 25—04, jeśli łaska...
Otrzymawszy natychmiast połączenie, prefekt mówił dalej:
— Kto jest przy aparacie? Właściciel domu... Dobrze... Czy pani Ersinger jest u siebie? Nie... A pan?... Też nie... Przypuszczam jednak, że może mi pan odpowiedzieć na to pytanie... Jestem Desmalions, prefekt policyi... Będę potrzebował kilku wyjaśnień. O której godzinie pani Fauville przybyła do domu państwa wczorajszej nocy? Co pan mówi?... Jest pan tego pewny?... O drugiej godzinie rano?... Nie wcześniej?... I odjechała? — W dziesięć minut? Czy tak? Dobrze... A zatem co do godziny przybycia to pan się nie myli?... Co do tego żądam odpowiedzi jaknajściślejszej... A więc o godzinie drugiej rano? Druga godzina rano... Dobrze... Dziękuję...
Gdy pan Desmalions odwrócił się od telefonu, ujrzał przed sobą panią Fauville, patrzącą nań w śmiertelnej trwodze. I jedna myśl nagle poruszyła wszystkich obecnych: albo mieli oni do czynienia z kobietą zupełnie niewinną, albo z wyjątkową komedyantką, której twarz doskonale nadawała się do odgrywania roli najzupełniejszego niewiniątka...
— Do czego pan zmierza? — jęknęła. — Co to wszystko ma znaczyć? Wytłumacz się pan...
W odpowiedzi pan Desmalions rzucił następujące pytanie:
— Co pani robiła tej nocy od godziny wpół do dwunastej do drugiej rano?
Pytanie to było fatalne, rozstrzygające. Można je było zrozumieć w następujący sposób: „Jeżeli pani nie może złożyć dokładnej relacyi z użycia czasu w okresie dokonania zbrodni, to w takim razie mamy prawo wnosić, iż mord popełniony na twoim mężu i pasierbie, nie był dla ciebie tajemnicą”...
Zrozumiała to pani Fauville i chwiejąc się na nogach jęknęła:
— To straszne... straszne...
Prefekt powtórzył:
— Co pani robiła? Odpowiedź powinna być dla pani łatwa.
— Ach — odrzekła tym samym płaczliwym tonem — jak pan może przypuszczać?... Ach, nie... nie!... Czyż to możliwe?... Jak pan może przypuszczać?...
— Ja nic nie przypuszczam — odrzekł — ale jedno słowo pani może przyczynić się do wyjaśnienia prawdy.
Przypuszczano, że padnie pożądane słowo, albowiem pani Fauville zadrżały wargi i wstając uczyniła giest pełen zdecydowania, nagle jednak zdrętwiała, wyrzuciła kilka niezrozumiałych sylab i z konwulsyjnym płaczem, wydając rozpaczliwe okrzyki, padła na fotel.
Było to wyznanie. Było to przynajmniej przyznanie się do niemożności udzielenia wyjaśnień, które zamknęłyby sprawę.
Prefekt odsunął się od niej i porozumiewał się zcicha z sędzią śledczym i prokuratorem państwa. Na boku pozostali tylko Perenna i brygadyer.
Mazeroux mruknął półgłosem:
— A co? Czy nie mówiłem? Wiedziałem dobrze, że pan znajdziesz winnego... Ach, co z pana za człowiek! Jak pan to poprowadził!...
Brygadyer promieniał z radości, że byłemu szefowi jego nie grozi już niebezpieczeństwo.
— Przymkną ją, co? — pytał.
— Nie — odrzekł Perenna. — Niema dostatecznych danych, aby mogli ją zamknąć.
— Jakże to?... — odburknął zgniewany Mazeroux. — Czy mało jeszcze jest danych? W każdym razie przypuszczam, że nie popuścisz jej pan... Chyba, że chcesz, żeby miała wolną przeciw panu rękę... Nie, szefie! Skończ z nią! Podobna dyablica!...
Don Luis zamyślił się. Zastanawiał się nad niesłychanym zbiegiem okoliczności, nad całokształtem faktów, sprzymierzających się ze wszystkich stron przeciw pani Fauville. Dowodu decydującego, który mógłby połączyć w jedną całość te wszystkie fakta i dać oskarżeniu podstawę, której mu jeszcze brakowało, dowodu tego mógłby Perenna dostarczyć. Stanowiły go nacięcia zębów na jabłku, znajdującem się pod krzakiem w ogrodzie. Mogły one zastąpić sprawiedliwości odciski palców, a to tem więcej, że można było porównać je z nacięciami zębów, które pozostawiły swój ślad na tabliczce czekolady.
A jednak wahał się. Całą swą rozproszoną uwagę zwrócił z pomieszanem uczuciem litości i wstrętu na tę kobietę, która według wszelkiego prawdopodobieństwa była morderczynią męża i pasierba. Miał-że jej zadać cios ostateczny? Czy miał prawo odegrać wobec niej rolę sędziego? A jeżeli się mylił?...
Pan Desmalions zbliżył się jednak do niego, ale zwrócony do brygadyera, jakgdyby o jego opinię, nie zaś o zdanie Perenny mu chodziło, zapytał:
— I co pan o tem sądzisz?
Mazeroux pokrącił głową.
— Sądzę — odpowiedział zań don Luis — sądzę, panie prefekcie, że jeżeli ta kobieta jest winna, to jednak broni się z niewiarogodną niezręcznością.
— To znaczy?
— To znaczy, że była ona tylko instrumentem w rękach swojego wspólnika.
— Wspólnika?...
— Zechciej pan sobie przypomnieć, panie prefekcie, okrzyk, rzucony wczoraj przez jej męża, w prefekturze: „Ach, nędznicy!... nędznicy!...” Odgrywał tu więc rolę przynajmniej jeden wspólnik, którym jest być może ten człowiek, o którym musiał panu wspominać Mazeroux, a którego obecność w kawiarni na Pont-Neuf, w tym samym czasie, kiedy znajdował się tam inspektor Verot, stwierdziliśmy. Ma to być człowiek o ciemnym zaroście. Nosi on laskę hebanową o srebrnej rączce. Szczegóły te są tego rodzaju, że...
— Że — dokończył zań prefekt — aresztując dziś panią Fauville na podstawie tylko przypuszczeń, mamy szanse dosięgnąć i jej wspólnika?
Perenna nic nie odrzekł, prefekt zaś pogrążony w myślach, mówił:
— Aresztować... aresztować... Potrzebny jest do przedsięwzięcia takiego kroku jeszcze jakiś dowód... Czy pan nie wpadł na żaden ślad?
— Na żaden, panie prefekcie. Prawdą jest jednak, że badania moje były bardzo pobieżne.
— Ale nasze były zato drobiazgowe. Przeszukaliśmy ten pokój do głębi.
— A ogród, panie prefekcie?
— Także.
— Z takąż samą ścisłością?
— Może nie, ale zdaje mi się...
— A mnie się zdaje, przeciwnie, panie prefekcie, że mordercy przeprawiali się przez ogród tam i z powrotem, byłaby zatem szansa...
— Mazeroux! — rozkazał w odpowiedzi na tę uwagę prefekt. — Proszę iść szczegółowo przeszukać ogród.
Brygadyer wyszedł. Perenna, który znów trzymał się na uboczu, słyszał, jak prefekt mówił do sędziego śledczego:
— Ach, gdybyśmy posiadali chociażby jeden jedyny dowód! Jest widocznem, że ta kobieta jest winną. Zbyt wiele poszlak przemawia przeciw niej... A przytem miliony Morningtona... Ale z drugiej strony spojrzyjcie na nią!... Popatrzcie, ile uczciwości jest w tej pięknej twarzy, ile szczerości w jej cierpieniu!...
Pani Fauville płakała w dalszym ciągu. Niekiedy uczucie wewnętrznego buntu zaciskało jej pięści. W pewnej chwili podniosła swą mokrą od łez chusteczkę do ust, schwytała ją zębami i rozdarła. Perenna ujrzał wtedy jej piękne, białe zęby, nieco zbyt szerokie, wilgotne i jasne, wżerające się w cienki batyst i pomyślał wtedy o pozostawionym na jabłku odcisku zębów. Budziło się w nim wtedy żywe pragnienie sprawdzić, czy to ta sam a szczęka pozostawiła swój ślad na jabłku?
Mazeroux wrócił. Pan Desmalions podszedł do brygadyera, który pokazał mu znalezione pod krzakiem jabłko. Perenna mógł zaraz zdać sobie sprawę z wielkiej wagi, jaką prefekt przykładał do wyjaśnień brygadyera i jego nieoczekiwanego odkrycia.
Pomiędzy przedstawicielami władz odbyła się zaraz narada, której wynik był zgodny z przewidywaniam Perenny. Pan Desmalions zwrócił się znów do Pani Fauville.
Następowało rozwiązanie.
Prefekt namyślił się chwilę nad sposobem rozpoczęcia tej ostatniej batalii, poczem zagadnął:
— I wciąż nie może pani udzielić nam wyjaśnień w sprawie sposobu użycia przez panią w nocy wolnego czasu?
— Owszem, owszem!... — cedziła z pewnym wysiłkiem zagadnięta. — Jechałam samochodem... użyłam trochę przejażdżki... trochę także szłam pieszo...
— Są to rzeczy, które łatwo nam będzie sprawdzić po odszukaniu szofera, powożącego autem. Tymczasem nadarza się okazya do rozproszenia trochę... niekorzystnego wrażenia, które wywarło pani milczenie...
— Jestem gotowa!
— Otóż idzie o to, że osoba, lub jedna z osób, biorących udział w morderstwie, nadgryzła jabłko, porzucone następnie w ogrodzie, kióre właśnie znalazło się w naszych rękach. Ażeby przeciąć w sposób jaknajkrótszy wszelkie hypotezy, dotyczące pani osoby, prosimy bardzo, aby pani zechciała uczynić to samo...
— Ach, jaknajchętniej! — zawołała pani Fauville żywo. — Jeżeli to jedno wystarczy, ażeby panów przekonać!
To mówiąc, podniosła szybko do ust jedno z trzech jabłek, podanych jej przez prefekta.
Chwila była decydująca.
Jeżeli nacięcia zębów będą do siebie podobne, to zdobyty będzie w ten sposób dowód pewny, niezawodny...
Tuż przed spełnieniem życzenia prefekta, pani Fauville zawahała się nagle, jak gdyby ogarnięta obawą... Obawą — czego? Zasadzki? Czy może przypadku, mogącego ją zgubić? A może zawahała się przed dostarczeniem przeciw sobie strasznej broni? W każdym razie nic nie oskarżało ją bardziej, jak to właśnie wahanie, niepojęte, jeżeli była niewinna, ale jakże natomiast wymowne, jeśli była współwinną dokonanej zbrodni...
— Czego się pani obawia? — zapytał prefekt.
— Niczego... niczego... — odrzekła ze drżeniem. — Ja nie wiem... obawiam się wszystkiego... To wszystko jest tak straszne...
— A jednak zapewniam panią, że to, o co panią prosimy, niema żadnego znaczenia i może mieć dla pani, jestem o tem najmocniej przekonany, skutki najszczęśliwsze. A więc?...
Pani Fauville podnosiła zwolna rękę wyżej, coraz wyżej, w czem właśnie objawiał się jej niepokój. I istotnie, sposób, w jaki rozgrywały się wydarzenia, sprawił, że scena ta miała w sobie coś uroczystego i tragicznego zarazem, coś ściskającego serca.
— A jeżeli odmówię? — zapytała nagle.
— Przysługuje pani to prawo — odrzekł prefekt — ale czyż to jest tak wielka fatyga? Jestem pewien, że adwokat pierwszyby pani doradził uczynić to samo.
— Mój adwokat? — spytała, zrozumiawszy całe znaczenie tej uwagi.
I nagle, z szalonem wprost zdecydowaniem i z tym okrutnym wyrazem twarzy, jaki mają ludzie w chwilach wielkiego niebezpieczeństwa, uczyniła to, do czego ją zmuszano. Otworzyła usta... Błysnęły białe zęby i zagłębiły się w owocu.
— Stało się! — rzekła.
Prefekt wziął w ręce obydwa jabłka, aby je porównać. Obecni zgromadzili się przy nim i naraz wszystkie usta wydały identyczny okrzyk...
Obydwa nacięcia zębów nie różniły się niczem!...
Zapewne, że chcąc stwierdzić osiatecznie zupełne ich podobieństwo, absolutną analogię każdego zęba, trzeba było oczekiwać wyniku fachowej ekspertyzy. Była jednak rzecz jedna nie ulegająca wąpliwości, mianowicie zupełne podobieństwo podwójnej, w łuk wygiętej linii. Na obydwóch jabłkach łuk ten zaokrąglał się w jednakowy sposób.
Zapanowało zupełne milczenie. Pan Desmalions podniósł głowę. Fauville stała bez ruchu, sina, przeniknięta szalonym strachem. Niestety, wszystkie objawy strachu, zdumienia, oburzenia, które mogła symulować dzięki swemu nadzwyczajnemu talentowi aktorskiemu, nie były w stanie obalić tymczasowego dowodu, który zjawiał się przed jej oczami.
Obydwa nacięcia były identyczne, a zatem jedna i ta sama szczęka pozostawiła ślad swój w obydwóch jabłkach...
— Pani... — zaczął prefekt policyi.
— Nie!... nie!... — wrzasnęła w ataku prawdziwej furyi. — Nie... to nieprawda!... To tylko sen straszliwy! Nie... Pan mnie nie każe uwięzić, nieprawdaż? Ja, w więzieniu?! Ależ to straszne! Cóżem ja takiego uczyniła? przysięgam panom, że się mylicie...
— Ach, głowa mi pęka! — wołała dalej, chwytając się oburącz za głowę. — Co to ma wszystko znaczyć? A przecież nie jestem zbrodniarką!... Wszak nic o niczem nie wiem... O wszystkiem dowiedziałam się dopiero od was dziś rano... Czyż mogłam przypuszczać coś podobnego! Mój biedny mąż... i Edmund, który mnie tak kochał... I którego ja kochałam!... Ale dlaczegóżbym miała ich pozbawiać życia? Powiedzcie... Ależ powiedzcie!... Nie odbiera się wszak ludziom życia bez żadnej racyi... Więc... Ależ powiedzcie!...
I ogarnięta nową falą oburzenia i gniewu rzuciła się z zaciśniętemi rękoma ku urzędnikom, wołając:
— Ależ jesteście tylko katami!... Nie macie prawa torturować tak nieszczęśliwej, jak ja, kobiety! Ach, coż to za okropność!... Oskarżać... aresztować mnie... za nic!... To ohydne!... Jakimiż katami jesteście! A pan przedewszystkiem! — syknęła, wskazując palcem Perennę. — Tak... pan... wiem... pan jest moim wrogiem... Ach, rozumiem... masz pan racyę... Pan tu byłeś tej nocy, pan!... Ale dlaczego w takim razie pana nie zaaresztują? Dlaczego nie pana, który tu byłeś, lecz mnie, której tu wcale nie było, która nic nie wiem, absolutnie nic nie wiem o tem, co tu się działo?! Dlaczegóż nie pana, lecz mnie to spotyka? Dlaczego?!
Ostatnie słowa były wypowiedziane głosem prawie niedosłyszalnym. Opuściły ją siły. Padła na fotel. Głowa jej pochyliła się prawie do kolan. Potok łez trysnął jej z oczu.
Perenna zbliżył się do niej i podnosząc jej głowę zalaną łzami, powiedział:
— Nacięcia zębów, które zarysowały się na obydwóch jabłkach, są zupełnie do siebie podobne. Niema zatem żadnej wątpliwości, że nacięcia te pochodzą od pani zębów.
— Nie! — odparła.
— Ależ tak! — potwierdził Perenna. — Jest to fakt, któremu materyalnie niemożliwą rzeczą jest przeczyć. Ale pierwszy ślad zębów mógł być przez panią pozostawiony jeszcze w ciągu dnia wczorajszego...
— Tak pan przypuszcza? — rzekła. — Kto wie? Być może... Zdaje mi się, że sobie przypominam... Tak... wczoraj rano...
Prefekt policyi przerwał jednak tę rozmowę:
— Zbyteczne, proszę pani, zaprzeczenie. Badałem już w tej sprawie służącego Sylwestra... On właśnie wczoraj, o godzinie 8-mej wieczór, kupił te owoce. Gdy pan Fauville udawał się na spoczynek, cztery jabłka znajdowały się w kompotierce, dziś zaś rano, o godzinie ósmej, jednego z nich już brakowało. Znaczy to, że jabłko znalezione w ogrodzie jest niezaprzeczenie tem czwartem jabłkiem, które zostało „naznaczone“ zębami tej nocy. Otóż znak ten uczyniony jest pani zębami.
— To nie ja... To nie ja!... To nie jest ślad moich zębów!... — bełkotała pani Fauville.
— A jednak...
— Przysięgam to na zbawienie wieczne... na śmierć moją! Tak... umrzeć... Raczej śmierć, niż więzienie!... Odbiorę sobie życie... popełnię samobójstwo!...
Oczy stanęły jej kołem. Wyprostowała się, czyniąc gwałtowny wysiłek, ażeby powstać. Siły jednak odmówiły jej posłuszeństwa i zachwiawszy się na nogach, padła zemdlona.
Gdy rzucono się do niej, aby ją cucić, brygadyer Mazeroux dał znak Perennie i rzekł doń zcicha:
— Niechaj szef zmyka!
— Ach, więc rozkaz zatrzymania mnie został cofnięty? Jestem wolny?
— Szefie, proszę spojrzeć na to indywiduum, które weszło tu przed dziesięcioma minutami i rozmawia z prefektem. Czy zna szef tego człowieka?
— Do stu piorunów! — mruknął Perenna, przyjrzawszy się tęgiemu mężczyźnie o czerwonem obliczu, który nie spuszczał go z oka... — Do stu piorunów! Wszak to jest agent Weber...
— I poznał szefa! Od pierwszego spojrzenia rozpoznał w panu Lupina! Z nim niema żartów! To szczwany lis! Niechaj sobie szef przypomni te wszystkie figle, jakie mu w swoim czasie wypłatał. Czy nie jest rzeczą możliwą, że pomyśli on teraz o rewanżu?
— Czy ostrzegł prefekta?
— Tak, do dyabła i prefekt nawet dał rozkaz agentom, ażeby dali na pana baczenie. Jeżeli pan nie zechce dotrzymać im kompanii, to pana przytrzymają.
— W takim razie niema na to rady.
— Jak to, niema rady? Trzeba wyprowadzić ich w pole i to jaknajzręczniej.
— Na co mi się to przyda, skoro powrócę do siebie, a adres mój jest im znany?
— Co? Po tem, co zaszło, ma pan jeszcze odwagę wrócić do siebie?
— A gdzież chcesz, żebym spał? Pod mostkiem?
— Ależ do stu tysięcy dyabłów, czy nie rozumiesz pan, że na skutek całej tej historyi podniesie się piekielny hałas, że jesteś pan skompromitowany aż do czubka głowy i że wszyscy zwrócą się przeciw panu?
— Więc cóż robić?
— Co? Zmykać!
— A zabójcy Morningtona i Fauville’a?
— Policya się nimi zajmie.
— Głupi jesteś, Aleksandrze.
— W takim razie znów się przyoblecz w skórę Lupina, w niewidzialnego i nieuchwytnego Lupina i walcz z nimi sam, tak jak ongi, ale, na Boga! nie bądź już Perenną, bo to zbyt niebezpieczne i nie zajmuj się więcej oficyalnie sprawą, w której nie jesteś zainteresowany.
— Dobrze ci mówić, Aleksandrze! Jestem w niej zainteresowany na 200 milionów. Jeżeli Perenna nie wytrwa uczciwie na swym posterunku, to dwieście milionów mignie mu koło nosa! Po raz pierwszy, gdy chcę zarobić uczciwie kilka centimów, zawiedzie mnie okazya! To byłoby zbyt przykre...
— A jeżeli pana zaaresztują?...
— Głupstwa pleciesz! Już nie żyję...
— Lupin nie żyje, ale Perenna żyje.
— Skoro nie zaaresztowano mnie dzisiaj, to jestem spokojny.
— Aresztowanie jest tylko odroczone. Wydano formalne rozkazy. Mają otoczyć dom pański i strzedz go dniem i nocą.
— Tem lepiej, bo w nocy czasem się boję.
— Ależ, na Boga, na co pan liczy?
— Na nic, Aleksandrze. Jestem pewny siebie. Jestem pewien, że teraz nie ośmielą się mnie zaaresztować.
— Weber będzie się bawił w ceregiele?
— Drwię sobie z Webera! Bez rozkazów Weber nic mi uczynić nie może.
— Więc dadzą mu rozkaz.
— Dostanie rozkaz szpiegowania mnie... tak... ale nie dostanie rozkazu, aby mnie aresztował. Prefekt policyi tak dalece się co do mnie zaangażował, że będzie musiał mnie podtrzymywać. A ponadto jest jeszcze co innego, jest jeszcze sprawa, tak dalece dziwna, tak skomplikowana, że wy nie będziecie w stanie z niej wybrnąć. Dzisiaj lub jutro zaprosicie mnie do pomocy, bo nikt oprócz mnie nie dorósł do zwalczania podobnych przeciwników, ani ty, ani Weber, ani cała wasza kompania z urzędu bezpieczeństwa. Spodziewam się twojej wizyty, Aleksandrze!
Dnia następnego ekspertyza stwierdziła ścisłe podobieństwo śladów, uczynionych zębami na obu jabłkach i na dostarczonej przez inspektora Verota tabliczce czekolady.
Ponadto zgłosił się do prefektury szofer, oświadczając, że dnia poprzedniego korzystała z jego usług przy wyjściu z teatru jakaś dama, która kazała się wieźć bezpośrednio na koniec ulicy Henri-Martin i że tam z samochodu wysiadła.
Otóż z ulicy Henri-Martin było tylko pięć minut drogi do domu Fauviile’a. Szofer, skonfrontowany z panią Fauville, stwierdził bez żadnych wahań, że była to właśnie ta osoba, którą wiózł wczoraj.
Co pani Fauville robiła w tej dzielnicy przez godzinny okres czasu?
Tegoż jeszcze wieczoru wyznaczono jej na nocny spoczynek gmach więzienia kobiecego Saint-Lazare.
W ciągu dnia reporterzy dzienników zaczęli już wymieniać pewne szczegóły śledztwa, dwa zaś wielkie dzienniki zatytułowały swoje artykuły słowami, ktoremi Perenna określił znalezione odciski zębów, słowami, charakteryzującemi dziki, okrutny, bestyalski rodzaj zbrodni: „Zęby tygrysa”.
Wiadomość o ohydnej seryi zbrodni wywołała oczywiście we Francyi, w Europie i w całym zresztą świecie nadzwyczajną emocyę. I nic dziwnego, nagle bowiem — gdyż w dwa dni później sprawa testamentu Morningtona została opublikowana — a zatem nagie dowiedziano się o popełnieniu czterech morderstw. Jedna i ta sama osoba z wszelką pewnością zgładziła Kosmę Morningtona, inspektora Verota, inżyniera Fauville’a i jego syna Edmunda. Jedna i ta sama osoba pozostawiła identyczne ślady zębów, dostarczając przeciw sobie, wskutek jakiegoś dziwnego zaniedbania, które zdawało się być odwetem przeznaczenia, dowód najbardziej przekonywujący i najoczywistszy, dowód, dający publiczności jakgdyby przeczucie straszliwej prawdy, dowód w postaci podobizny własnych zębów — zębów tygrysa.
I oto w trakcie tego zamętu, w najtragiczniejszym momencie ponurej tragedyi, wyłoniła się z cienia zdumiewająca postać. Oto ktoś w rodzaju heroicznego awanturnika, zadziwiający inteligencyą i jasnowidztwem, rozwikłał w ciągu kilku godzin część nici omotanych intrygą, przeczuł, iż na osobie Morningtona popełniono mord; zapowiedział zgładzenie inspektora Verota; wziął w swoje ręce prowadzenie śledztwa; oddał w ręce sprawiedliwości monstrualną kreaturę, której piękne, białe ząbki tak pasowały do pozostawionych na miejscu zbrodni nacięć, jak drogocenne kamienie do swej oprawy; wziął na drugi dzień po dokonaniu tych odkryć czek milionowy i w rezultacie zdawał się być prawdopodobnym spadkobiercą nadzwyczajnej fortuny...
I oto wstał zmartwych Arseniusz Lupin!...
Albowiem tłum się nie mylił i dzięki cudownej intuicyi, zanim uważne przestudyowanie wydarzeń zapewniło kredyt hypotezie tego wskrzeszenia, tłum proklamował: don Luis Perenna — to nikt inny, tylko Arseniusz Lupin!...
— Ależ Arseniusz Lupin nie żyje! — odpowiadali niedowiarkowie.
Opozycyę tę zwalczano w następujący sposób.
— Tak — mówiono. — Znaleziono wprawdzie pod szczątkami tlejącej się jeszcze chaty, w pobliżu granicy luksemburskiej, zwłoki żeńskie Dolores Kesselbach i ciało mężczyzny, w którym policya rozpoznała Arseniusza Lupina. Ale wszystko to dowodzi tylko, że rzecz cała urządzoną była zręcznie przez samego Lupina dla jakichś tajemniczych celów, aby uwierzono w jego śmierć. I wszystko wskazuje, że policya plan jego akceptowała, kładąc pięczęć legalności na ten zgon dla tego jedynie motywu, że pragnęła raz wreszcie uwolnić się od swego wiecznego przeciwnika. Za wskazówkę posłużyły policyi zwierzenia Valenglay’a, który był już wówczas prezydentem ministrów.
Wspominano również o tajemniczem wydarzeniu na wyspie Capri, gdzie cesarz niemiecki, w chwili, gdy miał paść ofiarą pod gruzami jakiegoś osypiska, został uratowany przez pustelnika, którym, według wersyi niemieckich, nie był właśnie nikt inny, tylko Arseniusz Lupin.
Dowodzenie to jednak spotkało się z następującą odpowiedzią:
— Być może, ale czytajcie dzienniki ówczesne! Wszak doniosły one, że w dziesięć minut później ów pustelnik rzucił się z przylądka w morze!
A oto nowa odpowiedź:
— Istotnie! Ale ciała owego pustelnika nie znaleziono... Jest natomiast faktem notorycznym, że jeden z okrętów wziął na swój pokład na morzu człowieka, wzywającego pomocy i że ten okręt jechał w stronę Algieru. Otóż porównajcie daty i zwróćcie uwagę na okoliczności: w kilka dni po przybyciu tego okrętu do Algieru, jakiś osobnik, nazwiskiem don Luis Perenna, którym się zajmujemy obecnie, zaciągnął się w Sidi-bel-Abbes do legionu cudzoziemskiego.
Polemika, jaka wywiązała się w tej sprawie w dziennikach, była rozumie się bardzo dyskretna. Obawiano się omyłki, wskutek czego reporterzy zachowywali pewną rezerwę w swoich artykułach, unikając zbyt kategorycznego twierdzenia, że pod maską Perenny może ukrywać się Lupin.
Natomiast co się tyczy przygód Perenny, jako legionisty i epizodów z czasów jego pobytu w Maroku, reporterzy z radością puścili wodze swojej fantazyi. Notowali oni opowiadania komendanta d’Astrignaca, a także inni oficerowie i inni towarzysze broni Perenny składali relacye o tem, co widzieli. Ogłaszano raporty i rozkazy dzienne, dotyczące osoby Perenny. I to, co nazywano „Epopeą bohatera”, złożyło się na pewnego rodzaju złotą księgę, której każda stronica opisywała jedne od drugich bardziej szalone, jedne od drugich mniej prawdopodobne epizody.
W ten sposób powstała legenda heroiczna Perenny. Uwydatniała ona nadludzką energię, cudowną lekkomyślność, zadziwiającą fantazyę, ducha awanturniczości, zręczność fizyczną i zimną krew osobistości szczególnie tajemniczej, którą trudno było nie zidentyfikować z Arseniuszem Lupinem, ale z Arseniuszem Lupinem, całkiem nowym, na większą skrojonym miarę, uszlachetnionym przez swe przygody, wyidealizowanym i oczyszczonym.
Pewnego ranka, w piętnaście dni po zbrodni, dokonanej na bulwarze Suchet, niezwykły ten człowiek, budzący taką nadzwyczajną ciekawość i o którym mówiono wszędzie, jako o istocie bajecznej, prawie nierealnej, ten człowiek, noszący kwestyonowane nazwisko don Luisa Perenny, ubrał się i począł oglądać dom swój świeżo nabyty.
Była to z komfortem urządzona i obszerna konstrukcya z XVIII wieku, zbudowana u wejścia na przedmieście Saint-Germain, na małym placyku Palais-Bourbon. Perenna nabył tę budowlę z całkowitem umeblowaniem od pewnego bogatego Rumuna, hr. Malonesco, trzymającego na swój użytek konie, powozy, samochody, ośmiu służących, zatrzymując nawet przy sobie sekretarkę hrabiego, pannę Levasseur, która miała zarządzać personalem, przyjmować i wyprowadzać gości, dziennikarzy, natrętów, handlarzy rozmaitych drobiazgów, których nęciła wspaniałość domu i reputacya nowego właściciela.
Przeprowadziwszy inspekcyę stajni i garażu, Perenna przeszedł wzdłuż głównego podwórza i wszedł następnie do swego gabinetu. Wszedłszy tam otworzył jedno z okien i podniósł głowę do góry. Nad nim znajdowało się lustro pochylone w ten sposób, iż odzwierciadlało w sobie po przez mur i podwórze jedną stronę placu Palais-Bourbon.
— Do dyabła! — mruknął. — Ci policyanci wciąż tam czatują! I trwa to już dwa tygodnie! Zaczynam już dość mieć tej pieczołowitości!
W złym humorze zasiadł do przeglądania poczty, rozdzierając po przeczytaniu listy dotyczące go osobiście, notując inne, czytając prośby o wsparcia, skargi...
Skończywszy z tem wszystkiem, zadzwonił.
— Poprosić panny Levasseur, aby mi przyniosła gazety.
Pełniła ona niedawno obowiązki lektorki i sekretarki hrabiego rumuńskiego, więc Perenna polecił jej czytać wszystko, co dotyczyło jego osoby i zdawać sobie rano codziennie dokładną relacyę z przebiegu śledztwa, toczącego się przeciw pani Fauville.
Zawsze ubrana w czarną suknię, bardzo elegancka i zgrabna, budziła w nim sympatyę. Miała wygląd pełen godności, twarzyczkę poważną, rozumną, przez którą trudno było przeniknąć do tajemnic duszy. Twarz jej miałaby wygląd surowy, gdyby nie to, że pukle pięknych blond włosów, wyłamujące się z pod wszelkiej dyscypliny, otaczały jej główkę aureolą światła i wesołości. Głos panny Levasseur miał ton muzykalny i słodki, mile głaszczący ucho Perenny, który zaintrygowany pewną rezerwą, jaką zachowywała, zapytywał sam siebie, co też może ona myśleć o nim, o jego egzystencyi, o tem, co dzienniki powiadają na temat jego tajemniczej przeszłości? — Czy niema nic nowego? — zapytał wchodzącej.
Panna Levasseur przeczytała informacye, dotyczące pani Fauville i don Luis mógł zaraz zauważyć, że śledztwo nie postępowało wcale naprzód. Marya Anna Fauville nie poniechała swego systemu. Płacząc, oburzając się i miotając, twierdziła stanowczo, że niema pojęcia o sprawach, będących przedmiotem indagacyi.
— To dziwne! — mówił Perenna. — Nie widziałem jeszcze nigdy nikogo, broniącego się tak niezręcznie.
— A jednak jeżeli ona jest niewinna?
Po raz to pierwszy panna Levasseur formułowała swoją opinię, a raczej czyniła uwagę w tej sprawie.
Don Luis spojrzał na nią zdumiony.
— Pani więc uważa ją za niewinną?
Zagadnięta zdawała się mieć gotową na ustach odpowiedź, motywującą jej uwagę. Zdawaćby się mogło, że na chwilę porzuciła swą maskę obojętności i że pod wpływem uczuć, które powstawały w sercu, wyraz jej twarzy począł się ożywiać, ale z widocznym wysiłkiem pohamowała swe chęci:
— Nie wiem... Nie mam żadnego zdania w tej sprawie... — odrzekła.
— Być może — oświadczył don Luis, przyglądając się jej z zaciekawieniem — ma pani jakieś wątpliwości... wątpliwości, które byłyby całkiem na miejscu, gdyby w rozporządzeniu władz śledczych nie znajdowały się odciski zębów pani Fauville. Odciski te, widzi pani, są czemś więcej, niż zwykłym znakiem, czemś więcej, aniżeli przyznaniem się do winy. I dopóki nie da w tej kwestyi wystarczających wyjaśnień...
Jednak ani w tej, ani w innych kwestyach pani Fauville nie dawała najbagatelniejszych wyjaśnień. Pozostała nadal niezgłębioną zagadką. Z drugiej strony policyi nie udało się wykryć jej wspólnika czy wspólników, ani owego mężczyzny, noszącego laskę hebanową o srebrnej rączce i szyldkretowe binokle, którego wygląd opisał w rozmowie z brygadyerem garson z kawiarni na Pont Neuf, a którego rola wydawała się szczególnie podejrzaną. Krótko mówiąc, żadne światło nie wyłaniało się z ciemności. Czyniono także daremnie poszukiwania za śladami Wiktora, kuzyna sióstr Roussel, który w braku bezpośrednich spadkobierców miałby prawo do objęcia spadku.
— Czy to już wszystko? — zagadnął po chwili don Luis.
— Nie jeszcze — odrzekła panna Levasseur. — W „Echo de France” znajduje się jeszcze artykuł...
— Który mnie dotyczy?
— Tak przypuszczam. Tytuł jego brzmi: „Dlaczego go nie aresztują?”
— To się mnie tyczy? — odrzekł, śmiejąc się.
Wziął w ręce dziennik i czytał:
„Dlaczego go nie aresztują? Po co przedłużać wbrew wszelkiej logice sytuacyę anormalną, wprawiającą w zdumienie uczciwych ludzi? Wszyscy zadają sobie to pytanie, na które przypadek pozwala nam dać dokładną odpowiedź.
„W rok po symulowanej śmierci Arseniusza Lupina, władze, wykrywszy, lub sądząc, że wykryły, iż Arseniusz Lupin, to nie kto inny, tylko Floriani, rodem z Blois, osobnik, który zaginął bez wieści, kazały napisać w księgach stanu cywilnego, na stronicy, dotyczącej osoby Florianiego, następującą uwagę: „zmarł pod nazwiskiem Arseniusza Lupina”.
„W rezultacie, ażeby wskrzesić Arseniusza Lupina, potrzeba było mieć nietylko niezaprzeczony dowód jego egzystencyi — co nie było zresztą rzeczą niemożliwą — ale trzeba było wprowadzić w ruch koła administracyjne najbardziej skomplikowane i otrzymać dekret rady stanu.
„Otóż zdaje się, że pan Valenglay, prezydent gabinetu, w zgodzie z prefektem policyi, sprzeciwia się podjęciu dochodzeń zbyt drobiazgowych, mogących doprowadzić do skandalu, którego obawiają się wysokie czynniki. Wskrzesić Arseniusza Lupina? Wznowić walkę z tym potępieńczym duchem? Ryzykować jeszcze porażkę i śmieszność? Nie, nie, nie, po tysiąc razy nie!..
„I oto zdarza się rzecz niesłychana, że Arseniusz Lupin, dawny złodziej, niepoprawny recydywista, król bandytów, cesarz rozbojów, może dzisiaj — nie potajemnie, lecz na widoku i z wiedzą całego świata kontynuować dzieło jedno z najstraszliwszych, jakie dotychczas podjął, mieszkać otwarcie pod przybranem nazwiskiem, zabić bezkarnie cztery wchodzące mu w drogę osoby, wtrącić do więzienia kobietę niewinną, przeciw której sam nagromadził jaknajkłamliwsze dowody, a nadomiar złego, dzięki nieznanym wspólnikom, może sięgnąć po miliony spadkowe Morningtona.
„Oto ohydna prawda, którą trzeba było wyjawić. Miejmy nadzieję, że raz wyjawiona wpłynie na bieg wydarzeń...”
— Wpłynie ona przynajmniej na postępowanie tego łotra, który napisał ten artykuł — zaśmiał się don Luis.
Pożegnawszy następnie pannę Levansseur, poprosił do telefonu komendanta d’Astrignac’a.
— To pan, kochany komendancie?
— Tak, czem mogę służyć?
— Czy pan czytał artykuł w „Echo de France?”
— Tak jest, czytałem.
— Czy bardzo pana sfatyguje zażądanie od owego jegomościa, aby wyrównał tę sprawę z bronią w ręku?
— Och, och! Pojedynek?
— Tak trzeba, mój komendancie. Wszyscy ci literaci rozwścieczają mnie swemi elukubracyami. Trzeba założyć im knebel. Ten zapłaci mi za innych.
Wymiana świadków nastąpiła natychmiast.
Redaktor dziennika „Echo de France” oświadczył że jakkolwiek artykuł, nadesłany do redakcyi, był bez podpisu i został wydrukowany bez jego wiedzy, to jednak bierze zań na siebie odpowiedzialność.
Tego samego dnia o godzinie trzeciej Perenna w towarzystwie komendanta d’Astrignaca, pewnego oficera, oraz doktora opuścił w samochodzie swój dom na Palais-Bourbon i śledzony w drodze przez agentów policyi udał się do Parku Książąt.
W trakcie oczekiwania na przeciwnika komendant d’Astrignac wziął Perennę na stronę:
— Mój drogi Perenna — mówił — nie mam o tobie żadnych złych myśli, ale powiedz mi, ile jest prawdy w tem, co piszą pod twoim adresem? Jak brzmi twoje prawdziwe nazwisko? Mnie to jest wszystko jedno. Dla mnie jesteś legionistą Perenną i to mi wystarcza. Twoja przeszłość zaczyna się w Maroku. Co się tyczy przyszłości, to wiem, że celem twym jest pomścić Morningtona i rozciągnąć pieczę nad jego spadkobiercami. Jednak jest rzecz jedna, która wprawia mnie w kłopot...
— Mów komendancie.
— Daj mi słowo, że nie zabijesz tego człowieka.
— Dwa miesiące leżenia w łóżku, komendancie.
— To za wiele! Dwa tygodnie.
— Zgoda!
Dwaj przeciwnicy zajęli stanowiska. Za drugiem złożeniem się szpadą redaktor padł raniony w pierś.
— Ach, to niedobrze. Perenna! — strofował hrabia d’Astrignac. — Obiecałeś mi przecie...
— I dotrzymałem słowa, komendancie!
Doktorzy poczęli badać rannego. Po chwili jeden z nich powstał i rzekł:
— Nic wielkiego. Trzy tygodnie wypoczynku w najgorszym razie. Jednak gdyby cięcie było o jeden centymetr głębsze, byłoby po wszystkiem.
— Tak, ale tego centymetra właśnie brakuje — rzucił Perenna.
Wciąż śledzony przez agentów, don Luis wrócił na przedmieście Saint-Germain i wtedy to właśnie zaszedł wypadek, który miał go szczególniej zaintrygować i rzucić na artykuł, zamieszczony w ”Echo de France”, świało istotnie osobliwe.
W podwórzu swego domu zauważył dwóch małych piesków, będących własnością stangreta, a trzymanych przezeń w stajni. Psy te bawiły się czerwonym sznurkiem, koniec którego nawinięty był na zwitek papieru. Don Luis, przechodząc właśnie, rzucił machinalnie okiem na papier. Zauważywszy na nim ślady pisma, podniósł go i rozłożył, a rozłożywszy zadrżał.
Natychmiast bowiem zauważył wstęp artykułu, zamieszczonego w „Echo de France”. Był to istotnie całkowity brulion tego artykułu, pisany piórem, z kilkoma podkreśleniami i poprawkami.
Zawołał na stangreta i zapytał:
— Skąd tu wziął się ten kłębek sznurka?
— Ten kłębek?... Z komórki, w której znajdują się przybory do zaprzęgu. Szofer będzie mógł to objaśnić...
— A kiedy nawinęliście ten sznurek na papier?
— Wczoraj wieczór, łaskawy panie.
— Ach! A nie wiecie, kto tu używa takiego papieru?
— Na honor, łaskawy panie, nie wiem! potrzebowałem czegoś do nawinięcia sznurka i wziąłem ten papier z poza remizy, gdzie wyrzucane są z całego domu wszystkie odpadki.
Don Luis prowadził nadał swe dochodzenia. Badał, a raczej prosił pannę Levasseur, aby zbadała innych służących. Nie doszedł jednak do żadnego wyniku. Pozostawał wszakże fakt niezbity: artykuł, zamieszczony w „Echo de France”, napisany był — czego dowodzi znaleziony brulion rękopisu — przez kogoś, kto zamieszkuje ten dom lub utrzymuje stosunki z którymś z jego mieszkańców.
Wróg był na miejscu.
Ale kto nim był? I czego właściwie chciał? Poprostu aresztowania Perenny!
Przez całą resztę dnia don Luis chodził stroskany, myśląc o otaczającej go tajemnicy, podrażniony swą bezczynnością, a nadewszystko ową groźbą aresztowania, która nie niepokoiła go oczywiście, ale w każdym razie paraliżowała jego ruchy.
To też gdy koło godziny szóstej wieczór zaanonsowano mu, że zjawiło się jakieś indywiduum, rekomendujące się imieniem Aleksandra i pragnące się z nim widzieć, gdy kazał przybysza tego wpuścić i gdy znalazł się oko w oko z brygadyerem Mazeroux, ale z brygadyerem przekształconym do niepoznania i zakutanym w jakiś stary płaszcz, to rzucił się nań, jak na cenną zdobycz:
— Nareszcie jesteś! Kazałem ci nie opuszczać prefektury, a ty jednak przyszedłeś!... Wiedziałem dobrze, że nie masz chęci aresztowania mnie i że prefekt ostudzi nieco niewczesne zapały tego przeklętego Webera. Albowiem przedewszystkiem czyż aresztuje się człowieka, którego usług bezwzględnie się potrzebuje? No, rozbierz się! Boże, jak ty wyglądasz! Ależ mów! Co się stało? Mów prędzej! Załatwię się z twojem strapieniem w ciągu pięciu minut. Z zegarkiem w ręku. No, w dwie minuty...
— Ależ szefie! — bełkotał zmieszany Mazeroux.
— Co? Trzeba ci gwałtem wydobywać z ust słowa? Prędzej! Słucham! Idzie o tego osobnika z hebanową laską... Czy tak? Idzie o tego człowieka, którego widziano w kawiarni na Pont-Neuf w dniu zamordowania inspektora Verota?
— Tak... istotnie...
— Czy wykryłeś jakie ślady?
— Tak jest.
— Dobrze! Mów zatem! Zobaczymy!
— Otóż, szefie, widział go nietyiko garson z owej kawiarni, ale także inny gość, którego odnalazłem. Wyszedł on z kawiarni prawie jednocześnie z tamtym i na ulicy słyszał, jak ów nieznajomy zapytywał jakiegoś przechodnia, gdzie jest najbliższa stacya samochodów, z której udać się można do Neuilly.
— Wybornie! I w Neuilly, myszkując na prawo i lewo, wykryłeś owego jegomościa?
— Dowiedziałem się nawet, jak się nazywa: Hubert Lautier, ulica Roule. Niestety jednak, czmychnął on przed sześciu miesiącami, pozostawiając swe mieszkanie i zabierając zeń tylko walizkę.
— A na poczcie?
— Byliśmy na poczcie i jeden z urzędników rozpoznał z opisu, o kogo nam idzie. Dowiedzieliśmy się, że zjawia się on tam po niezbyt zresztą obfitą pocztę, składającą się z jednego lub dwóch listów.
— A poczta jest pod jego nazwiskiem?
— Pod inicyałami.
— Możesz sobie je przypomnieć?
— Owszem: B. R. W. 8.
— To wszystko?
— Z mej strony wszystko, ale jednemu z moich kolegów udało się ustalić, że indywiduum, ubierające się podobnie, jak poszukiwana jednostka, wyszło wieczorem dnia, poprzedzającego mord podwójny, ze stacyi Auteuil, co miało nastąpić około trzy na dwunasta i zwróciło się w kierunku Ranelagh. Przypomina pan sobie bytność pani Fauville w tej dzielnicy o tej samej porze. I przypomina pan też pewnie sobie, że zbrodni dopuszczono się tuż przed północą... Z tego wnioskuję...
— Dosyć, w drogę!
— Ależ...
— Galopem!
— A więc się nie zobaczymy?
— Bądź za pół godziny przed domem, w którym mieszka ten poszukiwany przez nas człowiek.
— Który człowiek?
— Wspólnik Maryi Anny Fauville...
— Ależ nie zna pan wszak...
— Jego adresu? Sam mi go powiedziałeś: B. R. W. 8, a więc Boulevard-Richard-Wallace, numer ósmy. Idź i nie rób tej idyotycznej miny!
Don Luis zakręcił nim w kółko i pchnął otumanionego ze zdumienia brygadyera ku drzwiom, gdzie wpadł on w ręce służącego.
Don Luis wyszedł sam w kilka minut później, śledzony bezustannie przez agentów, którym wypłatał figla, wchodząc do jednej z bram przechodnich i udając się następnie samochodem do Neuville. Wkrótce też stanął przed domem, oznaczonym numerem ósmym, na bulwarze Richard-Wallace.
Mazeroux już go tam oczekiwał przed małym domem, wznoszącym swe trzy piętra w głębi podwórza, otoczonego bardzo wysokim murem sąsiedniej nieruchomości.
— Czy to jest numer ósmy? — zapytał Perenna.
— Tak, ale może zechce mi pan wytłumaczyć...
— Za sekundę, mój stary! Niechaj tylko trochę odsapnę!
Perenna zaczerpnął kilka potężnych haustów powietrza.
— Boże! — zawołał — jak to dobrze jest działać. Doprawdy, że już zardzewiałem. I jakaż to przyjemność tropić tych bandytów. A więc żądasz odemnie wyjaśnień?
To mówiąc, wziął pod ramię brygadyera.
— Słuchaj więc, Aleksandrze i korzystaj z tego na przyszłość. Gdy ktoś obiera sobie jakieś inicyały dla swego adresu na poste-restante, to wiedz o tem z góry, że nie gra w tem roli przypadek, lecz że prawie zawsze mają one jakieś znaczenie, dla osoby, do której adresowana jest korespondencya; że są to zazwyczaj znaki, które pozwalają danej osobie łatwo przypomnieć sobie powierzony jej adres. Człowiek taki, jak ja, naprzykład, znający Neuilly i okolice, uderzony jest odrazu przez te trzy litery B. R. W., a przedewszystkiem przez literę W., która jest literą cudzoziemską, wziętą z alfabetu angielskiego. W moim umyśle, w moich oczach, natychmiast, na podobieństwo halucynacyi, stanęły trzy te litery, każda na właściwem miejscu i na czele słów, do których się odnoszą. W literze B. dostrzegłem zaraz Bulwar, litery zaś R. i W. ułożyły mi się natychmiast w angielskie imiona Richard i Wallace. No... i znalazłem się tu, gdzie być powinienem.
Mazeroux zdawał się słuchać wywodów mistrza z niedowierzaniem.
— I szef sądzi, że...
— Nic nie sądzę. Szukam! Konstruuję hypotezę na pierwszej nadarzającej się podstawie... hypotezę prawdopodobną... I mówię sobie... mówię sobie, Mazeroux, że ten kącik jest dyabelnie tajemniczy... i że ten dom... Cyt! Słuchaj!...
Perenna wepchnął brygadyera w ciemne zagłębienie muru. Usłyszeli ruch jakiś i trzaśnięcie drzwiami. Istotnie ktoś szedł przez podwórze. Zazgrzytała zasuwa zewnętrznej furtki. Twarz wychodzącego oświetlił nagle przypadkowy odblask.
— A niech to pioruny! To on!...
— Istotnie, tak się zdaje...
— To on, szefie! Ma czarną laskę z błyszczącą rączką... A następnie widzi szef binokle... I brodę?... Co to za dziwny człowiek z szefa!
— Uspokój się i chodźmy za nim.
Nieznajomy przeszedł bulwar Richar-Wallace i skręcił na bulwar Maillot. Szedł żwawo, z głową podniesioną, wywijając zręcznie laską. Zmierzał na stacyę kolei obwodowej. Znalazłszy się na niej, wciąż śledzony, wsiadł do pociągu, odchodzącego do Auteuil.
— Osobliwe! — rzekł Mazeroux. — Odbywa tę samą turę, którą już zrobił przed dwoma tygodniami. Tam go właśnie widziano!
Nieznajomy szedł wzdłuż fortyfikacyi. W kwadrans czasu osiągnął bulwar Suchet i prawie natychmiast znalazł się w pobliżu domu, w którym inżynier Fauville wraz z synem zostali zamordowani. Znalazłszy się wprost tego domu, wszedł na wały fortyfikacyjne i stał tam bez ruchu przez kilka minut, zwrócony twarzą do fasady domu. Następnie, kontynuując swą wycieczkę, doszedł do ulicy Muette i zapuścił się w ciemności lasku Bulońskiego.
— Do dzieła, a śmiało! — rzucił Perenna, przyspieszając kroku.
Mazeroux jednak powstrzymał go.
— Co pan chcesz czynić?
— Jakto co? Chwyćmy go za gardło! Nas jest dwóch i chwila dogodna!
— Nie pomyślał szef o jednej rzeczy...
— O czem?
— Że nie można aresztować nikogo bez rozkazu.
— Bez rozkazu?! Bandytę, jedynego w swoim rodzaju! Zbrodniarza! Czegóż ci jeszcze potrzeba?
— Tego, czego nie posiadam.
— Więc czego?
— Rozkazu aresztowania. Nie otrzymałem go dotychczas.
Mazeroux mówił to z takiem przekonaniem, że don Luis Perenna wybuchnął śmiechem.
— Nie masz rozkazu? Biednyś! Dobrze, zaraz zobaczysz, czy będę potrzebował rozkazu.
— Nic nie zobaczę! — wykrzyknął Mazeroux, czepiając się ubrania Perenny. — Szef nie tknie tego człowieka!
— Ależ, szczycie doskonałości! — rzekł don Luis zrozpaczony. — Jeżeli pominiemy tak świetną okazyę, to czyż go potem znajdziemy?
— Z łatwością! On wraca do swego mieszkania. Uprzedzę komisarza policyi. Zatelefonuję do prefektury i jutro rano...
— A jeżeli ptaszek nam czmychnie z gniazdka?
— Nie mam rozkazu.
— Chcesz, żebym ci go napisał, idyoto?!
Ale don Luis zapanował nad swym gniewem. Czuł dobrze, że wszystkie jego argumenty rozbijają się o opór brygadyera i że Mazeroux będzie gotów stanąć w obronie zbrodniarza przeciw swemu mistrzowi, więc poprzestał tylko na sentencyi, sformułowanej w następujący sposób:
— Jedno bydlę i ty, to stanowi razem dwoje bydląt, a tyle jest bydląt, ilu jest ludzi, którzy chcą spełniać służbę policyjną przy pomocy świstków papieru, podpisów, rozkazów i innych szmatek. Służba policyjna, mój drogi, to pięść! Jeśli poszukiwane indywiduum znajduje się pod ręką, to się je chwyta za kołnierz! Jeśli się tego nie robi, to następnie ręka wyciągnięta może się znaleźć w powietrzu. Więc dobrej nocy! Pójdę spać! Zatelefonuj do mnie, jak wszystko będzie przygotowane.
Wrócił do siebie wściekły, podniecony zajściem, które uprzytomniło mu, że ma ręce skrępowane i że poddać się musi woli cudzej, a raczej cudzej miękkości.
Na drugi dzień jednak rano, skoro się tylko obudził, chęć ujrzenia policyi, rozprawiającej się z tajemniczym właścicielem laski hebanowej, a raczej przeczucie, że jego współdziałanie będzie pożyteczne, sprawiło, iż odział się corychlej.
— Jeśli nie przybędę w porę — myślał w duchu — to oni dadzą mu wyprowadzić się w pole.
W tej właśnie chwili Mazeroux przywołał go do telefonu.
Na odgłos dzwonka rzucił się w kierunku małej kabiny, wybudowanej przez poprzedniego właściciela nieruchomości na pierwszem piętrze, w ciemnej niszy, dotykającej jego gabinetu i zapalił światło elektryczne.
— Czy to ty, Aleksandrze? — zapytał.
— Ja, szefie! Mówię ze składu win, znajdującego się w pobliżu domu na bulwarze Richard-Wallace.
— A nasz nieznajomy?
— Znajduje się w gniazdku, ale już pora wziąć się do nieqo.
— Ach!
— Tak jest. Walizę ma już przygotowaną. Dziś rano zamierza udać się w podróż.
— Skad wiesz o tem?
— Od jego gospodyni. Ona otworzy nam drzwi.
— Czy mieszka samotnie?
— Tak. Kobieta, o której wspomniałem, przygotowuje mu tylko posiłek i wieczorem odchodzi. Nikt u niego nie bywa oprócz pewnej zawoalowanej damy, która złożyła mu tylko trzy wizyty od czasu, jak tu zamieszkał. Gospodyni jego nie umie powiedzieć, co to za osobnik. Mówi, że jest to uczony, który spędza czas na czytaniu i pracy.
— Masz rozkaz aresztowania go?
— Mam. Zaraz przystępujemy do swego zadania.
— Wnet przybywam.
— To niemożliwe! Weber objął nad nami komendę. Ale... Czy nie wie pan nic nowego o pani Fauville?
— O pani Fauville?
— Tak jest, chciała sobie życie odebrać tej nocy.
— Co? Chciała sobie życie odebrać?...
Z piersi Perenny wydarł się okrzyk zdumienia. Było ono tem większe, że prawie równocześnie usłyszał drugi podobny krzyk, zdający się być echem pierwszego.
Nie wypuszczając z rąk słuchawki, odwrócił się.
W gabinecie znajdowała się panna Levasseur, w odległości kilku kroków od niego, z twarzą przerażoną, siną...
Naraz spotkały się ich spojrzenia. Miał właśnie rzucić jej jakieś pytanie, ale w tym samym momencie wyszła.
— Dlaczego, do dyabła, podsłuchiwała mnie? I czemu miała taki wystraszony wygląd? — pomyślał.
Mazeroux jednak w dalszym ciągu mówił:
— Prawdę mówiła, że odbierze sobie życie. Musiała się zdobyć na wielką odwagę.
— Ale w jaki sposób? — pytał Perenna.
— Opowiem to panu później. Teraz mnie wołają. Ale przedewszystkiem proszę, ażeby się szef nie pokazywał.
— Przeciwnie, przyjdę!
— W takim razie konieczny jest pośpiech. Bierzemy się już do rzeczy.
— Idę!
Rzucił z pospiechem słuchawkę i uczynił pół obrotu, aby opuścić kabinę, instynktownie jednak cofnął się w tył aż pod ścianę.
Właśnie w momencie, gdy miał przekroczyć próg niszy, spostrzegł, że coś się odczepia nad jego głową i tylko tyle miał czasu, ażeby uskoczyć w tył. Jedna minuta opóźnienia, a byłby zmiażdżony przez ciężką, żelazną ścianę, która ze straszliwym łoskotem zatrzasnęła się przed nim. Żelazna zasuwa otarła się o jego ręce. Perenna nigdy w swem życiu nie doznał poczucia podobnego niebezpieczeństwa. Dopiero po przezwyciężeniu przerażenia, które ścięło mu krew w żyłach i przytłoczyło mózg, odzyskawszy przytomność, rzucił się na żelazną przeszkodę. Rychło się jednak przekonał, że była nie do pokonania. Była to ciężka tafla metalowa, złożona nie z odrębnych części, spojonych ze sobą, ale stanowiąca blok jednolity, masywny, potężny, gruby, którą czas przyozdobił swą błyszczącą patyną, zaledwie tu i owdzie przyciemnioną rdzawemi plamami.
Blok ten był nie czem innem, tylko zasuwą, zamykającą kabinę telefonową hermetycznie!...
Perenna był więźniem!
Opanowany nagle wściekłością walił pięściami w żelazną taflę, sądząc, że panna Levasseur, o ile znajduje się w gabinecie, przyjdzie mu z pomocą.
— O ile jeszcze nie wyszła... — rozumował. — Ale nie, z pewnością była jeszcze w gabinecie w chwili tego tajemniczego wypadku, a zatem musi słyszeć jego łomotanie... Powinna słyszeć... I zaalarmuje dom cały... I pospieszy mu z pomocą...
Wytężał słuch... Żadnego odgłosu! Żadnej odpowiedzi!... Głos jego odbijał się o ściany i sufit kabiny, w której był zamknięty. Miał wtedy wrażenie, że cały dom był głuchy na jego wołania.
— Jednak — myślał — jednak... panna Levasseur? Dlaczego się tak stało? Co to ma znaczyć?...
I zachowując się już spokojnie, w ponurem usposobieniu, znów począł rozmyślać nad dziwnem zachowaniem się młodej panny, nad jej zmienioną twarzą, nad wystraszonemi spojrzeniami... I zadawał sobie również pytanie, w jaki sposób, w skutek jakiego przypadku zaczął nagle działać ukryty dla oczu mechanizm, który odciął go od świata żelazną ścianą?...
Weber, główny inspektor Ancenis, brygadyer Mazeroux, oraz trzej inspektorzy i komisarze policyi z Neuilly zgromadzili się na bulwarze Richard-Wallace przed kratami domu, oznaczonego numerem ósmym. Mazeroux wpatrywał się w ulicę Madrycką, którą nadejść powinien don Luis i począł się już dziwić temu opóźnieniu, albowiem pół godziny minęło już od chwili, kiedy z nim rozmawiał przez telefon. Mazeroux nie był wobec tego w stanie wynaleźć pretekstu, któryby pozwolił odwlec jeszcze podjęcie operacyi.
— Już czas! — ozwał się Weber. — Gospodyni daje nam znak z okna, że jej pan już się ubiera.
— Dlaczego nie mielibyśmy go schwytać przy wyjściu? — oponował Mazeroux.
— A jeżeli wyślizgnie się jakiem innem wyjściem którego nie znamy? — upierał się przy swoim projekcie Weber. — Z takim ptaszkiem należy mieć się na baczności. Nie! Zaatakujmy go w jego własnem gniazdku. Będziemy pewniejsi.
— Jednak...
— Co ci zależy na tem, Mazeroux? — pytał Weber, biorąc brygadyera na stronę. — Czy nie widzisz, że nasi ludzie się denerwują? Ten... tam... ich niepokoi. Niema innego środka, tylko rzucić ich na niego, jak na dzikiego zwierza. A następnie trzeba, aby sprawa była załatwiona, zanim przyjdzie prefekt.
— A więc przyjdzie?
— Tak. Chce sam sobie zdać sprawę z wszystkiego. Cała ta sprawa interesuje go do najwyższego stopnia. A zatem naprzód! Jesteście gotowi, chłopcy? Dzwonię!
Dzwonek istotnie się rozległ i gospodyni, przybiegłszy natychmiast, uchyliła bramę.
Jakkolwiek dano rozkaz, aby zachować jaknajwiększy spokój, aby nie spłoszyć zawcześnie przeciwnika, obawa, jaką on wzbudzał, była tak wielka, ze agenci, czyniąc rumor, wpadli tłumnie na podwórze, gotowi do walki.
W tej właśnie chwili otworzyło się okno na drugiem piętrze i ktoś zawołał:
— Co to takiego?
Weber nie dał na to pytanie żadnej odpowiedzi. Dwaj agenci, inspektor główny, komisarz i on sam opanowywali dom, podczas gdy dwaj inni agenci pozostali na podwórzu, aby odciąć drogę odwrotu.
Spotkanie nastąpiło na pierwszem piętrze. Nieznajomy schodził na dół, ubrany do wyjścia na ulicę, w kapeluszu na głowie, gdy Weber zawołał:
— Stój! Ani się rusz! To pan jesteś Hubert Lautier?
Nieznajomy zdawał się być zaskoczony tem wszystkiem. Widział pięć luf rewolwerowych, skierowanych przeciw sobie, jednak, bez jakiegokolwiek śladu obawy, zapytał:
— Czego panowie sobie życzą? Co tu robicie?
— Przychodzimy w imieniu prawa. Oto rozkaz aresztowania pana.
— Rozkaz aresztowania mnie?
— Tak jest. Rozkaz aresztowania Huberta Lautier’a, zamieszkałego pod numerem ósmym na bulwarze Richard-Wallace.
— Ależ to nonsens — mówił — to nieprawdopodobne!... Z jakiego powodu?
Bez żadnego oporu z jego strony wzięło go pod ręce i wprowadzono do dużego pokoju, w którym znajdowały się tylko trzy wyplatane krzesła, fotel i stół zarzucony książkami.
— Zostań pan tu — rzekł doń Weber — i nie ruszaj się z miejsca. Jeżeli uczynisz jakikolwiek ruch, tem gorzej dla pana...
Nieznajomy nie protestował. Trzymany przez dwóch agentów za kołnierz, zdawał się oddawać refleksyom, szukać w myśli tajemniczych motywów niespodziewanego aresztowania. Był to człowiek o inteligentnym wyrazie twarzy, brodę miał ciemną o rudawym odcieniu, oczy szaro-niebieskie, rzucające z poza binokli, które nosił, ostre niekiedy spojrzenia. Szerokie plecy, potężny kark znamionowały siłę.
— Czy kazać zajechać karetce? — zagadnął brygadyer Webera.
— Jeszcze sekundę... Prefekt przyjedzie... Poczekamy na niego.... Czy przeszukaliście kieszenie? Żadnej broni?
— Żadnej.
— Niema nic podejrzanego?
— Nie, nic.
Prefekt, przybywszy wkrótce, przyjrzał się dobrze aresztowanemu, porozumiał się z cicha z Weberem i kazał sobie opowiedzieć szczegóły aresztowania.
— Wybornie! — rzekł, wysłuchawszy relacyi. — Potrzebowaliśmy tego. Gdy dwóch aresztowanych wspólników zacznie mówić, to wszystko się wyjaśni. A więc nie było żadnego oporu?
— Żadnego, panie prefekcie.
— To nic... Miejmy się na baczności.
Więzień zachowywał zupełne milczenie. Miał minę człowieka nie mogącego wytłumaczyć sobie zaszłych wydarzeń, gdy jednak zrozumiał, że nowo przybyły jest prefektem policyi, podniósł głowę.
— Nie potrzebujemy panu wyjaśniać motywów aresztowania, nieprawdaż? — zapytał prefekt.
— Przeciwnie, wybacz pan, panie prefekcie — odrzekł zapytany — ale poproszę pana o wyjaśnienie. Nie mam zupełnie pojęcia, z jakiego powodu to wszystko się dzieje. Pańscy agenci są prawdopodobnie w jakimś strasznym błędzie, który jedno moje słowo będzie może w stanie rozproszyć. Wyjaśnienia tego pragnę... wymagam...
Prefekt, wzruszając ramionami, odrzekł: — Jesteś pan posądzony o współudział w zamordowaniu inżyniera Fauville’a i jego syna.
— Hipolit nie żyje?!... — wykrzyknął.
Był to okrzyk spontaniczny, jakby mimowolny. Był to okrzyk zdumienia i zgrozy istoty wstrząśniętej otrzymaną wiadomością do głębi duszy. A zdumienie to było tak dziwne, tak nieoczekiwane, że zrozumiano je jako chęć wpojenia w obecnych niemożliwego do przyjęcia przekonania, że aresztowany istotnie o niczem nie wiedział.
— Hipolit nie żyje... — powtarzał głucho, z nerwowem drżeniem. — Co panowie mówicie? Czyż to możliwe?! I jak się to stało? Zamordowany?! Edmund również?!...
Prefekt znów wzruszył ramionami.
— Sam fakt — oświadczył — że nazywa go pan z imienia, świadczy, że byłeś jego dobrym znajomym. Przypuśćmy nawet, że niema pan nic wspólnego z dokonanym na jego osobie mordem, to jednak samo czytanie dzienników, w których sprawa ta jest omawiana od dwóch tygodni, przyczyniłoby się do poinformowania pana o zaszłym fakcie.
— Nie czytam nigdy dzienników, panie prefekcie.
— Co? Zechce pan może utrzymywać, że...
— To może być nieprawdopodobne, ale tak jest istotnie. Oddaję się tylko pracy, zajmując się wyłącznie badaniami naukowemi w zamiarze napisania naukowego dzieła. Poza tem nie interesuję się niczem innem. Przeczę stanowczo, jakobym w ciągu ostatniego miesiąca czytał którykolwiek dziennik i oto dlaczego mam prawo powiedzieć, że nic nie wiem o zamordowaniu Fauville’a.
— Jednak osoba jego nie była panu obca?
— Znałem go niegdyś, ale pogniewaliśmy się ze sobą.
— Z jakiego powodu?
— Powodem były sprawy familijne...
— Sprawy familijne?... Był pan zatem jego krewnym?
— Tak jest. Hipolit był moim kuzynem.
— Pańskim kuzynem?!... Ależ w takim razie... Lecz zdefiniujmy sprawę dokładnie. Fauville i jego żona byli dziećmi dwóch sióstr, Elżbiety i Armandy Roussel. Obie te siostry były wychowywane wraz ze swym kuzynem Wiktorem.
— Tak, z Wiktorem Sauverandem, potomkiem dziadka Roussel. Wiktor Sauverand ożenił się na obczyźnie i miał dwóch synów. Jeden z nich umarł przed piętnastu laty, drugim zaś jestem ja.
Pan Desmalions zadrżał, tak, iż wzruszenie, jakiego doznał, odbiło się na jego twarzy. Jeżeli bowiem ten człowiek mówił istotnie prawdę, jeżeli był on naprawdę synem tego Wiktora, którego stanu cywilnego nie udało się jeszcze policyi stwierdzić, to tem samem, ponieważ inżynier Fauville i jego syn nie żyją, a pani Fauville, wskutek stwierdzonego udziału w zbrodni została pozbawiona praw spadkowych, aresztowano ostatniego spadkobiercę Morningtona!
Ale dlaczego w takim razie sam przeciw sobie nasuwa straszne podejrzenia, nie będąc do tego wcale zmuszonym?
— Moje rewelacye — ciągnął dalej aresztowany — zdają się pana, panie prefekcie, zdumiewać. Być może, iż wyświetlą one błąd, którego padłem ofiarą?
Słowa te były wypowiedziane z całkowitym spokojem, uprzejmością i dystynkcyą. Aresztowany zdawał się nie przypuszczać nawet, że rewelacye jego potwierdzały właśnie prawidłowość przedsięwziętych przeciw niemu zarządzeń.
Nie odpowiadając na jego pytania, prefekt policyi zapytał:
— A zatem pańskie prawdziwe nazwisko brzmi?...
— Gaston Sauverand.
— Dlaczego używał pan nazwiska zmyślonego?
Sauverand zawahał się chwilę, co nie uszło oczywiście uwagi tak bystrego obserwatora, jak pan Desmalions.
— To jest moja sprawa, nie zaś sprawa policyi! — odparł.
Desmalions uśmiechnął się.
— Argument nieszczególny — oświadczył. — Czy użyłbyś go pan także w takim razie, gdybym zechciał się od pana dowiedzieć, dlaczego się pan ukrywa, dlaczego porzuciłeś swoje mieszkanie przy ulicy Roule, nie zostawiając tam swego adresu i dlaczego kierujesz swą korespondencyę na pocztę, zastępując adres inicyałami?
— Tak, panie prefekcie, są to moje prywatne sprawy, których nie mam obowiązku panu wyjaśniać.
— Jestto odpowiedź zupełnie podobna do tej, jaką nam wciąż daje pańska wspólniczka.
— Moja wspólniczka?...
— Tak jest, pani Fauville.
— Pani Fauville?!..
Z piersi Gastona Sauveranda wydarł się okrzyk zupełnie podobny do tego okrzyku, jakim powitał wiadomość o śmierci inżyniera Fauville’a, tylko zdumienie jego było tym razem większe i twarz zmieniła mu się nie do poznania.
— Co?... Co?... Co pan mówi? Marya Anna? Nie! To nie prawda?!...
Pan Desmaiios nie uważał nawet za stosowne odpowiadać na te pytania, tak dalece ignorowanie tego wszystkiego, co miało łączność z dramatem, który rozegrał się na bulwarze Suchet, wydało mu się dziecinnem.
Tymczasem zaś Sauverand, patrząc na prefekta obłąkanym wzrokiem, mamrotał:
— Więc to prawda? Więc ona jest tak samo ofiarą omyłki, jak ja? Więc może i ją aresztowali? Ona... ona... w więzieniu!...
Wzniósł w górę zaciśnięte pięści, jakgdyby grożąc niemi wszystkim nieznanym wrogom, którzy go otaczali i tym, którzy go prześladowali i tym, którzy zamordowali Fauville’a, a teraz wydali na tortury moralne Maryę Annę.
Mazeroux oraz inspektor Ancenis chwycili go silnie za ręce. Była chwila, iż zdawać się mogło, że Sauverand chce wyrwać się z rąk napastników, ale chwila ta była krótka, jak błyskawica i Sauverand upadł na krzesło, kryjąc twarz w dłoniach.
— Jakież to dziwne i tajemnicze... Nie rozumiem tego... nie rozumiem... — powtarzał.
Wreszcie umilkł zupełnie.
— To taka sama komedya, jak z panią Fauviile — rzekł prefekt do brygadyera Mazeroux. — Odgrywana jest przytem przez aktora tego samego rodzaju, co ona i z równą jej siłą. Rzuca się tu od razu w oczy, że są krewnymi!
— Trzeba się mieć z nim na baczności, panie prefekcie. Aresztowanie przygnębiło go chwilowo, ale biada nam, gdy przyjdzie do siebie.
Weber, który wyszedł przed kilku minutami, znów powrócił.
— Czy wszystko gotowe? — zapytał go prefekt.
— Tak, panie prefekcie. Kazałem zajechać karetce tuż przed bramę, obok pańskiego samochodu.
— Ilu was jest?
— Ośmiu, ale dwóch agentów jeszcze przybędzie.
— Przeszukaliście dom?
— A jakże! Zresztą jest pusty. Niema tu nic, jak tylko najkonieczniejsze meble, a w pokoju zaś stosy papierów.
— Dobrze, więc zabierzcie te papiery i podwoić należy czujność.
Gaston Sauverand wypełniał spokojnie rozkazy i postępował już za brygadyerem, lecz znalazłszy się na progu drzwi, stanął.
— Panie prefekcie — rzekł — ponieważ pan prowadzisz śledztwo, przeto zaklinam pana, abyś miał pieczę nad papierami, leżącymi na stole w moim pokoju, są to bowiem notatki, które kosztowały mnie wiele nieprzespanych nocy. Ponadto zaś...
Zawahał się, najwidoczniej zaambarasowany.
— Ponadto? — powtórzył jak echo prefekt.
— Dobrze, panie prefekcie, chcę panu powiedzieć... pewne rzeczy...
Szukał wyrazów i zdawał się obawiać ich konsekwencji. Zdecydował się jednak nagle:
— Panie prefekcie — rzekł — jest tutaj gdzieś... pakiet listów... cenionych przezemnie ponad życie... Być może, że te listy, jeśli się je zechce źle zrozumieć, będą stanowić broń przeciw mnie, ale mniejsza o to... Przedewszystkiem zależy mi na tem, żeby były one zabezpieczone... Zobaczy pan, że są tam dokumenta nadzwyczajnej wagi... panu je powierzę i... tyiko panu, panie prefekcie.
— Gdzie one się znajdują?
— Skrytkę łatwo jest znaleźć. Wystarczy wejść do pokoju, znajdującego się nad nami i nacisnąć z prawej strony okna gwóźdź... gwóźdź na pozór nieużyteczny, ale manewrujący kasetką na zewnątrz, pod dachówką, wzdłuż rynny.
Sauverand ruszył naprzód w towarzystwie dwóch agentów, w ostatniej jednak chwili prefekt go powstrzymał:
— Sekundę!... Mazeroux, idź sam do tamtego pokoju i przynieś mi listy.
Mazeroux spełnił rozkaz, ale po kilku minutach, wrócił, oświadczając, że nie potrafi wprowadzić w ruch mechanizmu. Prefekt polecił wobec tego udać się głównemu inspektorowi Ancenisowi wraz z Mazeroux i Sauverandem na górę, sam zaś pozostał z Weberem na dole i przeglądał leżące na stole książki.
Były to rzeczy naukowe, wśród których zauważył książki, traktujące o chemii, jak naprzykład: „Chemia organiczna“, „Chemia w odniesieniu do elektryczności“ i tym podobne. Wszystkie zaopatrzone były w notatki, nakreślone na marginesie. Prefekt przeglądał właśnie jedną z tych książek, gdy w tem zdawało mu się, że rozległ się jakiś rumor. Zerwał się z miejsca, ale nie zdołał jeszcze przekroczyć progu, gdy we wgłębieniu schodów rozległ się strzał, któremu zaraz zawtórował jęk ludzki...
Wkrótce potem rozległy się detonacye dwóch jeszcze strzałów, a następnie krzyki, odgłosy walki i jeszcze jeden strzał...
Przeskakując zaraz do cztery schody, z taką zwinnością, jakiejby nikt nie spodziewał się po człowieku tej tuszy, prefekt policyi, za którym pospieszał Weber, wpadł na drugie, a następnie na trzecie piętro, gdzie schody były jeszcze ciaśniejsze i spadzistsze, aniżeli na niższych piętrach.
Gdy prefekt znalazł się na skręcie schodów, zachwiał się na nogach jakiś człowiek i padł w jego ramiona. Był to Mazeroux ranny.
Na schodach leżało jeszcze jedno bezwładne ciało ludzkie, ciało głównego inspektora Ancenisa. Wyżej, w obramieniu małych drzwi, stał Gaston Sauverand — straszny, z twarzą okrutną, z wyciągniętą przed siebie ręką. Strzelił on po raz piąty na chybił trafił, a spostrzegłszy następnie prefekta policyi, w pierś jego rewolwer skierował.
Prefekt dostrzegł wymierzoną przeciw sobie lufę rewolweru i uważał się za zgubionego... W tej samej jednak sekundzie za plecami prefekta rozległ się strzał, broń wypadła Sauverandowi z ręki zanim zdołał z niej zrobić użytek i prefekt znalazł się jakby wobec wizyi człowieka, który uratował mu życie. Człowiek ten przeskoczył błyskawicznie przez ciało Ancenisa, odtrącił pod ścianę leżącego na schodach brygadyera i rzucił się naprzód, a w ślad za nim pobiegli agenci. Prefekt poznał zaraz, kto był jego wybawcą.
Był nim don Luis Perenna.
Don Luis wpadł jak piorun do pokoju, w którym szukał ucieczki Sauverand, ale dostrzegł już tylko domniemanego zbrodniarza, stojącego na oknie i z wysokości trzeciego piętra rzucającego się w przepaść...
— Tędy szuka ucieczki! — zawołał nadbiegając prefekt. — Nie dostaniemy go w takim razie żywcem.
— Ani żywego, ani umarłego, panie prefekcie — oświadczył Perenna. — Patrz pan... Oto się podnosi... Istnieją cuda dla ludzi tego rodzaju... Biegnie ku parkanowi... Zaledwie utyka...
— A moi ludzie?
— Eh, oni znajdują się na schodach i rozproszeni są po całym domu, zwabieni strzałami. Niektórzy z nich zajmują się rannymi...
— Prawdziwy demon! — mruknął prefekt. — Odegrał swą partyę po mistrzowsku!
Istotnie Sauverand uciekał, nie znajdując już nigdzie żadnej przeszkody.
— Chwytaj go! Chwytaj! — wołał z okna pan Desmalions.
Przy trotuarze, który w tem miejscu był dość szeroki, stały dwa samochody. Jeden z nich należał do prefekta, drugi zaś sprowadzony był przez Webera dla przewiezienia więźnia. Dwaj szoferzy nie domyślali się wcale, że wewnątrz toczy się bitwa, ale zauważyli natomiast skok Gastona Sauveranda, wobec czego szofer prefekta, w którego samochodzie złożono różne materyały dowodowe, chwycił leżącą na wierzchu laskę hebanową i zaopatrzony w tę jedyną broń, rzucił się śmiało na uciekającego.
— Chwytaj go! Chwytaj! — wołał prefekt.
Spotkanie nastąpiło u wyjścia z podwórza. — Trwało ono krótko. Sauverand rzucił się na swego przeciwnika, wyrwał mu laskę z ręki, uczynił błyskawiczny skok w tył i połamał kij na głowie szofera. Następnie, nie wypuszczając z rąk odłamanej górnej części laski, Sauverand rzucił się do ucieczki, ścigany przez drugiego szofera, oraz przez trzech agentów, którzy zdołali nareszcie wybiedz z wnętrza domu.
Sauverand wyprzedził ich już wtedy o trzydzieści kroków. Jeden z agentów strzelił za nim kilkakrotnie, ale bez skutku.
Gdy pan Desmalions oraz Weber zeszli na dół, zastali na drugiem piętrze, w pokoju Gustawa Sauveranda, głównego inspektora rozciągniętego na łóżku, kończącego swój żywot.
Trafiony w głowę konał.
Brygadyer Mazeroux, który odniósł lekką ranę, w czasie opatrywania go opowiadał, że Sauverand zaprowadził go wraz z inspektorem Ancenisem aż do górnej komnaty i tam dopiero sięgnął do wiszącej przy wejściu na ścianie torby, z której wydobył rewolwer i zanim towarzyszący mu agenci spostrzegli się, strzelił z bliska do Ancenisa, kładąc go od razu u swoich nóg. Schwytany przez bryqadyera, Sauverand wyrwał się szybko z jego objęć i wymierzył doń trzy strzały, z których jeden trafił go w ramię.
I oto w walce, w której ze strony policyi uczestniczył oddział wyćwiczonych agentów, jeden człowiek, który zdawał się nie mieć żadnej absolutnie nadziei ratunku, dzięki niesłychanie śmiałemu fortelowi, unieszkodliwił dwóch agentów, zwabił strzałami do wnętrza domu resztę i mając już drogę wolną — zbiegł.
Pan Desmalions był blady z wściekłości i rozpaczy.
— Wyprowadził nas wszystkich w pole — wołał. — Te listy... ta skrytka... ten gwóźdź ruchomy... to wszystko było tylko fortelem. Ach, bandyta!
Prefekt wyszedł na ulicę. Na bulwarze spotkał jednego z agentów, którzy ścigali mordercę. Agent ten ledwie dyszał.
— No i cóż? — zapytał z niepokojem.
— Skręcił w sąsiednią ulicę, panie prefekcie... Tam oczekiwał na niego samochód... Motor musiał być w ruchu, albowiem zdystansował nas odrazu.
— A mój samochód?
— Trzeba go było dopiero przygotować do drogi.
— Czy samochód, którym uciekł, był przezeń wynajęty?
— Tak jest.
— W takim razie nie trudno go będzie odnaleźć. Szofer sam się zgłosi, gdy przeczyta o zajściu w dziennikach...
Weber potrząsnął z niedowierzaniem głową.
— O ile — rzekł — szofer nie jest również jego wspólnikiem... I gdyby nawet odnaleziono samochód, to czyż można przypuszczać, że taki szczwany lis, jak Sauverand, nie będzie umiał zatrzeć śladów? Będziemy mieli urwanie głowy, panie prefekcie!
— Tak — ozwał się don Luis, który, nic nie mówiąc, był obecny przy tej rozmowie i który znalazł przedtem sposobność do porozumienia się z brygadyerem w cztery oczy. — Będziecie mieli urwanie głowy, zwłaszcza, jeżeli pozwolicie nadal brać nogi za pas ludziom, trzymanym już w garści. Mazeroux, pamiętasz, co powiedziałem ci wczoraj? Ale, mimo wszystko, nie lada spryciarz. I nie działa w pojedynkę. Aleksandrze! Ręczę ci, że Sauverand ma wspólników... I to nie dalej, jak u mnie... Rozumiesz? U mnie!...
Wypytawszy się brygadyera o szczegóły aresztowania i sposób zachowania się Gastona Sauveranda, don Luis wrócił do domu.
Śledztwo, które miał przeprowadzić, oplatało się dookoła wydarzeń niezwykle tajemniczych. I jeżeli rola, którą odgrywał Gaston Sauverand w pościgu za milionami Morningtona, zasługiwała na to, aby zwrócić na nią całą uwagę, to jednak postępowanie panny Levasseur nie mniej żywo go interesowało.
Perenna nie był w stanie zapomnieć tego pełnego grozy okrzyku, jaki wydarł się z jej piersi w chwili, gdy rozmawiał przez telefon z Mazeroux i stał mu też ciągle w pamięci ówczesny wyraz jej twarzy, na której malowało się śmiertelne przerażenie. Mógłże ten okrzyk i ów przestrach przypisać czemu innemu, aniżeli słowom, wyrzeczonym przezeń w odpowiedzi na informacye brygadyera: „Co mówisz? Pani Fauville chciała odebrać sobie życie?“
Fakt był faktem. Pomiędzy doniesieniem o próbie samobójstwa pani Fauville i nadzwyczajną emocyą panny Levasseur był związek zbyt widoczny, ażeby Perenna nie miał wysnuć z tego konkluzyi.
Nie zatrzymując się nigdzie, wszedł od razu do swego gabinetu i przyjrzał się niszy, prowadzącej do telefonu. Była szeroka na dwa metry mniej więcej i jedyne jej zamknięcie stanowiła portyera pluszowa, która zawsze jednak podniesiona, pozostawiała wejście do kabiny całkiem otwarte. Pod portyerą, w górze, wśród ozdób gzymsu, znajdował się guzik. Jedno naciśnięcie tego guzika wystarczało, aby spuścić momentalnie żelazną ścianę, która stanęła Perennie na przeszkodzie przed dwiema godzinami.
Nacisnąwszy guzik kilkakrotnie, przekonał się w sposób jak najbardziej kategoryczny, że mechanizm ukrytego aparatu znajdował się w doskonałym stanie i że nie mógł być uruchomiony bez interwencyi z zewnątrz. Czyż miał stąd wnosić, że młoda dziewczyna chciała pozbawić życia jego, Perennę?... Gdzież motyw takiego kroku...
Miał zamiar zadzwonić na nią i zażądać pewnych wyjaśnień, ale czas mijał i nie spełnił tego zamiaru. Widział ją przez okno, jak szła przez podwórze. Chód miała powolny. Biust jej chwiał się na biodrach w harmonijnym rytmie. Płomień słońca palił się w złocie jej włosów.
Całą resztę ranka spędził siedząc na kanapie i paląc cygara... Czuł się niedobrze. Był niezadowolony ze siebie i z wydarzeń, z których żadne nie tylko nie przynosiło mu najmniejszego światełka prawdy, lecz przeciwnie wikłało sprawę w taki sposób, iż powiększało jeszcze ciemności, z któremi się borykał. Pragnął działać, a skoro tylko dał folgę tej potrzebie, to napotykał zaraz na nowe przeszkody, paraliżujące jego wolę działania, a sama natura tych przeszkód nie wskazywała niczem na osobistości przeciwników, wytwarzających te przeszkody. Ale około południa, gdy zawołał, ażeby podawano do stołu, służący wpadł do gabinetu z talerzem w ręku i z przejęciem się, świadczącem, że służba była dobrze poinformowana o dwuznacznej sytuacyi swego pana, krzyknął:
— Proszę pana, idzie prefekt policyi!
— Co? Hę? Gdzie jest?
— Na dole, proszę pana. Z początku nie wiedziałem, co robić... Chciałem ostrzedz pannę Levasseur, ale...
— Czy jesteś tylko tego pewny?
— Oto jego bilet, proszę pana.
Perenna wziął bilet, na którym istotnie widniało: Gustaw Desmalions.
Podszedł wówczas do okna, które następnie otworzył i przy pomocy umieszczonego u góry lustra począł obserwować plac Palais-Bourbon. Zauważył tam sześć spacerujących osób. Zaraz rozpoznał, co to za jedni. Była to jego zwykła warta, złożona z agentów.
— Tylko tylu ich jest? — mruknął pod nosem. — A zatem chodźmy, gdyż niema obawy i prefekt przychodzi w dobrej jedynie intencyi. Stało się właśnie, co przewidywałem. Nie źle go nastroiłem, ocalając mu życie.
Pan Desmalions wszedł, nie mówiąc na powitanie ani jednego słowa i lekko tylko kłoniąc przed gospodarzem głowę. Weber, który mu towarzyszył, nie starał się nawet ukrywać uczuć, jakie mógł żywić dla człowieka tego rodzaju, co Perenna...
Don Luis zdawał się tego wcale nie spostrzegać i w odwet wysunął na przyjęcie gości tylko jeden fotel. Pan Desmalions jednak zaczął chodzić po pokoju, założywszy w tył ręce i zdawał się zastanawiać nad tem, co ma powiedzieć. Milczenie przedłużało się, lecz don Luis oczekiwał z całkowitym spokojem.
Po chwili prefekt zatrzymał się i nagle rzucił pytanie:
— Czy opuszczając bulwar Richard-Wallace wrócił pan wprost do siebie, do domu?
Don Luis, przyjmując tę formę konwersacyi, która miała na celu wybadanie go, odrzekł krótko:
— Tak, panie prefekcie.
Pan Desmalions uczynił krótką pauzę, poczem znów zaczął:
— Co się mnie tyczy, to wsiadłem do samochodu w trzydzieści lub czterdzieści minut po pańskiem odejściu i kazałem się wieźć na prefekturę, gdzie otrzymałem ten oto list, który pozwolę panu przeczytać. Zaznaczę tylko, że list ten wysłany został o godzinie wpół do dziesiątej.
„Ostrzegam pana, że Gaston Sauverand, po ucieczce odnalazł swego wspólnika pana Perennę, który, jak to panu wiadomo, nie jest nikim innym, jak tylko Arseniuszem Lupinem. Arseniusz Lupin dostarczył panu adresu Sauveranda, ażeby się od niego uwolnić i sięgnąć po miliony Mornigtona. Dziś rano nastąpiła pomiędzy nimi zgoda i Arseniusz Lupin wskazał Sauverandowi dla ukrycia go bezpieczne miejsce. Dowód ich spotkania i wspólnictwa jest łatwy do uzyskania. Przezorny Sauverand wręczył Perennie koniec złamanej laski, z którą uciekł. Znajdzie ją pan pod poduszkami, leżącemi na kanapie, która stoi pomiędzy oknami gabinetu Perenny“
Don Luis wzruszył ramionami. List nie miał żadnego znaczenia, albowiem nie opuszczał wszak swego gabinetu. To też złożył go najspokojniej i oddał prefektowi policyi, bez słowa wyjaśnień.
Był zdecydowany pozostawić prefektowi zupełną swobodę.
— Co pan odpowie na to oskarżenie?
— Nic, panie prefekcie.
— Jest ono jednak dokładne i łatwe do skontrolowania.
— Bardzo łatwe, panie prefekcie. Kanapa stoi tam, miedzy oknami.
Pan Desmalions wahał się jeszcze przez parę sekund, lecz w końcu zbliżył się do kanapy i podniósł poduszki.
Pod jedną z nich ukazał się odłamek laski...
Don Luis nie mógł powstrzymać się od objawów zdumienia i wściekłości. Ani przez chwilę nie wyobrażał sobie możliwości takiego wprost cudu i został wydarzeniem tem zaskoczony. Zapanował wszakże nad sobą. Przedewszystkiem nie było jeszcze dowodu, że jest to odłamek tej samej laski, którą widziano w rękach u Sauveranda.
— Mam drugą połowę laski przy sobie — oświadczył prefekt. — Weber podniósł ją z bruku na bulwarze Richard-Wallace. Oto ona!
To mówiąc, prefekt wyjął z wewnętrznej kieszeni palta drugą część laski i począł przymierzać obie części w miejscu złamanem.
Obie części laski wybornie pasowały do siebie...
I znów zapanowało milczenie. Perenna był przygnębiony, jak muszą być i są zawsze przygnębieni ludzie, którzy sami przyczynili się do swej porażki i do upokorzenia tego rodzaju. Nie mógł wprost pojąć tego, co się stało. Jakim cudem Gaston Sauverand był w stanie w tym krótkim, dwudziestominutowym okresie czasu znaleźć się w tym domu i wtargnąć do tego pokoju? Nawet hypoteza, że posiadał na miejscu wspólnika, nie wyjaśniała tego fenomenu w sposób dostateczny.
— Ktoś kopie dołki podemną — myślał — i tym razem nie wybrnę z matni. Mogłem wywikłać się z oskarżenia pani Fauville i odparować cios, wymierzony za pośrednictwem turkusa, ale pan Desmalions nie uwierzy, ażeby wypadek dzisiejszy był analogiczny, nie uwierzy, ażeby Gaston Sauverand, podobnie jak Marya Anna Fauville, chciał mnie usunąć z pola walki, przez rzucenie na mnie podejrzeń i przez doprowadzenie do aresztowania mojej osoby.
— A więc? — wykrzyknął zniecierpliwiony prefekt policyi. — Odpowiadaj pan! Broń się!
— Nie, panie prefekcie, nie znajduję dla siebie obrony...
Pan Desmalions tupnął nogą w podłogę i mówił w zamyśleniu:
— W takim razie... w takim razie... ponieważ pan przyznajesz... ponieważ...
Zbliżył się do okna, gotów najwidoczniej je otworzyć. Jeden gwizdek wystarczyłby. Wpadliby natychmiast agenci i sprawa byłaby skończona.
— Czy mam zawołać pańskich inspektorów, panie prefekcie? — zapytał don Luis.
Pan Desmalions pozostawił te słowa bez odpowiedzi, ale odstąpił od okna i począł znów spacerować po pokoju. I nagle gdy Perenna starał się właśnie wytłumaczyć sobie powody tego nadzwyczajnego wahania, prefekt po raz drugi zatrzymał się przed oskarżonym:
— A gdybym — ozwał się — uważał ten wypadek z laską hebanową za niebyły, a raczej za wydarzenie, które, będąc świadectwem zdrady któregoś z pańskich służących, nie jest w stanie pana skompromitować? Gdybym miał na uwadze jedynie usługi, jakie pan już nam oddał? Jednem słowem, gdybym pozostawił pana na wolności?...
Perenna nie mógł powstrzymać się od uśmiechu. Mimo znamiennego wydarzenia z laską, jakkolwiek wszystkie pozory zwracały się przeciw niemu, w momencie właśnie, gdy wszystko zdawało się psuć, rzeczy poczęły nagle przybierać obrót przewidziany przezeń od początku, taki, jak to był przedstawił brygadyerowi. Był potrzebny policyi!...
— Gdybym był wolny? — zapytał — Gdybym nie był strzeżony? Ani śledzony przez nikogo?
— Tak... przez nikogo...
— I gdyby kampania prasy, oplatająca się dookoła mego nazwiska, trwała w dalszym ciągu? Gdyby wskutek pewnych opowieści i pewnych okoliczności udało się wywołać ruch przeciw mnie? Gdyby zażądano przedsięwzięcia przeciw mnie środków zaradczych?...
— Środki te nie będą przedsięwzięte.
— Nie potrzebuję się więc niczego więcej obawiać?
— Niczego!
— Pan Weber poniecha uprzedzeń, które ma przeciw mej osobie?
— Postępować będzie przynajmniej tak, jakgdyby z nich zrezygnował, nieprawdaż, Weber?
Weber, wydobył z gardła jakiś chrapliwy ton, który można było wziąć za odpowiedź potakującą, wobec czego don Luis wykrzyknął:
— W takim razie jestem pewien, że odniosę zwycięstwo i że odniosę je według życzeń i potrzeby sprawiedliwości.
A więc wskutek nagłej zmiany położenia, po całej seryi okoliczności wyjątkowych, sama policya, chyląc głowę przed cudownemi kwalifikacyami don Luis Perenny, uznając to, czego ten człowiek już dokonał i przeczuwając usługi, jakie jeszcze będzie mógł oddać, postanowiła go podtrzymać, prosiła o współdziałanie, o pomoc i ofiarowywała mu właściwie kierownictwo w prowadzeniu akcyi.
Uznanie to było pochlebne. Odnosiło się ono wyłącznie do osoby Perenny. Czy Lupin nie miał prawa reklamować dla siebie cząstki tego uznania? Czy można było przypuścić, że pan Desmalions w głębi serca nie identyfikuje tych dwóch osób?
Zachowanie się prefekta policyi nie usprawiedliwiało najdrobniejszej hypotezy co do jego ukrytej myśli. Zaproponował don Luisowi Perennie pakt, do którego sprawiedliwość dość często zmuszona jest uciekać się dla osiągnięcia celu. Pakt został zawarty. W tej kwestyi nie powiedziano już ani słowa więcej.
— Czy nie potrzebuje pan odemnie jakich wyjaśnień? — zagadnął prefekt.
— Owszem, panie prefekcie. Dzienniki wspomniały o notatniku, znalezionym w kieszeni nieszczęsnego Verota. Otóż czy notatnik ten zawiera jakie wskazówki?
— Żadnych. Są to zapiski osobiste, notatki upamiętniające dochody i wydatki, a poza tem nic więcej. Ach, zapomniałem! Ponadto znaleziono w kieszeni fotografię jakiejś kobiety... fotografię, co do której nie mogłem zdobyć jeszcze żadnych informacyi... Nie przypuszczam jednak, aby miała ona związek ze sprawą. Proszę, oto jest fotografia, o której mówię.
Perenna wziął w rękę podany sobie karton i... zadrżał, co nie uszło uwagi prefekta.
— Czy pan zna tę damę?
— Nie... nie, panie prefekcie! Przypuszczałem... ale nie... to proste podobieństwo... być może, że podobieństwo rodzinne, co zresztą sprawdzę, jeżeli zechce pan pozostawić mi tę fotografię.
— Chętnie, aż do dzisiejszego wieczoru. Odda ją pan brygadyerowi Mazeroux, któremu zresztą poleciłem być w kontakcie z panem we wszystkiem, co dotyczy sprawy Morningtona.
Tym razem konferencya była skończona. Prefekt wyszedł, odprowadzany przez Perennę aż do bramy.
Znalazłszy się jednak na progu, pan Desmalions odwrócił się jeszcze i rzekł:
— Pan uratowałeś mnie dzisiaj życie. Gdyby nie pan, to ten bandyta Sauverand...
— Ah, panie prefekcie! — protestował don Luis.
— Tak, wiem o tem, są to rzeczy, do których pan już przywykłeś. Mimo to jednak bądź łaskaw przyjąć moje podziękowanie.
I prefekt ukłonił się tak, jak gdyby miał istotnie do czynienia z don Luisem Perenną, szlachcicem hiszpańskim, bohaterem z legionu cudzoziemskiego. Co się tyczy Webera, to włożywszy obie ręce w kieszenie, odszedł na podobieństwo doga, któremu nałożono kaganiec, rzucając nieprzyjacielowi spojrzenie pełne okrutnej nienawiści.
— Szczwany lis! — pomyślał don Luis. — Oto jeden z tych, którzy mi nie popuszczą przy sposobności.
Z okna ujrzał odjeżdżający samochód prefekta. Agenci również odeszli w ślad za Weberem, opuszczając zupełnie plac Palais-Bourbon. Oblężenie zostało zniesione.
— Teraz do dzieła! — rzekł sobie Perenna. — Mam już ręce wolne. Teraz odetchnę.
— Podaj mi obiad — rzekł do przywołanego lokaja — i powiedz pannie Levasseur, żeby zaraz po obiedzie do mnie przyszła.
Udał się następnie do stołowego pokoju i zasiadł przy stole. Umieścił przed sobą fotografię, pozostawioną przez prefekta i pochylony nad nią przyglądał się jej z nadzwyczajnem skupieniem.
Fotografia była nieco przyblakła, jak zwykle fotografie noszone w portfelach lub papierach, ale mimo to była jeszcze dość wyraźna. Była to podobizna młodej panny w stroju balowym, odsłaniającym nagość rąk i ramion, której głowę zdobiły kwiaty. — W oczach znać było uśmiech i radość.
— Panna Levasseur... — powtórzył kilkakrotnie. — Czy to możliwe?...
W rogu kartonu zauważył niewyraźny ślad pisma. Odcyfrował je: „Florentyna”. Najwidoczniej imię młodej panny.
— Panna Levasseur... Florentyna Levasseur... — powtarzał. — W jaki sposób fotografia ta znaleźć się mogła w notatniku Verota? I jaki związek z tą sprawą ma lektorka hrabiego rumuńskiego, którą wziąłem w spadku po nim wraz z całym domem?
Przypomniał sobie wtedy wypadek z zasuwą żelazną w kabinie telefonicznej. Przyszedł mu także na myśl artykuł z „Echo de France”, artykuł skierowany przeciw niemu i którego brulion znalazł się na podwórzu jego własnego domu. A przedewszystkiem stanęło mu w myśli zagadkowe podłożenie w jego gabinecie odłamka kompromitującej go wobec władz laski. I podczas gdy umysł jego wytężał się, aby przeniknąć tajemnicę tych wydarzeń, wówczas, gdy wysilał się nad sprecyzowaniem roli odgrywanej przez pannę Levasseur, oczy jego utkwione były w fotografię. Wpatrywał się z zadowoleniem w piękne zarysy ust, we wdzięk uśmiechu, w pysznie wyginającą się linię szyi i nagich ramion.
W tem drzwi się rozwarły i weszła panna Levasseur.
Perenna niósł właśnie do ust szklankę, świeżo napełnioną przezeń wodą. Panna Levasseur rzuciła się naprzód, schwyciła go za rękę, wyrwała szklankę i roztrzaskała, rzucając na podłogę.
— Czy pan już pił? Pił pan? — pytała zdławionym głosem.
— Nie, jeszcze nie wypiłem ani kropli — odpowiedział. — Ale dlaczego pani o to pyta?
Urywanymi słowy poczęła mówić:
— Woda w tej karafce... woda w tej karafce...
— Co takiego?
— Ta woda jest zatruta!...
Perenna skoczył z krzesła i ujął pannę Levasseur gwałtownie za ramię.
— Zatruta? Co pani mówi? Jest-że pani tego pewna?
Mimo umiejętności panowania nad sobą Perenna, zrozumiawszy jakie nieszczęście groziło mu przed chwilą, zadrżał. Znał on straszne skutki trucizny, używanej przez zbrodniarzy, z którymi podjął walkę, widział trupa inspektora Verota, trupa Hipolita Fauville’a i jego syna, wiedział, że po przełknięciu zamierzonej znacznej dozy trucizny nie uszedłby jej piorunującego działania. Trucizna ta nie znała litości. Zabijała z całą pewnością, straszliwie...
Panna Levasseur milczała.
— Ależ odpowiedz pani wreszcie — zagrzmiał — Czy jest pani tego pewna?
— Nie... to tak mi przyszło na myśl... przeczucie... pewien zbieg okoliczności...
Perenna miał wrażenie, iż panna Lavasseur żałuje słów dopiero co wypowiedzianych i że stara się im nadać inne znaczenie.
— Zobaczymy... zobaczymy! — zawołał — Muszę jednak rzecz sprawdzić... Więc pani nie jest pewna, czy woda w tej karafce była zatruta?
— Nie... Być może...
— A jednak dopiero co...
— Przypuszczałam istotnie... ale nie!...
— Łatwo się o tem przekonać — rzekł Perenna — sięgając po karafkę.
Panna Levasseur okazała się zwinniejszą od niego. W mgnieniu oka chwyciła karafkę i jednem uderzeniem roztrzaskała ją o stół.
— Co pani robi!? — zawołał rozdrażniony.
— Omyliłam się, a zatem nie warto przykładać do tego wszystkiego wagi...
Don Luis wyszedł szybko z jadalni. Zgodnie z jego rozkazem wodę do picia, podawaną na stół, czerpano z filtru, umieszczonego na samym krańcu korytarza, prowadzącego z pokojów do kuchni.
Tam właśnie pobiegł i wziąwszy filiżankę z półki odkręcił kran. Następnie, biegnąc dalej korytarzem, który skręcał w tem miejscu ku podwórzowi, przywołał bawiącego się pod stajnią pieska.
— Pij! — rzekł — podstawiając mu pod pyszczek naczynie z wodą.
Pies chętnie usłuchał rozkazu, ale zaledwie przełknął pierwszy haust, odwrócił głowę i stanął bez ruchu, wyprężając całkiem nogi. Po chwili zaskowyczała biedna psina, zawirowała na miejscu i padła u nóg Perenny.
— Nie żyje! — oświadczył, przewróciwszy uprzednio psa na grzbiet.
Panna Levasseur stała już przy nim.
— To była naprawdę trucizna — rzekł — zwracając się do niej. — Ale w jaki sposób dowiedziała się pani o tem?
Dysząc ciężko i starając się położeniem ręki na piersi stłumić bicie serca, odrzekła:
— Zauważyłam drugiego pieska, pijącego tę wodę. Już nie żyje... ostrzegłam szofera i stangreta... Oni są w stajni... i pobiegłam do pana, aby go również ostrzedz...
— Więc nie mamy już żadnych wątpliwości! Dlaczego pani mówiła o braku pewności, skoro...
Perenna nie skończył, albowiem stangret i szofer wyszli właśnie ze stajni, więc tylko, biorąc ją na stronę, powiedział:
— Mamy ze sobą do pomówienia. Proszę mnie zaprowadzić do swego mieszkania.
Znów się znaleźli w zakręcie korytarza, a następnie przy filtrze, w którem to miejscu zaczynał się nowy korytarz, kończący się trzema schodami. Nad schodami znajdowały się drzwi. Perenna pchnął je. Było to wejście do mieszkania panny Levasseur. Weszli do saloniku. Don Luis zamknął drzwi za sobą, oraz drzwi, wiodące do dalszych pokojów...
— A teraz pomówmy! — oświadczył rezolutnie.
Dwa pawilony, pochodzące ze starej epoki, jak cała reszta tego domu, otaczał z prawej i lewej strony dosyć niski mur, wznoszący się pomiędzy głównym dziedzińcem a placem Palais-Bourbon. Pawilony te połączone były z głównem skrzydłem budowli, znajdującem się w głębi dziedzińca, całym szeregiem budynków, stanowiących razem całość.
Z jednej strony znajdowały się remizy, stajnie, garaże, oraz mieszkania dla służby, z drugiej strony widać było pralnie, kuchnie, w końcu zaś wznosił się budynek, zajmowany przez pannę Levasseur.
Budynek ten miał tylko jeden parter, składający się z ciemnego westybulu i wielkiego pokoju, którego najważniejsza część służyła za salon, druga zaś, zamieniona w pokój mieszkalny, była w rzeczywistości tylko pewnego rodzaju alkową. Portyera zasłaniała tam łóżko i urządzenia tualetowe. Dwa okna wychodziły na plac Palais-Bourbon.
Po raz to pierwszy don Luis znalazł się w apartamentach panny Levasseur. Mimo natłoku myśli, gnieżdżących mu się w mózgu, odczuł po wejściu przyjemność panującej tam atmosfery. Ujrzał tam proste meble, stare fotele i machoniowe krzesła, biurko stylowe oraz ustawione rzędem książki. Jasna barwa firanek rozweselała ten pokój. Na ścianach wisiały reprodukcye obrazów słynnych mistrzów, rysunki przedstawiające pomniki i rozsłonecznione pejzaże miast włoskich, świątyń sycylijskich...
Panna Levasseur zatrzymała się stojąc. Wraz z zimną krwią odzyskała swą twarzyczkę enigmatyczną, tak onieśmielającą wskutek nieruchliwości jej rysów i przez ten świadomy wyraz powagi, pod którym Perenna jednak dostrzegał wartki żywioł namiętności, bujny tok wewnętrznego życia, lawinę uczuć, które najczujniejszej energii trudno byłoby utrzymać w karbach. Spojrzenia jej nie były ani bojaźliwe, ani prowokujące. Możnaby istotnie przypuścić, że panna Levasseur niema żadnego powodu do obawy.
Don Luis przez długą chwilę zachowywał milczenie. Rzecz szczególna, z której nie bez irytacyi zdawał sobie sprawę, że czuł się zaambarasowanym wobec tej kobiety, przeciw której gromadził w głębi swej duszy jaknajpoważniejsze zarzuty. Nie śmiąc ich sformułować, nie śmiąc powiedzieć wyraźnie co myśli, zaczął:
— Pani wie, co zaszło rano w tym domu?
— Dziś rano?
— Tak jest, w chwili, gdy kończyłem rozmowę telefoniczną.
— Dowiedziałam się o tem później od służby.
— Nie wcześniej?
— W jaki sposób mogłabym się dowiedzieć o tem wcześniej?
Kłamała! Było rzeczą niemożliwą, aby mówiła prawdę! A jednak, w jakiż spokojny sposób dawała odpowiedzi!...
Perenna znów zaczął:
— Opowiem pani w kilku słowach o tem, co się zdarzyło. Wychodziłem właśnie z kabiny, gdy żelazna zasuwa ukryta w górnej części ściany, zapadła w dół tuż przedemną. Upewniwszy się, że nic nie podołam przeciw podobnej zaporze, postanowiłem, mając telefon do rozporządzenia, zawezwać pomocy jednego ze swych przyjaciół. Zatelefonowałem więc do komendanta d’Astrignaca. Przybiegł natychmiast i przy pomocy służby uwolnił mnie z tego więzienia. Oto co pani zapewne opowiadano.
— Tak, panie! Wróciłam już wówczas do swego pokoju, wskutek czego nic nie wiedziałam ani o tym wypadku, ani o przybyciu komendanta d’Astrignaca.
— Być może. Jednak z tego, co się następnie dowiedziałem, wynika, że kamerdyner, że cała służba tutejsza i że pani także, logicznie rzecz biorąc, że słowem wszyscy tutaj wiedzieli o istnieniu tej żelaznej zasuwy.
— Oczywiście!
— Od kogo?
— Od hrabiego Malonescu. Od niego dowiedziałam się, że w czasie rewolucyi jego prababka przez trzynaście miesięcy ukrywała się w tej kabinie. Wówczas żelazna tafla, o której pan mówi, była zaklejona tapetą taką samą, w jaką przyozdobiony był cały pokój.
— Szkoda, że mnie o tem nie powiadomiono, albowiem mało brakowało do tego, ażebym został jej ciężarem zmiażdżony.
Ewentualność powyższa zdawała się wcale nie wzruszać panny Levasseur.
— Należałoby — rzekła — zbadać mechanizm, aby wykryć przyczynę wypadku. Wszystko tu jest stare i źle funkcyonuje.
— Przeciwnie, mechanizm działa doskonale Przekonałem się już o tem. I dlatego nie można całego wydarzenia przypisywać przypadkowi.
— Kto zatem mógł się do tego przyczynić jeżeli nie przypadek?
— Któryś z nieznanych mi wrogów.
— To bylibyśmy go widzieli.
— Tylko jedna osoba mogła była go widzieć, a tą osobą jest pani, ponieważ przechodziłaś właśnie przez gabinet w chwili, gdy telefonowałem i wydałaś okrzyk przerażenia, usłyszawszy treść rozmowy, dotyczącej pani Fauville.
— Istotnie, wiadomość o próbie samobójstwa dotknęła mnie bardzo. Nieskończenie żal mi jest tej kobiety, bez względu na to, czy jest winna, czy nie.
— Ponieważ pani znajdowała się w pobliżu kabiny, w odległości nie większej niż długość ręki, przeto obecność złoczyńcy nie mogła ujść uwagi pani.
Mimo tak wyraźnego oskarżenia nie spuściła wcale oczu, tylko słaby rumieniec ubarwił nieco jej twarzyczkę.
— Istotnie spotkałabym go przynajmniej, gdy, jak widzę, wyszłam na kilka sekund przed wypadkiem — odrzekła.
— Z pewnością! — oświadczył. — Lecz co jest w tem wszystkiem ciekawego, a nawet... nieprawdopodobnego, że pani nie słyszała łoskotu zapadającej się przedemną żelaznej płyty, ani mych nawoływań, jak również hałasu, jaki następnie czyniłem.
— Zamknęłam już wtedy bezwątpienia drzwi gabinetu, albowiem nic nie słyszałam.
— W takim razie muszę przypuścić, że ktoś znajdował się w tym momencie ukryty w moim gabinecie i że ta osoba jest w spółce z bandytami, którzy dopuścili się podwójnego mordu na bulwarze Suchet, gdyż prefekt policyi znalazł pod poduszką, leżącą na mojej kanapie, część laski, należącej do jednego z tych zbrodniarzy.
Słowa te odbiły się na jej twarzy wyrazem zdziwienia. Ta świeża historya zdawała się być dla niej całkiem nową.
Perenna zbliżył się do niej i patrząc jej prosto w oczy, recytował sylabę po sylabie:
— Niechaj pani przynajmniej przyzna, że jest to dziwne.
— Co jest dziwne?
— Ta cała serya wydarzeń, z których każde zwrócone jest przeciw mojej osobie! Wczoraj brulion artykułu znaleziony przezemnie na dziedzińcu, artykułu wydrukowanego w „Echo de France”... Dziś zaś rano to nagłe zatrzaśnięcie się tafli żelaznej, właśnie w chwili, gdy znajdowałem się prawie pod jej obuchem, następnie wykrycie u mnie tej laski... a wreszcie... wreszcie... ta karafka z wodą zatrutą...
Panna Levasseur potrząsnęła głową:
— Tak... Jest to cykl wypadków...
— Cykl wypadków — dokończył za nią z mocą Perenna — których znaczenie jest tego rodzaju, że bez żadnego wahania muszę uważać za pewną bezpośrednią interwencyę najniezłomniejszego i najzuchwalszego z moich nieprzyjaciół. Obecność jego jest niewątpliwa, czynność nieustająca, a cel widoczny. Przy pomocy artykułu anonimowego, przy pomocy odłamka laski, chciał on mnie skompromitować i doprowadzić do tego, aby mnie aresztowano. Przez zatrzaśnięcie nad moją głową żelaznej zasuwy chciał mnie zabić, a w najlepszym razie przetrzymać w kabinie przez kilka godzin. Teraz zaś... trucizna. Trucizna zabijająca skrycie, podstępnie, którą wrzucono do meqo naczynia z wodą i którą wrzuci się jutro do mego posiłku... Później przyjdzie kolej na sztylet, a później jeszcze na kulę rewolwerową lub dławiący postronek... na cokolwiek wreszcie... ażebym tylko zszedł z drogi, gdyż tego tylko się pragnie, zgładzenia mojej osoby! Jestem przeciwnikiem, jestem tą osobą, która budzi obawę, jestem tym, który prędzej lub później dopnie swego i zagarnie miliony, budzące zbrodniczy apetyt u innych, pragnących je zagrabić! Jestem intruzem! Do mnie należy straż nad milionami Morningtona, więc na mnie kolej! Cztery ofiary już nie żyją. Ja mam być piątą! Zadecydował o tem Gaston Sauverand! Gaston Sauverand lub ktoś inny kierujący sprawą. I wspólnik ich jest tutaj, w tym domu, w samem centrum terenu przeciwnika, przy moim boku! Szpieguje mnie! Czołga się za śladem moich stóp! Żyje w mym cieniu! Stara się mnie dosięgnąć w chwili stosownej i w miejscu odpowiedniem. Zobaczymy! Mam tego dosyć! Pragnę wiedzieć, tak, chcę wiedzieć i będę wiedział! Więc... kto to taki?
Panna Levasseur cofnęła się nieco i oparła o stojący poza jej plecami glerydon.
Ferenna postąpił za nią jeszcze krok naprzód i nie spuszczając jej z oczu, szukając na jej niezmąconej twarzy śladów pomieszania, dreszczów niepokoju, powtarzał coraz gwałtowniej:
— Kto więc jest owym wspólnikiem?! Kto tu zaprzysiągł mi śmierć?!
— Nie wiem... — odrzekła. — Być może, wbrew pańskiemu przypuszczeniu, niema żadnego spisku... lecz są to wydarzenia przypadkowe...
Miał ochotę powiedzieć jej przez „ty”, jak to było u niego w zwyczaju, gdy miał przed sobą przeciwnika:
— Ty kłamiesz, piękna, ty kłamiesz! Wspólnikiem jesteś ty!... Ty jedna, coś podsłuchała moją rozmowę w Mazeroux, ty jedna mogłaś pospieszyć na pomoc Sauverandowi, czekać na niego z autem na skręcie bulwaru i w zmowie z nim przynieść tu odłamek kompromitującej mnie laski! Ty, piękna, jesteś tą, która pragnie mnie pozbawić życia dla nieznanego mi celu. Ręka, godząca we mnie wśród ciemności, to twoja ręka!..
Ale nie był w stanie tak ją potraktować i tak dalece doprowadzało go do rozpaczy to, iż nie był w stanie wykrzyczeć swej pewności w akcentach wściekłości i oburzenia, że chwycił w dłonie jej ręce, ściskał je okrutnie i swem spojrzeniem, oraz calem zachowaniem się swojem oskarżał tę młodą pannę z większą jeszcze mocą, aniżeli mógłby to był uczynić w najbardziej zjadliwych słowach.
Zapanowawszy nad sobą, osłabił uścisk. Panna Levasseur wymknęła mu się wtedy ruchem raptownym, w którym przejawiał się bunt i nienawiść zarazem.
Don Luis ozwał się w końcu:
— Dobrze więc. Wybadam służbę, a w razie potrzeby wydalę tych, którzy wydadzą mi się podejrzanymi.
— Ależ nie... nie... — ozwała się żywo. — Nie trzeba! Ja znam ich wszystkich!
Czy zamierzała ich bronić? Czy może poruszyły ją wyrzuty sumienia w chwili, gdy przez jej dwuznaczność i upór mieli paść ofiarą służący, o których beznagannej służbie była przekonaną?
Don Luis miał wrażenie, iż w spojrzeniu, jakie ku niemu zwracała, było jak gdyby wołanie o litość. O litość — nad kim? Nad innymi, czy nad sobą?
Zapanowało dłuższe milczenie. Don Luis, stojąc o kilka kroków od niej, myślał o fotografii i ze zdumieniem spostrzegał w stojącej przed sobą dziewicy całe piękno posiadanej przez siebie podobizny, całe to piękno, którego nie zauważył dotychczas, a które jednak spadało nań obecnie jak rewelacya.
Złote jej włosy świeciły nieznanym mu dotychczas blaskiem. Twarz miała wprawdzie wyraz osoby czującej się mniej szczęśliwą, wyraz nieco zgorzkniały, mimo to jednak nie straciła jeszcze zupełnie swego przemiłego uśmiechu, uwidocznionego na fotografii. — Piękne wygięcie podbródka, cud szyi, wyłaniającej się z wycięcia bielizny i bluzki, linia ramion, wdzięczne ułożenie rąk, spoczywających teraz na kolanach, wszystko to oczarowywało wielką słodyczą całej postaci i szlachetnością.
Czyż było rzeczą możliwą, aby ta kobieta była zbrodniarką, trucicielką?!
— Nie przypominam już sobie imienia, którem zarekomendowała mi się pani po raz pierwszy — rzekł. — Ale to nie było pani prawdziwe imię...
— Ależ tak, tak!... — odrzekła.
— Pani jest na imię Florentyna?...
Usłyszawszy dźwięk tego imienia skoczyła z miejsca.
— Co? Co pan powiedział? Florentyna?... Skąd pan się o tem dowiedział?
— Oto pani fotografia, a oto imię pani prawie już niewidoczne...
— Ach! — wykrzyknęła zdumiona, patrząc na swą podobiznę. — Czyż to możliwe?! Skąd się to wzięło w pańskich rękach? Mów pan! W jaki sposób do tego przyszedłeś?...
— Fotografię tę — dodała nagle — dał panu prefekt policyi, nieprawdaż? Tak, on... jestem tego pewna... Jestem pewna tego, że fotografia ta służy do śledztwa i że mnie szukają... mnie także!... I wciąż pan!... Zawsze pan!...
— Nie obawiaj się pani — oświadczył Perenna. — Wystarczy uczynić kilka pociągnięć na tej fotografii, aby uczynić panią niepoznawalną... Uczynię to... Niechaj pani będzie o to spokojna...
Nie słuchała wcale jego zapewnień, lecz skoncentrowała całą myśl i uwagę na swej podobiźnie.
— Miałam wówczas lat dwadzieścia... — mówiła jakby do siebie — Mieszkałam we Włoszech... Mój Boże, jakże byłam szczęśliwą w dniu pozowania do tej fotografii. Jakżem była szczęśliwą, gdym ujrzała już swą podobiznę. Zachwycałam się sama sobą. A później, zginęła mi... Ukradziono mi ją tak, jak pozbawiono mnie później wielu jeszcze innych rzeczy...
— Florentyna!... Florentyna!... — powtarzała jeszcze ciszej, jak gdyby przemawiając do drugiej kobiety, do jakiejś nieszczęśliwej przyjaciółki.
Łzy puściły jej się z oczu.
— Ona nie należy do tych, co knują mordy — pomyślał don Luis. — Jest nawet rzeczą niemożliwą, ażeby ona była wspólniczką... A jednak...
Odsunął się od niej i począł chodzić po pokoju od drzwi do okna. Pejzaże włoskie, wiszące na ścianach, zwróciły jego uwagę. Później począł się przyglądać tytułom książek, stojących na półkach. Były to dzieła literatury francuskiej i cudzoziemskiej, powieści, sztuki teatralne, szkice psychologiczne, tomy poezyi, świadczące o kulturze istotnej i dość wszechstronnej. Ujrzał Racine’a obok Dantege, Stendhala obok Edgara Poe, Montegne’a pomiędzy Goethem i Wirgiliuszem. I nagle, z tą nadzwyczajną przenikliwością, która mu pozwalała dostrzegać nieobserwowane nawet szczegóły, zauważył, że jeden z tomów angielskiej edycyi Szekspira wyjątkowo różnił się nieco wyglądem od innych. Karczek tego tomu, mający czerwoną oprawę, różnił się czemś szczególniej. Był jakiś sztywniejszy, brak na nim było śladów zużycia, dowodzących, iż książka ta była w użyciu.
Był to tom ósmy. Perenna sięgnął po niego w sposób nieoczekiwanie żywy.
Nie omylił się! Nie była to bowiem książka, lecz pudełko z tektury, w którem znajdował się papier listowy, koperty, oraz kwadratowe ćwiartki papieru, wszystkie jednakiej wielkości, jak gdyby wydarte z jednego bloku.
I nagle uderzył go wygląd tych kartek, przypomniał mu bowiem ów znaleziony przezeń papier, który stanowił brulion artykułu, umieszczonego na łamach „Echo de France“... Format i rozmiary tych kartek były jednakowe...
Zresztą, wyjąwszy te kartki jedną po drugiej, na przedostatniej z nich zauważył szereg wierszy, zawierających słowa i cyfry, a nakreślonych na podobieństwo notatek, rzuconych na papier z pośpiechem.
Czytał: „Dom na bulwarze Suchet”. Pierwszy list: noc z 15 na 16 kwietnia. Drugi: noc z 25. Trzeci i czwarty: noc z 5 i 15 maja. List piąty i eksplozya: noc z 25 maja.
I skonstatowawszy przedewszystkiem, że data pierwsza była datą nadchodzącej właśnie nocy i że następnie wszystkie te daty następowały po sobie z przerwą dziesięciodniową, zauważył podobieństwo tego pisma z pismem znalezionego brulionu. Brulion ten miał przy sobie w kieszeni, mógł więc sprawdzić analogię obu charakterów pisma, oraz podobieństwo owych kartek.
Wyjął z kieszeni portfel i otworzył.
Rękopis w jakiś cudowny sposób zniknął...
— Do stu piorunów! — zgrzytnął przez zęby. — To spryciarz nielada!
Jednocześnie Perenna przypomniał sobie, że podczas gdy rozmawiał rano przez telefon z brygadyerem, portfel jego znajdował się w kieszeni zarzutki, leżącej na krześle przysuniętem do kabiny. Otóż w tej właśnie chwili panna Levasseur krzątała się bez żadnego celu po gabinecie. Co tam robiła?...
— Ach, kabotynko! — pomyślał rozwścieczony Perenna. — O mało co mnie nie wywiodła w pole. Jej łzy, ten prawy wygląd, te wzruszające wspomnienia, tyle mamideł! Pochodzi ona z tej samej rasy i z tej samej bandy, co Marya Anna Fauville, co Sauverand. Podobnie, jak oni, jest kłamczynią i komedyantką aż do najbagatelniejszych giestów, w każdym tonie swego głosu, zdającego się świadczyć o niewinności.
Gotów był rzucić się na nią. Dowód był tym razem niewzruszony. Z obawy przed śledztwem, które mogło było dotrzeć aż do niej, nie chciała pozostawić w rękach przeciwnika rękopisu zdradzieckiego artykułu. — Czyż można było od tej chwili wątpić w to, że ona właśnie jest wspólniczką, którą posługiwali się ludzie, operujący w sprawie Morningtona i starający się uwolnić od niego? Czyż nie miał prawa przypuścić nawet, że ona to dyrygowała ową bandą i że panując nad nią odwagą i inteligencyą, prowadziła ją do swego nikczemnego celu?
Bo wreszcie była zupełnie swobodną w swoich ruchach i czynach. Przez okna, wychodzące na plac Palais-Bourbon, mogła była z łatwością, pod osłoną cienia, dom opuszczać i wracać doń z powrotem bez zwrócenia na swą nieobecność czyjejkolwiek uwagi. Było więc rzeczą zupełnie możliwą, iż nocy krytycznej, kiedy popełniono zbrodnię, znajdowała się wśród zabójców Hipolita Fauville’a i jego syna. Było więc też rzeczą zupełnie możliwą, iż brała ona udział w tej zbrodni, że nawet trucizna była zastrzykiwana obu ofiarom mordu jej ręką, tą małą rączką, która spoczywała w tej chwili na jej złotych włosach, tak biała i drobna...
Wstrząsnął nim dreszcz. Włożył spokojnie papier do pudełka, mającego wygląd książki, postawił je na swojem miejscu i zbliżył się do panny Levasseur. I oto nagle przyłapał się na mimowolnem studyowaniu dolnej części jej twarzy, jej szczęk. Oto pragnął przeniknąć poprzez owal podbródka i poprzez łuk jej warg. Mimo woli, z mieszanem uczuciem troski i męczącego zaciekawienia, patrzał... patrzał... gotów siłą otworzyć te zaciśnięte usta i szukać odpowiedzi na dręczące go pytanie, czy te zęby, te niewidzialne zęby, nie są przypadkiem tymi samymi, które pozostawiły na owocu u Fauville’a swój ślad oskarżający? Czy owe zęby tygrysa, zęby dzikiej bestyi, były własnością tej, czy tamtej kobiety?...
Hipoteza ta była śmieszna, albowiem stwierdzono już, że tamten ślad pochodził od zębów Maryi Anny Fauville. Lecz czy niedorzeczność jakiejś hipotezy wystarcza do jej odrzucenia?
Sam zdziwiony uczuciami, które w nim wrzały i bojąc się zdradzić z niemi, postanowił przeciąć krótko konferencyę. Stając zatem przed panną Levasseur, ozwał się tonem rozkazującym, agresywnym:
— Proszę całą służbę wydalić. Wypłaci im pani wszystko, co się im należy, nawet odszkodowanie, gdyby się o nie upominali i niechaj odejdą nie zwlekając dziś jeszcze. Inna służba zjawi się tu wieczorem. Przyjmie ją pani w mojem imieniu.
Na oświadczenie to nie otrzymał żadnej odpowiedzi. Odszedł, unosząc ze sobą z rozmowy tej wrażenie czegoś przykrego, co właśnie cechowało jego stosunki z Florentyną. Atmosfera była zawsze pomiędzy nimi ciężka i dręcząca. Wypowiadane przez nich słowa nie odpowiadały nigdy ich utajonym myślom, czyny zaś słowom. Czyż położenie wytworzone przez bieg wydarzeń nie nasuwało na myśl jedynego logicznego rozwiązania, mianowicie natychmiastowego wydalenia Florentyny? A jednak don Luis wcale o tem nie myślał...
Wróciwszy do swego gabinetu, poprosił natychmiast brygadyera do telefonu i przyciszonym głosem, ażeby nie być przez nikogo podsłuchanym, mówił:
— Czy to ty Mazaroux?
— Ja.
— Prefekt oddał się do mojej dyspozycyi?
— Tak jest.
— Dobrze. Powiesz mu więc, że wyrzuciłem z miejsca całą moją służbę i że poleciłem ci rozciągnąć nad nią baczny dozór. Śledząc ją, można wpaść na ślad wspólników Sauveranda. A teraz inna sprawa. Poproś prefekta, aby dał tobie i mnie upoważnienie do spędzenia tej nocy w mieszkaniu Fauville’a.
— Co takiego? W domu na bulwarze Suchet?
— Tak. Mam wszelkie dane do przypuszczenia, że tam się coś wydarzy.
— Co się wydarzy?
— Nie wiem, ale coś się jednak wydarzy. Zgoda?
— Zgoda. Będzięmy dziś wieczór o dziewiątej godzinie na bulwarze Suchet.
Tego dnia Perenna nie widział się już z panną Levasseur. Wyszedł z domu popołudniu i udał się do kantoru stręczeń służby, gdzie najął służących, szofera, lokaja, kucharkę etc. Potem udał się do fotografa, który zrobił nową fotografię z podobizną panny Levasseur, którą kazał zaretuszować i którą sam pobrudził, aby prefekt nie spostrzegł, że podsunięto mu inną fotografię.
Obiadował dnia tego w restauracyi, o godzinie dziewiątej zaś spotkał się z brygadyerem.
Od chwili popełnienia zbrodni dom Fauville’a znajdował się pod opieką odźwiernego. Pieczęcie nałożono na wszystkie pokoje i wszystkie zamki, tylko wewnętrzne drzwi gabinetu Fauville’a nie były obłożone pieczęciami. Klucz od tych drzwi znajdował się w rękach policyi, która mogła go potrzebować dla prowadzenia śledztwa. Obszerny ten pokój nie zmienił prawie wcale swego wyglądu. Tylko papiery były stamtąd zabrane lub uporządkowane, poza tem zaś na biurku nie pozostało nic z leżących przedtem na niem książek i broszur.
— No i cóż, mój stary? — rzekł don Luis do brygadyera. — Co powiesz na to? Pokój ten budzi w tobie emocyę? Co? Ale tym razem nie będziemy mieli drzwi zabarykadowanych, nieprawdaż? Nie będzie żadnych zasuwek. Jeśli ma tu się coś wydarzyć tej nocy z 15 na 16 kwietnia, to nie stawiajmy temu żadnej przeszkody. Niechaj ci panowie mają zupełną swobodę.
Jakkolwiek don Luis żartował, to jednak pokój ten wywierał na niego szczególne wrażenie, albowiem nasuwał mu na pamięć dwie dokonane tutaj zbrodnie, w których nie udało mu się przeszkodzić. Stały mu teź ustawicznie przed oczami dwa ciała ludzkie, które tu widział. Nie bez istotnej emocyi przypomniał sobie także zacięty pojedynek, stoczony z panią Fauviile, rozpacz tej kobiety i jej aresztowanie.
— Powiedz mi coś o niej! — rzekł do Mazeroux. — A więc chciała sobie odebrać życie?
— Tak — odrzekł zapytany — i to na dobre. Obrała też sobie sposób samobójstwa, który ją samą musiał przerażać. Powiesiła się na postronku, ukręconym z prześcieradła i własnej bielizny. Z trudem przywrócono ją do życia. Obecnie — jak mówią — nie grozi jej już żadne niebezpieczeństwo, ale pilnie nad nią czuwają, albowiem poprzysięgła sobie, iż zamach powtórzy.
— Nie przyznała się do niczego?
— Nie.
— A opinia prokuratoryi, prefektury?...
— Jakże pan chce, aby opinia władz sądowych i śledczych zmieniła co do niej swe zdanie, skoro śledztwo punkt po punkcie stwierdziło wszystkie poszlaki, stwierdziło mianowicie, że ona jedna mogła tknąć się owego jabłka i że mogła to uczynić tylko między godziną jedenastą wieczór a siódmą rano. Jabłko to ma na sobie ponadto niezaprzeczone ślady jej zębów. Czy może pan przypuścić, ze są na świecie dwie szczęki ludzkie, które mogłyby pozostawić całkowicie identyczne nacięcia?
— Nie... nie... — zapewniał don Luis, który myślał jednak o pannie Lavasseur... Nie... argumentacya ta stoi ponad wszelkiemi wątpliwościami. Mamy tu do czynienia z faktem jasnym jak słońce, z faktem, który równa się schwytaniu na gorącym uczynku. Ale w takim razie jakąby ona odgrywała w tem wszystkiem rolę?...
— Kto, szefie?
— Nikt... Trapi mnie tylko jedna myśl... A zresztą, widzisz, napotykamy w tem wszystkiem na tyle rzeczy anormalnych, tyle okoliczności i sprzeczności osobliwych, że nie śmiem przywiązywać wagi do jednej pewności, którą jutro może obalić...
Rozmawiali przez czas dłuższy zniżonym głosem, rozpatrując sprawę ze wszystkich stron. Około północy zgasili światło elektryczne i umówili się, że kolejno będą czuwać.
I upływały godziny za godzinami całkiem podobne do tych, które już przeżyli owej krytycznej nocy. Te same spóźnione odgłosy dorożek i samochodów. Te same gwizdki lokomotyw. Ta sama cisza. Noc minęła. Nie było żadnego alarmu, żadnego wypadku.
O świcie dzienne objawy życia poczęły się budzić i don Luis w swoim okresie czuwania słyszał tylko w pokoju monotonne chrapanie swego towarzysza.
— Czyżbym się pomylił? — myślał. — Czyżby wskazówki znalezione w 8 tomie Szekspira miały inne znaczenie? Czy może odnosiły się one do wydarzeń z roku przeszłego, tylko data była podobna? Mimo wszystko ogarniał go jakiś niepokój w miarę jak światło dzienne poczęło się przedzierać do wnętrza. Przed dwoma tygodniami również nic się nie zdarzyło takiego, co mogłoby być ostrzeżeniem przed mającym nastąpić wypadkiem, a jednak o świcie dwie ofiary zbrodni leżały martwe... i to pod jego okiem...
O godzinie siódmej zawołał:
— Aleksandrze!
— Hę? Co, szefie?
— Czy żyjesz jeszcze?
— Także pytanie! Czy żyję?
— Jesteś tego pewnym?
— To dobre sobie! Skoro pan żyje, dlaczegobym ja miał nie żyć?
— Ach, na mnie także kolej przyjdzie. Mając do czynienia z bandytami tego rodzaju!...
Przekamarzali się jeszcze z godzinę, następnie Perenna podniósł jedną z rolet i otworzył okno.
— Być może, Aleksandrze, iż żyjesz, ale w zamian za to...
— W zamian za to?...
— Pozieleniałeś całkowicie.
Mazeroux uśmiechnął się z przymusem.
— Istotnie, szefie — powiedział — Przyznam się, że kiedy byłem na straży w czasie twego wypoczynku, nie czułem się zbyt dobrze.
— Bałeś się?
— Aż do czubka głowy!
Urwał, zauważywszy na twarzy Perenny nagłe zdumienie.
— Co się stało? — zapytał.
— Spojrzyj na stół... ten... list...
Na stole istotnie leżał list, a raczej pocztówka, tak zwany sekretnik, równo odcięty w miejscu podziurkowanem. Z wierzchu widać było adres, markę, oraz stempel pocztowy.
— Czy ty to położyłeś Aleksandrze?
— Szef żartuje chyba, wiedząc doskonale, że nikt tego nie mógł położyć oprócz pana.
— Nie mógł nikt inny położyć, tylko ja, a jednak nie ja to położyłem...
— Ależ w takim razie...
Don Luis wziął list w rękę i przyjrzawszy mu się, skonstatował, że adres, oraz stemple pocztowe były zamazane w taki sposób, iż nie można było odczytać ani nazwiska adresata, ani dowiedzieć się, gdzie on mieszkał, że jednak miejsce nadania listu, jak również data, były zaznaczone bardzo dokładnie: „Paryż, 4 stycznia 1919 roku”.
— List ten ma więc datę z przed półczwarta miesiąca — zauważył don Luis.
Odwrócił na wierzch jego stronę wewnętrzna, zawierającą kilkanaście wierszy i naraz wykrzyknął:
— Podpis Hipolita Fauville’a!
— I także jego pismo — dodał Mazeroux — poznaję je doskonale! Nie mylę się! Co to właściwie znaczy? List, pisany przez Fauville’a, na trzy miesiące przed śmiercią!...
Perenna zaczął czytać na głos:
„Mój drogi przyjacielu! Mogę, niestety potwierdzić ci tylko to, co pisałem kiedyś. Węzeł się zaciska. Nie wiem jeszcze, jaki jest ich plan, a tem mniej wiem, jak go zamierzają wykonać, ale wszystko świadczy o tem, że rozwiązanie się zbliża. Widzę to z jej oczu. Jak ona dziwnie czasem na mnie patrzy! Ach, co za podłość! Czyby kto kiedy przypuszczał, że będzie zdolna... Czuję się bardzo nieszczęśliwym, mój biedny przyjacielu”.
— I jest to podpisane przez... Hipolita Fauville’a! — ciągnął dalej Mazeroux. — Zapewniam pana, że jest to pisane przez niego... pisane czwartego stycznia 1919 do przyjaciela, którego nie znamy, ale którego nazwisko jednak, zapewniam pana, zdobędziemy. I ten jego przyjaciel dostarczy nam wszystkich potrzebnych dowodów.
Mazercux począł się egzaltować:
— Dowodów! — wołał. — Ależ wcale ich już nie potrzeba! Są one tam! Pan Fauville sam ich nam dostarczył. „Rozwiązanie się zbliża. Widzę to z jej oczu“... „Ona”, to jego żona, to Marya Anna Fauville i świadectwo jej męża potwierdza tylko to, co o niej już wiemy. Co szef powie na to?
— Masz racyę — potwierdził Perenna z roztargnieniem — masz racyę. Ten list rozstrzyga zagadkę ostatecznie. Tylko... jakiż dyabeł mógł go tu przynieść? Musiał ktoś wejść do tego pokoju i to w naszej obecności... Czyż to możliwe?... Bo przecież musielibyśmy go zobaczyć lub usłyszeć... Oto co mnie zdumiewa!
— Istotnie...
— Nieprawdaż? Już przed dwoma tygodniami niespodzianka była zastanawiająca, ale wówczas zajęliśmy stanowiska w korytarzu, a złoczyńcy działali tutaj, podczas, gdy dziś znajdowaliśmy się obaj wewnątrz, przy samym nawet stole... I na tym właśnie stole, na którym wczoraj jeszcze wieczór nie było najmniejszego świstka papieru, dziś rano znaleźliśmy to oto pismo...
Szczegółowe przeszukanie całego pokoju nie naprowadziło ich na żaden ślad.
Przeszukali cały dom od góry do dołu i mogli tylko stwierdzić, że nikt się w nim nie ukrywał. Zresztą gdyby nawet się ktoś ukrywał, to i tak pozostawałoby tajemnicą, w jaki sposób mógł wejść do tego pokoju, nie zwracając na siebie ich uwagi? Problemat był nie do rozwiązania.
— Nie szukajmy już więcej — powiedział Perenna — bo to na nic się nie zda. W historyach tego rodzaju dziś czy jutro światło przeniknie przez jakąś niewidzialną na razie szczelinę i wszystko się zwolna wyjaśni. — Zanieś to pismo prefektowi policyi, opowiedz mu o naszem czuwaniu i zawiadom, że chcemy tu wrócić dla wypełnienia straży w nocy z 25 na 26 kwietnia. Nocy tej owa niewidzialna osobistość znów tu się znaleźć powinna i jestem dyabelnie ciekawy dowiedzieć się, czy doręczony nam będzie drugi list za sprawą chyba Ducha świętego!
Zamknęli drzwi i wyszli.
Gdy zwrócili się na prawo, ku ulicy Muette, ażeby wynająć tam samochód i znaleźli się na samym końcu bulwaru Suchet, przypadek chciał, że don Luis zwrócił twarz ku szosie.
Przesunął mu się wtedy przed oczami jakiś człowiek, jadący na rowerze. Don Luis miał tylko tyle czasu, że mógł zobaczyć jego twarz i zwrócone na siebie błyszczące oczy.
— Strzeż się! — zawołał, popychając brygadyera tak gwałtownie, że ten stracił równowagę i upadł.
Nieznajomy wyciągnął przed siebie rękę, uzbrojoną w rewolwer. Padł strzał. Kula świsnęła tylko koło uszu Perennie, który momentalnie się schylił.
— Puśćmy się za nim! — zawołał. — Nie jesteś raniony, Mazeroux?
— Nie, szefie!
Rzucili się za uciekającym, wołając jednocześnie o pomoc. O tak wczesnej porze na szerokich ulicach tej dzielnicy mało pojawiało się jednak przechodniów. Uciekający spotęgował jeszcze szybkość swej jazdy i skręciwszy w ulicę Octave-Feuiliet zniknął.
— Uchodź, łotrze, i tak znajdę ciebie! — zazgrzytał don Luis, rezygnując z pościgu.
— Ależ szef nawet nie wie, kto to jest? — ozwał się Mazeroux.
— Wiem. To on!
— Kto?
— Człowiek z hebanową laską. Ostrzygł sobie brodę i ogolił się. Nie na wiele mu się to przyda, gdyż i tak go rozpoznam. Jest to lis, który wymknął się nam wczoraj rano przez okno. Skąd się jednak ten nędznik mógł dowiedzieć, że przepędziłem noc w domu Fauville’a? A więc mnie śledził, szpiegował? Lecz dlaczego? W jaki sposób?
Mazeroux zastanowił się przez chwilę i oświadczył:
— Przypomina sobie szef zapewne, iż wczoraj popołudniu umawiał się ze mną przez telefon co do naszego rendez-vous. Kto wie? Mimo, iż szef starał się mówić do mnie po cichu, ktoś mógł nas jednak podsłuchać...
Don Luis nic na tę uwagę nie odpowiedział, pomyślał jednak o Florentynie...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Dnia tego panna Levasseur wyręczyła się kim innvm w zakomunikowaniu Perennie zwykłej poczty i on też nie zamierzał bynajmniej jej wzywać. Dostrzegł ją zresztą, jak wydawała rozkazy nowej służbie, potem musiała wrócić do swego pokoju, gdyż znikła mu zupełnie z oczu.
Popołudniu kazał przygotować samochód i udał się do domu Fauville’a na bulwar Suchet, aby wraz z brygadyerem, na rozkaz prefekta, kontynuować tam dochodzenia, które jednak nie doprowadziły do niczego.
Była godzina szósta, gdy stamtąd wrócił. Wieczorem, pragnąc z kolei zrewidować mieszkanie posiadacza hebanowej laski, udał się wraz z brygadyerem autem na bulwar Richard-Wallace.
Samochód minął w poprzek Sekwanę, poczem jechał wzdłuż prawego brzegu rzeki.
— Jedź szybciej! — zawołał przez tubę do swego nowego szofera. — Mam zwyczaj nie tracić czasu.
— Prędzej, czy później szef narazi się na wypadek — zwrócił uwagę Mazeroux.
— Wypadki są zarezerwowane dla durniów — odparł don Luis.
Zbliżali się do placu de l’Alma. Samochód w tyn momencie skręcał na lewo.
— Na prawo, przed siebie! — krzyknął don Luis. — Jedź przez Trocadero!
Szofer próbował skręcić we wskazanym kierunku, ale samochód uczynił nagle kilka obrotów i w pełnym biegu wpadł na trotuar, gdzie, zderzywszy się z rosnącem tam drzewem, przewrócił się.
— W kilka sekund zbiegła się gromadka gapiów. Wybito w samochodzie szybę i otworzono drzwiczki. Pierwszy wyskoczył don Luis.
— Nic mi się nie stało! — zawołał. — A tobie, Aleksandrze?
Wydobyto z kolei brygadyera. Odniósł on kilka kontuzyi, ale żadna z ran nie zdawała się być poważną. Tylko szofer, który spadł z siedzenia, leżał na trotuarze bez ruchu z rozbitą głową. Przeniesiono go do pobliskiej apteki, gdzie w dziesięć minut potem życie zakończył.
Gdy Mazeroux powrócił z apteki, dokąd się również udał w celu zażycia jakiegoś uspakajającego środka, to na miejscu wypadku zastał tylko dwóch agentów policyi, spisujących protokół ale Perenny już między nimi nie było.
Ten bowiem wskoczył natychmiast do przejeżdżającego wehikułu i kazał się co rychlej zawieźć do swego mieszkania. Znalazłszy się na miejscu, jak piorun wypadł z pojazdu i biegnąc przez dziedziniec skierował się ku korytarzowi, wiodącemu do mieszkania panny Levasseur.
Znalazłszy się pod drzwiami, zapukał i nie czekając zaproszenia, wszedł.
Florentyna wybiegła naprzeciw niego, lecz wepchnął ją z powrotem do salonu i tonem pełnym oburzenia i gniewu zawołał:
— Stało się! Wydarzyła się katastrofa! A jednak nikt z dawnych służących nie mógł jej przygotować, raz dla tego, że ich już tu niema, a powtóre, że dziś jeszcze popołudniu samochód był używany przezemnie. A zatem pod koniec dnia, między godziną szóstą a dziewiątą wieczór, musiał ktoś wślizgnąć się do remizy i pewną część mechanizmu w samochodzie odpiłować.
— Nie rozumiem tego... nie rozumiem... — mówiła zmieszana.
— Zrozumie pani zaraz doskonale, że wspólnikiem bandytów nie może być nikt z dawnej służby, ani z świeżo najętych ludzi, że zamach nie mógł się nie udać i że udał się ponad wszelkie oczekiwanie. Jest ofiara, która jednak płaci życiem za mnie!
— Niechże pan jednak wyjaśni sprawę. Pan mnie przestrasza temi niedomówieniami... Jaki wypadek?... Co się stało?...
— Samochód przewrócił się. Szofer zabity!
— Ach, co za okropność! — zawołała. — I pan przypuszcza, że ja byłabym zdolna... Ach, śmierć tego człowieka... Co za okropność!... Biedny człowiek!
Głos jej przycichł. Znalazła się twarzą w twarz wobec Perenny. Blada, chwiejąca się na nogach, przymknęła oczy i padła napoły zemdlona.
W tym właśnie momencie Perenna chwycił ją w ramiona. Chciała się uwolnić z jego objęć, ale nie starczyło jej siły. Perenna usadowił ją w fotelu, na którym siedząc, od czasu do czasu wzdychała:
— Biedny człowiek... biedny człowiek...
Podtrzymując jedną ręką z tyłu jej głowę, drugą Perenna wycierał chusteczką jej spocone czoło i blade policzki, po których zciekały obficie łzy. Musiała stracić całkowicie przytomność, gdyż nie próbowała już stawiać oporu, on zaś, stojąc następnie bez ruchu, przyglądał się z niepokojem jej ustom zazwyczaj tak czerwonym, a teraz jak gdyby zupełnie pozbawionym krwi.
Delikatnie rozchylił palcami czerwone wargi jej ust, oddzielił je od siebie tak, jak się oddziela płatki róż i oczom jego ukazały się dwa rzędy zębów, pysznych swą bielą i formą. Były one może mniejsze od zębów pani Fauville i w szersze może ujęte półkole. Czy stanowiło to jednak jaki dowód? Czy w ukąszeniu nie pozostawiłyby podobnych nacięć? Przypuszczenie to było nie prawdopodobne wprawdzie, o czem Perenna doskonale wiedział, a mimo to jednak ileż poszlak wskazywało na tę młodą pannę, jako na najśmielszą, najokrutniejszą, najuporczywszą i najstraszliwszą ze zbrodniarek...
Piersi jej znów poczęły oddychać regularnie.
Oddech ulatywał z jej ust, muskając twarz Perenny przyprawiającem o zawrót głowy, pachnącem tchnieniem kwiatu. Wbrew woli pochylił się jeszcze... jeszcze bardziej, tak blisko, że poczuł w głowie zamęt... Musiał zdobyć się na prawdziwy wysiłek, aby oprzeć na poręczy fotelu głowę dziewczęcia i oderwać wreszcie oczy od pięknej twarzy, na której rysował się wdzięcznie czerwony kwiat ust wpółotwartych.
Z pośród tych wszystkich wydarzeń publiczność wiedziała tylko o próbie samobójstwa pani Fauville, aresztowaniu i ucieczce Gastona Sauveranda, zastrzeleniu inspektora Ancenisa i o odkryciu listu, pisanego przez Hipolita Fauville’a. Wystarczało to jednak, aby ożywić zaciekawienie publiczności, zaintrygowanej już bardzo sprawą Morningtona i przejmującą się najmniejszym nawet giestem tajemniczego don Luisa Perenny, którego uporczywie identyfikowano z Arseniuszem Lupinem.
Rzecz oczywista, że jemu to przypisywano chwilowe ujęcie posiadacza hebanowej laski. Wiedziano ponadto, że jemu zawdzięcza prefekt ocalenie życia i że wreszcie on, spędziwszy na swe żądanie noc w domu na bulwarze Suchet, otrzymał w sposób jak najbardziej zastanawiający sensacyjny list inżyniera Fauville’a. Wszystko to podniecało zaciekawienie do najwyższego stopnia.
O ileż jednak problemy, jakie miał do rozwiązania don Luis Perenna, były bardziej skomplikowane i zastanawiające! Czterokrotnie w ciągu czterdziestu ośmiu godzin, nie mówiąc już o denuncyującym go artykule, otóż czterokrotnie, przy pomocy żelaznej zasuwy, trucizny, rewolweru i przez uszkodzenie mechanizmu w jego samochodzie, próbowano pozbawić go życia. Udział Florentyny Levasseur w tych wszystkich wydarzeniach był wprost niezaprzeczony. Stosunki tej młodej panny z zabójcami Fauville’a zostały udowodnione przez notatki, znalezione w ósmym tomie Szekspira. I oto dwa nowe wypadki śmierci powiększyły ponurą listę ofiar tej sprawy, mianowicie śmierć inspektora Ancenisa oraz szofera.
Jak wytłumaczyć sobie to wszystko i jak zrozumieć rolę, odgrywaną w tych wydarzeniach przez zagadkową postać panny Levasseur?
Rzecz dziwna, że życie w domu Perenny potoczyło się nadal zwykłym torem, jakgdyby nic wogóle nadzwyczajnego nie zaszło. Każdego ranka Florentyna rozpakowywała pocztę w obecności Perenny i czytała mu na głos artykuły, dotyczące sprawy Morningtona.
Ani razu nie uczyniła jakiejś alluzyi, odnoszącej się do wypadków, które rozegrały się w ciągu ostatnich dwóch dni, a sprzymierzały się przeciw niemu. Zdawaćby się mogło, że pomiędzy Florentyną i Perenną zawarty został rozejm i że chwilowo nieprzyjaciel zrezygnował z ataków. I don Luis czuł się najzupełniej spokojnym, rozmawiał z Florentyną w sposób obojętny, tak, jak rozmawiałby z pierwszą lepszą napotkaną na swej drodze osobą.
Ale z jakiemże gorączkowem zaciekawieniem śledził ją z ukrycia. Jak obserwował żywy zarazem i spokojny wyraz jej twarzy, która pod maską chłodnej obojętności drżała uczuciem i namiętnością, z trudem hamowaną.
— Kim właściwie jesteś? — miał ochotę wołać. — Kim jesteś? Czy ty to pragniesz rozsiewać trupy na swej drodze? Czy potrzeba ci jeszcze mojej śmierci dla osiągnięcia celu? Do czego dążysz i z jakich pobudek działasz?
Po refleksyi doszedł do przekonania, że nie prosty przypadek sprawił to, iż kupił ten właśnie dom, w którym z tajemniczych pobudek Florentyna prześladowała go swą straszną nienawiścią. Nabył go na skutek nadesłanej mu oferty, pisanej na maszynie. Kto tę ofertę nadesłał, jeżeli nie Florentyna, która chciała mieć go przy sobie, aby módz go śledzić i zwalczać?
— Tak, istotnie — myślał. — Tu tkwi prawda. Jako ewentualny spadkobierca Morningtona, związany bezpośrednio z tą sprawą, jestem uważany za wroga. Starają się więc mnie zgładzić, tak jak innych. I Florentyna działa przeciw mnie. I ona to popełniła mord! Wszystko ją oskarża, a nic jej nie broni. Jej jasne oczy? Szczerość tętniąca w jej głosie? Powaga i szlachetność jej postaci? A co poza tem? Tak, poza tem?... Czyż nie widziałem kobiet o oczach niewiniątek, które jednak popełniały mordy bez celu, prawie dla sportu?
Zadrżał na wspomnienie Dolores Kesselbach... Jakiś tajemniczy związek łączył wciąż w jego umyśle obrazy tych dwóch kobiet. Kochał potworną Dolores... i własnemi rękoma ją zadusił. Czyż losy prowadzą go ku podobnej miłości i ku takiemuż samemu finałowi?
Gdy Florentyna odchodziła, to miał wówczas uczucie ulgi i oddychał swobodniej, jakgdyby uwolniony od przygniatającego go ciężaru, ale biegł zaraz do okna i przyglądał się z ukrycia, jak przechodziła przez podwórze.
Pewnego razu rzekła doń:
— Dzienniki zapowiadają to na dzisiejszy wieczór.
— Na dzisiejszy wieczór?
— Tak — odrzekła, pokazując odnośny artykuł. — Dziś mamy 25 kwietnia, a informacye, dostarczone policyi, jak mówią, przez pana, utrzymują, że co dziesięć dni zjawiać się będzie w domu na bulwarze Suchet jeden list i że dom ten będzie zniszczony przez eksplozyę w dniu ukazania się piątego i ostatniego listu.
Czy było to wyzwanie? Czy chciała dać mu do zrozumienia, że mimo wszelkich przeszkód listy będą się ukazywać, te listy tajemnicze, zapowiedziane w notatkach znalezionych w ósmym tomie Szekspira?
Don Luis utkwił w nią badawcze spojrzenie, lecz Florentyna ani drgnęła.
— Istotnie — odrzekł — ma się to stać dzisiejszej nocy. I ja tam będę! Nic nie będzie w stanie mi w tem przeszkodzić.
Florentyna jeszcze chciała coś powiedzieć, lecz zapanowała nad nurtującemi ją uczuciami i nakazała sobie milczenie.
Dnia tego don Luis Perenna miał się na ostrożności.
Spożył śniadanie i obiad w restauracyi, oraz zarządził za pośrednictwem Mazeroux strzeżenie placu Palais-Bourbon.
Po południu panna Levasseur nie opuszczała swego mieszkania. Wieczorem don Luis wydał rozkaz podwładnym brygadyera, aby strzeżono każdą osobę, która będzie chciała dom opuścić.
O godzinie dziesiątej wieczór brygadyer zszedł się z Perenną w kancelaryi inżyniera Fauville’a. Towarzyszyli im Weber i dwaj agenci.
Don Luis wziął brygadyera na stronę.
— Przyznaj się. Nie ufają mi, co?
— Nie. Dopóki Desmalions jest prefektem, nic nie wskórają przeciw szefowi. Tylko Weber i zresztą nie on jeden utrzymuje, że wszystko to są manipulacye szefa.
— W jakim celu?
— W celu dostarczenia dowodów przeciw pani Fauville, któreby ją ostatecznie potępiły. Wtedy ja sam zażądałem obecności Webera i dwóch agentów. Będzie więc nas czterech, aby zaświadczyć o pańskiej dobrej woli i wierze.
Każdy zajął swój posterunek. Dwóch policyantów miało z kolei czuwać.
Tym razem, po drobiazgowem przeszukaniu pokoiku syna Hipolita Fauville’a, zamknięto i zaryglowano wszystkie drzwi, oraz zapuszczono rolety.
O godzinie jedenastej zagaszono żyrandol elektryczny. Don Luis i Weber zaledwie zmrużyli oczy.
Noc upłynęła bez żadnego wypadku.
Jednak o godzinie siódmej rano, gdy podniesiono rolety, spostrzeżono list, leżący na stole...
Po przeminięciu pierwszego wrażenia Weber sięgnął po list i ukrył go w swej kieszeni. Wydano mu rozkaz, aby listu tego nie czytał i nikomu nie dawał do czytania.
Oto jego brzmienie, podane następnie przez dzienniki, łącznie z relacyą ekspertów, stwierdzających, że pismo to wyszło istotnie z pod pióra inżyniera Fauville’a:
„Widziałem go! Rozumiesz to, nieprawdaż, drogi przyjacielu? Widziałem go! Zażywał spaceru w alei du Bois, z podniesionym kołnierzem, w kapeluszu nasuniętym prawie na uszy. Czy mnie widział? Nie sądzę. Była już prawie noc, ale go poznałem. Rozpoznałem srebrną rączkę jego hebanowej laski. To on był, nędznik!
„Otóż on jest w Paryżu mimo swej obietnicy, Gaston Sauverand jest w Paryżu! Czy jesteś w stanie pojąć, co jest strasznego w tym fakcie? Jeżeli on jest w Paryżu, to znaczy, iż chce działać. Jeżeli jest w Paryżu, to znaczy, że śmierć moja jest postanowiona! Ach, ileż krzywdy zrobił mi ten człowiek! Zrabował mi już szczęście, a teraz potrzeba mu mego życia! Żyję w trwodze“...
A zatem inżynier Fauvilie wiedział, że posiadacz laski hebanowej, że Sauverand zamierzał pozbawić go życia. Zaświadczał o tem Fauville własnem pismem w sposób jak najbardziej stanowczy i pismo jego ponadto, w zestawieniu ze słowami, które wymknęły się z ust Sauverandowi w chwili aresztowania, pozwalało przypuszczać, że dwaj ci ludzie utrzymywali kiedyś ze sobą stosunki, że nić przyjaźni została pomiędzy nimi zerwana i że Sauverand obiecał nie wracać już nigdy do Paryża.
Trochę światła przeniknęło więc do tajemniczej sprawy dziedzictwa milionów Morningtona, ale z drugiej strony jakąż niepojętą tajemnicę przedstawiała obecność tego listu na stole w gabinecie Fauviile’a. Pięć osób pilnie czuwało, pięć osób najbardziej szczwanych, a jednak tajemnicza ręka położyła przed nimi ten list, położyła go w pokoju o zabarykadowanych drzwiach i oknach, nie czyniąc żadnego szmeru, nie pozostawiając żadnego śladu włamania.
Natychmiast powstała hypoteza, iż istnieje tam jakieś potajemne wyjście. Hypotezę tę musiano porzucić, po uważnem zbadaniu murów i po zasięgnięciu informacyi u przedsiębiorcy, który wzniósł tę budowlę przed kilku laty.
Opinia publiczna miast interwencyi jakiejś osoby, rozporządzającej niezwykłymi środkami, skłonna była przypuścić, że ma się tu do czynienia ze sztuczką prestidigitatora, obdarzonego nadzwyczajną zręcznością.
Niemniej jednak ustalono, że przewidywania Perenny były usprawiedliwione i że tak 15 jak 25 kwietnia rozegrały się wypadki przez niego przewidziane. Czy data piątego maja będzie stanowiła dalszy ciąg tych sensacyjnych wydarzeń? Nikt w to nie wątpił, albowiem przepowiedział to don Luis, który, według ogólnego przekonania, nie mógł się mylić. I w nocy z 5 na 6 maja tłumy zalegały bulwar Suchet. Różni ciekawscy i włóczęgi nocne przybywali tłumnie, aby zasięgnąć nowin.
Sam prefekt policyi, pod wrażeniem poprzednich wypadków, zapragnął tym razem osobiście asystować przy odebraniu tej niezwykłej poczty. Towarzyszyło mu kilku inspektorów, których porozstawiał w ogrodzie, w korytarzu i po pokojach niższych pięter, sam zaś, wraz z Weberem, brygadyerem Mazeroux i don Luisem Perenną ulokował się w gabinecie Fauville’a.
Doznał jednak rozczarowania i to z własnej winy. Mimo formalnego ostrzeżenia don Luisa, który uważał dokonywanie wszelkich eksperymentów za zbyteczne, prefekt zakazał gasić światło, chciał się bowiem przekonać, czy przeszkodzi ono doręczeniu tajemniczej poczty.
W tych jednak warunkach żaden list nie mógł nadejść i nie nadszedł. Bez względu na to, czy to była sztuczka kuglarza, czy też wybieg złoczyńcy, do powodzenia zastanawiającego przejawu zręczności potrzebna była ciemność.
Wskutek zarządzenia prefekta stracono zatem dziesięć dni czasu.
15-go maja znów rozpoczęły się czaty, podczas gdy za oknami gromadził się tłum niespokojny, dyszący ciekawością, poruszany najmniejszym szmerem, wpatrzony w okna domu Fauville’a, skamieniały niejako w milczącem oczekiwaniu.
Tym razem zagaszono światło, lecz prefekt był każdej chwili gotów przekręcić kontakt. Po raz dziesiąty i dwudziesty z rzędu nagle zapalał żyrandol, lecz na stole nie znajdowano niczego. Za każdym świetlnym alarmem okazywało się, że powodem jego było albo skrzypnięcie któregoś z mebli, lub też ruch którejś z obecnych osób.
Nagle wszyscy poruszyli się jednocześnie, albowiem ciszę przerwał lekki szelest papieru. Pan Desmalions zapalił światło elektryczne... Z piersi jego uleciał okrzyk...
Ujrzano list... Spadł on tym razem obok stołu i z cichym szelestem spoczął na dywanie.
Mazeroux uczynił znak krzyża.
Funkcyonaryusze policyi posinieli ze strachu.
Prefekt spojrzał na don Luisa, który kiwał głową, nic nie mówiąc...
Sprawdzono natychmiast zatrzaski i zamki. Były nietknięte...
Tekst otrzymanego tej nocy listu rozpraszał do reszty prawie ciemności, otaczające sprawę mordu, popełnionego na bulwarze Suchet.
I tym razem list ten podpisany przez inżyniera Fauville’a, zaopatrzony w datę ósmego lutego tegoż roku i w niewyraźny adres, zawierał następujące słowa:
„Mój drogi przyjacielu! — No i cóż? Nie, ja nie pozwolę się zaszlachtować na podobieństwo barana, przyprowadzonego do szlachtuza. Bronić się będę i walczyć do ostatniej chwili. Ach, teraz sprawy te zmieniły swoje oblicze. Posiadam obecnie dowody, dowody niezaprzeczalne... Jestem w posiadaniu listów, wymienionych pomiędzy nimi! I wiem już, że oni się wciąż, tak jak dawniej, kochają, że chcą się pobrać i że nic ich od tego nie powstrzyma. Świadczą o tem słowa napisane ręką Maryi Anny: „Cierpliwości, Gastonie! — pisze ona — odwaga we mnie wzrasta. Tem gorzej dla tego, który nas rozdziela. Będzie musiał zejść nam z drogi”.
„Drogi mój przyjacielu! Jeżeli legnę w walce, to znajdziesz te listy (i cały materyał, który zgromadziłem przeciw tej nędznej kreaturze) w kufrze, ukrytym w wiadomem ci miejscu. Wtedy mnie pomścij! Do widzenia, a może... żegnaj!...”
Oto tekst trzeciego listu.
Z poza grobu swego Hipolit Fauville wskazywał na swą małżonkę i ją oskarżał. Z poza grobu dawał w ręce klucz do rozwiązania zagadki, wyjaśniał powody, dla których dopuszczono się zbrodni.
Oto Marya Anna i Gaston Sauverand kochali się..
Wiedzieli oni oczywiście o istnieniu testamentu Morningtona, ponieważ od niego swą zbrodniczą robotę zaczęli, a chęć jak najrychlejszego zdobycia olbrzymiej fortuny przyspieszyła rozwiązanie. Ale pierwiastkowa myśl popełnienia zbrodni wyrasta z korzenia dawnego sentymentu, z miłości wzajemnej Maryi Anny i Sauveranda.
Pozostawał do rozwiązania jeszcze jeden problem. Kto był owym adresatem, któremu Hipolit Fauville powierzał swą zemstę i który, miast oddać poprostu listy te władzom śledczym, wolał przesyłać je przy pomocy jakichś dyabelskich kombinacyi? Czy zależało mu na tem, aby pozostać w cieniu?...
Na wszystkie te pytania pani Fauville odpowiadała w sposób najmniej oczekiwany, a harmonizujący całkowicie z jej groźbą. W tydzień potem, po długiej indagacyi, w czasie której starano się skłonić ją do wyjaśnienia kto mógł być owym przyjacielem, do którego mąż jej listownie się zwracał, pani Fauville, która wszystkie te pytania zbywała zupełnem milczeniem, wróciwszy wieczorem do celi więziennej, otworzyła sobie, przy pomocy ukrytego przed oczyma straży szkła, żyłę w ręce.
Na drugi dzień, przed ósmą godziną rano, don Luis został powiadomiony o zaszłym wypadku przez brygadyera Mazeroux, który zjawił się, trzymając w ręku walizkę podróżną, właśnie w chwili, gdy Perenna opuszczał swe łoże.
Wiadomość ta wstrząsnęła Perenną do głębi.
— Nie żyje?! — zapytał grzmiącym głosem.
— Nie... Zdaje się, że i tym razem uda się ją ocalić. Ale na co się to zda?
— Jakto na co?
— Przecież ona nie zrezygnuje ze swego zamiaru. Nabiła sobie nim głowę i dziś lub jutro...
— I tym razem także, przed popełnieniem samobójstwa, nie uczyniła żadnego zeznania?
— Żadnego! Napisała tylko parę słów na skrawku papieru, iż po głębszem zastanowieniu przyszła do wniosku, że pochodzenia tajemniczych listów należałoby szukać u niejakiego Langernaulta, gdyż był to jedyny znany jej niegdyś przyjaciel męża, jedyny w każdym razie, którego nazywał on swym „drogim przyjacielem“! Ów pan Langernault może zaświadczyć o jej niewinności i wyjaśnić to straszne nieporozumienie, którego ofiarą padła.
— Skoro jest ktoś taki, co może wykazać jej niewinność, to czemu zaczyna od otwierania sobie żył?...
— Według tego, co mówi, to jest jej wszystko jedno. Życie jej jest zmarnowane. Pożąda jednego tylko: wypoczynku... śmierci...
— Wypoczynku... wypoczynku!... Tylko w grobie znaleźć go można! Jeśli wykrycie prawdy ma być dla niej zbawieniem, to osiągnięcie tego celu nie jest zapewne niemożliwością.
— Co szef mówi? Czy szef domyśla się czego? Zaczyna rozumieć zagadkę?
— Och, bardzo słabo! — odparł. — W każdym jednak razie anormalna zaprawdę punktualność tych listów zdaje mi się być istotnie pewną wskazówką...
Zastanowił się chwilę i zapytał:
— Czy zbadano ponownie zamazane adresy wszystkich trzech listów?
— Tak jest i rzeczywiście odcyfrowano nazwisko Langernaulta.
— A ów Langernault mieszka?...
— Według pani Fauville w miasteczku Formigny.
— Czy nazwę Formigny odczytano na jednej z kopert?
— Nie, ale odcyfrowano miasto, położone obok Formigny.
— Co to za miasto?
— Alençon.
— I tam zamierzasz jechać?
— Tak, pan prefekt polecił mi udać się tam co rychlej. Spieszę na pociąg.
— Chciałeś powiedzieć, że wsiądziemy razem do mego auta i że udamy się do Formigny. Czuję potrzebę działania. Ten dom zdaje mi się być grobem, mój drogi!
W pół godziny później jechali już w stronę Versailles. Perenna sam prowadził auto, a czynił to w taki sposób, że Mazeroux, dusząc się wskutek szalonej jazdy, od czasu do czasu wyrzekał:
— Ależ my jedziemy!... Do dyabła, co też szef wyprawia? Czy szef nie obawia się katastrofy?
Przybyli do Alençon na śniadanie. Posiliwszy się, poszli do biura głównej poczty. Nie znano tam wcale pana Langernaulta, ponadto zaś Formigny miało swój specyalny urząd pocztowy. Ponieważ listy zaopatrzone były w stempel Alençon, należało wobec tego przypuszczać, że pan Langernault kierował swe listy do tego właśnie miasta, ale w kopercie adresowanej na poste-restante.
Don Luis i Mazeroux udali się następnie do miasteczka Formigny. I tam na poczcie nie znano osoby, noszącej nazwisko Langernaulta, jakkolwiek miasteczko to liczyło zaledwie około tysiąca mieszkańców.
— Chodźmy do mera — oświadczył Perenna.
W merostwie Mazeroux przedstawił się i wyjaśnił cel swego przybycia.
— Szlachcic Langernault! — wykrzyknął mer. — Ależ wiem dobrze o kogo idzie! Dzielny człowiek! Były handlowiec ze stolicy...
— Mający zwyczaj odbierać swą korespondencyę z poczty w Alençon?
— Tak jest! Była to jego przechadzka codzienna.
— A dom jego?
— Leży na skraju miasteczka! Przejeżdżaliście panowie tamtędy.
— Można tam pójść?
— Oczywiście! Tylko jest taka historya, że jak pan Langernault wyszedł z tego domu przed czterema laty, to jeszcze nie wrócił...
— Jakto?
— Rzecz całkiem prosta. Od czterech lat nie żyje...
Don Luis i Mazeroux wymienili zdumione spojrzenia.
— A więc nie żyje? — zapytał jeszcze don Luis.
— Tak! Postrzał z fuzyi...
— Co pan mówi? — zawołał Perenna. — Więc został zabity?
— Nie... nie... Tak sądzono z początku, gdy znaleziono go leżącego w pokoju na podłodze, ale śledztwo następnie stwierdziło, że był to tytko przypadek. Czyszcząc fuzyę dał strzał i pocisk ugodził go w brzuch. Mimo jednak takiego wyniku śledztwa wypadek ten w miasteczku naszem budził podejrzenia...
— Czy posiadał jakie pieniądze?
— Owszem, ale właśnie nie znaleziono po śmierci ani jednego centima z jego majątku.
Don Luis zastanowił się przez dłuższą chwilę, poczem znów pytał:
— Czy pozostawił po sobie dzieci lub krewnych tego samego nazwiska?
— Absolutnie nikogo! Dowodem jest to, że od śmierci posiadłość jego, którą z powodu rumowisk, w jakich się znajduje, zwą „Starym Zamkiem”, stoi pustkowiem. Administracya domenów publicznych nałożyła pieczęcie na drzwi domu i zabarykadowała wrota parku. Oczekuje się prawem przepisanego terminu, ażeby przejąć tę własność.
— A ciekawi nie zaglądają do parku mimo otaczających go murów?
— Nie, bynajmniej! Przedewszystkiem mury są zbyt wysokie, a powtóre... powtóre „Stary Zamek” ma złą u nas reputacyę. Ciągle mówiono o jakichś widziadłach... opowiadano historye, od których włosy powstają na głowie... Ale mimo to...
Perenna i jego towarzysz nie wierzyli własnym uszom.
— Rzecz urządzona jest sprytnie! — wykrzyknął Perenna, gdy opuścili merostwo. — Oto inżynier Fauville pisał listy do nieboszczyka... do nieboszczyka, który, według wszelkiego prawdopodobieństwa, padł również ofiarą mordu!...
— Ktoś jednak te listy przejmował.
— Oczywiście! To nie wyklucza jednak wcale tego, że pisał te listy do nieboszczyka, że zwierzał się przed nieboszczykiem i że jemu spowiadał się z planów zbrodniczych swej małżonki.
Mazeroux umilkł. I jemu zrobiło się jakoś markotno.
Po południu poświęcili trochę czasu na zasięgnięcie bliższych informacyi o obyczajach Langernaulta, spodziewając się znaleźć pewne wskazówki u osób, które go znały. Starania ich jednak nie dały żadnego wyniku.
Około godziny szóstej wieczór, przed samym odjazdem, don Luis, skonstatowawszy brak benzyny, musiał wysłać Mazeroux bryczką aż do Alençon. Skorzystał wtedy z wolnej chwili w celu obejrzenia „Starego Zamku” i krańców miasteczka.
Musiał iść pomiędzy dwoma rzędami drzew, drogą, prowadzącą do dziedzińca, obsadzonego topolami, gdzie znajdowała się w pośrodku muru drewniana furtka. Wejście to było zamknięte, więc don Luis poszedł wzdłuż murów, które udało mu się przekroczyć, przeskakując na nie z gałęzi rosnącego obok drzewa, a następnie na ziemię. W parku znajdowały się zapuszczone trawniki, upstrzone wielkimi, dziko rosnącymi kwiatami. Trawa zarastała także aleje, rozchodzące się na prawo w kierunku dość odległego wzgórza, gdzie znajdowała się budowla, rozpadająca się w gruzy i na lewo ku małemu, ogołoconemu z wszelkich ozdób domkowi, zaopatrzonemu w źle dochodzące okiennice.
Zwrócił się właśnie w tę stronę, gdy wtem zauważył ze zdumieniem w błocie, wytworzonem wskutek niedawnego deszczu, świeże ślady stóp ludzkich. I zdawał sobie doskonale sprawę z tego, że ślady te pochodziły od bardzo eleganckiego i zgrabnego damskiego bucika.
— Kiej dyabeł zażywa tutaj spaceru? — pomyślał.
Nieco dalej znów napotkał te same ślady, prowadzące go ku przeciwnej stronie domu, gdzie jeszcze raz je zauważył, poczem stracił je z oczu zupełnie.
Znajdował się wtedy przed obszerną stodołą, opartą jedną stroną o wysoki nasyp, na poły zrujnowaną. Zmurszałe drzwi tej stodoły utrzymywały się tylko dzięki przypadkowemu prawu równowagi.
Zbliżył się i zajrzał do wnętrza przez szparę. Wewnątrz w półmroku stodoły, pozbawionej okien, którą liczne otwory, pozatykane słomą, tem mniej oświetlały, iż dzień miał się już ku schyłkowi, mógł rozróżnić tylko stosy zbutwiałych beczek, pras, służących do wyrobu wina, starych sprzętów i żelaziwa wszelkiego rodzaju.
— Z pewnością nie tutaj zwróciła swe kroki moja nieznajoma — pomyślał. — Mimo to jednak szukajmy!
Stanął jednak jak wryty. Usłyszał jakiś odgłos, dochodzący go z wnętrza. Nadstawił ucho, ale nic już więcej nie słyszał. Chcąc wszakże nic nie mieć sobie do wyrzucenia, pchnął ramieniem jedną z desek i wszedł do środka.
Wyłom uczyniony przezeń wpuścił nieco światła do wnętrza, tak, iż mógł posuwać się naprzód pomiędzy dwoma rzędami nagromadzonych tutaj rupieci aż do drugiego końca stodoły, gdzie było nieco przestronniej. Szedł więc naprzód. Oczy poczęły stopniowo przywykać do mroku, mimo to jednak uderzył się nagle czołem o coś zawieszonego w górze, a kołyszącego się przy dotknięciu i wydającego jakiś dziwny, suchy chrzęst.
Wydobył z kieszeni elektryczną latarkę i nacisnął sprężynę.
— Do stu piorunów! — zaklął, cofając się jednocześnie w tył z przerażeniem.
Nad jego głową kołysał się zawieszony u belki ludzki szkielet!...
Naraz nowe przekleństwo wyrzuciły usta Perenny, gdyż oto ujrzał obok tamtego jeszcze jeden szkielet, również kołyszący się w powietrzu...
Oba kościotrupy wisiały na grubym powrozie, przywiązanym do potężnych haków, wbitych w belkę. Perenna podsunął sobie jedną z beczułek, aby lepiej przyjrzeć się szkieletom. Zwrócone były do siebie twarzą w twarz. Były to szkielety kobiety i mężczyzny, przyczem jeden był znacznie większy od drugiego.
Nie poruszane nawet przez nikogo kościotrupy te chwiały się pod wpływem wdzierającego się do wnętrza stodoły wiatru, zbliżając, to znów oddalając się od siebie w jakimś powolnym, rytmicznym tańcu.
Co jednak wywierało największe wrażenie, to ta okoliczność, iż oba szkielety, pozbawione nawet śladu odzieży, miały na swych palcach złote obrączki, zbyt obszerne oczywiście wskutek braku ciała, jednak utrzymujące się mimo to na zagięciach kości.
Z przykrem jakiemś uczuciem Perenna zdjął te obrączki. Każda z nich miała wyrytą jednakową datę 12 sierpnia 1892 roku, oraz imiona: Alfred i Wiktorya.
— Mąż z żoną! — szepnął Perenna. — Jestże to podwójne samobójstwo? Czy może zbrodnia? Jakimże jednak cudem nie wykryto dotychczas tych szkieletów? Czyż mam przypuścić, że znajdują się tutaj od chwili śmierci Langernaulta, od czasu przejęcia tej posesyi przez administracyę publiczną, to jest od chwili, gdy posesya ta przestała być przez ludzi odwiedzana?
Zamyślił się.
— Czy nikt wejść tu nie może? Nikt absolutnie?... Wszak dziś właśnie dostrzegłem ślady obecności czyjejś w ogrodzie, dziś weszła tu jakaś niewiasta...
Pod wpływem myśli o tajemniczej tej osobie zszedł z beczki. Mimo odgłosu, jaki uprzednio doszedł jego ucha, nie mógł przypuścić, że owa nieznajoma weszła do wnętrza stodoły. Po kilkominutowem rozejrzeniu się dokoła zamierzał już wyjść, gdy w tem z lewej strony rozległ się stukot spadających rupieci. Kilka obręczy z beczek padło nieopodal niego...
Przedmioty te spadały z pomieszczenia przedstawiającego się jako rodzaj strychu, na który można było wejść po szczeblach drabiny. Czy należało przypuścić, że nieznajoma, spłoszona przez Perennę, szukała tam kryjówki i że ona spowodowała runięcie tych przedmiotów.
Don Luis ustawił swą latarkę elektryczną na beczułce w ten sposób, iż światło jej padało w otwór, prowadzący na strych. Nie widząc nic podejrzanego, jak tylko arsenał starych rupieci, bron, kos i sierpów, nie nadających się do użytku, przypisywał obsunięcie się spadających przedmiotów poruszeniu jakiegoś chowającego się dziko kota. Chcąc się jednak o tem naocznie przekonać, zbliżył się do drabiny i począł piąć się w górę po szczeblach.
Nagle jednak, w momencie właśnie, gdy miał wejść już na strych, posypały się z góry z łoskotem dalsze przedmioty. I oto w otworze stanowiącem wejście na strych pojawiła się sylweta ludzka, czyniąca giest straszny...
Stało się to z szybkością błyskawicy. Don Luis spostrzegł długie ostrze kosy, przecinającej powietrze. Sekunda wahania tylko, a straszna ta broń odcięłaby mu głowę od tułowia!
Pora istotnie była najwyższa przytulić się do drabiny. Ostrze kosy przeszyło powietrze tuż przy nim, ocierając się o jego kamizelkę. Perenna szybko zsunął się w dół po drabinie.
Widział jednak to, na czem mu zależało. Zobaczył mianowicie straszną twarz Gastona Sauveranda, poza nim zaś dostrzegł oświetloną światłem elektrycznem, skrzywioną jakby w skurczu bolesnym twarzyczkę panny Levasseur.
Przez chwilę stał bez ruchu. Z góry dochodziły go echa przesuwanych przedmiotów, jakgdyby Sauverand i panna Levasseur wznosili barykadę. Z drugiego jednak końca strychu musiano otworzyć jakieś drzwiczki, gdyż uczyniło się na górze nagle jasno i Perenna, wyjrzawszy przez otwór w ścianie stodoły ujrzał, jak dwie ludzkie postacie starały się przedostać ze strychu na dach.
Wymierzył z rewolweru i strzelił, lecz nie trafił, albowiem pod wpływem obawy, iż może trafić pannę Levasseur, w chwili strzału zadrżała mu ręka... Dał następnie trzy jeszcze strzały w kierunku strychu, lecz kule odbiły się od znajdującego się tam zelaztwa. Za piątym strzałem rozległ się na górze okrzyk bolu.
Don Luis znów rzucił się ku drabinie.
Utworzona na górze barykada z rupieci opóźniła nieco jego pościg. Raniąc się o nagromadzone tam sprzęty dosięgnął wreszcie przeciwległego wyjścia ze strychu i wtedy ze zdumieniem spostrzegł, iż po przekroczeniu tego otworu z łatwością można było przedostać się na polankę, rozciągajacą się na szczycie wzgórza, o które była właśnie wsparta tylna ściana stodoły, licząca w tem miejscu około pięciu metrów wysokości.
Tędy to niezawodnie szukali ratunku jego przeciwnicy.
Perenna zszedł ze wzgórza, chcąc je obejść z obu stron, przeszukał je uważnie, co nie było rzeczą łatwą wobec tego iż teren nie był bynajmniej równy i że musiał zachować środki ostrożności ze względu na możliwość nowego ataku zbiegów. Obszedł następnie dach stodoły aż do miejsca, gdzie ściana jej zniżała się nieco, poczem zeskoczył na ziemię uprawną, znajdującą się pod małym laskiem, który dał niewątpliwie schronisko uciekającym.
Perenna i tam kontynuował swe poszukiwania, ale gęstość zarośli, przekonała go w końcu, że wysiłki jego w tym kierunku będą daremne i że tylko opóźnią właściwy pościg.
Powrócił więc do miasteczka, rozmyślając nad perypetiami tej nowej batalii. A zatem jeszcze raz Florentyna i jej kompan usiłowali uwolnić się od niego! Florentyna zjawiała się w samem centrum tych zbrodniczych intryg! W chwili gdy don Luis przypadkowo dowiadywał się, że Langernault został prawdopodobnie zamordowany, w momencie, gdy przypadek sprowadził go do stodoły wisielców, jak ją nazywał i stawiał go wobec dwóch szkieletów, wyłaniała się z cienia mordercza wizya Florentyny, zjawiała się niby geniusz zła, spostrzegany wszędzie, kędy tylko przeszła śmierć, wszędzie, gdzie tylko była krew, gdzie padały trupy...
— Ach, nikczemna kreaturo! — zgrzytnął przez zęby. — Czyż to możliwe, aby tak nikczemna istota miała twarz anioła?... I oczy... te oczy, których słodkie wejrzenie wżera się w mózg, idzie za człowiekiem, nie pozwala o sobie zapomnieć...
Na placu kościelnym, przed oberżą, Mazeroux który już powrócił, napełniał rezerwoar benzyną i zapalał latarnie. Don Luis spostrzegł przechodzącego przez plac mera Formigny, więc wziął go na stronę.
— Czy nie mówiono w tej okolicy — zagadnął go — przed dwoma laty być może, o zniknięciu małżeństwa, liczącego prawdopodobnie czterdzieści do pięćdziesięciu lat? Mężowi było na imię Alfred...
— A żonie Wiktorya, nieprawdaż? — przerwał mer. — Istotnie, mówiono o czemś podobnem. Historya ta narobiła nawet sporo wrzawy. Byli to drobni rentierzy z Alençon, którzy przepadli nagle bez wieści, tak, że do dnia dzisiejszego nie wiadomo, co się z nimi właściwie stało. Nie wiadomo też, co się stało z ich gotówką, wynoszącą dwadzieścia tysięcy franków, a osiągniętą, w dniu poprzedzającym ich zniknięcie, ze świeżo dokonanej sprzedaży domu... Pan pyta się, czy sobie o tem przypominam? Byli to małżonkowie Dedessuslamare.
— Dziękuję panu uprzejmie — oświadczył Perenna, któremu już te wiadomości wystarczały.
Samochód był przygotowany do drogi, a w minutę później szybował już w kierunku Alençon.
— Dokąd jedziemy, szefie? — zapytał brygadyer.
— Na stacyę. Mam wszelkie powody do przypuszczenia, że po pierwsze, Gaston Sauverand dzisiejszego rana już wiedział — skąd? dowiemy się o tem wcześniej lub później — o rewelacyach, uczynionych przez panią Fauville odnośnie do Langernaulta, a powtóre zaś, że począł dziś krążyć dokoła posiadłości, pozostałej po Langernaulcie z pobudek, które również prędzej lub później będą nam znane. Otóż przypuszczam, ze przybył tu pociągiem kolejowym i że w ten sam sposób będzie wracał.
Przypuszczenia Perenny zostały potwierdzone natychmiast. Na stacyi powiedziano mu, że jakiś pan z młodą panią przybyli o godzinie drugiej z Paryża, oraz że wynajęli w sąsiednim hotelu bryczkę, a po załatwieniu swych interesów wsiedli do pociągu pospiesznego, odchodzącego o godzinie 7 minut 40.
Opis wyglądu obu tych osób odpowiadał zupełnie wyglądowi Sauveranda i Florentyny.
— W drogę: — zawołał Perenna, spojrzawszy na zegarek. — Spóźniliśmy się o całą godzinę jest jednak rzeczą możliwą, iż zdążymy przybyć do Mans jeszcze przed przybyciem tego bandyty!
— Zdążymy i klnę się szefowi, ze chwycimy za kołnierz jego i jego damę, albowiem jest ich dwoje...
— Dwoje. Dobrze mówisz, tylko...
— Tylko...
Przed udzieleniem odpowiedzi don Luis zaczekał aż zajęli miejsca i aż motor począł działać. Później dopiero powiedział:
— Tylko, mój stary, pozostawisz tę damę w spokoju...
— Dlaczego?
— Czy masz rozkaz aresztowania jej?
— Nie.
— A zatem daj jej spokój.
— Jednak...
— Ani słowa więcej, Aleksandrze! W przeciwnym razie wyrzucę cię z samochodu na środku drogi. Będziesz wtedy aresztował sobie każdego, kogo ci się żywnie podoba.
Mazeroux nie puścił już więcej pary z ust. Zresztą szybkość, z jaką puścili się w drogę, odebrała mu ochotę do protestów. Zaniepokojony szybkim biegiem samochodu zajęty był tylko wypatrywaniem przeszkód na horyzoncie, które należało jadącym ominąć. Po obu stronach drogi drzewa tylko majaczyły im w oczach, zaledwie przez nich dostrzegane. W uszach mieli świszczący rytm powietrza.
Zapadał zwolna mrok.
Mazeroux zaryzykował uwagę:
— I tak zdążymy! Nie trzeba bardziej przyspieszać biegu!
W odpowiedzi na tę uwagę Perenna przyspieszył jeszcze szybkość samochodu, wobec czego brygadyer umilkł zupełnie.
Mijali wioski, płaszczyzny, doliny, aż wreszcie wyłoniło się z ciemności jarzące światłem miasto Mans.
— Wiesz, gdzie znajduje się dworzec, Aleksandrze?
— Wiem! Najpierw jedźmy na prawo, potem zaś prosto przed siebie.
Mimo tych objaśnień brygadyera stracili około ośmiu minut na błądzeniu po mieście, gdzie każdy dawał im sprzeczne wskazówki, tak, że gdy zajechali przed dworzec, maszynista odchodzącego pociągu już dawał gwizdek.
Don Luis wyskoczył z samochodu, rzucił się w głąb sali, roztrącił urzędników, starających się go powstrzymać i wreszcie wypadł na peron.
Konduktorzy zatrzaskiwali już drzwiczki. Mimo to Perenna biegł wzdłuż pociągu, czepiając się klamek poszczególnych wagonów.
— Gdzie pański bilet? Pan nie ma biletu! — wrzeszczał jeden z rozwścieczonych urzędników.
Don Luis kontynuował swą gimnastykę, przeskakiwał ze stopnia na stopień, zapuszczając po przez szyby wzrok do wnętrza, odtrącając podróżnych, którzy stojąc przy oknie utrudniali mu zbadanie tajemnicy każdego przedziału, gotów zdobywać przedział, w którym znajdowałaby się para winowajców.
Pociąg już ruszał. Nagle, zajrzawszy do ostatniego wagonu, Perenna wydał okrzyk. Byli tam oboje, sami... Widział ich! Byli tam! Florentyna rozciągnięta na ławce, z głową opartą na ramieniu Gastona Sauveranda, ten zaś pochylony ku niej, obejmował ją w pół obydwiema rękami.
Opanowany szałem zazdrości Perenna podniósł mosiężny zatrzask i położył rękę na klamce...
W tejże jednak chwili stracił równowagę, pociągnięty z tyłu za ubranie przez ziejącego wściekłością konduktora i brygadyera Mazeroux.
— Ależ to szaleństwo, szefie! — zawołał Mazeroux. — Wpadnie pan pod koła pociągu.
— Bydlę! — ryknął Perenna. — Puśćże mnie!... Tam są oni!...
Pociąg już ruszył. Perenna chciał wskoczyć na inny stopień, ale konduktor z brygadyerem trzymali go zbyt mocno. Perenna począł się z nimi szamotać, ale dwóch funkcyonaryuszy stacyjnych nadbiegło im z pomocą wraz z zawiadowcą stacyi.
Pociąg się oddalił, unosząc zbiegów.
— Idyoto! Durniu! — wołał wściekły Perenna. — Czemużeś mi przeszkodził? Czekaj, rozprawię się z tobą!
Jednem uderzeniem lewej pięści obalił urzędnika kolejowego, drugą zaś przewrócił brygadyera Mazeroux i uwolniwszy się następnie w podobny sposób od dalszych funkcyonaryuszy, wpadł do sali bagażowej, gdzie przesadziwszy w skoku kilka pak i walizek, znalazł się przy samochodzie.
— Ach, kwadratowy osioł! — burknął, skonstatowawszy, że Mazeroux unieruchomił motor.
Jeżeli don Luis z wielką szybkością w ciągu dnia prowadził swoją maszynę, to tego wieczoru puścił ją w ruch z zawrotną rzec można szybkością. Prawdziwa trąba powietrzna przeleciała przez przedmieście Mans i wpadła na wielką szosę. Miał tylko jedną myśl, jeden cel. Przybyć na najbliższą stacyę Chartres przed przyjazdem pociągu i schwytać za gardło Sauveranda. Oczami duszy widział już w dzikim uścisku swych rąk rzężącego kochanka Florentyny Levasseur...
— Jej kochanek!... jej kochanek! — powtarzał w myśli. — Do dyabła! W ten sposób wszystko się wyjaśnia. Oboje zawarli sojusz przeciw swej wspólniczce, Maryi Annie Fauville i ta nieszczęsna zapłaci za straszną seryę zbrodni. Czy jest wogóle ich wspólniczką? Kto to wie? Kto wie, czy ta para demonów, po usunięciu ze swej drogi inżyniera Fauville’a i jego syna, nie uknuła spisku na zgubę pani Fauville, ostatniej przeszkody, dzielącej ich od dziedzictwa pozostawionego przez Morningtona? Dlaczegóżby nie? Czyż nie godzi się wszystko z taką hypotezą? Czy lista dat nie została znaleziona przezemnie w tomie Szekspira, należącym do Florentyny? Czyż fakt ten nie dowodzi, że listy te komunikowane są nam przez Florentynę? Oskarżają one wprawdzie także Gastona Sauveranda... To i cóż z tego? On nie kocha już pani Fauville, lecz Florentynę... A Florentyna kocha jego... Ona jest jego spólniczką, doradczynią, jest tą, która żyć będzie przy jego boku i korzystać z jego fortuny!... Niekiedy wprawdzie Florentyna zdaje się stawać w obronie pani Fauville...
„Kabotynka! Są to może odruchy sumienia, wyrzuty, spowodowane myślą o tych wszystkich machinacyach, wymierzonych przeciw rywalce i o losie, który tę nieszczęśliwą kobietę czeka...
„Ale ona kocha Sauveranda!... I prowadzi nadal walkę bez litości, bez wytchnienia!... I oto dlatego pragnie mnie zabić, mnie, intruza, którego przenikliwości się boi... I wstręt do mnie żywi... i mnie nienawidzi!...
Z warkotem pędzącej w szalonym wyścigu maszyny, łączył się mamrot słów zagłębionego w swych myślach Perenny. Wrażony w pamięć widok dwóch kochanków, splecionych, jak mu się zdawało, w namiętnym uścisku, kazał mu wyć z zazdrości. Pragnął się pomścić. Po raz pierwszy w życiu uczuł pragnienie dokonania mordu...
— Do stu piorunów! — zawołał. — Motor się zacina! Mazeroux!
— Hę? Co? Pan wie o tem, że jadę wraz z panem? — zapytał Mazeroux, wyłaniając swą głowę z ciemności.
— Wiem, kretynie! Czy sądzisz, że pierwsze lepsze bydlę mogłoby się przyczepić do stopnia samochodu bez mojej wiedzy? Musi ci być bardzo wygodnie na stopniu?
— Jestem jak na torturach! Drżę cały!
— To dobrze! Nauczy cię to rozumu. Gdzie kupiłeś benzynę?
— U kupca.
— U złodzieja! To nie benzyna, lecz pomyje! Czy nie słyszysz, jak motor działa, idyoto!
Samochód zdawał się mieć chwile wahania. Później znów jechał normalnie. Don Luis przyspieszył bieg. Jedna latarnia przyćmiła światło. Druga przestała rzucać swe zwykłe blaski. Nie miało to jednak żadnego wpływu na wolę Perenny.
Motor znów się zaciął, potem wysilił się, jak gdyby chciał mimo wszystko spełnić swój obowiązek, po chwili zaś zapadł na bezwład zupełny i stanął w pośrodku drogi.
Perenna zaklął z wściekłością.
— Zobaczymy, szefie, może się uda nam go naprawić, a wtedy schwytamy Sauveranda w Paryżu zamiast w Chartres.
— Ośle kwadratowy, przecież masz tu roboty na godzinę czasu, a następnie samochód znów się psuć będzie. Nie dali ci benzyny, lecz pomyj!
Dokoła nich rozciągała się w nieskończoność pustka wsi, nad którą przyświecały jedynie gwiazdy w ciemnościach nieba.
Don Luis tupał nogami z wściekłości. Chciałby cały ten samochód strzaskać na drzazgi, chciałby...
Mazeroux był winien temu wszystkiemu! Don Luis chwycił go za ramiona, potrząsnął nim jak gruszką, obrzucił przekleństwami i wyzwiskami, a następnie przewróciwszy go na ziemię, począł mówić urywanemi słowy, tętniącemi akcentami nienawiści i bólu:
— To ona, rozumiesz Mazeroux? To towarzyszka Sauveranda temu wszystkiemu winna! Mówię ci to teraz, gdyż obawiam się własnej ku niej słabości... Tak, jestem tchórzem... Ona ma twarzyczkę tak piękną, a oczy dziecka! Ale to ona, Mazeroux! Mieszka u mnie... Zapamiętaj sobie jej imię... Florentyna Levasseur... Zaaresztujesz ją, nieprawdaż? Ja tego uczynić nie jestem w stanie... Tracę wszelką odwagę, gdy na nią spojrzę... Znaczy to, że nigdy w życiu jeszcze nie kochałem... Inne kobiety... inne kobiety... nie... to były tylko kaprysy... a nawet trudno to kaprysem nazwać... Zresztą zupełnie już o tem zapomniałem... Podczas gdy Florentyna!... Trzeba ją zaaresztować, Mazeroux!... Muszę się uwolnić od jej spojrzeń... One mnie palą... To dla mnie trucizna... Jeżeli ty nie uwolnisz mnie od niej, to zabiję ją tak, jak Dolores... Albo odwrotnie — mnie zabiją... albo... Ach, sam już nie wiem, co mówię. Tyle myśli przeszywa mi mózg... A więc jest przy niej inny mężczyzna... Ona kocha Sauveranda... Ach, nędznicy... Oni zabili Fauville’a... i dziecko... i starego Langernaulta... i tych dwoje małżonków, wiszących tam w stodole... i wiele innych osób... Zabili Morningtona, Verota i jeszcze innych... To są monstra... Ona przedewszystkiem... A gdybyś ujrzał jej oczy!...
Mówił tak cicho, że Mazeroux zaledwie go słyszał. Zdumiewała go ta rozpacz u człowieka, posiadającego taką nadzwyczajną energię i taką umiejętność panowania nad sobą.
— Wszystko to są śmiesznostki, sżefie! — zawołał Mazeroux, podnosząc się z ziemi. — Przygody z kobietami? Znam się na tem... Przechodziłem to tak samo, jak każdy inny... Pani Mazeroux... Mój Boże! Tak! Podczas nieobecności szefa ożeniłem się... Niestety! Pani Mazeroux nie jest taką kobietą, jaką być powinna. Wiele cierpiałem... Pani Mazeroux...
Podprowadził łagodnie don Luisa do samochodu i usadowił go na stopniu.
— Niechaj szef spocznie. Noc nie jest bardzo chłodna i okazyi zresztą nie zbraknie. Pierwszego chłopa, jaki nadjedzie, wyszlę do najbliższej miejscowości po to, czego potrzebujemy i po żywność także, gdyż jestem wściekle głodny. I wszystko pójdzie dobrze... Damy sobie radę z kobietami... Wystarczy wyrzucić je poza próg swego życia, o ile same nie drapną... A zatem pani Mazeroux...
Don Luisowi nigdy nie sądzonem było dowiedzieć się, co się właściwie stało z panią Mazeroux. Najgwałtowniejszy kryzys duchowy, jaki przeżywał, nie miał żadnego wpływu na jego sen. Zasnął prawie natychmiast.
Było już późno, gdy się obudził. Dopiero o godzinie siódmej rano nadjechał jakiś cyklista, przy pomocy którego udało się sprowadzić benzynę i o godzinie dziesiątej ruszono w drogę.
Don Luis, który znów odzyskał zimną krew, rzekł, zwracając się do brygadyera:
— Narobiłem masę głupstw tej nocy. Nie żałuję jednak tego. Nie, moim obowiązkiem jest wszystko uczynić, aby uratować panią Fauville i dosięgnąć właściwych zbrodniarzy. Na mnie jednego spada to zadanie i przysięgam ci, że je spełnię. Dzisiaj wieczór Florentyna nocować już będzie w więzieniu!
— Dopomogę w tem szefowi — oświadczył Mazeroux dziwnym tonem.
— Nie potrzebuję niczyjej pomocy! Jeżeli ośmielisz się dotknąć jej włosa, to cię zmiotę z powierzchni ziemi! Zrozumiałeś?
— Zrozumiałem, szefie.
— A zatem pamiętaj!
Gniew don Luisa wyraził się w zwiększonym biegu samochodu, co Mazeroux uważał za objaw zemsty. Z szybkością wichru minęli Chartres.
Rambouillet, Chevreus, Versailles przedstawiały się ich oczom jako widma w olbrzymich zarysach. Potem Saint-Cloud... potem lasek Buloński...
Na placu Konkordyi, gdy sam ochód począł kierować się ku Tuileriom, Mazeroux ośmielił się rzucić pytanie:
— Szef nie wraca do siebie?
— Nie! Przedewszystkiem trzeba załatwić sprawę najpilniejszą. Trzeba skłonić panią Fauville, aby poniechała ustawicznych zamachów na swe życie. Można to uczynić, oświadczając jej, że winni zostali wykryci...
— A potem?...
— Potem będę chciał zobaczyć się z prefektem policyi.
— Pan Desmalions wyjechał i wróci dopiero po południu.
— W takim razie zobaczę się z sędzią śledczym.
— Ten przybędzie dopiero koło południa, a teraz mamy godzinę jedenastą.
— W każdym razie spróbujemy.
Mazeroux prawdę mówił. W pałacu sprawiedliwości nie było nikogo.
Don Luis spożył śniadanie w pobliżu, Mazeroux zaś, odwiedziwszy urząd bezpieczeństwa, znów się zjawił przy nim i poszli razem do sędziego śledczego.
Nadzwyczajne zdenerwowanie i niepokój Perenny nie uszły oczywiście uwagi brygadyera, to też zwrócił się doń z zapytaniem:
— Czy szef nie zmienił swej poprzedniej decyzyi?
— Umocniłem się w swem postanowieniu jak nigdy przedtem. Przy śniadaniu czytałem dzienniki. Pani Fauville, którą na skutek nowego samobójczego zamachu przewieziono do szpitala i tam jeszcze usiłowała roztrzaskać sobie głowę o ścianę. Ubrano ją przemocą w kaftan bezpieczeństwa. Odmawia posiłku. Moim obowiązkiem jest ją ocalić...
— W jaki sposób?
— Oddając w ręce władz prawdziwie winnych! Uprzedziłem już sędziego śledczego i dziś wieczór przyprowadzę wam Florentynę Levasseur żywą lub umarłą...
— A Sauverand?
— Sauverand? I na niego przyjdzie kolej, o ile...
— O ile?
— O ile sam się nie załatwię z tym łotrem!
W pałacu sprawiedliwości natknęli się na dwóch reporterów, którzy przyszli tam po informacye.
Rzucili się natychmiast ku Perennie.
— Możecie panowie napisać — oświadczył im Perenna — że od dnia dzisiejszego biorę w obronę panią Fauville i że całkowicie poświęcam się jej sprawie.
Spojrzano nań ze zdumieniem. Jakto? Czyż nie on to spowodował aresztowanie pani Fauville? Czyż nie on zgromadził przeciw niej całe stosy niewzruszonych dowodów?
— Dowody te — powiedział — obalę jeden po drugim. Pani Fauville jest ofiarą nędzników, którzy uknuli przeciw niej dyabelskie machinacye. Nędzników tych będę mógł wkrótce oddać w ręce sprawiedliwości.
— Wszak zęby? Owe nacięcia zębów, czyż nie są wystarczającym dowodem?
— Przypadek. Niesłychany przypadek, który przedstawia mi się obecnie jako najbardziej przekonywujący dowód niewinności pani Fauville. Twierdzę, że gdyby pani Fauville była w stanie popełnić wszystkie te zbrodnie, to miałaby również tyle sprytu, iż nie pozostawiłaby władzom śledczym poszlaki w postaci nadgryzionego jej zębami jabłka.
— I mimo to...
— Jest niewinna! To właśnie idę oświadczyć sędziemu śledczemu. Trzeba tę nieszczęśliwą kobietę uprzedzić, że czynione są na jej korzyść wysiłki. Trzeba ją natchnąć nadzieją. W przeciwnym razie popełni samobójstwo, a śmierć jej obciąży sumienia tych wszystkich, którzy oskarżali niewinną ofiarę zbrodniczych machinacyi. Trzeba...
Nagle urwał. Oczy jego spoczęły na jednym z reporterów, który, trzymając się na uboczu, zdawał się słowa jego notować.
Rzekł z cicha do brygadyera:
— Czy znane ci jest nazwisko tego indywiduum? Nie przypominam sobie gdzie, ale osobnika tego już gdzieś widziałem.
W tej właśnie chwili woźny otworzył drzwi gabinetu sędziego śledczego, który, otrzymawszy bilet wizytowy Perenny, natychmiast kazał go prosić.
Ruszył więc naprzód i już miał wejść do gabinetu wraz z brygadyerem, gdy nagle odwrócił się i wielkim głosem zawołał:
— To był on! To Sauverand! Chwytaj go, bo znów nam ujdzie! Biegnij!
To rzekłszy, Perenna sam począł ścigać uciekającego, a w ślad za nim pobiegli Mazeroux, obecni tam reporterzy i służba. Perenna oczywiście zdystansował wkrótce wszystkich, tak, że w trzy minuty od rozpoczęcia pościgu nie miał już nikogo poza swemi plecami. Goniąc, rozpytywał się jednocześnie przechodniów, czy nie widzieli opisywanego przezeń osobnika. Dwóch przechodniów poinformowało go, że widzieli istotnie jakiegoś mężczyznę, idącego szybkim krokiem, lecz informacye zebrane w ten sposób okazały się błędnemi. Perenna bardzo szybko zdał sobie z tego sprawę, udało mu się jednak stwierdzić, że Sauverand połączył się na wybrzeżu l’Horloge z jakąś blondynką, bardzo ładną, oczywiście z Florentyną Levasseur... Para ta wsiadła do autobusu, odchodzącego z placu Saint-Michel na dworzec Saint-Lazare.
Don Luis zwrócił swe kroki ku małej ustronnej uliczce, gdzie zostawił swój samochód pod nadzorem kolportera gazet. Wprowadził w ruch maszynę i jadąc z największą, jaką mógł osiągnąć, szybkością, znalazł się wkrótce na dworcu Saint Lazare. Z biura autobusów udał się za innym znów śladem, który okazał się również błędnym. Stracił jeszcze godzinę czasu i powrócił na dworzec, gdzie zdobył tylko tę pewność, że Florentyna wsiadła tam sama jedna do autobusu, który odjechał w kierunku placu Palais Burbon.
A zatem, i to wbrew wszelkiemu oczekiwaniu, Florentyna, nie podejrzewając jeszcze niczego, wróciła do domu.
Myśl, że ujrzy ją już za chwilę podsycała jeszcze jego wściekłość. Jadąc ulicą Royale i przejeżdżając plac de la Concorde rzucał bez związku wyrazy zemsty i gróźb, które pragnął jaknajrychlej wykonać. I bezcześcił Florentynę. I smagał ją obelgami. I czuł jakąś przykrą, dojmującą potrzebę zadania ciosu tej nędznej kreaturze...
Przybywszy jednak na plac Palais Burbon, ochłódł w swym zapale. Jednym rzutem doświadczonego oka spostrzegł i obliczył, że po obu stronach ulicy spacerowało sześciu mężczyzn. Domyślił się odrazu, że są to agenci policyi. Po chwili zauważył także brygadyera Mazeroux, który wykręcał się na obcasie, ukryty w bramie jednej z pobliskich kamienic.
— Mazeroux! — zawołał.
Brygadyer, zdziwiony wymienieniem jego nazwiska, podszedł do samochodu.
— Ach, to szef mnie woła!
Na twarzy brygadyera znać było tak wielkie zmieszanie, iż don Luisa utwierdziło to w jego przypuszczeniach.
— Chyba nie na mnie urządziliście zasadzkę przed moim domem?
— Także pytanie! — odrzekł Mazeroux, widocznie zaambarasowany. — Szef wie doskonale, że znajduje się w łaskach.
Don Luis aż podskoczył z gniewu. Teraz zrozumiał. Mazeroux go zdradził! Chcąc dać posłuch skrupułom swego sumienia, jak również pragnąc ocalić swego byłego szefa z groźnej fali namiętności, Mazeroux zadenuncyował Florentynę Levasseur...
Zacisnał pięści i wytężył wszystkie siły, aby zapanować nad wściekłością, burzącą mu krew w żyłach. Cios był straszny. Nagle zrozumiał intuicyjnie wszystkie błędy, jakie wskutek ślepej namiętności popełnił od dnia wczorajszego i przeczuwał trudne do naprawy następstwa, mogące z nich wyniknąć. Bieg wydarzeń wymknął mu się z ręki.
— Czy masz rozkaz aresztowania jej?
Mazeroux wybełkotał:
— Otrzymałem go całkiem przypadkowo... Spotkałem powracającego prefekta. Zaczęliśmy mówić o tej pannie... I oto wykryto, że tę fotografię... pan wie... fotografię Florentyny Levasseur, którą prefekt panu powierzył... otóż, że pan kazał tę fotografię zaretuszować... Gdy więc wymieniłem imię Florentyny, prefekt przypomniał sobie nagle, że o nią tu idzie...
— Czy masz rozkaz aresztowania jej? — powtórzył don Luis jeszcze ostrzejszym tonem.
— Wszak... nieprawdaż?... Trzeba było... Pan Desmalions... sędzia...
Gdyby na placu nie było nikogo, to don Luis ulżyłby sobie niewątpliwie, wymierzając kułakiem pod zęby cios brygadyerowi, według wszelkich nowoczesnych reguł sztuki bokserskiej. Zresztą Mazeroux, przewidując taką ewentualność, trzymał się roztropnie jak najdalej od szefa i chcąc go ułagodzić, sypał obficie wyjaśnieniami.
— To dla pańskiego dobra, szefie — mówił. — Trzeba było... Przypomnij sobie treść rozkazu, jaki mi dałeś wczoraj: „Uwolnij mnie od tej kreatury... Brak mi do tego odwagi... Zaaresztujesz ją, nieprawdaż?... Palą mnie jej oczy... To moja trucizna”... A zatem, szefie, czy mogłem uczynić inaczej? Tembardziej, że Weber...
— Ach, Weber wie o wszystkiem?...
— Niestety, tak! Prefekt stracił nieco do szefa zaufanie z chwilą, gdy się wydało, że szef kazał zaretuszować fotografię Florentyny. To też Weber zjawi się tu zapewne za jakąś godzinę z posiłkami. Weber dowiedział się, że kobieta, która odwiedzała Sauveranda w Neuilly, pan wie, w domu na bulwarze Richard-Wallace, jest piękną blondynką i że na imię jej jest Florentyna. Kilkakrotnie pozostawała ona u niego na noc...
— Kłamiesz, kłamiesz! — syczał Perenna.
Wściekłość budziła się w nim na nowo. Ścigał Flolentynę z uczuciem, z którego sam nie zdawał sobie sprawy. I oto nagle chciał ją zgubić ponownie, tym razem z całą świadomością. W rzeczywistości sam nie wiedział, co czynił. Działał od przypadku do przypadku, nurtowany z kolei najróżnorodniejszemi uczuciami, trawiony tym rozkiełznanym szałem miłości, która pchała go równie dobrze do zamordowania tej ukochanej istoty, jak i do poświęcenia życia w jej obronie.
Przez ulicę przebiegał właśnie uliczny kolporter pism, sprzedający nadzwyczajne wydanie „Journal de Midi”, w którem widniały wielkiemi członkami wydrukowane tytuły: „Oświadczenie don Luisa Perenny. — Pani Fauville będzie uniewinniona. — Bliskie aresztowanie winowajców”...
— Tak, tak... — oświadczył głośno. — Dramat, zbliża się ku końcowi. Florentyna spłaci swój dług. Tem gorzej dla niej!
Puścił znów w ruch maszynę i minął bramę głównego dziedzińca. Wysiadając, rzucił szoferowi rozkaz:
— Zawróć autem i nie wprowadzaj go do remizy, albowiem mogę go lada chwila potrzebować.
Szwajcara, który się do niego zbliżył, zapytał:
— Czy panna Levasseur jest w domu?
— Jest, w swoim pokoju.
— Wyjeżdżała wczoraj, nieprawdaż?
— Tak. Otrzymała depeszę, wzywającą ją na prowincyę, do chorego krewnego. Powróciła dzisiejszej nocy.
— Muszę z nią pomówić. Powiedzcie jej, żeby do mnie przyszła.
— Do gabinetu?
— Nie, na górę, do buduaru!
Był to mały pokój na drugiem piętrze, niegdyś buduar kobiecy, który sobie Perenna upodobał od chwili, gdy w pokoju, obranym na gabinet pracy, stał się celem trucicielskiego zamachu. Było tam spokojniej, pokój ten znajdował się dalej od oczu ludzkich, to też tam Perenna chował swoje ważniejsze papiery. Nigdy nie rozstawał się z kluczem od tego pokoju, z kluczem specyalnym, mającym trzy nacięcia i ukrytą wewnątrz sprężynę.
Mazeroux zapuścił się za nim w dziedziniec i szedł krok w krok za nim, na co Perenna dotychczas prawie nie zwracał uwagi.
Wziął brygadyera pod ramię i poszli razem.
— Wszystko idzie jaknajlepiej! Obawiałem się, że Florentyna, podejrzewając coś, nie wróci już tutaj. Ale ona bezwątpienia nie przypuszcza wcale, że ją wczoraj widziałem. Teraz już nam nie ujdzie!
Minęli westybul, poczem weszli na pierwsze piętro.
Mazeroux zacierał ręce.
— Nareszcie szef przyszedł do rozsądku?
— W każdym razie jestem zdecydowany. Nie chcę, rozumiesz, nie chcę, żeby pani Fauville odebrała sobie życie, a ponieważ jest tylko jeden środek uniknięcia tej katastrofy, więc poświęcam Florentynę.
— Bez żalu?
— Bez wyrzutu.
— A zatem szef mi wybacza?
— Składam ci podziękę!
To mówiąc, wymierzył mu potężny cios kułakiem w zęby.
Mazeroux padł zemdlony, bez jęku, na schodach drugiego piętra.
W pośrodku tych schodów znajdowała się ciemna komórka, służąca do przechowywania narzędzi domowych. Służba składała tam również brudną bieliznę. Don Luis umieścił w tej komórce brygadyera, sadzając go wygodnie na podłodze i opierając plecami o stojący tam kufer. Następnie wetknął mu chustkę w usta, zakneblował je jeszcze jakąś serwetką, poczem związał mu ręce postronkami, których dwa końce przytwierdził do wielkiego, wbitego w mur haka.
Gdy Mazeroux począł przychodzić do siebie, Perenna rzekł doń:
— Sądzę, że masz wszystko, czego ci potrzeba. Chustkę, serwetkę... Masz w ustach gruszkę, dla zaspokojenia twego głodu... Jedz ją spokojnie, a gdy się nasycisz, to postaraj się zasnąć trochę, a będziesz potem świeży, jak rydz.
Zamknął go, poczem spojrzał na zegarek.
— Mam godzinę czasu przed sobą. Wystarczy!
W tej chwili miał zamiar następujący: zbesztać Florentynę, rzucić jej w twarz wszystkie ohydy i zbrodnie, by w ten sposób uzyskać od niej zeznania na piśmie, przez nią podpisane. Zabezpieczywszy sobie ocalenie pani Fauville, zobaczy później, co pocznie z Florentyną. Być może, iż wrzuci ją do swego samochodu i wywiezie do jakiejś kryjówki, gdzie, trzymając ją jako zakładniczkę, będzie mógł wywierać przez nią wpływ na tok procesu. Być może... Ale nie chciał uprzedzać wydarzeń. Na razie pożądał jednego, oto wyjaśnienia natychmiastowego, raptownego.
Pobiegł do swego pokoju na drugie piętro, gdzie obmył sobie twarz w zimnej wodzie. Nigdy jeszcze nie doświadczył podobnego podniecenia całej swej istoty, podobnego rozkiełznania się w nim ślepych instynktów.
— To ona! Słyszę już chód jej... — mamrotał. — Wstępuje na schody! Nareszcie! Jakaż to rozkosz trzymać ją tak przed sobą... Twarzą w twarz! Sam na sam!
Wyszedł na schody i stanął pod drzwiami buduaru. Wyjął klucz z kieszeni. Otworzył...
Straszny okrzyk wydarł mu się z piersi.
Ujrzał przed sobą Gastona Sauveranda...
W zamkniętym jego własną ręką pokoju oczekiwał nań wyprostowany, z rękoma skrzyżowanemu na piersiach, Gaston Sauverand!...
Gaston Sauverand! Don Luis instynktownie się cofnął i wydobył rewolwer, który wymierzył następnie w pierś bandyty.
— Ręce do góry! — zagrzmiał. — Ręce do góry, bo strzelam!
Sauverand nie zdawał się być tym giestem przestraszony. Ruchem głowy wskazał na dwa rewolwery, które położył był przedtem na stole, stojącym w odległości kilku kroków, poczem rzekł:
— Oto moja broń. Nie przyszedłem tu, aby walczyć, lecz aby się rozmówić.
— W jaki sposób pan tu wszedłeś? — krzyknął don Luis, którego ten spokój Sauveranda doprowadzał do rozpaczy. — Przy pomocy fałszywego klucza, nieprawdaż? Ale w jaki sposób mogłeś pan zdobyć ten klucz? Jaką drogą?
Sauverand milczał.
Don Luis tupnął nogą:
— Mów więc! Mów, bo inaczej...
Wtem wbiegła Florentyna. Przesunęła się obok Perenny bez żadnej z jego strony przeszkody i rzuciwszy się na Sauveranda, poczęła, nie zwracając na obecność don Luisa uwagi, czynić Gastonowi wyrzuty:
— Po co tu przyszedłeś? Przyrzekłeś mi, że nie przyjdziesz... Zaklinałeś się... Proszę cię, wyjdź stąd!
Sauverand uwolnił się z jej objęć i zmusił ją do zajęcia miejsca na krześle.
— Pozwól mi swobodnie działać, Florentyno! Moje przyrzeczenia miały tylko na celu uspokojenie ciebie. Pozwól mi działać swobodnie!
— Ależ nie, nie! — protestowała zapalczywie Florentyna. — Nie! Przecież to jest szaleństwo! Zakazuję ci puścić pary z ust... Ach, błagam cię, nie staraj się nawet tego uczynić!...
Sauverand łagodnie przesunął rękę po błyszczącem złocie jej włosów.
— Pozwól mi działać, Florentyno! — powtórzył zniżonym głosem.
Ustąpiła, jakgdyby rozbrojona słodyczą jego głosu, on zaś mówił do niej coś jeszcze, czego już don Luis nie słyszał, a co jednak widocznie ją przekonało.
Perenna stał naprzeciw nich bez ruchu, z ręką wysuniętą przed siebie, z palcem gotowym do naciśnięcia sprężyny rewolweru, z którego mierzył w swych wrogów.
Słysząc, że Sauverand mówi do Florentyny po imieniu, zadrżał od stóp do głowy. Skurcz bolesny ściągnął mu palec...
Jakim cudem nie strzelił? W jaki sposób zdobył się na tyle siły, iż stłumił w sobie odruch nienawiści i zazdrości, która paliła go, jak płomień? Wszak Sauverand miał czelność głaskać wobec niego główkę Florentyny!
Opuścił rękę. Później skończy z nimi, później uczyni z nimi, co mu się żywnie będzie podobało, albowiem byli przecież w jego mocy i nic od tej chwili nie jest w stanie ich przed jego zemstą uchronić.
Wziął obydwa rewolwery Sauveranda i umieścił je w szafie. Następnie podszedł do drzwi, ażeby je zamknąć, usłyszawszy jednak czyjeś stąpania na pierwszem piętrze, wychylił się za drzwi. Ujrzał szwajcara, niosącego list na tacy.
— Co to takiego?
— To pilny list, proszę pana, dla brygadyera Mazeroux.
— Pan Mazeroux jest u mnie. Daj mi list i... niechaj mi nie przeszkadzają.
Otworzył kopertę. List, pisany pospiesznie ołówkiem i podpisany przez jednego z inspektorów, cernujących dom, zawierał następujące słowa:
„Baczność, brygadyerze! Gaston Sauverand znajduje się wewnątrz domu. Według osób, mieszkających naprzeciwko, młoda panna, znana w okolicy jako intendentka tego domu, powróciła przed dwiema niespełna godzinami, zanim zajęliśmy tu stanowiska. Widziano ją następnie w oknie pawilonu, przez nią zamieszkiwanego.
„W kilka chwil później otworzyły się małe drzwiczki, znajdujące się pod tym pawilonem i z poza tych drzwiczek ukazał się jakiś człowiek, pobiegł wzdłuż muru i wślizgnął się do piwnicy. Wszystko to jest niewątpliwe. Z opisu jego wyglądu wynika, że był to Sauverand! A więc baczność, brygadyerze! Na pierwszy pański sygnał pospieszymy z pomocą”.
Don Luis zastanowił się. Teraz zrozumiał, w jaki sposób bandyta miał dostęp do jego mieszkania i w jaki sposób mógł bezkarnie, ukryty w najbezpieczniejszej kryjówce, ujść wszelkim poszukiwaniom. Wszak mieszkał u swego najstraszliwszego przeciwnika!...
— Chodźmy! — rzekł do siebie. — Sprawa jest załatwiona. Zarówno z nim, jak z jego kochanką. Mają do wyboru kulę mego rewolweru lub ręce policyi.
Nie myślał już nawet o samochodzie, stojącym na dole w pogotowiu. Ani mu też w myśli była ucieczka z Florentyną. Jeżeli ich nie zabije, to sprawiedliwość ujmie ich w swe ręce i zrobi z nimi koniec. Lepiej nawet, że tak się stanie i że społeczeństwo samo ukarze tę parę winowajców, którą on złoży jemu w ofierze.
Zamknął drzwi, zatrzasnął zasuwę, stanął naprzeciw swych więźniów i siadając na krześle rzekł do Sauveranda.
— Więc mówmy!
Pokój, w którym się znajdowali, był tak mały, iż don Luis miał wrażenie, że ociera się prawie o Sauveranda, o tego człowieka, którego nienawidził z głębi duszy. Zaledwie jeden metr przestrzeni dzielił ich krzesła. Długi stół, zarzucony książkami, oddzielał ich od okna, którego rama, osadzona w grubym murze, zakończona była u dołu klapą, zamykającą rodzaj schowanka, jakie często widzieć można w starych domach.
Florentyna odwróciła nieco swój fotel, tak, że don Luis słabo dostrzegał jej twarz, ukrytą w cieniu. Natomiast twarz Sauveranda miał jak na dłoni. Obserwował ją też z gorącem zaciekawieniem i wściekłością, rosnącą w miarę, jak się przyglądał tym młodym jeszcze rysom, wyrazistym ustom, oczom inteligentnym i pięknym mimo pewnej surowości ich spojrzeń.
— Więc cóż? Mów pan! — rzucił don Luis tonem rozkazującym. — Zgodziłem się na rozejm, ale na rozejm chwilowy, potrzebny tylko do wypowiedzenia słów najkonieczniejszych. Czy może czuje pan teraz obawę? Może żałuje pan swego kroku?
Na twarzy Sauveranda zarysował się łagodny uśmiech.
— Nie obawiam się niczego — odrzekł — i nie żałuję bynajmniej tego, żem się tu zjawił, gdyż czułem to doskonale, że możemy, że powinniśmy się porozumieć.
— Powinniśmy się porozumieć? — zapytał Perenna ze wzgardliwem wzruszeniem ramion.
— Dlaczegóżby nie?
— Pakt? Układ sojuszniczy między panem i mną?
— Dlaczegóżby nie? Nosiłem się z tą myślą już kilkakrotnie. Sprecyzowała się ona dopiero w kuluarach urzędu śledczego, a powziąłem ją definitywnie po przeczytaniu pańskiego komunikatu w nadzwyczajnem wydaniu dzienników: „Sensacyjne oświadczenie don Luisa Perenny. Pani Fauville jest niewinna“.
Gaston Sauverand podniósł się do połowy z krzesła i recytując wyraźnie swe słowa, którym towarzyszyły odpowiednie giesty, mówił zniżonym głosem:
— Wszystko zawarte jest w tych czterech słowach: „Pani Fauville jest niewinna”. Czy te cztery wyrazy, które pan napisałeś, które wygłosiłeś publicznie i solennie, są istotnie wyrazem pańskich myśli? Wierzysz pan teraz i to w całej pełni w niewinność pani Fauville?
Don Luis wzruszył ramionami.
— Ach, Boże! — odrzekł. — Tu nie idzie o niewinność pani Fauville! Tu nie idzie o nią, ale o pana, o was oboje i o mnie! A więc prosto do celu i to jak najrychlej! Leży to w waszym interesie bardziej, aniżeli w moim.
— W naszym interesie?
Don Luis wrzasnął:
— Zapomnieliście państwo o trzecim tytule artykułu... Ja nie tylko proklamowałem niewinność pani Fauville, ale zapowiedziałem również... Czytajcie więc: „Bliskie aresztowanie winnych!”
Sauverand i Florentyna powstali ze swych krzeseł jednocześnie.
— A według pana winnymi są?... — zagadnął Sauverand.
— Ależ znacie ich równie dobrze, jak ja — odrzekł Perenna. — Jest nim posiadacz hebanowej laski, który nie może przynajmniej wyprzeć się zabójstwa głównego inspektora Ancenisa. A oto jest wspólniczka tych wszystkich zbrodni. Oboje państwo powinniście przypomnieć sobie o swym zamachu na moje życie, o strzale rewolwerowym na bulwarze Suchet, o uszkodzeniu mego samochodu, co było powodem śmierci mojego szofera.. Co zaś więcej, to wczoraj jeszcze, tam... w stodole, w której kołyszą się na wietrze zawieszone na haku dwa szkielety ludzkie... wczoraj jeszcze... czy przypominacie sobie o tej kosie, tej bezlitosnej kosie, która o mało nie pozbawiła mnie głowy?...
— A zatem?...
— A zatem, niestety, partya została przegrana! Trzeba spłacić swe długi, trzeba je spłacić tem więcej, żeście wpadli samochcąc w paszczę wilkowi.
— Nie rozumiem tego zupełnie. Co to ma znaczyć?
— Oznacza to poprostu, że wiedzą już o Florentynie Levasseur, że wiedzą też o pańskim tutaj pobycie, że cały ten dom jest otoczony i że lada chwila zjawi się tu nieubłagany Weber...
Sauverand zdawał się być zaskoczony tą niespodziewaną groźbą. Obok niego stała Florentyna śmiertelnie blada z przerażenia. Uczucie strasznego niepokoju odbiło się na jej twarzy.
— Ach, to straszne! — zawołała. — Nie, nie! Ja nie chcę!
— Nędzniku! Nędzniku! — dodała, zwracając się do Perenny. — To ty nas wydałeś! Nędzniku! Ach, byłam pewna tego, że jesteś zdolny do wszelkiej zdrady! Ty odegrałeś w tem wszystkiem rolę kata! Ach, co za nikczemność, co za podłość!
Wyczerpana tym wybuchem padła na krzesło. Ukrywszy twarz w dłoniach, łkała.
Don Luis odwrócił się od niej. Rzecz szczególna, iż obcy był w tej chwili wszelkiemu uczuciu litości. Łzy Florentyny, jak również jej obelgi, nie wzruszały go wcale, jakgdyby jej nigdy nie kochał. Czuł jakąś ulgą w duszy, iż się od tej zmory miłosnej uwolnił. Uczucie odrazy, jaką w nim wzbudzały jej zbrodnie, zabiło w nim wszelki żywiołowy ku niej sentyment.
Gdy przemierzył kilkakrotnie krokami szerokość pokoju i stanął następnie przed nimi, spostrzegł, iż trzymają się za ręce, jak dwoje przyjaciół, którzy się wzajemnie w doznanem nieszczęściu podtrzymują. Pod wpływem powrotnej fali zazdrości, wychodząc prawie ze siebie, chwycił nagle Sauveranda za ramię.
— Zabraniam panu! — zawołał. — Jakiem prawem?!... Jestże to pańska małżonka?... Pańska kochanka?... Nie! A zatem?...
Nagle urwał. Sam czuł niestosowność tego ataku furyi, w której przejawiała się nagle w całej swej sile i zaślepieniu namiętność, która, jak mu się przed chwilą zdawało, była już pogrzebana. Na twarz wybiegły mu rumieńce wstydu, albowiem Gaston Sauverand spoglądał na niego z takiem zdumieniem, iż nie wątpił ani na chwilę, że ten człowiek przeniknął jego tajemnicę.
Nastąpiło długie milczenie, w czasie którego oczy Perenny spotkały się z oczami Florentyny, pełnemi błysków nienawiści, buntu i pogardy.
Czy i ona odgadła tajemnicę jego serca? I ona także?!...
Nie śmiał ust otworzyć. Czekał na wyjaśnienia Sauveranda.
I w tem oczekiwaniu, nie myśląc ani o rewelacyach, które miały nastąpić, ani o strasznych problemach, z których rozwiązaniem miał się wreszcie zapoznać, ani o tragicznych wydarzeniach, mających się wkrótce rozegrać, kierował swą uwagę jedynie i to z jakiemże gorączkowem zaciekawieniem, z jakiem drżeniem całej swej istoty, ku tem u punktowi rewelacyi, który miał rzucić światło na osobę Florentyny, na uczucia tej panny, na jej przeszłość i miłość do Sauveranda!
To jedno go tylko interesowało.
— Niechaj tak będzie! — zaczął Sauverand. — Znalazłem się w potrzasku. Niechaj się spełnia wyrok przeznaczenia! Jednak, czy mogę mówić? Nie mam już obecnie innego życzenia, prócz tego jednego.
— Mów pan! — odrzekł. — Drzwi te są zamknięte. Otworzę je wtedy dopiero, gdy będzie mi się podobało. Mów!
— Załatwię się z tem krótko — oświadczył Sauverand. — Zresztą wiem nie wiele. Nie żądam, żebyś mi pan wierzył, lecz tylko, żebyś zechciał mnie wysłuchać, tak, jakgdyby to było istotnie rzeczą możliwą, abym powiedział prawdę, całą prawdę!
To rzekłszy, rozpoczął swą spowiedź:
— Od początku swego życia — mówił — nie zetknąłem się nigdy z Hipolitem Fauvillem i jego małżonką, z którymi jednak byłem w stałej korespondencyi — przypomina pan sobie to, że jesteśmy krewnymi — gdy przypadek połączył mas przed kilku laty w Palermie, gdzie Fauville’owie spędzali zimę, podczas gdy przygotowywano dla nich nową siedzibę na bulwarze Suchet. Przeżyliśmy pięć miesięcy razem, widując się codziennie. Małżonkowie Fauville nie żyli ze sobą w zbyt dobrej harmonii. Pewnego wieczoru, po gwałtownej sprzeczce małżeńskiej, zastałem ją płaczącą. Wzruszony do głębi jej łzami, nie mogłem powstrzymać się od wyjawienia swej tajemnicy. Od pierwszej chwili naszego spotkania kochałem Maryę Annę... Miałem ją kochać zawsze i coraz bardziej!...
— Pan kłamiesz! — wykrzyknął don Luis, nie mogąc zapanować nad sobą. — Wczoraj, w pociągu, wiozącym was z Alençon, widziałem was — oboje...
Gaston obrzucił spojrzeniem Florentynę. Milczała, ukrywszy twarz w dłoniach. Miast odpowiedzi na zarzut don Luisa, Gaston Sauverand kontynuował swą spowiedź:
— Marya Anna odpłacała mi również wzajemnością. Wyznała mi swą miłość, ale kazała mi równocześnie przyrzec, iż nigdy nie będę się starał uzyskać od niej niczego więcej ponad to, na co pozwala najbardziej niepokalana przyjaźń. Dotrzymałem swej przysięgi. Przeżyliśmy wtedy kilka tygodni niezrównanego szczęścia. Hipolit Fauville, który zadurzył się wówczas w jakiejś śpiewaczce, występującej na koncertach publicznych, często świecił w domu nieobecnością. Ja zajmowałem się wiele edukacyą fizyczną małego Edmunda, którego zdrowie pozostawiało wiele do życzenia. I mieliśmy ponadto przy sobie, wśród nas, najlepszą przyjaciółkę, oddaną nam doradczynię, czułą opiekunkę, opatrującą nasze rany, podtrzymującą w nas odwagę, podsycającą naszą radość, dorzucającą do naszej miłości coś z własnej siły i szlachetności. Florentyna była wśród nas...
Don Luis czuł przyspieszone tętno serca. Nie dlatego, aby miał przywiązywać jakąkolwiek wagę do słów Sauveranda, lecz że poprzez jego słowa miał nadzieję dotrzeć do sedna prawdy. Być także może, że nieświadomie ulegał wpływowi Sauveranda, którego pozorna swoboda i szczerością tętniąca intonacya budziła w nim pewne zdziwienie.
Sauverand zaś mówił dalej:
— Piętnaście lat przed opisanymi wypadkami, mój starszy brat, Raul Sauverand, przyjął do swego domu w Buenos-Ayres, gdzie był osiadły, małą sierotę, pozostałą po zaprzyjaźnionem z nim małżeństwie. Czując zbliżającą się śmierć, powierzył to dziecko — miało ono wówczas lat czternaście — starej bonie, która mnie także wychowywała, a która towarzyszyła mu w podróży do Ameryki Południowej. Bona sprowadziła dziecko to do mnie i sama, wskutek jakiegoś wypadku, umarła w kilka dni po przybyciu do Francyi.
„Odwiozłem tę dziewczynkę do Włoch, do swych przyjaciół, gdzie pracowała i stała się tem, czem jest obecnie. Pragnąc żyć o własnych siłach, przyjęła u pewnej rodziny miejsce nauczycielki. Później zarekomendowałem ją Fauville’om, przy których zastałem ją właśnie w Palermie w charakterze guwernantki małego Edmunda, który ją uwielbiał, a przedewszystkiem w charakterze przyjaciółki, cenionej i oddanej przyjaciółki Maryi Anny Fauville.
„Była ona i moją także przyjaciółką w tej szczęśliwej, promiennej, lecz tak krótkiej, niestety, epoce mojego życia. Nasze szczęście, szczęście naszej trójki, ściślej się wyrażając, załamało się w sposób nagły i jaknajdziwniejszy. Każdego wieczoru notowałem w swym osobistym dzienniku tok miłosnych przejawów, odtwarzałem swe życie bez wydarzeń, bez nadziei, bez przyszłości, ale jakże bujne, jak żarliwe! W notatkach mych Marya Anna wyrastała na prawdziwą boginię. Klękając do pisania, kreśliłem litanię na cześć jej wdzięków i przez imaginacyę kreśliłem także iluzoryczne sceny, zawierające słowa, z któremi ona mogła była się do mnie zwrócić, a w których obiecywała mi te wszystkie rozkosze, z których zrezygnowaliśmy dobrowolnie. Dziennik ten wpadł w ręce Hipolita Fauville’a! W jaki sposób to się stało, wskutek jakiej złośliwości losu, nie wiem do dnia dzisiejszego, ale pamiętnik mój znalazł się w jego rękach.
„Gniew jego był straszny. Chciał początkowo rozstać się z żoną, ale wobec postawy przez nią zajętej, wobec przedstawionych przez nią dowodów niewinności, wobec zamanifestowanej przez nią niezłomnej woli niedopuszczenia do rozwodu i udzielonej mu obietnicy, iż nigdy już nie zobaczy się ze mną, ustąpił.
„Co się mnie tyczy, to odszedłem ze śmiercią w duszy. Florentyna, wydalona przezeń, również wyjechała. Nigdy już, rozumie pan, nigdy już od owej chwili nie wymieniłem jednego słowa z panią Fauville! Ale miłości nić niezniszczalna mimo wszystko nas ze sobą łączyła. Ani rozstanie, ani czas nie był w stanie nic ująć z jej mocy.
Umilkł na chwilę, jak gdyby pragnąc wyczytać na twarzy don Luisa wrażenie wywołane jego spowiedzią. Don Luis nie starał się bynajmniej ukryć swego niespokojnego zainteresowania. Co go najbardziej dziwiło, to właśnie ten niesłychany spokój Gastona Sauveranda, spokojny wyraz oczu, łatwość, z jaką przedstawiał, bez pospiechu, prawie powolnie i w sposób całkiem prosty historyę swego wewnętrznego dramatu.
— Komedyant! — pomyślał.
A myśląc o tem, przypominał sobie jednocześnie, że pani Fauville wywierała nań podobne wrażenie. Miałże powrócić do swego pierwotnego przekonania, iż pani Fauville jest winna, że jest podobną komedyantką, jak jej wspólnik, jak Florentyna? Czy, przeciwnie, miał ufać lojalności tego człowieka?
— I cóż dalej? — zapytał.
— Dalej? Wybuchła wojna i zostałem wcielony w szeregi w jednym z punktów zbornych.
— A pani Fauville?
— Mieszkała w Paryżu w swym nowym domu. Pomiędzy nią i jej mężem nie było już nigdy mowy o przeszłości.
— Skąd pan się o tem dowiedział? Czy pisywała do pana?
— Nie! Pani Fauville jest tego rodzaju osobą, że nie wchodzi w kompromisy z obowiązkiem i ma o obowiązku pojęcie surowe aż do krańcowości. Nigdy do mnie nie pisała. Ale Florentyna, która przyjęła tu, u hrabiego Malonescu, pańskiego poprzednika, miejsce sekretarki i lektorki, przyjmowała często w swem mieszkaniu panią Fauville. Ani razu nie wspominałaś o mnie, nieprawdaż, Florentyno? Pani Fauville by na to nie pozwoliła. Ale całe jej życie było tylko miłością i wspomnieniem. W końcu, zwolniony z szeregów i zmęczony tak długiem z nią rozstaniem, wróciłem do Paryża. I to było naszą zgubą.
„Upłynął od tej chwili prawie rok czasu. Wynająłem mieszkanie przy ulicy du Roule i żyłem o ile możności na uboczu, ażeby Hipolit Fauvilie nie dowiedział się o moim powrocie. Tak dalece obawiałem się, aby spokój pani Fauville nie został zamącony! Tylko Florentyna wiedziała o wszystkiem i od czasu do czasu mnie odwiedzała. Wychodziłem z domu bardzo rzadko i tylko pod wieczór, zażywając spaceru w najbardziej ustronnych alejach lasku Bulońskiego.
„Ale zdarzyło się — najbardziej heroiczne postanowienia nieraz zawodzą — otóż zdarzyło się że pewnego wieczoru, a był to czwartek, około godziny jedenastej, spacer mój zbliżył mnie do bulwaru Suchet, zanim zdołałem sobie z tego zdać sprawę. I przeszedłem przed domem, zamieszkiwanym przez Maryę Annę. Przypadek chciał, że właśnie o tej samej porze, a była to noc jasna i gorąca, małżonka Hipolita wyglądała oknem. Spostrzegła mnie, jestem tego pewien i poznała. Szczęście moje było tak wielkie, że nogi uginały się podemną, gdym się stamtąd oddalał. Od tej pory każdego czwartku wieczorem przechodziłem tamtędy i za każdym razem zastawałem w oknie panią Fauvilie, która w ten sposób udzielała mi tej niebiańskiej zaiste, nieoczekiwanej pociechy, że pozwalała na siebie spojrzeć z oddali.
Prędzej! Spiesz się pan! — wołał don Luis, którego podniecała ciekawość dowiedzenia się czegoś więcej. — Spiesz się pan! Mów o faktach, przedewszystkiem o faktach! Mów pan!
Nagle ogarnęła go obawa, iż nie zdąży wysłuchać tych wyjaśnień do końca i spostrzegł, że słowa Gastona Sauveranda przenikały do jego świadomości, jako coś niekoniecznie zmyślonego. Jakkolwiek starał się zwalczyć w sobie to utrwalające się coraz bardziej przekonanie, to jednak okazywało się ono silniejszem od uprzedzeń i poczęło na dobre tryumfować nad jego argumentami. Faktem jest, że w głębi swej duszy, znękanej miłością i uczuciem palącej zazdrości, przechylało się coś w kierunku ufności ku temu człowiekowi, w którym widział dotychczas jedynie wzgardzonego rywala, a który tak śmiało i otwarcie, wobec Florentyny, głosił swą miłość do pani Fauville.
— Spiesz się pan! — powtarzał. — Minuty nawet są cenne!
Sauverand potrząsnął głową.
— Nie będę się spieszył. Wszystkie me słowa, zanim zdecydowałem się je wypowiedzieć, zostały skrupulatnie zważone. Wszystkie są bezwzględnie potrzebne. Żadne nie może być stracone. Gdyż nie w faktach oderwanych znajdzie pan rozwiązanie problemu, ale w łańcuchu wszystkich wydarzeń i w relacyi jaknajszczegółowszej i prawdziwej.
— Dlaczego? Nie rozumiem...
— Ponieważ prawda ukryta jest w mej opowieści.
— Ależ ta prawda ma świadczyć o pańskiej niewinności, nieprawdaż?
— O niewinności pani Fauville.
— Ależ ja niewinności pani Fauville wcale nie kwestyonuję!
— Na cóż się to zda, jeżeli nie będzie pan mógł jej udowodnić?
— Ach, istotnie, do pana to należy dostarczenie mi w tym względzie dowodów.
— Ja ich nie posiadam.
— Jakto?
— Powiadam, iż nie mam żadnych dowodów na poparcie tego, co mówię, pragnę jednak, abyś mi pan uwierzył.
— W takim razie nie uwierzę! — zawołał don Luis zirytowany. — Nie! nie! Po tysiąc razy nie! Jeżeli mi pan nie dostarczy dowodów jaknajbardziej przekonywujących, to nie uwierzę ani w jedno słowo pańskiej opowieści.
— Uwierzyłeś pan jednak wszystkiemu, co dotychczas zdołałem wypowiedzieć — odrzekł Sauverand z wielkim spokojem i prostotą.
Don Luis nie protestował. Rzuciwszy spojrzenie na pannę Levasseur, odniósł wrażenie, iż ona patrzy już nań z mniejszą odrazą i że zdaje się pragnąć, aby dał posłuch i wiarę słowom Sauveranda.
— Więc mów pan! — mruknął.
I zaiste osobliwy był widok tych dwojga ludzi, z których jeden wypowiadał się w słowach ścisłych i jasnych, przykładając wagę do każdego wyrazu, drugi zaś słuchał, ważąc każde usłyszane słowo. Obaj starali się panować nad sobą i obaj pozornie byli spokojni, jakgdyby szukali rozwiązania filozoficznego w jakimś naukowym przedmiocie. To co działo się nazewnątrz nie miało dla nich żadnego znaczenia. To, co miało nastąpić, nie było wcale brane pod uwagę. Przedewszystkiem, bez względu na konsekwencye ich bezczynności w chwili, gdy pierścień kordonu policyjnego zaciskał się dokoła nich coraz bardziej, przedewszystkiem potrzeba było, aby jeden z nich mówił, drugi zaś słuchał.
— Przystępujemy zresztą do omówienia wydarzeń najdonioślejszych — mówił z wielką powagą Sauverand — do tych wydarzeń, których interpretacya, nowa dla pana, lecz najściślej zgodna z prawdą, udowodni panu naszą dobrą wiarę i wolę. Przypadek sprawił, że raz w czasie spaceru spotkałem się z Hipolitem Fauville’em. Rozsądek nakazywał mi zmienić mieszkanie, więc ulokowałem się w małym domku na bulwarze Richard-Wallace, gdzie Florentyna odwiedziła mnie kilkakrotnie. Postanowiłem przerwać te wizyty, a ponadto korespondować z nią jedynie przez poste-restante. Byłem zatem zupełnie spokojny. Pracowałem w najzupełniejszej samotności i w pełnem bezpieczeństwie. Nie zagrażało nam żadne niebezpieczeństwo, żadna możliwość niebezpieczeństwa. I mogę powiedzieć, w sposób najbanalniejszy, ale jednak najsłuszniejszy, że padł piorun z jasnego istotnie nieba. Gdy prefekt policyi, wraz z agentami, wpadł do mego mieszkania, aby mnie aresztować, dowiedziałem się naraz o zamordowaniu Hipolita Fauville’a, o zamordowaniu Edmunda i o aresztowaniu pani Fauville.
— To niemożliwe! — wrzasnął znów don Luis tonem zaczepnym i gniewnym. — To niemożliwe! Wszak wypadki te zdarzyły się już przed dwoma tygodniami! Nie mogę przypuścić, aby pan o nich zupełnie nic nie wiedział!
— Od kogo miałem się dowiedzieć?
— Z dzienników, a nawet przedewszystkiem od tej pani! — wykrzyknął don Luis, wskazując Florentynę.
— Z dzienników? — pytał Sauverand. — Nie czytywałem ich wcale. Jakto? Więc jest to nie podobne do wiary? Więc jest obowiązkiem, nieuniknioną koniecznością tracenie codziennie pół godziny czasu na wertowanie głupstw politycznych i doniesień o różnych ohydach? Nie może więc pan wyobrazić sobie człowieka, czytającego jedynie miesięczniki lub książki naukowe? Zdarza się to rzadko, przyznaję, lecz niezwykłość jakiegoś faktu, nie dowodzi bynajmniej, że fakt taki lub owaki nie istnieje. Z drugiej zaś strony, właśnie w dniu dokonania zbrodni zawiadomiłem Florentynę, że wyjeżdżam na trzy tygodnie i przesłałem jej wyrazy pożegnania. W ostatniej chwili zmieniłem zamiar, ona jednak o tem nie wiedziała i sądząc, że wyjechałem, nie wiedząc ponadto, gdzie się znajduję, nie mogła zawiadomić mnie ani o popełnieniu zbrodni, ani o aresztowaniu pani Fauville, ani ostrzedz mnie później, gdy szukano posiadacza hebanowej laski, o śledztwie, zwróconem przeciw mojej osobie.
— Doskonale — oświadczył don Luis — ale nie zechcesz pan chyba utrzymywać, że posiadacz hebanowej laski, że człowiek, który szedł za inspektorem Verotem aż do kawiarni na Pont-Neuf i który ukradł mu list...
— Ja nie jestem tym człowiekiem! — przerwał Sauverand.
Gdy jednak don Luis wzruszał niedowierzająco ramionami, Sauverand powtórzył jeszcze energiczniej:
— Ja nie jestem tym człowiekiem! Jest w tem wszystkiem niewytłumaczona pomyłka, ale stwierdzam, że nigdy, jak długo żyję, noga moja nie postała w kawiarni na Pont-Neuf. Na to panu przysięgam. Trzeba, ażeby pan przyjął to oświadczenie, jako najściślejszą prawdę. Znajduje się ono zresztą w najzupełniejszej zgodzie z ustronnym sposobem życia, jakie prowadziłem z konieczności i z upodobania. I, powtarzam to panu, że nie wiedziałem o niczem. Grom z jasnego nieba był całkiem nieoczekiwany. I zechce pan zrozumieć, że właśnie dlatego grom ten wywołał we mnie nieoczekiwaną reakcyę, stan duszy sprzeczny absolutnie z moją prawdziwą naturą, jakieś rozkiełznanie mych najdzikszych i najbardziej prymitywnych instynktów.
„Pomyśl pan, proszę, że porwano się na to, co miałem najświętszego na świecie. Marya Anna w... więzieniu! Marya Anna oskarżona o popełnienie podwójnej zbrodni! Oszalałem! Panując najpierw nad sobą, grając komedyę z prefektem policyi, później zaś wywracając wszelkie przeszkody, kładąc trupem inspektora Ancenisa, uwalniając się od brygadyera Mazeroux, wyskakując przez okno, żywiłem jedną tylko myśl — uciec... Będąc wolnym — ocalę Maryę Annę! Ludzie zagradzali mi do tego celu drogę? Tem gorzej dla nich! Jakiem prawem ludzie ci ośmielili się targnąć na cześć najniewinniejszej z kobiet? Owego dnia zabiłem tylko jednego człowieka... Zabiłbym ich dziesięciu! I cóż mnie obchodziło życie inspektora Ancenisa? Co mnie obchodziło życie wszystkich tych nędzników? Wszak stawali oni pomiędzy Maryą Anną i mną! A ona była w więzieniu!
Sauverand uczynił wysiłek, aby odzyskać zimną krew, która go zwolna opuszczała. Udało mu się to, ale głos jego, mimo wszystko, drżał coraz bardziej, ale trawiąca go gorączka wstrząsała dreszczem całą jego istotę, czego już nie był w stanie ukryć.
Snuł jednak swą opowieść dalej:
— Na rogu ulicy, w którą skręciłem, zdystansowawszy na bulwarze Richard-Wallace agentów prefekta, właśnie w chwili, gdy mogłem uważać się za straconego, ocaliła mnie Florentyna. Ona wiedziała o wszystkiem od dwóch tygodni. Zaraz na drugi dzień dowiedziała się o zbrodni z dzienników, z tych dzienników, które czytała, siedząc przy pańskim boku i które pan komentowałeś, nad którymi dyskutowałeś w jej obecności. I przy pańskiej to osobie, słuchając słów pańskich, Florentyna nabrała przekonania, w którem zresztą umocniły ją wszystkie dalsze wydarzenia, że nieprzyjacielem, jedynym nieprzyjacielem pani Fauville byłeś pan!
— Ależ dlaczego? Dlaczego?
— Gdyż patrzała na pańską działalność! — wykrzyknął Sauverand z mocą. — Gdyż pan miał większy niż ktokolwiekbądź interes w tem, aby przedewszystkiem pani Fauville, a następnie ja, ażebyśmy nie stanęli pomiędzy panem a dziedzictwem Morningtona. Wreszcie...
— A wreszcie...
Gaston Sauverand zawahał się.
— Ponieważ znała — oświadczył z mocą — nie można o tem wątpić, znała prawdziwe pańskie nazwisko i że, według niej, Arseniusz Lupin jest zdolny do wszystkiego...
Zapanowało milczenie i jakże dojmujące w podobnej chwili milczenie. Florentyna stała niewzruszona, wytrzymując spojrzenie Perenny, który na jej twarzy, zamkniętej rzec można hermetycznie, nie mógł odnaleźć nawet śladu wewnętrznego wstrząśnienia, które jednak musiało być w tej chwili jej udziałem.
Gaston Sauverand znów przerwał tę ciszę:
— I wówczas Florentyna, serdeczna przyjaciółka Maryi Anny, rozpoczęła walkę z Arseniuszem Lupinem. Dla zdemaskowania Lupina napisała ona, a raczej kazała napisać ów artykuł, którego rękopis pan znalazłeś. Arseniusza Lupina właśnie szpiegowała ona w tym domu dniem i nocą. Lupina słyszała rozmawiającego przez telefon z brygadyerem Mazeroux i cieszącego się z rychłego aresztowania mojej osoby. Dla uratowania mnie przed Lupinem zatrzasnęła przed nim żelazną zasuwę, ryzykując nawet wypadek i kazała się następnie zawieźć samochodem na róg bulwaru Richard-Wallace, gdzie przybyła zapóźno, aby mnie ostrzedz, ponieważ policya już obsadziła dom, ale dość wcześnie, aby ocalić mnie przed ich pościgiem.
„O tej nieufności wobec pana, o tej straszliwej nienawiści, zakomunikowała mi natychmiast. W ciągu dwudziestu minut, użytych przez nas dla wprowadzenia w błąd ścigających mnie agentów, pospiesznie przedstawiła mi w ogólnikowym zarysie całą sprawę, w kilku słowach poinformowała o dominującej roli, jaką pan w tem wszystkiem odgrywa i natychmiast obmyśliliśmy przeciw panu plan kontrataku. Ażeby pana posądzono o wspólnictwo zbrodni, wysłałem list do prefekta policyi, podczas gdy Florentyna ukryła pod poduszkami kanapy odłamek laski, którą miałem przy sobie. Fortel ten nie osiągnął celu, ale pojedynek się rozpoczął. Zabrałem się do niego z całą zaciekłością.
„Panie, ażebyś mógł dobrze zrozumieć moje postępowanie, muszę panu przypomnieć, że byłem... człowiekiem nauki, samotnikiem, ale także zaślepionym kochankiem. Spędziłbym całe życie przy pracy, nie żądając niczego więcej od losu, jak tylko tego, abym od czasu do czasu, nocą, mógł był widywać w oknie Maryę Annę! Ale z chwilą, gdy zaczęto ją dręczyć, inny człowiek zbudził się we mnie, człowiek czynu, być może niezdarny, niedoświadczony, ale zdecydowany na wszystko, który, nie wiedząc, jak ocalić panią Fauville, nie miał innego celu, jak tylko usunąć z drogi jej śmiertelnego wroga, któremu miał prawo przypisywać wszystkie nieszczęścia, jakie spadły na ukochaną kobietę.
„I rozpoczęła się serya moich przeciw panu zamachów. Wprowadzony do pańskiego domu, ukryty nawet w mieszkaniu Florentyny, próbowałem, bez jej wiedzy — za to panu ręczę przysięgą! — próbowałem pana otruć. Wyrzuty, protest Florentyny przeciw takiemu aktowi, byłyby mnie może powstrzymały od tego kroku, ale, powtarzam panu, byłem szalony, tak, absolutnie szalony, i pańska śmierć zdawała mi się być równoznaczną z wyzwoleniem pani Fauville. I pewnego ranka, na bulwarze Suchet, gdzie pana śledziłem, strzeliłem do pana z rewolweru. I tegoż samego wieczoru samochód pański powiózł pana wraz z pańskim wspólnikiem, brygadyerem Mazeroux, po pewną, jak mi się zdawało, śmierć.
„Tym razem jeszcze udało się panu ujść przed moją zemstą. Ale niewinny szofer zapłacił wówczas za pana swojem życiem i rozpacz Florentyny była z tego powodu tak wielką, że musiałem uledz jej prośbom i rozbroić się. Sam zresztą, przejęty zgrozą z powodu własnych postępków, prześladowany wspomnieniami dwóch ofiar moich zbrodniczych wysiłków, zmieniłem plan i począłem myśleć jedynie o ocaleniu pani Fauville przez ułatwienie jej ucieczki.
„Jestem bogaty. Rzucałem pieniądze strażnikom więziennym, nie wyjawiając im oczywiście mojego zamiaru. Nawiązałem stosunki z dostawcami więzienia i ze służbą szpitalną. I każdego dnia, zaopatrzywszy się w bilet sprawozdawcy sądowego, szedłem do pałacu sprawiedliwości, zaglądałem do pomieszczeń sędziów śledczych, w tej nadziei, iż spotkam panią Fauville i że dodam jej odwagi spojrzeniem, giestem, że być może uda mi się szepnąć jej jakieś słówko pociechy.
„Położenie jej pogarszało się istotnie. Tymi tajemniczymi listami Hipolita Fauville zadałeś jej pan cios najstraszliwszy. Co znaczą te listy? Skąd się one biorą? Czyż nie mieliśmy prawa przypisywać panu tej machinacyi, panu, który stanąłeś do straszliwej z nami rozprawy? Florentyna śledziła pana, rzec można, dniem i nocą. Szukaliśmy jakiejś wskazówki, jakiegoś światła, któreby pozwoliło nam jaśniej na rzeczy spojrzeć.
„Otóż wczoraj rano Florentyna zauważyła goszczącego u pana brygadyera Mazeroux. Nie była w sianie podsłuchać, co on do pana mówił, ale usłyszała wymówione przezeń nazwisko Langernaulta i nazwę Formigny, miasteczka, które on zamieszkiwał. Langernault... Florentyna przypomniała sobie nazwisko tego dawnego przyjaciela Hipolita Fauville’a. Czyż nie do niego były pisane te listy? I czyż nie w poszukiwaniu za nim udał się pan samochodem wraz z brygadyerem?
„W pół godziny później, pragnąc również podjąć dochodzenia, wsiedliśmy do pociągu, odchodzącego do Alençon. Ze stacyi udaliśmy się bryczką do okolic Formigny, gdzie robiliśmy dochodzenia, zachowując jak największą przezorność. Dowiedziawszy się o tem, o czem pan również niezawodnie się dowiedział, mianowicie o śmierci Langernaulta, postanowiliśmy odwiedzić jego dom i udało się nam istotnie tam dotrzeć, gay nagle Florentyna zauważyła, iż pan znajduje się w parku. Pragnąc za wszelką cenę nie dopuścić do naszego spotkania, Florentyna pociągnęła mnie za sobą przez trawnik w kierunku stodoły, która posłużyła nam za schronisko. W tym samym momencie, gdy po drabinie wchodziliśmy na strych i pan się już zjawił.
„Wie pan już resztę. Wie pan o dwóch kościotrupach, o zwróceniu pańskiej uwagi przez nieostrożny ruch Florentyny, o swym ataku, na który odpowiedziałem kontratakiem, chwytając pierwszą lepszą broń, jaka mi wpadła pod rękę, a wreszcie wie pan także o naszej ucieczce pod groźbą pańskiego rewolweru. Byliśmy wolni, ale wieczorem, gdyśmy już zajęli przedział w pociągu. Florentyna nagle omdlała. Zająwszy się nią stwierdziłem, że jedna z pańskich kul zraniła ją w ramię. Rana wprawdzie lekka, nie sprawiała jej wielkich cierpień, ale powiększyła jeszcze bardziej nadwyczejne podrażnienie nerwów. Kiedy pan nas zobaczył — było to na stacyi w Mans, nieprawdaż? — Florentyna spała, z głową opartą na mojem ramieniu“.
Ani razu don Luis nie przerwał już tej relacyi, składanej głosem coraz bardziej drżącym, a owianej tchnieniem istotnej prawdy. W cudownym wysiłku swej uwagi rejestrował w pamięci każde słówko, najbagatelniejszy giest spowiadającego się przed nim Sauveranda. I w miarę, jak Sauverand mówił, Perenna odbierał wrażenie, iż obok prawdziwej Florentyny wyrasta jakaś inna kobieta, wolna zupełnie od tego błota i niegodziwości, w której ją skąpał na podstawie zaobserwowanych wydarzeń.
A jednak nie nabrał jeszcze całkowitej ufności. Florentyna niewinna? Czyż to możliwe? Nie, nie! świadectwo własnych oczu, które na rzeczy patrzyły, świadectwo własnego rozumu, przed którego sądem stawały te wydarzenia, sprzymierzały się przeciw podobnej ufności. Bronił się przed myślą iż stawała przed nim inna Florentyna, nie taka, jaką dlań istotnie była, a więc tajemnicza, podstępna, okrutna, monstrualna, krwi chciwa... Nie, nie! — ten człowiek kłamie z piekielną zręcznością! Przedstawia on sprawę w sposób tak gienialny, iż nie można już odróżnić fałszu od prawdy, ani oddzielić światła od ciemności.
On kłamie! On kłamie!
Niemniej jednak, jakiż wdzięk ma to kłamstwo! Jakże piękna jest ona, ta wyimaginowana Florentyna, popchnięta przez wyrok przeznaczenia ku czynom, którymi się brzydzi, ale daleka od wszelkiej zbrodni, ludzka, litościwa, o oczach jasnych i rękach jaśniejących czystością. I jak to błogo jest poddać się tak chimerycznej wizyi!
Sauverand utopił spojrzenie w twarzy swego zaciętego wroga. Stojąc tuż obok Perenny z twarzą jaśniejącą przenikającemi go uczuciami i namiętnością, której już nie starał się ukrywać, szepnął:
— Pan wierzy mi, nieprawdaż?
— Nie... nie... — odrzekł żywo Perenna, broniąc się przed tajemniczym wpływem tego człowieka.
— Trzeba, ażebyś pan uwierzył! — wykrzyknął z dziką energią Sauverand. — Trzeba, ażebyś pan uwierzył w potęgę mojej miłości. Marya Anna — to moje życie! Jeśli umrze i ja muszę iść w grób za nią! Ach, gdy przeczytałem dziś rano w dziennikach, że otworzyła sobie żyły! I to z pańskiej winy, na skutek tych listów oskarżających Hipolita! Ach, pragnąłem wtedy, nie już udusić pana na śmierć, ale zadać ci jak najokrutniejsze cierpienia. Moja biedna, kochana! Jakież ona musiała wycierpieć tortury! Korzystając z tego, że pan nie wrócił, krążyliśmy, chcąc zasięgnąć wieści, najpierw pod więzieniem, później pod prefekturą i pod pałacem sprawiedliwości, i tam to, w kuluarach u sędziów śledczych, tam pana spotkałem. W tym właśnie momencie z ust pańskich padło nazwisko Maryi Anny, rzucone grupie reporterów. I pan im powiedział, że pani Fauville jest niewinna... I pan dał świadectwo prawdzie na korzyść mej ukochanej!
„Ach, panie! W jednej chwili uleciała z mego serca wszelka nienawiść! W jednej chwili wróg stawał się sprzymierzeńcem, mistrzem, przed którym pada się na kolana! A zatem ma pan tę wspaniałą odwagę potępić własne dzieło i poświęcić się sprawie ocalenia Maryi Anny! Uciekłem, dygocąc cały z radości i nadziei i wróciwszy do Florentyny, pełną piersią wykrzyknąłem:
„Marya Anna uratowana! „On” proklamował jej niewinność! Chcę z „nim” mówić!”
„Wróciliśmy tutaj. Fłorentyna, która nie mogła wyzbyć się swoich do pana uprzedzeń, prosiła mnie, abym wstrzymał się z wykonaniem swego planu aż do chwili, kiedy pańskie nowe stanowisko, zajęte w tej sprawie, zostanie potwierdzone przez czyny. Obiecałem jej wszystko, czego odemnie wymagała. Byłem jednak zdecydowany. Umocniłem się jeszcze w swem postanowieniu po przeczytaniu w dziennikach pańskiego oświadczenia. Za wszelką cenę, nie tracąc chwili czasu, składam w pańskie ręce los pani Fauville! Oczekiwałem pańskiego powrotu i oto jestem.
Nie był to już ten sam człowiek, który na początku tej rozmowy okazał tyle zimnej krwi. Wyczerpany swym wysiłkiem i walką, prowadzoną już od kilku tygodni, walką, w którą daremnie włożył ogromny zapas energii, drżąc teraz i czepiając się Perenny, błagał:
— Uratuj ją pan... proszę pana o to... Pan jesteś w stanie to uczynić! Pan masz po temu wszelką możność... Nauczyłem się cenić pana, walcząc z nim tak długo... Broniło pana przeciw mnie coś więcej, aniżeli pański gieniusz. Broniło pana szczęście, które panu towarzyszy... Pan jesteś inny, niż zwykli ludzie... Słuchaj pan, sam fakt, że pan mnie nie zabiłeś odrazu, mnie, który pana prześladowałem w sposób tak okrutny, fakt, iż wysłuchałeś mej spowiedzi i że zechciałeś ocenić, jako możliwą do przyjęcia, tę prawdę niepojętą o niewinności mojej, Florentyny i pani Fauville, ależ to cud niesłychany! Zaprawdę, oczekując tu na pana, przewidziałem to wszystko. Widziałem jasno, że człowiek, który bez żadnego innego wskaźnika, oprócz głosu swojego rozumu, obwieszczał głośno, iż Marya Anna jest niewinna, że taki człowiek jedynie jest w stanie ją ocalić i że ją ocali! Ach, uratuj ją, zaklinam pana... Uratuj ją zaraz, bo Marya Anna dłużej już nad kilka dni nie wytrwa w swej męce! Jest rzeczą niemożliwą, ażeby ona żyła w więzieniu! Pan sam wie doskonale, że ona nie wytrwa dłużej! Umrze... Nic jej w tem nie przeszkodzi! A to będzie straszne, jeśli umrze... Ach, jeżeli ręka sprawiedliwości potrzebuje winnego, to gotów jestem przyznać się do wszystkich niepopełnionych zbrodni, byleby tylko Marya Anna była wolna! Uratuj ją... błagam pana... uratuj ją!
Łzy spływały po twarzy Sauveranda. I Fłorentyna zalewała się łzami, złamana we dwoje.
Perenna uczuł nagle straszliwy ból w sercu. Wiara w słowa Sauveranda opanowywała go w bardzo szybkiem tempie. Teraz dopiero nagle przeniknęła do jego świadomości. Nagle przyszedł do przekonania, że może ufać jego słowom bez żadnych zastrzeżeń i że Florentyna nie jest być może kreaturą tak odrażającą, jak to sobie miał prawo wyobrażać, lecz kobietą, której oczy nie kłamały bynajmniej i której oblicze było równie piękne, jak dusza.
Nagle zrozumiał, że te dwie istoty, jak również pani Fauville, dla miłości której Sauverand i Florentyna walczyli tak niezręcznie, utknęły w żelaznem kole intryg, którego własnym wysiłkiem nie zdołają rozerwać. A to koło, nakreślone ręką niewidzialną, on właśnie, Perenna, sam zacisnął dokoła nich z najbardziej nieubłaganą zaciętością.
— Ach! — westchnął. — aby tylko nie było za późno!
Zadrżał pod ciężarem myśli i uczuć, które nim owładnęły. Wszystko kołatało się w jego mózgu z tragiczną gwałtownością — pewność, radość strach, przerażenie. Walczył w uścisku najstraszliwszych wizyi i już miał wrażenie, że ciężka ręka policyanta kładzie się na ramieniu Florentyny.
— Uchodźmy stąd! Uciekajmy! — wykrzyknął w śmiertelnem przerażeniu. — Szaleństwem jest tu pozostawać!
— Ponieważ jednak dom cały jest cernowany... — zwrócił mu uwagę Sauverand.
— Więc cóż z tego? Więc może pan przypuścić choćby na jedną sekundę... Ależ nie... nie... zobaczymy... Trzeba wspólnie przystąpić do walki... Zapewne, że jeszcze pozostaną jakieś wątpliwości... Wy je rozproszycie i uratujemy panią Fauville...
— A agenci, którzy nas oblegają?
— Wyprowadzimy ich w pole.
— A Weber?
— Niema go tam. A dopóki go niema, podejmuję się wszystkiego. Proszę za mną, ale w pewnej odległości. Kiedy wam dam znak i tylko wtedy...
Odsunął zasuwkę i położył rękę na klamce.
W tej właśnie chwili ktoś zapukał.
Był to odźwierny.
— Co takiego? Czego mnie niepokoicie?
— Bo, proszę pana, przyszedł Weber...
Don Luis liczył się oczywiście z tą straszną ewentualnością, ale wiadomość o przybyciu Webera zaskoczyła go jednak. Powtórzył kilkakrotnie:
— Ach, Weber jest tutaj! Weber już jest...
Cały jego rozmach łamał się o tę przeszkodę, odbijał się od niej jak broń od skały.
Weber już się zjawiał, a zatem zjawiał się wódz, mistrz wrogów, ten, który zorganizuje atak i opór w taki sposób, iż nie pozostawi żadnej nadziei! Skoro Weber staje na czele agentów, to niedorzecznością byłoby próbować wybrnąć z sytuacyi przy pomocy siły.
— Czy Weber jest sam?
— Nie. Towarzyszy mu sześciu agentów, których porozstawiał na straży.
— A Weber?
— Miał iść na pierwsze piętro. Spodziewał się zastać pana w gabinecie.
— Czy on przypuszcza obecnie, że jestem z panem Mazeroux i z panną Levasseur?
— Tak jest?
Perenna zastanowił się przez chwilę, poczem oświadczył:
— Powiedzcie mu, żeście mnie nie znaleźli i że poszukacie mnie w apartamentach panny Levasseur. Jeżeli zechce pójść z wami, to tem lepiej.
Zamknął drzwi. Najświeższe to przejście nie pozostawiło żadnego śladu na jego twarzy. Teraz, kiedy należało działać i kiedy wszystko zdawało się być stracone, odzyskał tę zadziwiającą zimną krew, która nie zawodziła go nigdy w chwilach decydujących.
Zbliżył się do Florentyny. Była bardzo blada i płakała w milczeniu.
— Nie trzeba się bać! — powiedział. — Jeżeli będzie mi pani ślepo posłuszna, to damy sobie ze wszystkiem radę.
Z braku jakiejkolwiek z jej strony odpowiedzi wywnioskował, że Florentyna wciąż mu nie ufa i prawie z radością pomyślał, że zmusi ją do zupełnej ku sobie ufności.
— Słuchaj pan! — rzekł, zwracając się do Sauveranda. — W razie, mimo wszystko możliwym, gdyby mój plan się nie udał, mam jeszcze kilka punktów, które musi mi pan wyjaśnić.
— O jakich punktach pan myśli? — zapytał Sauverand, nie tracąc spokoju.
Z pewnym wysiłkiem, przyprowadzając do porządku i dyscypliny swe myśli, wibrujące w mózgu, w pełni zastanowienia, aby o niczem nie zapomnieć i powiedzieć tylko to, co powiedzieć istotnie potrzeba, don Luis zapytał:
— Gdzie pan był rano, w dniu popełnienia zbrodni, wówczas, gdy posiadacz laski hebanowej, tak bardzo podobny do pana, wszedł za inspektorem Verotem do kawiarni na Pont-Neuf?
— U siebie.
— Czy jest zupełnie pewien, że pan w tym czasie nie opuszczał pan swego mieszkania?
— Zupełnie pewien, jak również tego, że nigdy nie byłem w wymienionej przez pana kawiarni, oraz że nie wiem nawet, gdzie się ona znajduje.
— Dobrze. A teraz inna sprawa. Dlaczego, dowiedziawszy się później o wszystkiem, nie zgłosił się pan do prefekta policyi lub do sędziego śledczego? Wszak daleko łatwiejszą rzeczą było oddać się im w ręce i powiedzieć całą prawdę, aniżeli rozpoczynać tak nierówną walkę.
— Miałem zamiar tak uczynić, ale spostrzegłem natychmiast, że intrygi, uknute przeciw mnie były tak zręczne, iż zwykłe wyjawienie prawdy nie byłoby w stanie przekonać urzędu sprawiedliwości. Nie uwierzonoby mi! Jakiegoż mogłem dostarczyć dowodu? Żadnego... Podczas gdy dowody, obciążające nas, były tego rodzaju, iż nie było na nie odpowiedzi. Czyż nacięcia zębów nie świadczą o winie pani Fauville? A z drugiej strony, czyż milczenie moje, moja ucieczka, zastrzelenie inspektora Ancenisa, nie należały do rzędu zbrodni? Nie, chcąc pospieszyć pani Fauville z pomocą, trzeba było pozostać na wolności.
— A czyż pani Fauville nie mogła wszystkiego opowiedzieć?
— Opowiedzieć o naszej miłości? Pominąwszy już, że wstyd niewieści powstrzymałby ją od takich zeznań, na co by się to wreszcie zdało? Przeciwnie, dodałoby to jeszcze mocy oskarżeniu! I tak się istotnie stało w dniu pojawienia się listów Hipolita Fauville’a, będących dla władz śledczych rewelacyą nowych, nieznanych jeszcze motywów zarzucanej nam zbrodni. Wszak, my się kochamy!
— Jak pan sobie tłumaczy te listy?
— Nie tłumaczę ich sobie wcale. Nie wiedzieliśmy nic o tem, że Hipolit był taki zazdrosny. Taił się z tem przed nami. A z drugiej strony, dlaczego nam nie ufał? Kto mógł mu wbić tego ćwieka w głowę, że chcemy go pozbawić życia? Gdzie było źródło tych obaw, tych wizyi? Tajemnica... Hipolit pisze, że posiada nasze listy. Jakie listy?!
— A nacięcia zębów? Te nacięcia, które były niewątpliwie pozostawione przez panią Fauville?
— Nie umiem sobie tego wytłumaczyć. Wszystko to jest niepojęte!
— Czy nie wiesz pan także, co pani Fauville mogła była robić po wyjściu z teatru Opery, od północy do drugiej godziny rano?
— Nie wiem. Jest rzeczą widoczną, że została wciągnięta w jakąś zasadzkę. Ale w jaki sposób? Przez kogo? I dlaczego nie daje w tym względzie żadnych zeznań? Znów tajemnica...
— Dnia krytycznego wieczorem zauważono pana na dworcu d’Auteuil. Co pan tam robił?
— Byłem na bulwarze Suchet i przeszedłem pod oknami pani Fauville. Zechciej pan pamiętać, że to był czwartek. Wyjechałem następnie i wróciłem dopiero na drugi czwartek i wciąż nie wiedząc nic o całym dramacie i aresztowaniu pani Fauville, wróciłem pod jej okna następnego czwartku. Było to właśnie tego samego wieczoru, kiedy pan wykrył moje mieszkanie i zadenuncyonował mnie przed brygadyerem Mazeroux.
— A teraz inna sprawa. Czy wiedział pan o spadku po Morningtonie?
— Nie, a Florentyna tem mniej i mamy wszelką podstawę do przypuszczenia, że również pani Fauville, ani jej małżonek, nic o owym spadku nie wiedzieli.
— Czy po raz pierwszy znaleźliście się w owej stodole w Formigny?
— Po raz pierwszy i nasze zdumienie na widok dwóch kościotrupów, przytwierdzonych do belki, było nie mniejsze od pańskiego.
Don Luis umilkł. Zastanowiwszy się przez chwilę, czy nie należało jeszcze o coś zapytać rzekł:
— Jest to wszystko, co pragnąłem wiedzieć. Czy pan ze swej strony jest równie pewny, że powiedziałeś wszystko, co potrzeba?
— Tak jest.
— Chwila jest poważna. Jest rzeczą możliwą, iż nie będziemy mogli się widywać. Otóż nie dał mi pan żadnego dowodu, popierającego pańskie zeznania.
— Powiedziałem panu całą prawdę. Takiemu człowiekowi, jak pan, naga prawda wystarczy. Co się mnie tyczy, to jestem pokonany. Wycofuję się z walki, a raczej poddaję się pańskim rozkazom. Ocal Maryę Annę!
— Ocalę was wszystkich! — oświadczył Perenna. — Dopiero jutro w nocy ma się ukazać czwarty z rzędu tajemniczy list, mamy przeto dość czasu, aby się ułożyć ze sobą i przestudyować sprawę.
Jutro wieczór tam będę i posiadając nowy element prawdy w ręku, zdobędę dowód waszej niewinności. Główną teraz rzeczą jest, abym był tam na czatach w dniu 25 maja.
— Myśl pan tylko o Maryi Annie, błagam pana! Poświęć pan mnie, jeśli tego potrzeba. Poświęć pan nawet Florentynę! Mówię to w jej imieniu, jakgdyby we własnem, dodając, że lepiej nas poświęcić, aniżeli zepsuć najbagatelniejszą szansę ocalenia pani Fauville.
— Ocalę was wszystkich! — powtórzył z mocą don Luis.
Uchylił nieco drzwi i po chwili nadsłuchiwania powiedział:
— Nie ruszajcie się stąd i nie otwierajcie drzwi nikomu pod żadnym pretekstem, dopóki nie wrócę. Zresztą nie długo będziecie musieli czekać.
Zamknął starannie drzwi i zszedł na pierwsze piętro. Nie odczuwał tej wielkiej rozkoszy, jaka podniecała go zawsze tuż przed rozpoczęciem wielkiej batalii. Wszak stawkę w tej grze stanowiła Florentyna i konsekwencye ewentualnej porażki wydawały mu się gorszemi od samej śmierci.
Przez okno z sieni ujrzał agentów, rozstawionych na dziedzińcu. Naliczył ich czterech Zauważył również w oknie swego gabinetu Webera, który dawał baczenie na dziedziniec i był w ustawicznym kontakcie z agentami.
— Do dyabła! — zaklął. — Weber pozostał na posterunku. To będzie trudna sprawa. Nie ufa mi... Zresztą spróbujmy!
Minął salon i wszedł do gabinetu. Weber go spostrzegł. Dwaj nieprzyjaciele stanęli naprzeciw siebie. Upłynęło kilka sekund, zanim rozpoczął się pojedynek, który mógł być tylko szybki, skoncentrowany, bezwzględny. Nie powinien trwać dłużej ponad trzy minuty.
Na twarzy Webera malowało się mieszane uczucie radości i niepokoju. Po raz to pierwszy miał pozwolenie, otrzymał rozkaz podjęcia walki z przeklętym don Luisem, do którego żywił zdawna złość nigdy nieukojoną. Odczuwał rozkosz tem większą, że miał wszystkie atuty w swych rękach i że don Luis, stając w obronie panny Levasseur i zatuszowując jej fotografię, sam poderwał do siebie zaufanie. Ale z drugiej strony Weber nie zapominał, że don Luisem nie był nikt inny, tylko Arseniusz Lupin we własnej osobie i na myśl o tem robiło mu się niedobrze.
— Najmniejsza nieostrożność, a będę przypieczętowany! — pomyślał.
Rozmawiając uprzejmie, złożył broń do ataku:
— Sądząc z tego, co widzę, to nie był pan w pawilonie panny Levasseur, jak to mylnie utrzymywał pański służący.
— Mój służący mówił tylko to, co mu kazałem. Byłem w swoim pokoju, na górze, chciałem jednak skończyć z tem przed zejściem na dół.
— No... i sprawa załatwiona?
— Załatwiona! Florentyna Levasseur i Gaston Sauverand są u mnie związani postronkami i zakneblowani. Pozostaje panu tylko stamtąd ich zabrać...
— Gaston Sauverand! — wykrzyknął Weber. — A więc to istotnie jego widziano wchodzącego do tego domu?
— Tak. Oto mieszkał on poprostu u panny Levasseur, której jest kochankiem.
— Ach, ach! Jest jej kochankiem! — dał się słyszeć znów wesoły okrzyk Webera.
— Tak. I kiedy brygadyer Mazeroux kazał pannie Levasseur przyjść do mego pokoju, gdzie chciałem ją zbadać zdala od służby, to Sauverand, przewidując aresztowanie swej kochanki, był tak zuchwały, iż przyszedł za nią. Chciał ją nam wydrzeć!
— I pan go „nakrył“?
— Tak.
Było rzeczą jasną, iż Weber nie wierzył w całą tę historyę. Wiedział od Desmalionsa i brygadyera Mazeroux, iż don Luis kochał Florentynę i że nie byłby w stanie wydać tej kobiety, nawet pod wpływem zazdrości.
Weber zaostrzył swoją uwagę.
— Wielkiego dzieła pan dokonał! — oświadczył. — Bądź pan łaskaw zaprowadzić mnie do swego pokoju. Czy walka była zacięta?
— Wcale nie. Udało mi się rozbroić bandytę, Mazeroux jednak otrzymał cios sztyletem.
— Nic poważnego?
— Ach, nie! Poszedł po opatrunek do sąsiedniej apteki.
Weber zatrzymał się, zaskoczony tą wiadomością.
— Jakto? Więc Mazeroux nie znajduje się wraz z więźniami w pańskim pokoju?
— Wszak nie mówiłem panu wcale, że on tam się znajduje!
— Nie, ale pański służący...
— Mój służący omylił się. Mazeroux wyszedł przed kilku minutami, zanim pan przybył.
— To dziwne! — rzekł Weber, wpatrując się przenikliwie w don Luisa.
— Wszyscy moi agenci sądzili, że on jest tutaj. Nie widzieli go wcale wychodzącego.
— Nie widzieli go wychodzącego? — powtórzył don Luis, udając zaniepokojenie. — Ale w takim razie gdzieżby był? Sam mi wszak powiedział, że idzie po opatrunek.
Weber patrzył na don Luisa z coraz większem niedowierzaniem. Było rzeczą oczywistą, iż Perenna chce się od niego uwolnić, skłaniając go do poszukiwań za brygadyerem.
— Wyślę jednego z moich agentów — oświadczył. — Czy apteka jest blisko?
— Obok, przy ulicy Bourgogne. Zresztą można tam zatelefonować.
— Ach, więc można zatelefonować? — mruknął Weber.
Teraz nic już nie rozumiał. Miał wygląd człowieka, który nie wie, jaki cios ma weń uderzyć. Zwolna zwrócił się ku telefonowi, zagradzając drogę don Luisowi w taki sposób, iżby ten nie mógł mu uciec.
Don Luis podszedł do samego aparatu, jak gdyby ulegając przymusowi, ujął słuchawkę i podczas gdy wołał: „Hallo... Saxe 24—09”..., drugą ręką, opartą o ścianę, przeciął druty małemi nożyczkami, które przezornie wziął przedtem ze stołu.
— Hallo... 24—09... Czy to apteka?... Hallo... Brygadyer Mazeroux ze służby bezpieczeństwa, nieprawdaż? Hę? Co? Co pan mówi? Ależ to straszne!... Jest pan tego pewien? Rana jest zatruta?...
Bez chwili zastanowienia Weber odsunął don Luisa od telefonu i chwycił słuchawkę. Wiadomość o zatrutej ranie wstrząsnęła nim do głębi.
— Hallo!... Hallo!... — wołał, czuwając jednocześnie nad don Luisem i rozkazując mu giestem, ażeby się nie oddalał. — Hallo!... a zatem brygadyer Mazeroux... Hallo!... ależ mówże pan do stu piorunów!...
Nagle rzucił słuchawkę, spojrzał na druty, zauważył, iż są przecięte i odwrócił się ku Perennie z wyrazem twarzy, nacechowanej następującą myślą:
— Tak jest! Zostałem oszukany...
Perenna stał w odległości trzech kroków od niego, oparty niedbale o drzwiczki kabiny.
Śmiał się... Śmiał się serdecznie, z niewypowiedzianym wdziękiem.
— Stój! — zawołał, robiąc ruch ręką.
Weber stanął jak wryty, bardziej przerażony tym śmiechem, aniżeli ewentualną groźbą.
— Stój! — powtórzył don Luis głosem twardym, nieubłaganym. — A nadewszystko nie obawiaj się niczego... Nie będzie nic strasznego. Tylko pięć minut ciemnicy dla chłopczyka za to, że nie był grzeczny. Jesteś gotów? Raz... dwa... trzy... Trach!...
Perenna odsunął się nieco i nacisnął palcem guzik, wprowadzający w ruch żelazną płytę. Ciężka zasuwa spadła. Weber był uwięziony.
— Zapadło się w dół dwieście milionów! — zaśmiał się don Luis. — Giest jest piękny, ale trochę za drogi! Adie, dziedzictwo Morningtona! Żegnaj, don Luisie! A teraz, dzielny Lupinie, jeżeli nie chcesz doświadczyć rewanżu Webera, to zmykaj w zupełnym porządku!
Tak monologując, zamknął od wnętrza na klucz drzwi, prowadzące z pierwszego salonu do przedpokoju na pierwszem piętrze, następnie zaś, wracając do swego gabinetu, zamknął drzwi, prowadzące stąd do salonu.
W tej właśnie chwili Weber bił wściekle pięściami w żelazną zasuwę i ryczał tak głośno, że można go było słyszeć na zewnątrz przez otwarte okno.
— Zamało jeszcze robisz hałasu, bałwanie! — zawołał don Luis.
Wydobył rewolwer i strzelił trzykrotnie, rozstrzaskując posadzkę. Następnie wyszedł szybko z gabinetu przez małe, lecz masywne drzwi, które zamknął starannie na klucz. Znalazł się w korytarzu, okrążającym dwa pokoje i prowadzącym do innych drzwi, któremi można było przedostać się do przedpokoju.
I te drzwi otworzył na rozcież, tak, iż mógł się ukryć za jedną ich połową.
Zwabieni strzałami rewolwerowymi i nawoływaniem Webera agenci opanowali już westybul i wpadli na schody. Gdy znaleźli się na pierwszem piętrze i minęli przedpokój, zastawszy drzwi salonu zamknięte, zwrócili się w jedynym stojącym przed nimi otworem kierunku, rzucili się mianowicie przez korytarz, z głębi którego dochodził ich głos Webera. Cała szóstka agentów puściła się w tamtą stronę.
Gdy ostatni już agent znalazł się za progiem, don Luis przymknął ostrożnie drzwi, a następnie zamknął je również na klucz. W ten sposób nie tylko Weber, ale i wszyscy jego agenci znaleźli się pod kluczem.
— Zakorkowani! — mruknął don Luis. — Będą potrzebowali pięciu minut czasu, aby zdać sobie sprawę z położenia, obijać się od drzwi do drzwi i następnie jedne z nich wyważyć. Za pięć minut będziemy już daleko...
W tej chwili natknął się na dwóch swych służących, którzy nadbiegli przerażeni. Byli to szofer i odźwierny. Rzucił im dwie tysiącfrankówki i wydał polecenie szoferowi:
— Proszę uruchomić motor. I żeby mi nikt nie stanął na drodze... Jeszcze po dwa tysiące franków dla każdego, jeżeli uda mi się stąd wyjechać samochodem. Ależ ma się tak stać, jak mówię! Nie róbcie takich głupich min... Po dwa tysiące... Możecie na nie zarobić... Galopem, panowie!...
Don Luis sam, nie spiesząc się zbytnio i wciąż panując nad sobą, wszedł na drugie piętro. Gdy dotknął stopą ostatniego schodku, ogarnęła go taka radość, że wykrzyknął:
— Zwycięstwo! Droga już wolna!
Stał tuż pod drzwiami małego pokoiku. Otworzywszy je, powtórzył:
— Zwycięstwo! Ale ani chwili do stracenia! Chodźcie za mną!
Wszedł do środka. Nagle przekleństwo uwięzło mu w gardle. Pokój był pusty... Nie było w mm żywej duszy...
— Jakto? — bąknął pod nosem. — Co to ma znaczyć? Już uciekli?... Florentyna...
Jakkolwiek nieprawdopodobną była taka hypoteza, jednak dotychczas przypuszczał, ze Sauverand posiadał klucz podrobiony. Ale w jaki sposób byli w stanie uciec obydwoje, mimo pełniących wartę agentów? Rozejrzał się dokoła.
I nagle zrozumiał. W zagłębieniu, gdzie znajdowało się okno, niższa część ściany stanowiła rodzaj obszernego kufra, znajdującego się pod framugą. Zwierzchnia część jego była odchylona i oparta na posadzce, zupełnie jak wieko dużej walizki. Wewnątrz spostrzegł pierwsze stopnie wązkich schodów, prowadzących na dół...
W jednej chwili przypomniał sobie dawniejsze przygody poprzedniego posiadacza tego domu, hrabiego Malonescu, który ukrywał się w tej rodzinnnej swej posiadłości przed inkwizycyą rewolucyi i zdołał tu przeczekać burzę rewolucyjną. Wszystko stawało się jasne. Przejście, zrobione w murze, prowadziło do jakiegoś odległego wylotu na zewnątrz. I w ten to właśnie sposób Florentyna mogła się zjawiać tutaj i znikać. I w ten sam sposób Sauverand wchodził tu i wychodził całkiem bezpiecznie. I w ten sposób mogli oboje przenikać do jego pokojów i zdobywać jego tajemnice!
— Dlaczego mi jednak o tem nie powiedzieli? — zapytywał sam siebie. — Przez brak zaufania?
W tem oko jego spoczęło na papierze, leżącym na stole.
Drżącą ręką Gaston Sauverand nakreślił był na nim następujące słowa:
„Wolimy uciec, aby pana nie kompromitować. Jeśli będziemy schwytani, tem gorzej. Grunt w tem, aby pan był wolny. Całą nadzieję pokładamy w panu”.
Pod tem krótkiem pismem znajdowały się dwa słowa, nakreślone ręką Florentyny: „Ratuj Maryę Annę“.
— Ach! — mruknął, wytrącony z równowagi takim obrotem sprawy, nie wiedząc, co teraz począć. — Dlaczego mnie nie usłuchali? Teraz jesteśmy rozdzieleni...
Na pierwszem piętrze agenci wyważali drzwi od korytarza, w którym byli zamknięci. Zanim się stamtąd wydostaną, starczy mu może czasu na dosięgnięcie swego auta? Mimo to jednak wolał pójść w ślady Florentyny i Sauveranda w nadziei, że ich odnajdzie i że będzie mógł pospieszyć im z pomocą w razie niebezpieczeństwa.
Wszedł przeto przez rozwartą przed nim klapę, postawił nogę na pierwszym stopniu, poczem zaczął schodzić. Dwadzieścia schodów doprowadziło go do poziomu pierwszego piętra. Tam, przy świetle elektrycznej latarki, zapuścił się pod sklepienie tunelu, bardzo niskiego, wybitego, jak mu się zdawało, w murze, a tak wąskiego, że trzeba było ściągnąć ramiona, chcąc posuwać się naprzód.
O trzydzieści metrów dalej tunel skręcał na prawo, a następnie, na końcu znajdowały się drzwi poziome, rodzaj klapy, w czeluści której widniały znów schody. Nie wątpił, że uciekinierzy wymykali się tą drogą.
Na dole uderzyło jego oczy światło. Znalazł się w alkowie, oddzielonej od dalszej części ubikacyi drewnianem przepierzeniem. Minąwszy to przepierzenie, ze zdumieniem spostrzegł, iż znalazł się w pokoju panny Levasseur.
Teraz już zoryentował się należycie. Było to wyjście, bynajmniej nie sekretne, gdyż prowadziło ono na plac Palais Burbon, ale bardzo pewne, używane zwykle przez Sauveranda wówczas, gdy Florentyna wprowadzała go do siebie.
Don Luis minął więc przedpokój i zbiegł szybko po schodach, prowadzących do piwnicy. W ciemności rozpoznał dzięki światłu, wpadającemu z góry przez małe, zakratowane okienko, niskie drzwi, po których staczano zazwyczaj do piwnicy beczki. Poomacku odszukał zasuwę i uszczęśliwiony, że nareszcie następuje kres wyprawy, otworzył.
— A niech to pioruny! — zaklął, cofając się w tył i chwytając kurczowo zasuwę, którą, udało mu się zamknąć.
Dwóch agentów policyi strzegło wyjścia. Ujrzawszy Perennę chcieli się rzucić na niego.
Skąd się tu wzięli ci dwaj ludzie? Czy przeszkodzili ucieczce Sauveranda i Florentyny? Aież w takim razie don Luis natknąłby się na nich niezawodnie, albowiem wędrował przecież tą samą drogą, co oni!
— Nie! — pomyślał. — Ucieczka musiała nastąpić przed postawieniem tu warty. Ale, do djabła, teraz na mnie kolej się stąd wydobyć, a to nie będzie łatwe. Czyż dam się tak wziąć z gniazda, jak królik?
Znów przebiegł schody piwniczne z zamiarem wślizgnięcia się na dziedziniec przez korytarze, używane przez służbę, gdzie spodziewał się wskoczyć do samochodu i wymusić dla siebie przejście choćby przy pomocy broni. Gdy jednak miał się już wydostać na podwórze, w pobliżu remizy spostrzegł czterech agentów z pośrod tych właśnie, których przed chwilą był uwięził, pełniących straż, wrzeszczących i giestykulujących żywo. Usłyszał jakiś tumult. Zaraz zdał sobie sprawę, ze tumult ten podnosi się od strony bramy wjazdowej i mieszkania odźwiernego. Krzyżowały się liczne głosy. Dyskutowano gwałtownie.
Być może, iż znajdzie się teraz okazya i że korzystając z zamieszania, uda mu się przemknąć na zewnątrz. Ryzykując, iż będzie postrzeżony wysunął głowę. Zdumiał się na widok, jaki roztoczył się przed jego oczyma.
Oto otoczony przez policyantów i agentów, przyciśnięty do muru, bity, popychany, stał tam Sauverand z rewolwerem w ręku...
Gaston Sauverand więźniem! Co zatem zaszło pomiędzy uciekającymi a policyą? Z sercem ściśniętem obawą, Perenna wychylił się jeszcze bardziej. Nie dostrzegł jednak Florentyny. Niezawodnie udało się jej uciec.
Naraz zjawił się na dziedzińcu Weber, a słowa jeqo utwierdziły don Luisa w jego przypuszczeniu. Weber był wściekły ze złości. Chwilowe uwięzienie w kabinie telefonicznej, upokorzenie z powodu doznanej porażki, doprowadzało go do rozpaczy.
— Ach! — wykrzyknął, ujrzawszy Sauveranda. — Jednego przynajmniej mamy w swych rękach! Gaston Sauverand! Nielada ptaszek... Gdzieście go wytropili, koledzy?
Na placu Palais Bourbon — odpowiedział jeden z inspektorów. — Ujrzano go, gdy chciał uciekać przez wyjście z piwnicy.
— A jego towarzyszka, panna Levasseur?
— Wymknęła się, niestety!
— A don Luis? Temu nie udało się pewnie jeszcze wymknąć? Dałem wam znać, abyście nad nim czuwali.
— I on chciał zemknąć tą samą drogą. Widziano go w drzwiach piwnicy przed pięciu minutami.
— Skąd o tem wiecie?
— Od agenta, postawionego tam na straży.
— No i cóż dalej?
— Don Luis cofnął się z powrotem do piwnicy.
Weber wydał okrzyk radości.
— Więc go trzymamy! Będzie to kiepska sprawa dla niego! Opór stawiony policyi... Wspólnictwo ze zbrodniarzami... Nareszcie będzie można go zdemaskować! Huzia! huzia chłopcy! Dwóch z was niechaj pilnuje Sauveranda, czterech zaś niech biegnie na plac Palais Bourbon i zajmie tam posterunek z rewolwerami w dłoni. Dwóch ludzi ma wejść na dach. Reszta za mną! Zaczniemy od pokoju panny Levasseur. A następnie pójdziemy do jego apartamentów. Do roboty, chłopcy!
Don Luis nie czekał, aż zwali się nań gromada agentów. Dowiedziawszy się o ich zamiarach, począł się cofać w kierunku mieszkania panny Levasseur. Przedostawszy się przez jej mieszkanie ku drzwiom poziomym, przez które niedawno przechodził, skonstatował, że drzwi funkcyonują doskonale, a ponieważ przysłonić je można było firankami stojącego tuż pod niemi w alkowie łóżka, więc spodziewał się, że Weber nie łatwo znajdzie się na jego śladach.
Raz znalazłszy się poza temi drzwiami don Luis minął pierwsze schody i przedostał się wewnętrznym korytarzem ku schodom, prowadzącym do jego buduaru.
Przekonawszy się, że klapa pasowała doskonale do framugi okna, tak, iż nie zachodziła obawa, że zostanie wykryta, zatrzasnął ją nad swoją głową.
W kilka minut później usłyszał nad sobą głosy agentów, robiących poszukiwania.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
A zatem dnia 24 maja, o godzinie 5 po południu, położenie przedstawiało się jak następuje: Florentyna Levasseur znajdowała się pod rozkazem aresztowania, Gaston Sauverand w więzieniu, pani Fauville w więzieniu, odmawiając przytem przyjmowania posiłku, a don Luis, który wierzył w ich niewinność i który jeden mógł im przynieść ratunek, był oblężony w swym własnym domu i sam tropiony przez agentów policyi!
Co się zaś tyczy dziedzictwa po Morningtonie, to nie mogło już o tem być mowy wobec tego, iż spadkobierca stanął w otwartej kolizyi ze społeczeństwem i prawem.
— Wybornie! — zaśmiał się don Luis. — Oto jest właśnie życie takie, jak ja je pojmuję! Kwestya jest prosta i da się ująć w różnoraki sposób. Jak łachmaniarz, nie mający nawet jednego centima w kieszeni, może w ciągu jednej doby zrobić majątek, nie opuszczając swej nory? W jaki sposób generał, nie mający żołnierzy, ani amunicyi, może wygrać bitwę, którą już przegrał? Krótko mówiąc, w jaki sposób ja, Arseniusz Lupin, będę mógł wziąć jutro wieczorem udział w czatach na bulwarze Suchet i tak sprawą pokierować, iżbym ocalił Maryę Annę Fauville, Florentynę, Gastona Sauveranda, a nadewszystko swego znakomitego przyjaciela... don Luisa Perennę?...
Dały się słyszeć głuche odgłosy jakichś uderzeń. To prawdopodobnie agenci robili poszukiwania na dachu, a także badano zapewne mury domu.
Don Luis położył się na brzuchu, splótł ręce i oparłszy na nich głowę, zamknął oczy, poczem mruknął:
— Zastanówmy się!
Gdy później Arseniusz Lupin opowiadał mi o tym epizocie tragicznej swej przygody, oświadczył nie bez pewnej chełpliwości:
— Co mnie dziwiło wówczas i co mnie dziś jeszcze zdumiewa, jako sukces zaiste niesłychany, z którego mam prawo być dumny, to to mianowicie, że nagle mogłem przyjąć i to za fakt ostatecznie rozstrzygnięty, niewinność Sauveranda i pani Fauville. Rzecz to, daję panu na to słowo, pierwszorzędna i przewyższająca, tak pod względem psychologicznym, jak zawodowo-policyjnym, najświetniejsze dedukcye najsławniejszych detektywów!
„Bo zresztą, wszystko dobrze zważywszy, nie było nawet cienia jakiegoś nowego wypadku, któryby mi pozwalał spojrzeć na sprawę pod innym kątem widzenia. Dowody, zgromadzone przeciw tej dwójce aresztantów, były te same i tak poważne, że żaden sędzia śledczy nie zawahałby się nawet jednej sekundy przed wydaniem odpowiedniego rozkazu i żaden sędzia, roztrząsając sprawę, nie wahałby się powiedzieć swego „tak“ pod każdym względem.
„A jednak, skąd ta nagła zmiana zapatrywań, jaka dokonała się we mnie? Dlaczego zwróciłem się przeciw... oczywistości? Dlaczego uwierzyłem w prawdę... niewiarogodną? Czemu przyjąłem za prawdziwą rzecz... niemożliwą do przyjęcia?
„Dlaczego? Ach, bezwątpienia dlatego, iż prawda ma swój dźwięk szczególny, który brzmi w uszach w specyficzny sposób. Z jednej strony wszystkie dowody, wszystkie fakta, wszelki realizm, wszelka pewność, z drugiej zaś... spowiedź, relacya złożona przez jednego z trójcy winnych, więc „a priori” absurd i kłamstwo od pierwszej do ostatniej sylaby... Ale spowiedź tę wygłoszono w sposób lojalny. Była to relacya jasna, prosta, zwięzła, rozwijająca się od początku do końca bez żadnych komplikacyi i nieprawdopodobieństw; była to relacya, nie przynosząca wprawdzie żadnego pozytywnego rozwiązania, ale szczerością swą zmuszająca każdy umysł bezstronny do poddania rewizyi osiągniętego już rozwiązania... I... uwierzyłem”.
Wyjaśnienia Lupina w tej formie nie były kompletne.
— A Florentyna Levasseur? — zapytałem?
— Florentyna Levasseur?
— Tak. Co do niej nie wysuwa pan żadnego wniosku. Co pan o niej sądził? Wszystko ją oskarżało i to nietylko w pańskich oczach, ponieważ, logicznie rzecz biorąc, brała ona udział we wszystkich próbach zamachów, podejmowanych przeciw panu, ale także w oczach sprawiedliwości. Czyż nie było wiadomo, że składała ona Sauverandowi potajemnie wizyty w mieszkaniu na bulwarze Richard-Wallace? Czyż nie znaleziono jej fotografii w notesie inspektora Verota? A wreszcie... wreszcie pańskie oskarżenia... pańska pewność. Czyż to wszystko zmieniła spowiedź Sauveranda? Według pana Florentyna była winną, czy niewinną?
Zawahał się. Miał już dać na to pytanie odpowiedź szczerą i otwartą, nie mogąc się jednak na to zdecydować, oświadczył:
— Chciałem jej ufać. Chcąc działać, musiałem mieć pełne zaufanie bez względu na dręczące mnie jeszcze wątpliwości i bez względu na ciemności, ciążące jeszcze nad tą, czy inną częścią tej całej sprawy. A zatem uwierzyłem i uwierzywszy działałem zgodnie z tą wiarą.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Działalność Perenny w tym momencie przymusowego bezruchu polegała jedynie na bezustannem przeżuwaniu relacyi Gastona Sauveranda. Podczas gdy agenci czynili po całym domu za nim poszukiwania, on starał się odtworzyć w swej pamięci spowiedź Gastona we wszystkich jej szczegółach, wyławiał z niej najbłahsze frazesy i słowa, nie posiadające pozornie żadnego znaczenia. Poddawał je z kolei egzaminowi, obliczał, ważył, ażeby wydobyć tkwiącą w nich prawdę.
Albowiem prawda tkwiła tam. Sauverand ją wyjawił. Don Luis nie wątpił w jego słowa. Cała ta ponura historya, wszystko to, co składało się na sprawę spadku po Morningtonie i na dramat, który rozegrał się na bulwarze Suchet, wszystko to, co mogło rzucić światło na spisek uknuty przeciw pani Fauville, wszystko to, co mogło wytłumaczyć postępowanie Sauveranda i Florentyny, wszystko to znajdowało się w spowiedzi Gastona. Wystarczało tylko to zrozumieć, a prawda wyłaniała się z ciemności.
Don Luis ani razu nie stracił zaufania do swej metody. Jeżeli powstawała w jego umyśle jakaś wątpliwość, to odpowiadał natychmiast:
— Być może, że się mylę i że spowiedź Sauveranda nie przyniosła mi żadnego elementu, który mógłby odegrać rolę wskaźnika. Być może, że prawda jest gdzieindziej. Ale czyż jestem w stanie dotrzeć w inny sposób do źródła tej prawdy? I przedewszystkiem, jako narzędzie do poszukiwania prawdy, nie przeceniając nadmiernie pewnych błysków światła, jakie mi daje regularne ukazywanie się listów Fauville’a, przedewszystkiem mam pod ręką spowiedź Gastona Sauveranda. Czyż nie jest moim obowiązkiem nią się posłużyć?
I znów zaczął przeżuwać w myśli przygody Sauveranda. Porównywał je z tem, co sobie dotychczas o nim wyobrażał. Napotykał tu oczywiście jaskrawą sprzeczność, czy jednak z tych kontrastów nie mogła wytrysnąć iskra prawdy?
— Oto — myślał — co mówił on, a oto, co ja sobie wyobrażałem. I cóż znaczy ta różnica? Oto, co było istotnie, a co zdawało się być. Dlaczego ów obwiniony pragnął, ażeby to, co istotnie było przedstawiło się w takiej, a nie innej formie? Ażeby oddalić od siebie wszelkie podejrzenia? Ale czyż było rzeczą nieuniknioną, aby podejrzenia te osiągnęły to, co osiągnęły?
I w głowie don Luisa powstawał cały rój pytań. Odpowiadał sobie na nie zależnie od przypadku, cytując nazwiska i słowa, jakgdyby wyjaśniały one istotną prawdę. Później znów wracał myślą do relacyi Sauveranda, jak uczeń do lekcyi, którą mu kazano powtórzyć, poddawał ją drobiazgowej analizie, krytykując oddzielnie każde zdanie.
Godziny płynęły za godzinami.
Nagle drgnął. Wydobył zegarek. Była godzina jedenasta minut czterdzieści trzy, jak to skonstatował przy świetle latarki.
— A zatem o godzinie jedenastej minut czterdzieści trzy wieczorem przeniknąłem ciemności... — mruknął.
Starał się zapanować nad wzruszeniem, ale było ono zbyt wielkie. Łzy trysnęły mu z oczu, tak dalece jego system nerwowy został wstrząśnięty ostatnią seryą przygód. Nagle dostrzegł istotnie straszliwą prawdę, dostrzegł ją tak, jak się dostrzega krajobraz nocny w świetle nagłej błyskawicy.
Najbardziej wstrząsają duszą człowieka tego rodzaju przebłyski, które zjawiają się nagle wśród ciemności, wśród których się kroczy po omacku i z któremi długo się walczy. Wyczerpany wysiłkiem fizycznym i głodem, który już zaczynał mu doskwierać, został tak głęboko wstrząśnięty najświeższemi przeżyciami, iż nie chcąc się już ani chwili dłużej zastanawiać nad powstającemi w jego umyśle pytaniami, starał się usnąć, a raczej tak pogrążyć się we śnie, jak się pogrąża człowiek w ożywczej kąpieli.
Gdy obudził się wczesnym rankiem, wypoczęty, mimo niewygodnego legowiska, zadrżał na wspomnienie zaakceptowanej przez siebie w dniu poprzednim hypotezy i instynktownie był skłonny podać ją w wątpliwość. Nie starczyło mu jednak na to poprostu czasu. Wszystkie zdobyte już w poprzednich rozmyślaniach przypuszczenia wyprzedzały myśl jego i przekształcały się natychmiast z hypotezy w tego rodzaju pewność, że kontrolowanie jej byłoby wprost szaleństwem. Tak jest, a nie inaczej! Jak to był przeczuł, prawda tkwiła w słowach Sauveranda! Nie pomylił się zatem, mówiąc brygadyerowi Mazeroux, że sposób ukazywania się tajemniczych listów Fauville’a wprowadził go na drogę wykrycia prawdy...
A prawda ta była straszna!
Wpatrując się w nią oczami duszy, doznawał takiego samego uczucia strachu, jakie było udziałem inspektora Verota wówczas, gdy już dręczony przez truciznę, bełkotał:
— Ach, boję się... Lękam się!... Wszystko to jest skombinowane w sposób tak szatański!...
— Tak, szatański, istotnie!... — I don Luis zdrętwiał wobec rewelacyi tak ohydnej zbrodni, iż zdawało się, że było rzeczą niemożliwą, aby koncepcya jej mogła była powstać w mózgu człowieka!
Jeszcze dwie godziny poświęcił na wysiłek myśli, celem rozejrzenia się w położeniu pod każdym względem. Co się tyczy rozwiązania zagadki, to nie niepokoił się tem zbytnio, albowiem, będąc teraz panem strasznej tajemnicy, potrzebował tylko uwolnić się z tego więzienia i udać się na czaty na bulwar Suchet, gdzie wobec wszystkich wyjaśni tajemnicę zbrodni. Gdy jednak, chcąc uczynić próbę ucieczki, zwrócił się ku podziemiom i znalazł się na najwyższym stopniu, to jest na poziomie swego buduaru, usłyszał poprzez klapę podokienną głosy znajdujących się tam osób.
— Do dyabła! — zaklął. — Sprawa się komplikuje. Chcąc ujść zbirom policyjnym, trzeba się stąd wydostać, a oto, conajmniej, jedno wyjście jest zakazane. Pozostaje drugie...
Zszedł ku apartamentom Florentyny i wprowadził w ruch mechanizm klapy. Część ściany odsunęła się z łatwością. Naglony głodem, w nadziei, iż znajdzie coś do zjedzenia, co pozwoli mu przetrzymać oblężenie, miał już przebiedz alkowę i wyjść poza firanki, gdy nagle powstrzymały go od tego zamiaru jakieś głosy. Ktoś wszedł do przyległego pokoju.
— No i cóż, Mazeroux? Spędziłeś pan noc w tym pokoju? Czy niema nic nowego?
Don Luis rozpoznał po głosie prefekta policyi i z usłyszanego pytania dowiedział się przedewszystkiem, że brygadyera uwolniono już z komórki, w której leżał związany, a następnie, że brygadyer znajdował się w sąsiednim pokoju. Na szczęście mechanizm klapy działał bez żadnego zgrzytu i don Luis mógł podsłuchać rozmowę prefekta z brygadyerem.
— Niema nic nowego, panie prefekcie — odpowiedział Mazeroux.
— A to ciekawe. Ta przeklęta istota musi się jednak gdzieś tu znajdować. A może uciekł nam przez dachy?
— To niemożliwe, panie prefekcie — dał się słyszeć z kolei głos Webera. — To niemożliwe, albowiem skonstatowaliśmy wczoraj, że chyba gdyby miał skrzydła...
— Więc według pańskiego zdania, panie Weber? — przerwał prefekt.
— Według mego zdania, panie prefekcie, ukrywa się on jeszcze w tym domu. Dom ten jest stary i może mieć jakieś zakamarki.
— Oczywiście... oczywiście... — rzekł pan Desmalions, którego don Luis widział z poza uchylonych firanek, drepczącego u wejścia do alkowy. — Oczywiście, masz pan racyę i wpadnie on nam w ręce. Tylko, czy to jest istotnie konieczne?
— Ależ, panie prefekcie...
— Ach, tak! Pan zna przecież moją opinię w tym względzie, oraz prezydenta rady ministrów. Ekshumować Arseniusza Lupina, to znaczy się zbłaźnić. Cała ta historya spadłaby na nasze głowy. A ponadto... cóż?... Wszak Lupin stał się uczciwym człowiekiem, jest dla nas użytecznym i nie robi nic złego.
— Pan prefekt sądzi, że nie czyni nic złego? — zagadnął z przekąsem Weber.
Desmalions wybuchnął śmiechem.
— Ach, tak! Idzie panu o ten figiel, który panu wyrządził wczoraj don Luis w kabinie telefonicznej. Przyznaj pan, że to było dowcipne. Prezydent rady ministrów trzymał się za boki ze śmiechu, gdy mu o tem opowiadałem...
— Nie widzę tutaj tak dalece powodu do śmiechu.
— Nie, ale w każdym razie ten huncwot umie sobie dawać radę. Jest powód, czy nie, w każdym razie okazał on niesłychaną śmiałość i spryt. Przeciąć druty telefoniczne prawie pod pańskim nosem, a następnie uwięzić pana za żelazną firanką... Ale! ale!... Mazeroux... Trzeba kazać dziś rano naprawić telefon, ażeby pan mógł się komunikować z prefekturą. Czy pan już rozpoczął poszukiwania w tych dwóch pokojach?
— Zgodnie z pańskim rozkazem, panie prefekcie. Od godziny już razem z Weberem prowadzimy poszukiwania.
— Tak... tak... — rzekł pan Desmalions — ta Florentyna Levasseur zdaje mi się być podejrzaną kreaturą. Jej wspólnictwo w tem wszystkiem jest pewne. Ale jaki jest jej stosunek do Sauveranda i do don Luisa Perenny? Wartoby się coś o tem dowiedzieć. Czy nic pan nie znalazł w jej papierach?
— Nic, panie prefekcie — odrzekł Mazeroux. — Są tu faktury, listy dostawców....
— A pan, panie Weber?
— Ja, panie prefekcie, znalazłem coś interesującego.
Weber wyrzekł te słowa tonem tryumfującym, poczem mówił:
— Jest to tom Szekspira, panie prefekcie, tom ósmy. Zaraz pan zobaczy, że w przeciwieństwie do innych tomów, tom ósmy jest wewnątrz próżny i że jest to właściwie tekturowe pudełko, służące do przechowywania sekretnych papierów.
— Istotnie. A te papiery?
— Oto one... kartki... niezapisane kartki, z wyjątkiem trzech... Na jednej z tych kartek spisana jest lista dat ukazywania się owych tajemniczych listów nieboszczyka Fauville’a...
— Ach, tak? — wykrzyknął pan Desmalions. — Jest to okoliczność bardzo obciążająca Florentynę Levasseur. A zatem wiemy już teraz skąd don Luis otrzymał tę listę!
Perennę ogarnęło zdumienie. Zupełnie zapomniał o tym szczególe, Gaston Sauverand zaś w rewelacyi swej nie wspomniał o tem ani słowa. A była to jednak rzecz poważna i zastanawiająca. Skąd mianowicie Florentyna wzięła tę listę?
— A inne kartki? — zapytał pan Desmalions.
Don Luis zaostrzył uwagę. Ta reszta kartek uszła jego uwagi w dniu, kiedy rozmawiał z Florentyną w tym samym pokoju.
— Oto jedna z nich! — odrzekł Weber.
Pan Desmalions wziął podaną sobie kartkę i czytał: „Nie należy zapominać, że eksplozya nastąpi niezależnie od listów o godzinie trzeciej rano”...
— Tak — rzekł, wzruszając ramionami, prefekt. — To sławna eksplozya, zapowiedziana przez don Luisa, która ma towarzyszyć piątemu listowi, jak to głosi znaleziona lista dat. Mamy jednak czas, albowiem dotychczas posiadamy tylko trzy listy, a dzisiaj wieczorem otrzymamy czwarty. A ponadto ma być wysadzony w powietrze dom na bulwarze Suchet... To śmieszne! Takie przedsięwzięcie nie byłoby możliwe. Czy to już wszystko?
— Panie prefekcie — rzekł Weber, podając ostatnią kartkę — bardzo proszę przyjrzeć się temu i powiedzieć, czy rysunek ten nie przedstawia się jako plan jakiegoś domu?
— Tak jest, istotnie!
— Jest to plan domu, w którym obecnie się znajdujemy — zapewnił Weber z pewnem namaszczeniem. — Oto — dodał, wskazując palcem poszczególne kreski — dziedziniec wjazdowy, dalej idzie skrzydło znajdujące się w głębi dziedzińca, mieszkanie odźwiernego, pawilon panny Levasseur... Od tego pawilonu biegnie, zaznaczona kropkami czerwonemi kreska, biegnie zygzakowato ku głównemu skrzydłu. Początek tej kreski oznaczony jest małym krzyżykiem, który oznacza pokój, w którym się znajdujemy... a raczej alkowę, należącą do tego pokoju. Zaznaczono tam, jakąś klapę, coś w rodzaju wyciętych w ścianie tajnych drzwiczek, zasłoniętych firankami...
— Ale w takim razie byłoby to przejście, prowadzące do głównego skrzydła? Patrz pan, z drugiego końca tej kreski widać znów mały czerwony krzyżyk.
— Tak, panie prefekcie! Istotnie, jest to krzyżyk, ale co on oznacza? Stwierdzimy to później w sposób zupełnie pewny. Jednak nie tracąc czasu i kierując się jedynie hypotezą, ulokowałem posterunek w małym pokoiku, na drugiem piętrze, gdzie w dniu wczorajszym nastąpiło pojednanie don Luisa, Florentyny Levasseur i Gastona Sauveranda. A w każdym razie już obecnie mamy w ręku jeden koniec nitki, a tem samem znamy już kryjówkę don Luisa Perenny.
Nastąpiło milczenie. Po chwili Weber znów zabrał głos i mówił z coraz większem namaszczeniem:
— Panie prefekcie, ja doznałem wczoraj od tego człowieka krwawej zniewagi. Moi podwładni byli jej świadkami. Niezadługo dowie się o niej także publiczność. Ten człowiek ułatwił ucieczkę Florentynie Levasseur. Ten człowiek chciał także uwolnić z rąk naszych Gastona. Jest to bandyta w najgorszym rodzaju. Panie prefekcie, jestem pewien tego, że udzieli mi pan upoważnienia do poskromienia go w jego własnej norze. W przeciwnym razie... w przeciwnym razie byłbym zmuszony prosić o dymisyę!
— Dołączając do prośby motywy — zaśmiał się prefekt — Pan istotnie nie może strawić tego figle z żelazną firanką. Zabierz się więc do dzieła. Tem gorzej dla don Luisa, ale wszak sam chciał tego... Mazeroux, skoro tylko telefon będzie naprawiony, zakomunikujesz mi nowe wiadomości do prefektury. A dziś wieczorem zbieramy się na bulwarze Suchet. Proszę nie zapominać, że dziś ma się ukazać czwarty list Fauville’a.
— Nie będzie czwartego listu, panie prefekcie! — oświadczył Weber.
— Dlaczego?
— Gdyż don Luis znajdować się będzie pod kluczem.
— Ach, więc wciąż oskarżasz pan o to don Luisa?...
Don Luis nie podsłuchiwał już dalszej rozmowy. Jak mógł najciszej zawrócił ku swej kryjówce, zamykając za sobą ostrożnie klapę.
A zatem kryjówka jego była już znana...
— Do stu piorunów! — zaklął. — Dostałem się w dobrą pułapkę!
Puścił się w głąb podziemia z zamiarem przedostania się do przeciwległego wyjścia, nagle się jednak zatrzymał.
— Próżna fatyga! — mruknął. — Wszak tamto wyjście jest również strzeżone... Więc mam się dostać w ręce Webera? Ano, zobaczymy...
Od strony alkowy słychać już było uderzenia w sekretne drzwiczki. Pusty odgłos ściągnął widocznie na siebie uwagę Webera. A ponieważ Weber, nie trudząc się zbytnio wyszukiwaniem mechanizmu, zechce niezawodnie użyć krótszej drogi, prowadzącej go do celu i każe rozwalić część ściany, przeto niebezpieczeństwo było już bliskie.
— Ażeby to dyabli!... — klął don Luis. — To głupia sprawa! Co robić? Pozwolić się wziąć za kark?... Ach, żebym nie był tak wyczerpany fizycznie!
Głód jednak wyczerpywał jego siły. Nogi pod nim drżały, a mózg również nie działał ze zwykłą sprawnością.
Ponowne odgłosy uderzeń, nadchodzące od strony alkowy, popchnęły go znów w kierunku drugiego wyjścia, na górę, więc wdrapując się na schody, oświetlał latarką elektryczną mury i oprawę górnej klapy, starał się ją nawet podnieść ramieniem, ale usłyszał nad sobą czyjeś stąpania. Agenci wciąż tam czuwali.
Wtedy, pożerany wściekłością, w poczuciu bezsilności oczekiwał na Webera.
Od strony alkowy rozległ się jakiś trzask, idący echem przez podziemia, poczem dał się słyszeć gwar zmieszanych głosów.
— Doigrałem się! — rzekł do siebie. — Agenci więzienie, cela... Mój Boże, ładny mi zgotowałeś los! A następnie pani Fauville, nie doczekawszy się pomocy, odbierze sobie życie... Później Florentyna...
Przed zagaszeniem latarki po raz ostatni rzucił nią świetlisty krąg dookoła. W odległości dwóch metrów od drabiny, w trzech czwartych jej wysokości, nieco w tyle, brak było od strony wnętrza domu wielkiego kamienia w murze, wskutek czego powstawało w ścianie wgłębienie, mogące dać schronisko człowiekowi.
Jakkolwiek kryjówka nie miała wielkiej wartości, można było jednak liczyć na to, że nie będzie zauważona przez agentów. Zresztą don Luis nie miał już wyboru. Licząc zatem na szczęśliwy przypadek, don Luis, skurczywszy się we dwoje, ulokował się wewnątrz owego wgłębienia.
Weber, Mazeroux i ich podwładni zjawili się wkrótce. Perenna wtulił się, jak mógł najgłębiej, gdyż pierwsze promienie latarek poczęły już sięgać do otworu. Ze zdumieniem zauważył, ze tylna ściana kryjówki pod jego naciskiem poczęła się obracać, jakgdyby dokoła własnej osi. Popchnąwszy ją nieco znalazł się w drugiej jamie, jednocześnie ruchoma ściana jamy, zrobiwszy pełny obrót, zamknęła się za nim, nie czyniąc żadnego prawie hałasu.
— Wybornie! — szepnął. — Sama Opatrzność staje po stronie cnoty i prawa!
Usłyszał głos brygadyera Mazeroux, który mówił:
— Niema nikogo, a wszak jesteśmy już u druqieqo wylotu. Chyba, że umknął za naszem zbliżeniem... Mógł uciec przez tę klapę, którą widać u góry.
— Przewidziałem to! Wylot ten prowadzi do buduaru, dotykającego pokoju don Luisa. Dlatego właśnie postawiłem tam na straży trzech ludzi. Jeżeli tamtędy próbował ucieczki, to został schwytany.
— W takim razie wystarczy, jeżeli zapukamy — ozwał się Mazeroux. — Nasi ludzie odnajdą tę klapę i nam otworzą. W przeciwnym razie wyłamiemy ją.
Rozległy się nowe uderzenia. Po upływie kwadransa klapa została wyważona i z głosami Webera i Mazeroux połączyły się także inne głosy.
Tymczasem don Luis zajmował się badaniem swej kryjówki. Skonstatował, iż była tak ciasna, że w najlepszym razie można było w niej przebywać tylko w pozycyi siedzącej. Jama ta nie miała więcej nad półtora metra długości, kończyła się zaś jeszcze ciaśniejszem wgłębieniem, w którem ujrzał jedynie nagromadzone cegły. Sklepienie jamy było zrobione z cegieł, których kilka brakowało. Obrywały się one za najmniejszem uderzeniem.
— Do dyabła! — pomyślał Lupin. — Trzeba się tu zachowywać spokojnie, w przeciwnym bowiem razie mogę być żywcem pogrzebany. Piękna perspektywa!
Ponadto obawa wywołania łoskotu utrzymywała go w bezruchu. Znajdował się istotnie w pobliżu swego buduaru, a następnie gabinetu pracy, albowiem buduar dotykał tej części gabinetu, w której znajdowała się kabina telefoniczna.
Ta myśl nasunęła mu inną. Zastanowiwszy się dobrze i przypomniawszy sobie, że niejednokrotnie zadawał sobie pytanie, w jaki sposób hrabia Malonescu mógł żyć za żelazną zasuwą w godzinach niebezpieczeństwa, zrozumiał, że istniało ongi jakieś połączenie między przejściem tajnem i tem, co było dzisiaj kabiną telefoniczną, połączenie zbyt ciasne może, aby niem przedostać się było można, które jednak mogło służyć do koniecznej wentylacyi. Na wypadek, gdyby przejście sekretne zostało wykryte, kamień maskował wejście do kryjówki. Hrabia Malonescu, urządzając sobie później gabinet, musiał kazać zamurować ten otwór u góry, którym przenikało do kryjówki powietrze.
A zatem Perenna był uwięziony wśród grubych murów. Sam uwięził się wiedziony jedną tylko myślą — uniknięcia szponów policyi.
Zwolna torturowany głodem i pragnieniem, popadł w ciężki sen, pełen widziadeł, tak przykry, że pragnął się nieraz obudzić za wszelką cenę, ale tak głęboki, że przyszedł do świadomości dopiero koło godziny ósmej wieczór.
Obudziwszy się czuł takie zmęczenie i tak dalece zdawał sobie sprawę ze swej istotnie przykrej sytuacyi i doznał poza tem tak dziwnego uczucia trwogi, że zdecydował się opuścić swoją kryjówkę i wydać się w ręce policyi. Wolał wszystko, aniżeli dalszą mękę i niebezpieczeństwo, na które narażał się dłuższem pozostawaniem w tej ciemnicy.
Odwróciwszy się jednak ku wyjściu, przekonał się z przerażeniem, że kamień nie usuwa się przy zwykłem popchnięciu, a ponadto po szeregu prób, doszedł także do przekonania, że nie uda mu się odnaleźć mechanizmu, który bezwątpienia kamień ten w ruch wprowadzał. Zaciął się i siłą począł odpychać kamień. Wysiłki te jednak, powtarzane bez końca, były daremne. Kamień tkwił niewzruszenie.
Tylko po każdym takim wysiłku kamienie odłupywały się od sklepienia, zmniejszając jeszcze przestrzeń, w której mógł się obracać.
Musiał się zdobyć na nadzwyczajny wysiłek, aby zapanować nad nerwami i ozwać się żartobliwie:
— Doskonale! Przyszło mi na taki koniec, że ja, Arseniusz Lupin, będę musiał wołać o pomoc! Tak, wołać o pomoc panów policyantów... Inaczej szanse pogrzebania żywcem stawać się będą coraz prawdopodobniejsze.
Zacisnął pięści.
— Do stu piorunów! Sam sobie dam radę! Wołać o pomoc? Nie, po tysiąc razy nie!
Całą siłą woli usiłował zastanowić się, ale w wycieńczonym mózgu powstawały tylko mgliste myśli. Majaczyły mu w myślach postacie Florentyny i pani Fauville.
— Nocy dzisiejszej — powtarzał w duchu — mam je ocalić... I z pewnością uratuję je, ponieważ one nie są zbrodniarkami i znam wszak winowajcę... Ale w jaki sposób stąd się wydobędę, aby pospieszyć na ratunek?
Myślał o prefekcie policyi, o czatach, które miały się odbyć na bulwarze Suchet, w domu nieboszczyka Fauville’e. Czaty te już się rozpoczęły. Policya czuwała nad tym domem. Rozmyślanie nad tem przypomniało mu o owej kartce papieru, znalezionej przez Webera w ósmym tomie Szekspira i o nakreślonych na niej słowach, przeczytanych przez prefekta:
„Nie należy zapominać, że eksplozya nie jest zależna od listów i że nastąpi o godzinie trzeciej rano”.
— Tak — myślał don Luis, idąc tokiem rozumowań prefekta. — Tak jest, w odstępie dziesięciu dni, albowiem ukazały się dopiero, trzy listy. Czwarty list ma się ukazać dzisiejszej nocy, wybuch zaś ma nastąpić wraz z pojawieniem się piątego listu, a zatem za dziesięć dni.
Powtórzył:
— Za dziesięć dni... wraz z piątym listem... tak, za dziesięć dni...
I nagle zadrżał z przerażenia. Jakaś wizya straszliwa przeszyła jego mózg, wizya, mająca wszelkie pozory rzeczywistości. Wszak to dzisiejszej właśnie nocy ma nastąpić wybuch...
I natychmiast przyjął tę hypotezę za pewnik. Wprawdzie trzy tylko listy wyłoniły się z mroków tajemnicy, powinny były jednak ukazać się cztery, albowiem jeden z listów nie pojawił się w dniu oznaczonym z winy prefekta, który zabronił wówczas zgasić światło, lecz w dziesięć dni później. Zresztą nie należy szukać prawdy w owem pomieszaniu dat i listów. Nie! Jedna rzecz dominuje nad sytuacyą, a tą jest uwaga: „Nie należy zapominać, że eksplozya nie jest zależna od listów“. Otóż ponieważ eksplozya jest wyznaczona na noc z 25-go na 26-ty maja, przeto wydarzy się nocy dzisiejszej o godzinie trzeciej zrana.
— Na pomoc! Na pomoc! — zawołał.
Teraz już się nie wahał. Jeżeli dotychczas miał odwagę pozostawać w głębi swj nory i oczekiwać cudownych wydarzeń, które miały mu przyjść z pomocą, to teraz, przeciwnie, wolał narazić się na wszelkie niebezpieczeństwa i wycierpieć każdą mękę, aniżeli pozostawić swemu losowi zagrożonych wielkiem niebezpieczeństwem prefekta policyi, Webera, brygadyera Mazeroux i ich kompanów.
— Na pomoc! Na pomoc! — wołał.
Za trzy czy cztery godziny dom inżyniera Fauviile’a miał wylecieć w powietrze. Był przekonany o tem w sposób jaknajbardziej stanowczy. Z taką samą punktualnością, z jaką ukazywały się owe tajemnicze listy, przy pokonaniu wszelkich przeszkód, jakie się temu przeciwstawiały, także wybuch nastąpi o oznaczonej godzinie. Piekielny twórca tego przeklętego dzieła tak chciał i tak będzie! O godzinie trzeciej rano dom inżyniera Fauville’a zamieni się w kupę gruzów!
— Na pomoc Na pomoc!.
Odnalazł w sobie siły, aby wołać i krzyczeć rozpaczliwie, tak, iżby go usłyszano poza ową ścianą z kamienia. Później, gdy nawoływaniu jego nie odpowiadało żadne echo, przestał wołać o pomoc i począł nadsłuchiwać. Nie było słychać żadnego odgłosu życia. Cisza panowała zupełna.
Wtedy uczucie okropnego strachu okryło czoło jego potem. A jeżeli agenci zrezygnowali z utrzymywania straży na górnych piętrach i ulokowali się na noc w pokojach parterowych?
Jak szalony chwycił jedną z cegieł i począł nią uderzać w nadziei, że odgłos tych uderzeń słyszany będzie w całym domu od dołu do góry. Wskutek jednak uderzeń poczęły się nań sypać z góry cegły i kamienie, grożąc zupełnem zasypaniem.
— Pomocy! Pomocy! Pomocy! — wołał w dalszym ciągu.
Cisza! Cisza zupełna, ogromna, przeraźliwa!
— Pomocy! Pomocy!
Miał wrażenie, że nawoływania jego nie wychodzą nawet poza jego więzienie, w którem stawało się coraz duszniej.
Zresztą i głos jego słabł coraz bardziej, harczał, dygotał, konał w martwiejącem gardle.
Zamilkł, znów z wytężeniem całej uwagi wsłuchując się w otaczającą go ciszę. Miał wrażenie, że znajduje się w trumnie i że ktoś przykrywa ją ołowianem wiekiem.
Wciąż cisza! Żadnego odgłosu! Nikt nie spieszył i nikt nie mógł pospieszyć mu z pomocą!
Ciągle stawał mu przed oczyma obraz Florentyny. Myślał także o pani Fauville. Wszak obiecał ją uratować! Nie uratuje jej... Marya Anna umrze dobrowolnie głodową śmiercią!... I tak ona, jak Gaston Sauverand, jak tyle innych osób i on także padnie z kolei ofiarą tej monstrualnej sprawy.
Jeden jeszcze wypadek powiększył jego udrękę. Oto nagle latarka jego, którą pozostawił palącą się dla rozproszenia ciemności, zagasła. Była wtedy godzina jedenasta wieczór.
Począł doznawać przykrych zawrotów głowy. Zaledwie oddychał wskutek braku powietrza. Znów w obrazy snute przez jego wyobraźnię wżerać się poczęła piękna postać Florentyny, oraz sina twarz pani Fauville! I gdy w wizyi halucynacyjnej widział konającą panią Fauville, to jednocześnie zdawało mu się, iż słyszy straszliwy wybuch w domu Fauville’a, że widzi prefekta policyi i brygadyera okropnie okaleczonych, martwych!
Począł drętwieć, a następnie popadł w pewnego rodzaju omdlenie, w czasie którego z ust jego ulatywały pojedyńcze wyrazy:
— Florentyna... Marya Anna... Sauverand...
Czwarty list przesyłany tajemniczą pocztą! Czwarty z tych listów, które „szatan oddaje poczcie i szatan wydaje”, jak się wyraził jeden z dzienników. Wystarczy sobie przypomnieć o owem nadzwyczajnem podnieceniu, jakie panowało wśród publiczności przy zbliżaniu się nocy z dnia 25 na 26 maja.
I coś jeszcze nowego dolało oliwy do ognia, podwyższając napięcie ciekawości.
Oto raz po razu dowiedziano się o aresztowaniu Sauveranda, o ucieczce Florentyny Levasseur, sekretarce don Luisa Perenny i o niezrozumiałem zniknięciu owego Perenny, którego, nie bez podstawy, poczęto coraz uporczywiej identyfikować z Arseniuszem Lupinem.
Pewna już teraz zwycięstwa, mając w swych rękach prawie wszystkich aktorów dramatu, policya uchyliła nieco rąbka tajemnicy i dzięki następnie niedyskrecyi tego lub owego reportera publiczność dowiedziała się już o zwrocie, jaki nastąpił w poglądzie don Luisa na sprawę. Podejrzewano go o to, iż zakochał się we Florentynie Levasseur, poczęto rozumieć prawdziwy powód przeciwstawienia się don Luisa policyi i drżano na myśl o przebiegu nowej walki, rozpoczętej przez tę zadziwiającą postać.
Co też on teraz uczyni? Jeśli chce uwolnić od pościgu policyi osobę, którą kocha, oraz uwolnić Maryę Annę i Sauveranda, to jest rzeczą nieuniknioną, aby interweniował jeszcze w ciągu bieżącej nocy, ażeby wziął udział w ten czy inny sposób w wydarzeniach, mających się rozegrać. Trzeba, aby aresztując osobę podrzucającą owe tajemnicze listy, lub wyjaśniając w sposób dość przekonywyjący ów fenomen, czy sztuczkę szatańską, wykazał niewinność trzech domniemanych aktorów dramatu. Krótko mówiąc, trzeba, aby don Luis Perenna był tam. Jakiż to potężny powód do zainteresowania.
A następnie, wiadomości były niepomyślne. Pani Fauville uwzięła się w swem postanowieniu zejścia ze świata w sposób samobójczy. Musiano ją odżywiać sztucznie i doktorzy ze szpitala Saint-Lazare nie taili swego zaniepokojenia.
Czy don Luis Perenna przybędzie w porę?
A w końcu była jeszcze inna sprawa. Miano jeszcze na uwadze groźbę, iż dom Fauville’a wyleci w powietrze w dziesięć dni po ukazaniu się czwartego listu, groźbę, wywierającą istotnie wrażenie, gdyż niewidzialny ów nieprzyjaciel niczego jeszcze nie zaanonsował takiego, coby się w oznaczonej przez niego godzinie co do joty nie spełniło. Jakkolwiek, według mylnych przewidywań, katastrofa ta miała nastąpić dopiero za dziesięć dni, to jednak sama zapowiedź podobnego zdarzenia nadawała ponure piętno całej tej sprawie.
To też tego wieczoru tłumy pociągnęły ku bulwarowi Suchet i to nietylko z Paryża, lecz także z przedmieść i prowincyi. Wszyscy byli przejęci wypadkami, które miały nastąpić. Chciano za wszelką cenę widzieć...
Wolno było jednak przyglądać się tylko zdaleka, albowiem w odległości stu metrów od domu Fauville’a policya utworzyła kordon i spychała do fos fortyfikacyjnych te osoby, które ulokowały się na przeciwległem wzgórzu.
Niebo zapowiadało burzę. Zsnute było ciężkiemi chmurami, dostrzeganemi od czasu do czasu przy świetle wyłaniającego się bladego księżyca.
Chwilami błyskawice przeszywały ciemności i słychać było odległe echo grzmotów. Skracano sobie czas oczekiwania śpiewkami. Ulicznicy zabawiali się naśladowaniem głosów zwierzęcych. Jedzono i pito wśród śmiechów i rozmów.
Część nocy upłynęła na niczem i nic nie zdawało się zapowiadać, że ciekawość tłumów zostanie nasycona. Zapytywano się wzajemnie, czy nie lepiej byłoby pójść spać do domu, albowiem wobec aresztowania Sauveranda słaba była nadzieja, że czwarty list ukaże się podobnie jak poprzednie.
A jednak nie opuszczano swych stanowisk obserwacyjnych w przewidywaniu, że don Luis Perenna się zjawi...
Od godziny dziesiątej wieczór prefekt policyi i sekretarz generalny prefektury, szef służby bezpieczeństwa, jego zastępca Weber, brygadyer Mazeroux, oraz dwaj agenci byli zgromadzeni w lokalu, w którym zamordowano Fauville’a. Piętnastu innych agentów zajmowało następne pokoje, podczas gdy znów dwudziestu innych strzegło dachów, ulokowało się pod fasadą domu, tudzież w ogrodzie.
Około północy prefekt policyi polecił przynieść kawę dla swych agentów. Sam wypił dwie filiżanki tego napoju i nie przestawał spacerować po pokoju, wspinać się na schody, prowadzące na strych, lub też przebiegać przedpokój i westybul. Pragnąc, aby warta odbyła się w warunkach jaknajkorzystniejszych, pozostawił drzwi wszędzie otwarte i palące się światło.
Mazeroux ośmielił się zwrócić mu na to uwagę:
— Ażeby list mógł się istotnie pojawić — rzekł — potrzeba, aby było ciemno. Niech pan prefekt zechce przypomnieć sobie, że doświadczenie ze światłem już było uczynione i że list wówczas się nie pojawił.
— Powtórzymy to doświadczenie — oświadczył prefekt, który w gruncie rzeczy obawiał się interwencyi don Luisa.
Jednak w miarę, jak noc zapadała i nad umysłami począł obejmować panowanie niepokój. Wszystko było przygotowane do walki. Ludzie pragnęli popisać się swą energią i zdolnością. Nadsłuchiwali ustawicznie i rozglądali się podejrzliwie na okół.
Około godziny pierwszej w nocy rozległ się alarm, świadczący, do jak wysokiego napięcia nerwów już doszło.
Mianowicie z pierwszego piętra dał się słyszeć strzał rewolwerowy, poczem nastąpiła bieganina. Po wyjaśnieniu sprawy okazało się, że dwaj agenci, patrolujący po korytarzach, spotkali się, a nie poznawszy się wzajemnie, zaalarmowali swych kolegów wystrzałem.
Pan Desmalions, wyjrzawszy do ogrodu, skonstatował, że z tej strony domu było sporo ciekawych, albowiem odźwierny, nie tak surowy, jak policya, dopuszczał ludzi pod dom, zastrzegając się jedynie, aby nie wchodzili na trotuar.
— To szczęście, panie prefekcie — ozwał się Mazeroux — że wybuch ma nastąpić dopiero za dziesięć dni, gdyż w przeciwnym razie wszystkich tych ludzi spotkałby taki sam los, jak nas.
— Za dziesięć dni tak sam o nie będzie wybuchu, jak dziś nie będzie owego czwartego, zapowiedzianego listu! — rzekł ze wzgardliwem wzruszeniem ramion prefekt.
Poczem dodał:
— Zresztą w dniu zapowiedzianego wybuchu rozkazy będą z całą stanowczością wykonane.
Była wtedy godzina druga minut dziesięć.
O godzinie drugiej minut dwadzieścia pięć, gdy prefekt począł zapalać cygaro, szef służby bezpieczeństwa, śmiejąc się, zaryzykował uwagę:
— Oto jest właśnie rzecz — powiedział — z której pan prefekt będzie musiał na przyszły raz zrezygnować. Wtedy bowiem cygaro będzie niebezpieczne!
— Na przyszły raz nie będę tracił swego czasu na czuwaniu tutaj, gdyż istotnie przypuszczam, że ta historya z listami już się skończyła.
— Kto to wie? — ozwał się Mazeroux.
Upłynęło jeszcze kilka minut... Pan Desmalions usiadł. Towarzysze jego również zajęli miejsca. Nikt nie miał ochoty ust otworzyć.
Wtem zerwali się wszyscy jak jeden mąż z jednakim wyrazem zdumienia na twarzach.
Usłyszeli głos dzwonka...
Dzwonek?... Czyż to możliwe?...
Zaraz się dowiedzieli, skąd ten głos pochodził.
— Telefon! — wykrzyknął pan Desmalions.
Głos dzwonka telefonicznego zdumiał wszystkich, albowiem nikt z obecnych nie przypuszczał, że telefon w tym opuszczonym domu jeszcze działa.
Gdy prefekt zbliżył się do aparatu, dzwonek rozległ się po raz wtóry.
— Może to jakie pilne doniesienie z prefektury? — rzekł pan Desmalions.
Wtem rozległ się trzeci raz dzwonek...
Prefekt sięgnął po słuchawkę:
— Hallo... Co się stało?...
Odpowiedział mu głos tak słaby, iż prefekt, z trudem oryentując się w treści usłyszanych słów, zawołał z gniewem:
— Mówcież głośniej... Co?... Co się stało?... Kto jest przy aparacie?...
Przez telefon wybełkotano kilka słów, które odbiły się na twarzy prefekta wyrazem zdumienia...
— Hallo!... — rzekł. — Nie rozumiem!... Proszę powtórzyć... Hallo!... Kto mówi?...
— Don Luis Perenna! — usłyszał teraz wyraźniej.
— Hę? Kto?... Don Luis... Perenna?!...
Miał chęć rzucić słuchawkę i powiedzieć:
— Mistyfikacya! Jakiś kpiarz zabawia się naszym kosztem!...
Wbrew woli jednak, nawiązując ponownie rozmowę, rzekł burkliwym tonem:
— Chciałbym wreszcie dowiedzieć się naprawdę, z kim mam przyjemność mówić? Jakto? Więc pan jesteś don Luisem Perenną?...
— Tak jest.
— Czego pan sobie życzy?
— Która jest godzina?
Prefekt uczynił gniewny giest nie tyle z powodu tego niewczesnego pytania, ile raczej wskutek tego, że istotnie, bez żadnej wątpliwości, rozpoznał głos don Luisa Perenny.
— Więc co? — zapytał, starając się zapanować nad sobą. — Cóż to za nowa historya? Gdzie pan jesteś?
— U siebie w domu, ponad żelazną zasuwą... w suficie... mojego gabinetu...
Prefekt powtórzył całkiem zdezoryentowany:
— W suficie?...
— Tak i przyznać się muszę, że jestem porządnie wyczerpany niewygodną pozycyą.
— Pospieszymy panu z pomocą! — pocieszył go prefekt, którego ta nowa historya znów bawić poczęła.
— Później, panie prefekcie! Przedewszystkiem proszę mi powiedzieć... Prędko! W przeciwnym razie nie wiem, czy starczą mi siły... Która jest teraz godzina?
— Ależ... przecie...
— Bardzo proszę!
— Za dwadzieścia minut będzie trzecia.
— Trzecia bez dwudziestu minut?
Mogłoby się zdawać, że don Luis odzyskał nagle siły pod wpływem obawy. Jego głos osłabiony nabierał naprzemian akcentów prośby, rozkazu, rozpaczy i w pełni wewnętrznego przeświadczenia, które starał się prefektowi narzucić, rozkazywał:
— Uciekaj pan, panie prefekcie... nie zwlekając ani chwili!... Opuść ten dom! O godzinie trzeciej wyleci on w powietrze... Ależ tak, zaklinam pana... W dziesięć dni po czwartym liście... To znaczy dzisiaj, gdyż czwarty list spóźnił się o dziesięć dni... To ma być dzisiaj o godzinie trzeciej rano.. Przypomnij pan sobie o tem, co było napisane na kartce, którą dziś rano znalazł Weber... „Wybuch nie jest uzależniony od listów. Nastąpi on o godzinie trzeciej rano”... O trzeciej rano, dzisiaj, panie prefekcie... Ach, opuść ten dom, zaklinam pana... Niech nikt w nim nie pozostanie... Trzeba mi wierzyć... Znam już całą prawdę w tej sprawie... Nic nie jest w stanie przeszkodzić spełnieniu tej groźby... Uchodź pan stamtąd, uciekaj... Ach, to straszne!... Czuję, że pan mi nie wierzy... a ja nie mam już siły!... Uciekajcie wszyscy!...
Powiedział jeszcze kilka słów, których już jednak pan Desmalions nie zrozumiał. Później rozmowa się urwała i jakkolwiek prefekt słyszał jeszcze jakieś wołania, to jednak miał wrażenie, iż pochodzą one z wielkiej odległości, jakgdyby aparat mówiącego był bardzo oddalony od jego ust.
Prefekt położył wobec tego słuchawkę.
— Panowie — rzekł, śmiejąc się — za siedemnaście minut uderzy trzecia godzina. Za siedemnaście minut więc wylecimy wszyscy w powietrze! Tak przynajmniej zapewnia nasz dobry duch opiekuńczy Perenna!
Mimo wesołości, z jaką przyjęto te słowa, zapanował wśród obecnych nastrój niezbyt wyraźny.
Weber pospieszył z zapytaniem:
— Czy to istotnie, panie prefekcie, mówił Perenna?
— We własnej osobie! Wlazł w jakąś dziurę w swym domu, znajdującą się ponad jego gabinetem i głód, oraz zmęczenie, jak się zdaje, wyczerpały go nieco. Mazeroux, proszę iść i wygarnąć go z klatki, o ile nie mamy tu znów do czynienia z jakimś jego figlem. Ma pan zapewne przy sobie rozkaz aresztowania Perenny?
Brygadyer Mazeroux zbliżył się do prefekta. Był przerażająco blady.
— Panie prefekcie, czy to „on” panu powiedział, że dom ten wyleci dzisiaj w powietrze?
— Tak jest... On... Opiera się w tym względzie na notatce znalezionej przez Webera w ósmym tomie Szekspira. Wybuch ma nastąpić, według niego, tej nocy.
— O godzinie trzeciej rano?
— O godzinie trzeciej rano, to znaczy za mały kwadrans.
— I pan pozostanie tu, panie prefekcie?
— Dobryś sobie, brygadyerze! Czy sądzisz, że powinniśmy spełniać wszystkie zachcianki tego jegomościa?
Mazeroux zachwiał się na nogach, zawahał się, ale mimo wielkiego szacunku, jaki miał dla prefekta, nie mógł się powstrzymać od okrzyku:
— Panie prefekcie, to nie są żarty! Ja pracowałem razem z Lupinem! Znam tego człowieka! Jeśli on coś zapowiada, to nie bez racyi.
— Nie bez... złej racyi...
— Ależ nie, panie prefekcie! — błagał Mazeroux, ożywiając się coraz bardziej. — Zaklinam pana, abyś zechciał go usłuchać... On powiedział, że dom ten wyleci w powietrze o godzinie trzeciej? To mamy tylko kilka minut czasu... Uciekajmy stąd, błagam pana...
— To znaczy... stchórzmy?!...
— Ależ to nie jest wcale tchórzostwo, panie prefekcie... To tylko ostrożność... Nie można przecież ryzykować... Pan sam, panie prefekcie...
— Dosyć!
— Ależ, panie prefekcie, skoro to sam don Luis powiedział...
— Dosyć! — powtórzył oschle pan Desmalions. — Skoro się pan obawiasz, to korzystaj z rozkazu, który ci dałem i biegnij do swego don Luisa.
Mazeroux stuknął obcasami i ze zręcznością starego żołnierza zasalutował:
— Kiedy tak, to zostaję, panie prefekcie!
I wykręciwszy się na pięcie, zajął znów swój ustronny posterunek.
Nastąpiło głuche milczenie. Pan Desmalions począł spacerować po pokoju z rękoma założonemi z tyłu, a po chwili, zwracając się do szefa służby bezpieczeństwa i do generalnego sekretarza, zapytał:
— Spodziewam się, że jesteście panowie mojego zdania?
— Ależ tak, panie prefekcie!
— Właśnie! Przedewszystkiem hypoteza ta nie jest na niczem poważnem oparta. A następnie — cóż? — wszak jesteśmy strzeżeni! Bomba nie spadnie nam wprost z sufitu na głowę. Musiałby ją ktoś rzucić. W jaki sposób? Skąd?
— Tą samą drogą, którą przychodzą listy — zaryzykował uwagę sekretarz.
— Co? A więc pan przypuszcza?...
Sekretarz generalny nie dał żadnej odpowiedzi, prefekt zaś również nie dokończył rozpoczętego zdania. Jemu samemu, podobnie jak innym obecnym, stawało się coraz markotniej w miarę, jak upływały sekundy i minuty.
„O trzeciej godzinie rano“... Słowa te ciągle stawały w jego umyśle. Dwa razy spoglądał na zegarek.
Do trzeciej brakowało jeszcze dwunastu minut. Potem dziesięciu... Czyż istotnie dom ten na skutek jakiejś szatańskiej a potężnej woli miałby wylecieć w powietrze?...
— Idyotyzmem jest wierzyć w coś podobnego! Idyotyzmem! — powtarzał, tupiąc nogą.
Spojrzawszy jednak na twarze obecnych, zdumiał się, widząc malujący się na nich niepokój i niepewność. Sam zresztą czuł jakieś niespokojne bicie serca.
Nie bał się, oczywiście się nie bał, a towarzysze jego tem mniej zapewne się bali. Ale wszyscy, począwszy od niego, a skończywszy na ostatnim agencie, znajdowali się pod wpływem tego don Luisa Perenny, którego widziano dokonywującego rzeczy tak nadzwyczajnych i z taką cudowną zręcznością borykającego się wśród tych tajemniczych wypadków! Świadomie, czy nieświadomie, chcąc nie chcąc, myśleli o nim, jako o istocie wyjątkowej, obdarzonej wyjątkowemi zdolnościami, a myśląc o nim, nie mogli oddzielić jego osoby od zadziwiającej postaci Arseniusza Lupina, wraz z jego legendarną śmiałością, gienialnością i nadludzkiem jasnowidzeniem.
I nie kto inny właśnie, ale Lupin zalecał im ucieczkę! Ścigany, prześladowany, sam wydawał się w ręce policyi, byleby ich ostrzedz przed niebezpieczeństwem!
A niebezpieczeństwo to groziło bezpośrednio! Jeszcze siedem minut... jeszcze sześć... i dom wyleci w powietrze!...
W prostocie swego ducha Mazeroux ugiął kolana, uczynił znak krzyża i począł szeptać pacierze. Wywarło to takie wrażenie, że sekretarz generalny i szef służby bezpieczeństwa machinalne zwrócili się w stronę prefekta.
Ten zaś odwrócił głowę i w dalszym ciągu spacerował wzdłuż i wszerz pokoju. Ale przykre uczucie ściskało coraz bardziej i jego serce, ale słowa usłyszane przez telefon powracały do jego uszu i cała potęga autorytetu Perenny, jego gorąca prośba, jego przeświadczenie niewzruszone podważały równowagę duchową prefekta. Wszak widział Perennę przy pracy. Nie miał prawa wśród podobnych okoliczności lekceważyć ostrzeżeń takiej indywidualności.
— Chodźmy stąd! — oświadczył w końcu.
Słowa te powiedziane były z największym spokojem i ci, którzy je słyszeli, uważali je tylko za rozumną konkluzyę nadzwyczajnego stanu rzeczy. Odchodzili stamtąd w porządku i bez pospiechu, nie jak ludzie uciekający przed niebezpieczeństwem, lecz dając jedynie posłuch wskazaniom rozsądku.
Na progu drzwi cofnęli się, zostawiając przejście prefektowi.
— Nie! — oświadczył — idźcie pierwsi, ja udam się za wami.
Ostatni opuścił pokój, zostawiając w nim zapalony żyrandol.
Znalazłszy się w westybulu prosił szefa służby bezpieczeństwa, aby dał gwizdek alarmowy. Gdy zbiegli się wszyscy agenci, kazał im, jak również odźwiernemu opuścić ten dom i sam zamknął bramę za sobą.
Następnie agentom, strzegącym porządku na bulwarze, wydał rozkaz:
— Trzeba usunąć tłumy jaknajdalej od domu. I to jaknajrychlej! Za pół godziny wrócimy tu z powrotem.
— A pan, panie prefekcie? Sądzę, że i pan tu nie pozostanie? — zagadnął z cicha Mazeroux.
— Na honor, nie! — zaśmiał się prefekt. — Jeśli wychodzi na to, iż muszę słuchać rad Perenny, to trzeba już zastosować się do nich aż do końca.
— Przypominam, że pozostają już tylko dwie minuty czasu.
— Nasz przyjaciel Perenna mówił, ze wybuch nastąpi o godzinie trzeciej, nie zaś na dwie minuty przed trzecią. Więc...
Przekroczył bulwar w towarzystwie szefa służby bezpieczeństwa, swego sekretarza generalnego i brygadyera Mazeroux, poczem wdrapał się na przeciwległe wzgórze.
— Należałoby może przykucnąć — zrobił uwagę Mazeroux.
— Więc przykucnijmy — rzekł prefekt, nie pozbawiony dobrego humoru. — Naprawdę jednak, jeżeli wybuchu nie będzie, to wpakuję sobie kulę w łeb, gdyż nie będę mógł żyć, okrywszy się taką śmiesznością.
— Wybuch nastąpi, panie prefekcie — zapewniał Mazeroux.
— Ufasz pan więc w zupełności naszemu przyjacielowi Perennie?
— I pan ufa, panie prefekcie.
Umilkli pod przykrem wrażeniem oczekiwania walcząc z ogarniającym ich niepokojem. Według uderzeń serc własnych liczyli upływające sekundy. Czas wydłużał się w nieskończoność.
Gdzieś zegar wydzwonił godzinę trzecią.
— Widzicie panowie! — zaśmiał się prefekt chrapliwym głosem. — Widzicie, że nie będzie nic z tego... dzięki Bogu!
I począł gderać:
— To idyotyzm, idyotyzm! Jakgdyby taka rzecz dała się wogóle zrozumieć!
I znów rozległy się uderzenia zegaru, tym razem bardziej odległego, poczem jęknął również zegar na szczycie sąsiedniego domu.
Zanim zegar ten uderzył po raz trzeci, wszyscy usłyszeli jakiś łoskot, poczem nastąpiła eksplozya, straszliwa, krótka jak mgnienie, tak, iż świadkowie jej mieli tylko w oczach okropną wizyę stosu ognia i płomieni, wyrzucających na wszystkie strony kamienie i kawały murów, coś jakby gigantyczny bukiet sztucznego ognia.
Wulkan wybuchł.
— Naprzód! — krzyknął prefekt, rzucając się pierwszy ku miejscu katastrofy. — Telefonować! Żwawo do pomp w razie pożaru!
Ująwszy brygadyera Mazeroux za ramię, rozkazał:
— Biegnij do mego samochodu. Znajduje się w odległości stu metrów od tego miejsca. Każ się zawieźć do mieszkania Perenny, a jeśli go znajdziesz, uwolnij go i przywieź tutaj natychmiast.
— Aresztować go? — zagadnął Mazeroux.
— Aresztować? Czyś oszalał?
— Ale jeżeli Weber...
— Weber da nam spokój. Już ja sam zajmę się Weberem. Biegnij!
Misyę tę Mazeroux spełnił z nadzwyczajną przyjemnością. Walka, jaką musiał staczać z obowiązku z tym, którego nazywał swym szefem, wyciskała mu nieraz łzy z oczu. Tym razem miał spieszyć mu na pomoc, może jako jego zbawca.
Po południu, rezygnując z rozkazu Desmalionsa, który polecił przeszukać dom Perenny jeszcze dokładniej, ponieważ ucieczka don Luisa zdawała się być niewątpliwą, Weber pozostawił tam na straży tylko trzech agentów. Mazeroux zastał ich w lokalu parterowym, gdzie kolejno pełnili swa służbę. W odpowiedzi na zapytanie brygadyera oświadczyli, że nie słyszeli najmniejszego odgłosu z wnętrza domu.
Wszedł sam do środka, aby spotkanie się jego z szefem mogło odbyć się bez świadków i minąwszy salon znalazł się w gabinecie Perenny. Tu ogarnął go niepokój, albowiem na pierwszy rzut oka, mimo zapalenia latarki, nie dostrzegł tam nikogo.
— Szefie! — wołał kilkakrotnie — szefie, gdzie szef się znajduje?
Żadnej odpowiedzi.
— Jednak skoro telefonował, to nie może być nigdzie indziej, tylko tutaj! — rozumował Mazeroux.
I istotnie, zdaleka już zauważył, że słuchawka telefoniczna była odczepiona, a zbliżywszy się do kabiny, natknął się na leżące na podłodze kawłaki cegieł i tynku, pochodzące z sufitu. Wtedy rozświetlił także kabinę i spostrzegł rękę, wiszącą nad jego głową.
Dokoła tej ręki mur był zupełnie odwalony. Mimo to jednak za mały był to otwór, aby mogło się także przedostać przezeń ramię znajdującej się w górze osoby.
Mazeroux skoczył na krzesło i namacał zwisającą rękę. Była ciepła, co napełniło go żywą otuchą.
— Czy to ty Mazeroux? — usłyszał jakiś głos jakby pochodzący z oddali.
— Tak, to ja! Nie jesteś pan ranny? Nic poważnego?
— Nie... Jestem tylko nieco ogłuszony... i bardzo słaby... Głód... Słuchaj...
— Słucham!
— Otwórz drugą szufladkę w mojem biurku z lewej strony. Tam znajdziesz...
— Co, szefie?
— Kawałek czekolady...
— Ależ...
— Zrób, co powiedziałem, bom straszliwie głodny...
Istotnie po pewnej chwili don Luis ozwał się już z większem ożywieniem:
— No, lepiej idzie... Mogę już czekać... Biegnij do kuchni i przynieś mi stamtąd chleba i wody.
— Biegnę i wracam, szefie!
— Tylko nie bezpośrednio! Wróć przez pokój Florentyny Levasseur i przez przejście potajemne aż do schodków, prowadzących do górnej klapy.
I pouczył go, jak należy operować kamieniem oraz przedostać się do wnętrza jamy, w której znalazł ucieczkę, a gdzie mógłby także znaleźć tragiczny koniec.
W dziesięć minut wszystko było załatwione. Mazeroux przedostał się we wskazany sposób do szefa i wyciągnął go następnie za nogi z jego jaskini.
— Zaprawdę, szefie, było ci tu niewygodnie! — jęknął Mazeroux, przejęty litością. — Jak szef mógł tu wytrzymać? Stąd widzę, że szef leżąc na brzuchu kopał i wykopał dół o metrowej głębokości.
Gdy don Luis zainstalował się już w swoim pokoju i posilił dwoma czy trzema kromkami chleba, a ponadto wypełnił żołądek jakimś napojem, nabrał ochoty do opowiadania.
— Gdy w głowie się człowiekowi zawraca i gdy niema mózgu na swój użytek, to, słowo daję, że wówczas chciałby człowiek świat ten opuścić. A jednak, drążyłem dziurę, jak widziałeś, drążyłem ją śpiąc na poły, jak w malignie. Patrz, oto moje zakrwawione palce. Tylko, widzisz, myślałem wciąż o tej przeklętej eksplozyi, za wszelką cenę chciałem was ostrzedz! A zatem drążyłem ów tunel. Ciężkie zadanie! A jednak wkońcu natrafiłem na próżnię! Przeszła mi ręka i część ramienia. Gdzież się znajdowałem? Do dyabła, nad telefonem! Zdałem sobie z tego sprawę macając ścianę i napotkawszy na druty. Wtedy rozpoczęły się długie manewry, zmierzające do tego, abym mógł dosięgnąć aparatu. Ręką dosięgnąć go nie mogłem. Zbyt wielka przestrzeń dzieliła mnie od niego. Przy pomocy zatem sznurka i węzła zrobionego na końcu udało mi się złowić słuchawkę i trzymać ją przy ustach, a raczej w odległości trzydziestu centymetrów od ust. I krzyczałem tak, aby mnie usłyszano. Darłem się. I cierpiałem. W końcu zaś sznurek się zerwał... A następnie... następnie byłem już u kresu sił... Zresztą cóż? Zostaliście wszak uprzedzeni. Do was należała już reszta.
Spojrzał na brygadyera i zagadnął go, jak gdyby nie wątpił wcale w treść odpowiedzi, jaką miał usłyszeć:
— Wybuch nastąpił, nieprawdaż?
— Tak, szefie.
— Punktualnie o godzinie trzeciej?
— Tak.
— W ostatniej minucie?
— W ostatniej minucie.
Don Luis rzekł śmiejąc się głośno: — Nie wątpiłem w to wcale, że prefekt będzie się opierał i że ustąpi dopiero w ostatniej chwili. Musiałeś tam przeżyć, Mazeroux, wściekły kwadransik, gdyż nie wątpię w to wcale, że odrazu mi uwierzyłeś?
Rozmowa nie przeszkadzała mu jeść i zdawało się, że każdy spożyty kąsek powracał mu zwykłą werwę.
— Głupia to rzecz głód — mówił. — Jak to człowieka odrazu z nóg zwali! Ale cóż? Kufer jest już napełniony i posiada nawet rezerwę. Czas już wziąć kąpiel i ogolić się.
Skończywszy tualetę, Perenna znów zasiadł do stołu i począł spożywać jajka i zimne mięsiwo, przygotowane przez brygadyera.
— A teraz w drogę! — oświadczył, najadłszy się do syta.
— Ależ niema nic pilnego, szefie. Niech się szef prześpi parę godzin. Prefekt poczeka.
— Zwaryowałeś? A pani Fauville? Czy sądzisz, że zostawię ją w więzieniu, jak również Sauveranda? Ani sekundy do stracenia, mój stary.
Myśląc w duchu, że szef jeszcze nie wrócił zupełnie do zmysłów, skoro mówi o wyzwoleniu pani Fauville i Sauveranda za jednym zamachem, jak gdyby to było bagatelką, Mazeroux prowadził do samochodu prefekta Perennę rozradowanego, elastycznego i tak wypoczętego, jak gdyby dopiero co wstał z własnego łóżka.
— Bardzo jest pochlebne dla mnie — rzekł do brygadyera — to wahanie się prefekta po mojem ostrzeżeniu telefonicznem i jego uległość w chwili decydującej. Trzeba, abym tych panów trzymał w rękach: „Uwaga, panowie, mówił im Lupin, z głębi swego piekła, uwaga! O godzinie trzeciej... bomba!”. „Ależ nie!”. „Ależ tak!”. „Skąd pan wiesz o tem?”. „Bo wiem!”. „Gdzież jednak dowód?”. „Dowód w tem, że mówię”. I na pięć minut przed uderzeniem godziny trzeciej wszyscy się oddalają z zagrożonego miejsca... Ach, czyż nie jestem uosobieniem skromności?... Powiedz, Mazeroux?
Mazeroux nic jednak nie powiedział, gdyż przybyli właśnie na bulwar Suchet, gdzie tłum był tak wielki, iż musieli wysiąść z samochodu. Mazeroux przeprowadził don Luisa przez kordon policyjny i wprowadził go na przeciwległe wzgórze.
Obecność don Luisa podnieciła zgromadzone tłumy.
— Niechaj szef tu na mnie zaczeka — powiedział Mazeroux — idę bowiem zawiadomić prefekta.
Naprzeciw, pod niebem zabarwionem bladością poranka, don Luis ujrzał rumowiska, spowodowane przez eksplozyę. Pozornie skutek wybuchu nie był tak straszny, jak to Perenna pierwotnie był przypuszczał. Mimo zawalenia się kilku sufitów, których szczątki widać było przez olbrzymie wyłomy okienne, mury domu sterczały, jak przedtem. Nawet pawilon inżyniera Fauville’a zdawał się bardzo mało ucierpieć i rzecz to ciekawa, że światło elektryczne, które prefekt pozostawił palące się wewnątrz, mimo wybuchu, nie zgasło.
Chodźmy szefie — rzekł Mazeroux, kierując się w stronę biura Fauville’a.
Część schodów była zniszczona. Mury zewnętrzne z lewego boku, od strony przedpokoju, ugięły się nieco i chcąc podtrzymać sufit, dwaj robotnicy ustawiali wielką belkę, sprowadzoną z pobliskiego tartaku. Na ogół jednak wybuch nie miał bynajmniej takich następstw, jakie były przewidywane bezwątpienia przez jego sprawcę.
Pan Desmalions znajdował się w pokoju Fauville’a wraz z wszystkimi uczestnikami nocnych czatów, tudzież z kilku przedstawicielami władz sądowych i policyjnych. Brak tylko było wśród nich Webera, który nie chciał się spotkać ze swym wrogiem Perenną.
Obecność don Luisa podsyciła jeszcze ogólną emocyę. Prefekt, ujrzawszy go, ruszył zaraz na jego spotkanie i rzekł:
— Zechciej pan przyjąć nasze ogólne podziękowanie. Pańska przenikliwość jest ponad wszelkie pochwały. Pan uratowałeś nam życie, a zatem ja i ci panowie pragną wyrazić ci swą wdzięczność jaknajformalniej. Co się mnie tyczy, to uratowałeś mi pan życie poraz drugi.
— Istnieje bardzo prosty sposób na wyrażenie mi swej wdzięczności, panie prefekcie — odrzekł don Luis. — Pozwólcie mi tylko doprowadzić swe zadanie do końca.
— Pańskie zadanie?
— Tak jest, panie prefekcie. To, com uczynił tej nocy, jest tylko początkiem. Uwieńczeniem dzieła będzie uwolnienie pani Fauville i Gastona Sauveranda.
— Oh! Oh! — uśmiechnął się prefekt.
— Czy za wiele żądam, panie prefekcie?
— Zawsze można żądać, ale idzie o to, aby to żądanie było rozumne. Otóż nie odemnie to zależy, aby osoby wspomniane okazały się niewinnemi.
— Nie, ale od pana zależy zawiadomić je o tem, jeśli panu wykażę ich niewinność.
Tak, oczywiście, ale o tyle, o ile pan wykaże to w sposób niewątpliwy.
— Niewątpliwy...
Mimo wszystko, a nawet bardziej jeszcze niż kiedykolwiek, pewność siebie, objawiana przez Perennę, wywierała wrażenie na prefekcie.
— Ogólnikowe rezultaty dochodzeń, jakie przeprowadziliśmy — oświadczył on — ułatwią być może panu zadanie. Osiągnęliśmy pewność, że bomba była umieszczona u wejścia do tego przedpokoju i to prawdopodobnie pod posadzką.
— To zbyteczne informacye, panie prefekcie. Są to tylko szczegóły podrzędne. Głównie idzie o to, aby pan poznał całą prawdę i to nie tylko w słowach...
Prefekt zbliżył się do mówiącego. Urzędnicy i agenci również go otoczyli. Czekano na jego słowa i giesty z gorączkowem zaciekawieniem. Czyż to możliwe, aby ta prawda, tak odległa jeszcze i niewyraźna mimo dokonanych już aresztowań, do których przykładano tak wielką wagę, mogła być nareszcie ujawniona?
Chwila była poważna, serca ściśnięte. Zapowiedź wybuchu nadawała słowom don Luisa wartość rzeczy dokonanych i ci, których on ocalił od strasznej katastrofy, nie byli dalekimi od tego, aby uznać za realne najnieprawdopodobniejsze nawet zapewnienia, pochodzące z ust podobnego człowieka.
— Panie prefekcie! — oświadczył Perenna. — Pan daremnie oczekiwał dzisiaj pojawienia się owego czwartego z rzędu tajemniczego listu. Otóż szczęśliwy przypadek pozwoli nam przy odebraniu tego właśnie listu asystować. Dowie się pan wówczas, że listy te przesyła ta sama ręka, która popełniła zbrodnię... Dowie się pan również, kto tę zbrodnię popełnił...
Zwracając się do brygadyera Mazeroux, Perenna dodał:
— Brygadyerze, bądź łaskaw jaknajbardziej przyciemnić światło w tym pokoju. Wobec braku rolet ściągnij firanki u okien i przemknij drzwi. Panie prefekcie, czy światło zostaio zapalone umyślnie?
— Umyślnie! Zaraz się je zagasi...
— Chwilkę jeszcze.
Perenna sięgnął w stronę kandelabra i wyjął z niego świecę, którą następnie zapalił, poczem zakręcił kontakt.
Zapanowała wówczas półciemność, w której światło świecy chwiało się pod wpływem fal powietrza. Don Luis osłonił je ręką i zbliżył się do stołu.
— Nie sądzę — powiedział — abyśmy musieli długo czekać. Według moich przewidywań upłyną zaledwie sekundy, zanim fakty będą mówić same za siebie i uczynią to lepiej, aniżelibym ja to mógł uczynić.
Te kilka sekund, w czasie których nikt z obecnych nie puścił pary z ust, należały do tych, które nigdy nie będą zapomniane. Pan Desmalions sam opowiadał później w jednym z interwiewów, w którym drwił sam ze siebie, że mózg jego, umęczony nocnem czuwaniem, imaginował sobie jaknajniesamowitsze wydarzenia, jak naprzykład inwazyę duchów, atak zbrojną ręką, zjawy i widziadła.
— Ciekawą jednak było rzeczą — opowiadał — obserwować wówczas don Luisa, który siedząc na skraju stołu z głową w tył przechyloną, posilał się chlebem i chrupał tabliczkę czekolady. Zdawał się być głodnym, lecz całkowicie spokojnym.
Reszta obecnych miała wygląd ludzi ulegających wielkiemu wysiłkowi fizycznemu. Pewnego rodzaju skurcz ściągnął ich twarze. Byli wszak pod wrażeniem nietylko tego, co miało się wkrótce wydarzyć, lecz nie ochłonęli jeszcze również z przeżytej eksplozyi. Na ścianach, pożar jeszcze rysował swe cienie.
Upłynęło więcej sekund, aniżeli to zapowiedział don Luis Perenna, trzydzieści, czy może nawet czterdzieści, a sekundy te wydawały się obecnym wiecznością. Lecz oto Perenna podniósł nagle w górę świecę trzymaną w ręku i szepnął:
— Oto jest...
W tej samej zresztą chwili wszyscy obecni widzieli... widzieli... jak list jakiś leciał z pod sufitu. Leciał zwolna, robiąc słabe obroty, jak zeschły liść spadający z drzewa w chwili zupełnego braku wiatru. List musnął zlekka ramię Perenny, poczem spadł na posadzkę w odległości dwóch stóp od stołu.
Podnosząc go i wręczając prefektowi, don Luis powtórzył:
— Oto, panie prefekcie, czwarty list, zapowiedziany na noc dzisiejszą.
Pan Desmalions wziął list nic nie rozumiejąc, i spojrzał następnie na sufit.
Perenna pospieszył z wyjaśnieniem:
— Niema w tem nic nadprzyrodzonego, nie są to żadne czary i jakkolwiek nikt nie rzucił listu tego z góry, jakkolwiek niema wcale dziury w suficie, to jednak fenomen ten da się łatwo wytłumaczyć.
Ach, bardzo łatwo! — oświadczył z niedowierzaniem prefekt.
— Tak, panie prefekcie! Wszystko to przybiera charakter eksperymentu prestidigitatorskiego, skomplikowanego do ostateczności i prawie z zamiłowania. Otóż twierdzę, że jestto sprawa bardzo prosta i straszliwie zarazem tragiczna. Panie brygadyerze, proszę odsłonić firanki i wpuścić tu jaknajwięcej światła.
Podczas, gdy Mazeroux spełniał ten rozkaz, podczas gdy pan Desmalions spoglądał na list, którego treść zresztą nie miała wielkiej wagi i była jedynie potwierdzeniem poprzednich listów, don Luis wziął podwójną drabinę, pozostawioną przez robotników w kącie, ustawił ją w pośrodku pokoju i począł na nią wstępować.
Stanąwszy na najwyższych szczeblach, mógł dosięgnąć aparatu elektrycznego żyrandola.
Żyrandol ten składał się z wielkiej, złoconej obręczy miedzianej, pod którą zwieszały się kryształowe ozdoby. Trzy palniki znajdowały się wewnątrz, umieszczone w trzech kątach miedzianego trójkąta, ukrywającego druty.
Perenna wydobył te druty na zewnątrz, a przeciąwszy je, począł odkręcać aparat. Chcąc jednak tego dokonać, musiał przy pomocy młotka obłupać plafon dokoła haków, podtrzymujących żyrandol.
— Pomogę panu! — zaofiarował się Mazeroux
To rzekłszy, brygadyer wszedł na drabinę, poczem obadwaj ujęli żyrandol, który okazał się cięższym, niż być powinien i złożyli go ostrożnie na stole.
Na pierwszy rzut oka dostrzeżono, ze ponad palnikiem żyrandola znajdowało się coś w rodzaju metalowej skrzynki o bokach dwudziestocentymetrowej szerokości, która to skrzynka, umieszczona w głębi sufitu i wskutek tego niewidoczna, zmusiła don Luisa do rozbicia plafonu.
— Co to ma znaczyć, do djabła?! — wykrzyknął pan Desmalions.
— Zechciej pan sam otworzyć, panie prefekcie. Skrzynka ta posiada pokrywkę — odrzekł Perenna.
Prefekt podniósł pokrywkę i wewnątrz skrzynki ujrzał kółka, sprężyny, mechanizm wielce skomplikowany i bardzo podobny do wewnętrznego urządzenia zegara.
— Pozwoli pan, panie prefekcie? — zapytał don Luis.
Otrzymawszy zezwolenie prefekta, don Luis wyjął mechanizm i skonstatował, że pod spodem znajdował się drugi mechanizm, połączony z pierwszym jedynie przy pomocy trybów dwóch kółek, i że podobny był do automatycznych aparatów, rozwijających drukowane wstęgi.
Na samym spodzie metalowej skrzynki znajdowała się szpara, wycięta w półkole w metalu, w tem właśnie miejscu, gdzie zewnętrzna strona spodu skrzynki stykała się z sufitem. Na skraju tej szpary znajdował się list, gotowy do wypuszczenia na zewnątrz.
— Ostatni z pięciu listów! — oświadczył don Luis. — I bezwątpienia stanowiący dalszy ciąg denuncyacyi. Zauważył pan, panie prefekcie, że pierwotnie kandelaber posiadał jeszcze jeden, centralny palnik, który został usunięty wówczas, gdy przygotowywano go do przejmowania i wysyłania listów.
Kontynuując swe wyjaśnienia, don Luis precyzował je coraz dokładniej:
— A zatem cała serya tych listów była umieszczona tam w głębi. Sprytnie urządzony mechanizm, wprowadzony w ruch przez urządzenie zegarowe, chwytał listy jeden po drugim i w oznaczonej godzinie wsuwał je w szparę ukrytą między palnikami żyrandola, wyrzucając je następnie nazewnątrz.
Dokoła don Luisa zapanowało milczenie. Na twarzach obecnych malowało się nawet pewnego rodzaju rozczarowanie. Wszystko to było istotnie bardzo pomysłowe, ale oczekiwano czegoś więcej, niż mechanicznej funkcyi, mimo, iż i tej wcale nie przewidywano.
— Cierpliwości, panowie! Obiecałem panom coś, co okropnością swoją przewyższa wszelką imaginacyę. I nie sprawię wam zawodu.
— Być może — oświadczył prefekt policyi — zgadzam się na to, że listy mogły się ukazywać we wskazany przez pana sposób, ale pominąwszy, że wiele jeszcze innych punktów pozostaje niewyjaśnionych, istnieje jeden punkt przedewszystkiem, który wydaje mi się niezrozumiałym. W jaki sposób zbrodniarze ci mogli spreparować ów żyrandol w podobny sposób? W jaki sposób w domu strzeżonym przez policyę, w pokoju strzeżonym dniem i nocą, mogli oni, niedostrzeżeni przez nikogo, wykonać podobną pracę?
— Odpowiedź jest łatwa, panie prefekcie. Praca ta była wykonana wówczas, gdy dom ten nie był strzeżony przez policyę.
— A zatem przed popełnieniem zbrodni?
— Tak jest, przed popełnieniem zbrodni.
— Kto mi jednak udowodni, że tak istotnie było, jak to pan przedstawia?
— Pan sam już udzielił sobie odpowiedzi na to pytanie, panie prefekcie. Ponieważ było rzeczą niemożliwą, ażeby stać się to mogło inaczej.
— Ależ mów pan wreszcie! — wykrzyknął pan Desmalions rozdrażniony. — Jeśli posiada pan materyał do jakich poważnych rewelacyi, to proszę nie zwlekać!
— Lepiej będzie, panie prefekcie, jeśli pan dojdzie do prawdy tą samą drogą, którą ja doszedłem. Gdy się zna tajemnicę ukazywania się listów, to prawda ta jest bliższą, aniżeli się mniema i byłbyś pan już wymienił nazwisko zbrodniarza, gdyby ohyda jego zbrodni nie odsunęła od niego wszelkich podejrzeń.
Pan Desmalions przyjrzał się Perennie uważnie. Znał on wagę każdego słowa, wygłoszonego przez don Luisa i doświadczał uczucia istotnego niepokoju.
— Więc, według pana — powiedział — te listy, które oskarżają panią Fauville i Gastona Sauveranda, zostały umieszczone tam w tym jedynie celu, ażeby ich zgubić oboje?
— Tak, panie prefekcie.
— A ponieważ umieszczono je tam przed popełnieniem zbrodni, przeto spisek ten został ukartowany przed zbrodnią?
— Tak, panie prefekcie, przed zbrodnią! Z chwilą gdy się przyjmie za pewnik niewinność pani Fauville i Gastona Sauveranda, to, ponieważ wszystko ich oskarża, przyjdzie się do wniosku, że wszystkie te oskarżenia wynikają z seryi okoliczności umyślnie stworzonych. Wyjście pani Fauville owego wieczoru, poprzedzającego zbrodnię, jest — machinacyą! Niemożliwość wskazania przez nią sposobu użycia swego czasu w chwili dokonywania zbrodni, to także machinacya. Jej niewytłumaczony spacer od strony ulicy Muette i promenada jej kuzyna Sauveranda pod domem Fauvillów, jest również — machinacyą! Nacięcia zębów na jabłku, zębów pani Fauville, są także machinacyą i to najpiekielniejszą ze wszystkich. Powiadam panu, że wszystko zostało ukartowane zawczasu, wszystko przygotowane, odważone, ponumerowane. Każde wydarzenie rozgrywa się o przepisanej godzinie. Nic nie pozostawiono przypadkowi. Jest to dzieło obmyślone w najdrobniejszych szczegółach, godne najzdolniejszego robotnika, tak solidne, że wpływy zewnętrzne nie były w stanie go wykoleić i że cały ten mechanizm funkcyonował aż do dzisiejszego dnia dokładnie, precyzyjnie, bez żadnych odchyleń. Patrz pan! Funkcyonował tak, jak ów zegar zamknięty w tej skrzynce, a będący najdoskonalszym symbolem całej tej sprawy i jednocześnie najsprawiedliwszem wyjaśnieniem jej, albowiem już przed popełnieniem zbrodni listy, denuncyujące rzekomych jej wykonawców, zostały oddane na pocztę, a następnie ukazywały się nam tutaj w dniach i godzinach z góry przewidzianych.
Pan Desmalions zagłębił się w myślach, poczem rzekł:
— Jednak w tych listach, pisanych przez pana Fauville’a, oskarża on swoją małżonkę!
— Oczywiście!
— Musimy zatem przypuścić, że albo miał powód do podobnych oskarżeń, albo też mamy do czynienia z listami sfałszowanemi?
— Listy te nie są sfałszowane! Wszyscy eksperci uznali w nich pismo Fauville’a...
— A zatem?
— Zatem...
Don Luis nie dokończył swej odpowiedzi i pan Desmalions jeszcze dokładniej czuł dokoła siebie tchnienie prawdy.
Reszta obecnych również milczała, pogrążona w podobnym co on niepokoju.
— Nie rozumiem... — mruknął po chwili prefekt.
— Ale rozumie pan, panie prefekcie, że jeżeli przesyłanie tych listów stanowiło integralną część machinacyi uknutych przeciw pani Fauville i Gastonowi Sauverandowi, to znaczy, że treść ich była obliczona na ich zgubę!
— Co? Co? Co pan mówi?
— Mówię to, co powiedziałem. Z chwilą, gdy stwierdziliśmy ich niewinność, wszystko to, co ich oskarża, jest tylko uknutym przeciw nim spiskiem i... niczem więcej.
I znów nastąpiło głębokie milczenie. Prefekt policyi nie ukrywał swego zmieszania. Oświadczył on, recytując wolno każde słowo i wpatrując się badawczo w Perennę:
— Ktokolwiek jest winnym, nie znam nic straszliwszego od tego dzieła nienawiści.
— Jestto dzieło jeszcze bardziej nieprawdopodobne, aniżeli pan, panie prefekcie, jest w stanie sobie to wyobrazić — rzekł Perenna, ożywiając się coraz bardziej. — I jestto nienawiść, której ohydy nie jest pan w stanie ocenić, nie znając treści spowiedzi Sauveranda. Ja mogę ją ocenić, albowiem wysłuchałem zmierzeń tego człowieka i od tej pory refieksye moje zwróciły się jedynie w kierunku głównych motywów tej nienawiści.
„Któż więc mógł tak nienawidzieć? W jakim celu pani Fauville i Sauverand mieli paść tutaj ofiarą? I któż to jest ową niepojętą osobistością, której przewrotny umysł spowił te dwie ofiary łańcuchami o takiej potężnej mocy?
„I inna myśl jeszcze kierowała moim umysłem, myśl, którą powziąłem już dawniej, która już kilkakrotnie pukała do mojej świadomości i o czem zresztą wspominałem brygadyerowi Mazeroux. Uderzał mnie mianowicie matematyczny zaiste charakter ukazywania się tych listów. Powiedziałem sobie, że podobnie poważne atuty nie mogą być wtrącane w wir walki w okresach stałych bez zasadniczej po temu konieczności i racyi. Gdyby miano tu do czynienia z interwencyą ludzką, to bylibyśmy raczej — nieprawdaż? — świadkami właściwej ludziom nieregularności, zwłaszcza od chwili, gdy sprawiedliwość zajęła się sprawą tych listów i asystowała przy ich pojawianiu się. Otóż mimo wszelkich przeszkód listy nie przestawały się pojawiać, jakgdyby istotnie nie mogły były się nie pojawiać... I tak stopniowo zaczynałem rozumieć sposób przesyłania denuncyatorskich piśmideł. Było rzeczą jasną, że musiały one nadchodzić w sposób mechaniczny, przy pomocy jakiegoś niewidzialnego aparatu, uregulowanego raz na zawsze, a działającego z regularnością prawa fizycznego. Nie było tu już decyzyi i świadomej woli ludzkiej, lecz poprostu materyalna konieczność.
Starcie się tych dwóch idei, idei nienawiści, prześladującej niewinnych i idei siły mechanicznej, służącej celom tego osobnika, który nienawidził, otóż starcie się tych dwóch idei wykrzesało wreszcie małą iskierkę. Idee te, zestawione z sobą, skombinowały się wzajemnie w moim umyśle i przypomniały mi, że wszak Hipolit Fauville był z zawodu inżynierem.
Słuchano wyjaśnień Perenny z uczuciem bolesnego, przytłaczającego niepokoju. Prawda, wyłaniająca się stopniowo z ciemności, w jakie spowity został ten dramat, miast działać uspokajająco, przeciwnie, jątrzyła serca obecnych aż do głębi.
Pan Desmalions próbował oponować.
— Jakkolwiek listy przychodziły wprawdzie w dniach z góry określonych, to jednak proszę zwrócić uwagę na to, iż godzina pojawiania się ich ulegała wahaniom, za każdym razem.
— Ulegała wahaniom jedynie w zależności od sposobu, w jaki nad pojawianiem się listów czuwaliśmy. Nie ukazywały się one mianowicie przy świetle i to był właśnie szczegół, który posłużył mi za klucz do rozwiązania zagadki. Jeżeli listy mogły się ukazywać tylko w ciemności, znaczy to — z tego możemy sobie obecnie zdać sprawę — że jakiś dyspozytyw utrudniał im wyjście w czasie palącej się elektryczności, a musiał on być kierowany mechanizmem, znajdującym się wewnątrz. Żadne inne wyjaśnienie nie jest możliwe. Mamy do czynienia z aparatem automatycznym, który dzięki działaniu mechanizmu zegarowego wydaje listy oskarżające, jakiemi jest naładowany, tylko o takiej lub owakiej godzinie, na którą został aparat nastawiony i tylko wówczas, gdy światło nie było zapalone. Aparat ten mamy oto przed sobą. Niema żadnych wątpliwości, że eksperci będą podziwiać pomysłowość jego twórcy i że potwierdzą moje wyjaśnienia. Ale czy nie mam już teraz prawa, teraz, gdy aparat ten znalazł się w naszych rękach, gdy wiemy, że zawiera on listy, pisane przez Fauville’a, czyż nie mam prawa powiedzieć teraz, że został on skonstruowany przez samego Fauville’a, który był wszak inżynierem elektrotechnikiem?
Jeszcze raz, jak zmora, zjawiało się nazwisko Fauville’a, ale w znaczeniu coraz bardziej zdeterminowanem. Najpierw mówiło się o Fauville’u, później o Fauville’u-inżynierze, a w końcu o Fauville’u-elektrotechniku. I oto postać właściwego zbrodniarza ukazywała się w coraz dokładniejszych konturach i przenikała ludzi, przyzwyczajonych wszak do najosobliwszych deformacyi zbrodniczych, dreszczem przerażenia. Prawda nie błąkała się teraz dokoła nich. Walczono już z nią, jak się walczy z niewidzialnym przeciwnikiem, który jednak ściska za gardło i obala.
Prefekt policyi, reasumując odniesione wrażenia, ozwał się głucho:
— A więc nieboszczyk Fauville pisał te listy w tym celu, aby zgubić swą małżonkę?
— Tak jest.
— Małżonkę i człowieka, który ją kochał?
— Nie inaczej!
— W takim razie...
— W takim razie?
— Wiedząc z jednej strony, ze był zagrożony mordem, pragnął, aby w razie urzeczywistnienia tej groźby, jego małżonka wraz ze swym przyjacielem zostali oskarżeni?
— Nie inaczej!
— I ażeby się pomścić za ich miłość, aby nasycić swą nienawiść, chciał aby cały snop poszlak wskazał na nich, jako na winnych zbrodni, której padł ofiarą?
— Nie inaczej! — powtórzył znów Perenna.
— Do tego stopnia... do tego stopnia, że Fauville, w pewnej części swego przeklętego dzieła, stał się... jakby to powiedzieć?... stał się wspólnikiem swego mordercy. Drżał przed śmiercią... Walczył z nią o życie... Ale urządził rzecz tak, ażeby śmierć jego nasyciła jego nienawiść. Tak się sprawa przedstawia, nieprawdaż? Czy tak?
— Prawie tak, panie prefekcie! Pan przebiega teraz myślą te same etapy, które ja już przebiegłem i podobnie jak ja waha się, gdy przychodzi stwierdzić ostateczną prawdę, nadającą dramatowi cały jego ponury charakter i która czyni zeń dramat przerastający proporcye ludzkiego czynu.
Prefekt w odruchu nagłego protestu uderzył w stół obydwiema pięściami.
— Absurd! — wykrzyknął. — Naiwna hypoteza! Pan Fauville zagrożony mordem i kombinujący zgubę swej żony z tym machiawelskim uporem?!... Wolne żarty, panie! Człowiek, który zgłosił się do mego gabinetu, człowiek, którego pan wówczas widział, myślał tylko o jednej rzeczy, aby uratować swe zagrożone życie! Jedną był ogarnięty obawą, obawą śmierci! Nie są to bynajmniej warunki, wśród których można konstruować mechanizm i zastawiać potrzask... zwłaszcza, jeżeli ten potrzask może mieć jakąś wartość tylko wówczas, gdy się padnie ofiarą morderstwa. Wyobraź pan sobie Fauville’a konstruującego swój aparat, wkładającego osobiście adresowane do siebie listy, napisane już na trzy miesiące przedtem, układającego rzecz w taki sposób, aby jego małżonka okazała się winną zbrodni i mówiącego: „Oto w razie, gdybym został zamordowany, jestem spokojny, gdyż żona moja będzie aresztowana”. Nie, panie, coś podobnego nie da się zrozumieć, ani wytłumaczyć. Chyba, że... chyba że się jest pewnym swego zamordowania! Chyba, że się ów mord z góry akceptuje?! Możnaby w takim razie powiedzieć, że się jest w zmowie ze swym mordercą i że się poddaje pod jego nóż szyję! Znaczyłoby to wreszcie...
Przerwał, jakgdyby sam był zdumiony własnemi słowy. Reszta obecnych przysłuchiwała się w milczeniu. Wszyscy wysnuwali ze zdań usłyszanych, nie zdając sobie nawet z tego sprawy, konkluzyę istotnie w nich zawartą, którą jednak z pewnym wysiłkiem ignorowali.
Don Luis nie spuszczał z oczu prefekta i oczekiwał na nieunikniony ostateczny wniosek.
Pan Desmalions mruknął:
— Nie zechce pan utrzymywać, że był on w zmowie...
— Niczego nie utrzymuję — oświadczył don Luis. — Całkiem logiczny i naturalny wynik pańskich refleksyj, panie prefekcie, doprowadził pana do tego punktu, przy którym się znalazłeś.
— Tak... tak... Wiem o tem... Wskazuję panu jednak na całą bezsensowność pańskiej hypotezy. Chcąc uznać jej prawidłowość i aby módz uwierzyć w niewinność pani Fauville, musielibyśmy przypuścić tę rzecz niesłychaną, że Hipolit Fauville brał udział w zbrodni, spełnionej na swojej osobie! Przecież to śmieszne!
Prefekt śmiał się istotnie, ale śmiech to był nieszczery, ale brzmiała w nim nuta fałszywa.
— Bo wreszcie nie będzie pan przeczył, że doszliśmy do takiego wniosku...
— I nie przeczę bynajmniej!
— Więc?
— Więc Hipolit Fauville, jak pan to powiedział, panie prefekcie, brał udział w zbrodni, popełnionej przeciw niemu!...
Było to powiedziane jaknajspokojniej w świecie, ale z takim akcentem pewności, że nie myślano wcale protestować. Po szeregu domysłów i przypuszczeń, do których Perenna zmusił obecnych, zebrani znaleźli się w jakiemś zaczarowanem kole, z którego nie było wyjścia bez natknięcia się na pewniki straszne, ale mimo wszystko będące pewnikami. Udział Fauvilla w zbrodni nie pozostawiał żadnych wątpliwości. Na czem jednak polegał? Jaką odegrał on rolę w tej tragedyi ohydy i mordu? Czy rolę tę, która kończyła się ofiarą jego życia, odegrał dobrowolnie, czy też została mu ona narzucona? Kto wreszcie służył mu za wspólnika lub kata?
Wszystkie te pytania wirowały w umyśle prefekta i jego kompanów. Myślano tylko o ich rozwiązaniu i don Luis mógł być pewnym, że przedłożone przezeń rozwiązanie z góry będzie miało zapewniony kredyt. Wystarczało teraz, aby bez obawy zaprzeczeń przedstawił przebieg wydarzeń. Uczynił to zwięźle, w formie raportu, w którym uwydatnia się tylko esencyę rzeczy:
— Na trzy miesiące przed śmiercią — mówił Perenna — inżynier Fauville napisał seryę listów do jednego ze swych przyjaciół, niejakiego Langernaulta, który, jak o tem musiał już poinformować pana prefekta brygadyer Mazeroux, nie żył już wówczas od kilku lat, o czem Fauville niewątpliwie wiedział. Listy te były wysyłane pocztą i przejmowane w jakiś sposób, na wyjaśnieniu którego na razie nam nie zależy.
„Pan Fauville zamazywał stemple pocztowe, adresy i umieszczał te listy w aparacie specyalnie do tego celu skonstruowanym, a nastawionym w ten sposób, iżby pierwszy z tych listów mógł się pojawić dopiero w dwa tygodnie po jego śmierci, a następne w odstępach dziesięciodniowych. Był on wówczas przekonany, że plan jego został obmyślony w najdrobniejszych szczegółach. Wiedząc o uczuciach, wiążących Sauveranda z jego małżonką i śledząc kroki Sauveranda, musiał oczywiście zauważyć, iż jego znienawidzony rywal każdego czwartku przechodził pod oknami domu Fauville’ow, oraz że pani Fauville za każdym razem znajdowała się wówczas przy oknie. Jestto fakt, posiadający jaknajwiększą wagę, fakt, który uważam za najcenniejszy i który wywrze na was wrażenie takie, jakgdybym przedstawił tu wam jakiś materyalny dowód dla poparcia tego, co mówię.
„Każdego czwartku wieczorem, powtarzam, Sauverand kręcił się koło domu Fauville’ów. Otóż zechciejcie zwrócić uwagę na to, iż po pierwsze: właśnie we czwartek późnym wieczorem zbrodnia, obmyślona przez Fauville’a, została dokonana, a powtóre, że właśnie, na formalne żądanie swego męża, pani Fauville wyszła z domu tego wieczoru, udając się do teatru „Opery” oraz do pani Ersinger...
Don Luis zastanowił się przez chwilę, poczem znów zaczął:
Z powyższego wynika, iż rankiem owego czwartku wszystko już było przygotowane, że ów fatalny aparat został zbadany i że działał wybornie. Przyszłe dowody winy potwierdzały trzymane przez Fauville’a w rezerwie dowody bezpośrednie. Co zaś więcej, otrzymał pan od niego, panie prefekcie, list, w którym donosił panu o spisku, uknutym rzekomo przeciw niemu i prosił, abyś pospieszył mu z ratunkiem dopiero na drugi dzień rano, czyli już po jego śmierci! Wszystko zresztą pozwalało przewidywać, że wypadki potoczą się swoją koleją, według jego planu, gdy zaszedł właśnie fakt, grożący zniweczeniem uplanowanego spisku... Oto ukazał się na scenie inspektor Verot, któremu polecił pan, panie prefekcie, zgromadzić wiadomości, dotyczące spadkobierców majątku Morningtona. Co zaszło pomiędzy tym dwojgiem ludzi? O tem nie dowiemy się zapewne nigdy. Obadwaj już nie żyją i tajemnica, jaką wzięli ze sobą do grobu, nie wskrześnie. Możemy jednak przynajmniej stwierdzić, że przedewszystkiem inspektor Verot zjawił się tutaj, przynosząc z sobą tabliczkę czekolady, na której po raz pierwszy ujrzeliśmy zarysowane owe „zęby tygrysa”, a następnie, że inspektorowi Verotowi udało się, dzięki seryi nieznanych nam okoliczności, przeniknąć plany Fauville’a. A wiemy o tem, ponieważ Verot sam to nam własnemi usty powiedział — i to z jakiem poczuciem grozy! — ponieważ od niego dowiedzieliśmy się również, że zbrodnia miała być dokonana następnej nocy i ponieważ opisał on wykryty przez siebie spisek w liście, który mu skradziono. I o tem wiedział także inżynier Fauville, gdyż, chcąc się uwolnić od krzyżującego jego plany Verota, wysłał go na tamten świat przy pomocy trucizny i ponieważ wobec powolnego jej działania, miał tę czelność, iż pod przebraniem, nadającem mu wygląd Gastona Sauveranda, przeciw któremu miały się zwrócić następnie podejrzenia, udał się za Verotem aż do kawiarni na Pont-Neuf, wykradł mu list, opisujący jego spostrzeżenia, podsuwając mu zarazem czystą kartkę papieru i pytając następnie, jakiegoś przechodnia, który mógłby być później świadkiem przeciw Sauverandowi, którędy można się dostać do Neuilly, gdzie właśnie mieszkał Sauverand! Tak się oto przedstawia moim oczom inżynier Fauville, panie prefekcie!
Don Luis mówił z wzrastającą wciąż mocą, z zapałem, wypływającym z głębi przekonania, a jego oskarżenie, logiczne i skrupulatne, zdawało się wskrzeszać przed obecnymi rzeczywisty obraz zbrodniczych działań.
— Oto Fauville, panie prefekcie! — powtórzył. — Oto właściwy bandyta. I położenie jego było tego rodzaju, taką obawą przejmowała go możliwość poczynienia przez Verota pewnych rewelacyi, dotyczących jego zbrodniczych planów, iż sam udał się do prefektury, aby przekonać się, czy jego ofiara istotnie już nie żyje i czy nie może go jeszcze zadenuncyować!
— Pan przypomina sobie, panie prefekcie, tę scenę, kiedy to okazał się on nam tak zdenerwowanym i poruszonym do głębi obawą? Przypomina pan sobie jego słowa: „Ratuj mnie, panie prefekcie... Grozi mi zamordowanie... Jutro będą mnie chcieli zamordować...” Jutro!... Tak jest, dopiero na dzień następny zamawiał sobie pańską pomoc, albowiem wiedział on dobrze, iż wszystko się skończy tegoż jeszcze wieczoru, i że następnego dnia policya znajdzie się w obliczu dokonanej zbrodni, w obliczu dwojga rzekomo winnych, przeciw którym sam nagromadził dowody, w obliczu pani Fauville, którą, że się tak wyrażę, z góry już oskarżył! I oto dlaczego pojawienie się moje i brygadyera Mazeroux w jego domu wieczorem tak bardzo go zaambarasowało. Co to są za intruzi? Czy nie przychodzą po to, aby zniweczyć moje plany?
— Po refleksyi — mówił dalej don Luis — uspokoił się i wobec naszych nalegań ustąpił. Zresztą, cóż mu to szkodziło? Zarządzenia z jego strony były już przedsięwzięte, tak, iż żaden nadzór nie był w stanie ich cofnąć, a nawet wykryć. To co ma się zdarzyć, to się zdarzy w naszej obecności lub bez nas. Śmierć, wywołana przez niego, dopełni rozpoczętego dzieła. I komedya, a raczej tragedya, poczęła się rozwijać. Pani Fauville, którą wysłał do teatru, przyszła go pożegnać. Następnie służący przyniósł mu posiłek, między innemi kompotierkę z jabłkami. Później nastąpił atak wściekłości i strachu człowieka, który boi się umrzeć, a następnie mieliśmy do czynienia z całą seryą kłamstw. Oto pokazał nam swą skrytkę i szary kajet, zawierający rzekomo opis zbrodniczego planu.
„Załatwiwszy się w ten sposób ze wszystkiem, Mazeroux i ja udaliśmy się do przedpokoju, drzwi zostały zamknięte i Fauville, pozostawiony samem u sobie, mógł działać swobodnie. O godzinie jedenastej wieczór pani Fauville, której bezwątpienia mąż nadesłał w ciągu dnia podrobione pismo Sauveranda, proszące nieszczęsną o spotkanie w Ranelagh — tego rodzaju listy każda kobieta, jak wiadomo zaraz po przeczytaniu niszczy — wyszła z teatru i zanim udała się do pani Ersinger, błądziła z godzinę dokoła miejsca, przeznaczonego na schadzkę. Z drugiej zaś strony Sauverand, w odległości pięciuset metrów od tego miejsca, w przeciwnym kierunku, odbywał swój zwykły spacer czwartkowy. W tym właśnie czasie zbrodnia została dokonana. Czy było rzeczą możliwą, aby oni oboje, poleceni uwadze policyi, bądź przez aluzyę Fauville’a, bądź przez zajście w kawiarni na Pont-Neuf, nie mogąc przytem dostarczyć swego alibi, ani wytłumaczyć swej obecności w sąsiedztwie domu Fauville’ów, czy — zapytuję — było rzeczą możliwą, aby ich nie oskarżono o popełnienie zbrodni?
„W razie, gdyby jakiś przypadek przyszedł im z pomocą, znajdował się pod ręką dowód niezaprzeczalny, umieszczony przez inżyniera Fauville’a w kompotierce. Dowód ten stanowiło jabłko, na którem zarysowane były własne zęby pani Fauville. A później, w kilka tygodni później, przyszła kolej na owe listy denuncyatorskie, ukazujące się co dziesięć dni.
„Wszystko zatem było obmyślone doskonale. Najdrobniejsze szczegóły były przewidziane z szatańskiem jasnowidztwem. Pan przypomina sobie, panie prefekcie, o tym turkusie, który wypadł z mego pierścionka i później znaleziony został w skrytce Fauville’a? Cztery tylko osoby mogły były go zauważyć i podnieść, a wśród nich sam Fauville. Jego to właśnie postawiliśmy odrazu poza wszelkiemi wątpliwościami, a on to jednak, aby uczynić mnie podejrzanym i z góry usunąć możliwość mej interwencyi, którą uważał za niebezpieczną, skorzystał z nadarzającej się okazyi i wrzucił turkus do swej skrytki.
„Tym razem rzecz się nie udała. Przeznaczenie miało się spełnić. Pomiędzy nim a jego ofiarami był tylko dystans giestu. Został on wykonany i Fauville umarł.
Don Luis umilkł. Nastąpiło potem długie milczenie. Było rzeczą widoczną, iż świeżo ukończona, nadzwyczajna relacya, znalazła wśród obecnych zupełną aprobatę. Nie dyskutowano nad nią, lecz — wierzono. A była to jednak najnieprawdopodobniejsza prawda, w jaką im kazano uwierzyć.
Pan Desmalions rzucił jeszcze ostatnie pytanie:
— Pan byłeś w tym przedpokoju wraz z brygadyerem Mazeroux? Nazewnątrz znajdowali się agenci? Przyjąwszy, że inżynier Fauville wiedział, iż ma być zamordowany tej samej nocy i o tej nawet godzinie, kto więc mógłby go zabić i kto mógłby odebrać życie jego synowi? Wszak nie było nikogo innego wśród tych czterech murów...
— Był wśród nich inżynier Fauville...
Nagle zagrzmiał klangor protestów. Ostatniemi słowy Perenna rozciął nagle zasłonę, a wizya, jaką przed oczyma obecnych roztoczył, wywołała naraz uczucie grozy, niespodziewany odruch niewiary, coś jakby bunt przeciw zbytniej łatwowierności, z jaką przyjęto początkowo podobne wyjaśnienie dramatu.
Prefekt policyi streścił uczucia obecnych okrzykiem:
— Dość tego! Dość hypotez! Jakkolwiek logicznemi się one wydają, to jednak prowadzą do absurdalnych konkluzyi!
— Absurdalne są one tylko pozornie, panie prefekcie. Kto jednak ośmieli się twierdzić, że nikczemny czyn Fauville’a nie tłómaczy się w sposób całkiem naturalny? Rzecz oczywista, iż nie umiera się nigdy z radością, dla samej przyjemności wywarcia zemsty, lecz kto nam zaręczy, czy Fauville, którego nadzwyczaj szczupłe kształty i zsiniałość mieliśmy sposobność podziwiać, nie był dotknięty jakąś nieuleczalną chorobą i że, czując się już skazanym na śmierć...
— Dość tego, powtarzam panu! — wykrzyknął znów prefekt. — Pan wysuwa tylko przypuszczenia, a ja natomiast żądam od pana dowodów. Jednego choćby dowodu. Oczekujemy nań jeszcze.
— Oto ów dowód, panie prefekcie.
— Hę? Co pan chce przez to powiedzieć?
— Panie prefekcie, gdy wydobywałem żyrandol z gipsu, którym był w górze przymocowany, znalazłem nad skrzynką metalową zapieczętowaną kopertę. Ponieważ żyrandol ten był umieszczony pod pokojem, zajmowanym przez syna Fauville’a, oczywistą jest rzeczą, iż pan Fauville mógł, wyjąwszy taflę posadzki, znajdującej się w tym pokoju, dosięgnąć górnej części mechanizmu, ustawionego jego ręką. To też ostatniej nocy umieścił tam, jak powiedziałem, kopertę zapieczętowaną, na której znajduje się zresztą nawet data zbrodni: „31 marca, o godzinie jedenastej wieczór” i jego podpis: „Hipolit Fauville”.
Pan Desmalions w mgnieniu oka rozdarł tę kopertę. Zadrżał, gdy rzucił tylko okiem na tekst listu.
— Ach, nędznik! nędznik! — powiedział. — Czyż to możliwe, aby wśród ludzi znajdowały się podobne monstra? Oh, cóż za ohyda!
Urywając chwilami czytał:
„Cel jest osiągnięty, moja godzina uderzyła. Uśpiony przezemnie Edmund już umarł, nie doprowadzony nawet do świadomości przez jad trucizny. Teraz zaczyna się moja agonia. Cierpię wszystkie męki piekła. Ręka moja zaledwie jest w stanie nakreślić te słowa. Cierpię! Cierpię! A jednak czuję się bezgranicznie szczęśliwym!
„Szczęście to datuje się od czasu mej podróży do Londynu, dokąd udałem się wraz z Edmundem przed czterema miesiącami. Aż do tej pory prowadziłem najnędzniejszy żywot, tając mą nienawiść ku tej, która mną pogardzała, a kochała kogo innego, dotknięty w zdrowiu, czujący, iż trawi mnie nieubłagana choroba, i widząc już zbliżający się koniec mego życia. Po południu poddałem się badaniu znakomitego doktora i nie mogłem już żywić żadnej nadziei; rak robił swoje. A ponadto wiedziałem, że Edmund, podobnie jak ja, znajduje się na drodze, wiodącej do grobu, że jest już beznadziejnie dla życia stracony, tuberkuliczny.
„Tegoż wieczoru zrodziła się we mnie wspaniała idea zemsty.
„I jakiej zemsty! Oskarżenie, najstraszliwsze z oskarżeń, wytoczone przeciw kochającej się parze! Więzienie! Trybunał! Katorga! Szafot! I żadnego ratunku, żadnej walki, żadnej nadziei! Dowody nagromadzone, dowody tak straszne, iż najwyższa nawet niewinność zwątpi w siebie i zamilczy przytłoczona, bezsilna. I jaka zemsta!... I jaka męka! Być niewinnym i walczyć daremnie z najoczywistszą prawdą, z najprawdziwszą istotą rzeczy, która krzyczy wokół: „jesteś winny!”
„W pełni radości przygotowałem to wszystko. Każde odkrycie, każdy dokonany wynalazek wyrywał z mej piersi wybuch śmiechu. Boże, jakże byłem szczęśliwy! Rak? Czyż sprawia on jaki ból? Ależ nie, nie! Czyż ciało cierpi wówczas, gdy z radości drży dusza? Czyż w tej godzinie czułem okropny żar trucizny?
„Jestem szczęśliwy. Śmierć, którą sobie zadaję jest wszak początkiem ich cierpień. A więc poco żyć i czekać śmierci naturalnej, która byłaby początkiem ich szczęścia? A ponieważ Edmund musiał i tak umrzeć, dlaczego mu nie oszczędzić powolnej agonii i dlaczego nie sprowadzić na niego śmierci, która powiększy tylko zbrodnię Maryi Anny i Sauveranda?...
„Koniec już. Zwyciężony przez ból, muszę przerwać to pisanie. Teraz trochę spokoju. Jak tu głucho.
„W domu i poza domem wysłańcy policyi czuwają nad moją zbrodnią. Niedaleko stąd Marya Anna spieszy na randez-vous, na które jej ukochany się nie zjawi... I kochanek jej krąży pod oknami, w których nie ukaże się jego umiłowana, piękna! Ach, nędzne maryonetki, trzymane przezemme za sznurek! Skaczcie! Boże, jakie to zabawne! Z powrozem u szyi on i ona... Tak, z powrozem u szyi. I któż to, jeśli nie ja pozbawiłem dziś rano życia przy pomocy trucizny inspektora Verota? Któż to, jeśli nie ja, szedłem ślad w ślad za nim do kawiarni na Pont-Neuf ze swoją piękną hebanową laską? Ależ tak, to byłem ja! A wieczór? Wszak ta piękna dama otruła mnie i swego pasierba! Dowody? Doskonale! A jabłko, piękna pani, to jabłko, którego nie tknęłaś nawet wcale swemi zębami, a w nacięciach którego jednak wykryją ślady twych zębów!... Co za komedya! Skaczcie! Tańczcie!
„A listy? Szopka z listami do nieboszczyka Langernaulta! Jest-to mój najświetniejszy fortel! Ach, jakiejże zaznałem rozkoszy przy wynalazku i konstrukcyi tej maszynki! Czyż nie jest dobrze obmyślona? Czyż nie działa wybornie i z precyzyą? Oznaczonego dnia — bęc! — pierwszy list! A następnie, w dziesięć dni później — bęc! — drugi list! Niema dla was ratunku, moi biedni przyjaciele! Jesteście z duszą wkopani! Tańczcie! Skaczcie!
„I co mnie właśnie bawi — gdyż zanoszę się od śmiechu w tym momencie — to to właśnie, iż nikt owocu mej pracy nie zobaczy. Zobaczą tylko stos płomieni! A zatem Marya Anna i Sauverand winni, winni bez najmniejszej wątpliwości! Ale poza tem wszystkiem tajemnica zupełna. Nie wiedzą nic i nie będą wiedzieli nic! Nigdy! W kilka tygodni, kiedy zguba dwojga winnych będzie nieodwołalnie dokonana, gdy listy znajdą się w rękach sprawiedliwości, 25-go a raczej 26-go maja o godzinie trzeciej rano... eksplozya! Eksplozya, która zniszczy wszelkie ślady mego dzieła. Bomba jest już ulokowana. Aparat, całkiem niezależny od mechanizmu żyrandola, sprawi, iż wybuchnie o oznaczonej godzinie. Obok bomby umieściłem swój szary dziennik, flakon zawierający truciznę, igły, któremi się posługiwałem, laskę hebanową, obydwa listy inspektora Verota, słowem wszystko, co mogłoby ocalić kochającą się parę. A zatem w jaki sposób mogliby wpaść na dowody ich niewinności?
„Nie, nigdy na te dowody nie wpadną! Chyba że... Chyba że... cud się jakiś wydarzy... Chyba, że bomba pozostawi mury w całości i nienaruszy sufitu... Chyba, że jakiś człowiek obdarzony cudowną intuicyą i nadzwyczajną inteligencyą, człowiek genialny, rozplątując powikłane nici, dotrze do sedna sprawy, do dna zagadki i że po miesiącach poszukiwań i badań uda mu się wynaleźć ten list, wyjaśniający wszystko...
„Dla tego właśnie człowieka to piszę, wiedząc dobrze o tem, iż taki człowiek nie istnieje. Ale zresztą cóż mnie obchodzi jego ewentualne istnienie? Marya Anna i Sauverand znajdować się już będą wtedy na samym dnie przepaści, nie będą zapewne przy życiu, a w każdym razie będą rozdzieleni na zawsze. Nie popełniam więc żadnego ryzyka, pozostawiając na los przypadku ten dowód mej nienawiści.
„I oto wszysicko skończone. Pozostaje mi tylko położyć podpis. Ręka moja drży coraz bardziej. Pot wielkiemi kroplami spływa mi z czoła. Cierpię jak potępieniec. A jednak zażywam boskiej szczęśliwości! Ach, moi przyjaciele! Oczekujecie na moją śmierć! Ach, ty nierozumna Maryo Anno, pozwoliłaś mi zgadnąć po wyrazie twych oczu, szpiegujących mnie ukradkiem, że radujesz się z powodu mojej choroby! I byliście tak dalece pewni oboje przyszłości, że mieliście odwagę żyć cnotliwie! I oto nadeszła chwila mej śmierci! Oto ona! I wy widzicie się już połączonymi nad moim grobem! Maryo Anno, bądź małżonką mego przyjaciela Sauveranda! Sauverandzie daję ci moją żonę za małżonkę! Połączcie się! Żyjcie razem! Sędzia śledczy zredaguje wam kontrakt ślubny, a zaś kat odprawi mszę!... Ach, jakaż rozkosz! Cierpię... Jakaż rozkosz!... Błogosławiona bądź nienawiści, która błogą czynisz mi śmierć! Czuję się szczęśliwym, że umieram.. Marya Anna w więzieniu... Sauverand opłakuje swój potępieńczy los w więziennej celi... Otwierają się przed nim drzwi... Oh, cóż za okropność!... Oto stoi dwóch mężczyzn w czarnym stroju... Zbiiżają się do jego łóżka... Gastonie Sauverandzie — mówią — pańska apelacya została odrzucona. Miej pan odwagę... Ach, chłodny poranek... Szafot!... Na ciebie teraz kolej, Maryo Anno, na ciebie... Czyż miałabyś przeżyć śmierć swego ukochanego?... Sauverand już ani drgnie! Na ciebie kolej!... Patrz, oto stryczek!... Czy wolisz może truciznę?... Rozstań się więc z życiem, łajdaczko!... Umrzyj w płomieniach strasznych cierpień... Umrzyj tak jak ja, który cię nienawidzę... nienawidzę... nienawidzę”!...
Pan Desmalions umilkł wśród ogólnej zgrozy i przerażenia. Ostatnie zdania odczytywał z wielkim trudem, gdyż pismo pod koniec stawało się niekształtne i nieczytelne.
Zniżonym głosem, z oczyma utkwionemi w papier, powiedział:
— Podpisano: „Hipolit Fauville...” Podpis jest całkiem wyraźny... Nędznik ten znalazł jeszcze w sobie dość siły, aby się wyraźnie podpisać. Bał się, aby nie podano w wątpliwość jego niegodziwości. Istotnie, jakże można było przypuszczać?...
Dodał, rzucając spojrzenie na don Luisa:
— Ażeby dojść do takiego wyniku, trzeba było zaprawdę wyjątkowej przenikliwości i talentu, któremu winniśmy złożyć hołd, któremu składam należny hołd. Wszystkie wyjaśnienia, pozostawione przez tego szaleńca, były przewidziane przez pana w sposób jaknajtrafniejszy i jaknajbardziej zdumiewający.
Don Luis złożył ukłon i, nie odpowiadając na pochwałę, rzekł:
— Ma pan racyę, panie prefekcie, był to szaleniec i to jaknajniebezpieczniejszy szaleniec. Był to szaleniec jasnowidzący, którego nic nie mogło sprowadzić z raz obranej drogi. Kroczył nią z podziwu godnym uporem, składając dowody właściwości swego drobiazgowego umysłu, podbitego przez prawa mechaniki. Inny na jego miejscu zabiłby odruchowo i brutalnie. On postanowił odbierać im życie stopniowo, jak eksperymentator, który pozostawia sobie dość czasu na wypróbowanie swego wynalazku. I aż nazbyt dobrze mu się udało, albowiem władze sądowe wpadły w zastawioną pułapkę, a pani Fauville zapewne nie doczeka się swego wyzwolenia.
Pan Desmalions uczynił nagle ruch pełen zdecydowania. Cała ta historya należała już istotnie do przeszłości, na którą dalsze śledztwo rzuci snop swego światła. Jedna tylko rzecz była teraz aktualna, mianowicie ocalenie pani Fauville.
— Ma pan racyę — rzekł — nie mamy ani minuty czasu do stracenia. Pani Fauville powinna być zawiadomiona o tem bezzwłocznie. Jednocześnie zawiadomię władze śledcze i nie wątpię, że uwolnienie jej będzie natychmiastowe.
Żwawo wydał rozkazy, aby prowadzono dalej dochodzenia i sprawdzono wszystkie hypotezy don Luisa, poczem, zwracając się do tego ostatniego, rzekł:
— Chodźmy, jest rzeczą słuszną i sprawiedliwą, aby pani Fauville podziękowała swemu wybawcy. Mazeroux, pójdziemy razem.
Posiedzenie było skończone, to posiedzenie, w czasie którego don Luis w najświetniejszy sposób zaprezentował zebranym miarę swego wielkiego gieniuszu. Możnaby rzec, iż w walce z potęgami świata zagrobowego zmusił śmierć do wyjawienia swej tajemnicy. Jakgdyby był świadkiem rozgrywających się wypadków zdarł zasłonę z ohydnej zemsty, poczętej w ciemnościach, a urzeczywistnionej w grobie.
Milczeniem swem i pewnemi poruszeniami głowy pan Desmalions objawiał swą pełną admiracyę. Perenna odczuwał wielką satysfakcyę, albowiem policya tropiła go przez dobę z górą, aby wreszcie doprowadzić do tego, iżby on znalazł się obok prefekta tejże policyi w jego samochodzie. Nic nie uwydatniało bardziej mistrzowstwa, z jakiem prowadził całą sprawę i wagi, jaką przykładano do osiągniętych rezultatów. Współpracownictwo jego ceniono tak wysoko, iż chciano zapomnieć o wydarzeniach dwóch ostatnich dni. Nienawiść i chęć wywarcia zemsty ze strony Webera nie była nic w stanie zdziałać przeciw Perennie.
Pan Desmalions jednak począł w krótce poddawać rozwadze nowe rozwiązanie tej zawikłanej sprawy i, kwestyonując jeszcze pewne punkty tego rozwiązania, oświadczył:
— Tak, rzecz się tak przedstawia... Niema najmniejszej wątpliwości... Jesteśmy w zgodzie... Tak jest i nie może być inaczej... Mimo to jednak, istnieją jeszcze pewne niejasności... Przedewszystkiem te nacięcia zębów... Stanowią one, mimo wynurzeń Fauville’a, poważną poszlakę przeciw jego małżonce, poszlakę, której lekceważyć nie możemy...
— Ja sądzę, panie prefekcie, że da się to wyjaśnić w sposób bardzo prosty. Wyjaśnię to panu, ale wtedy dopiero, gdy wyjaśnienia swoje będę mógł poprzeć koniecznymi dowodami.
— Niechaj i tak będzie. Ale jest jeszcze inna rzecz. W jaki mianowicie sposób zdarzyć się to mogło, iż Weber znalazł wczoraj rano w pokoju panny Levasseur tę kartkę papieru, dotyczącą sprawy eksplozyi?
— I jak się to zdarzyć mogło — dodał, śmiejąc się, don Luis — że ja znalazłem tam listę dat, dotyczących pojawiania się listów Fauville’a, pisanych do nieboszczyka?
— A zatem jest pan tego samego, co i ja zdania? — zagadnął prefekt. — Rola panny Levasseur jest conajmniej podejrzana?
— Spodziewam się, panie prefekcie, że wszystko się wyjaśni, i że wystarczy panu teraz wybadać panią Fauville i Gastona Sauveranda, ażeby rozproszyć ostatnie wątpliwości i ażeby uznać, iż panna Levasseur znajduje się poza wszelkiemi podejrzeniami.
— A następnie — upierał się przy swojem pan Desmalions — jest jeszcze jeden fakt, który wydaje mi się dziwnym. W spowiedzi swej Hipolit Fauville nie wspomina ani słowem o dziedzictwie Morningtona. Dlaczego? Czy o niem nic nie wiedział? Czyż mamy przypuścić, że nie istnieje żaden związek pomiędzy tą seryą zbrodni a dziedzictwem i że zbieg okoliczności jest tylko przypadkowy?
— Pod tym względem podzielam zupełnie pańskie zdanie, panie prefekcie. Milczenie Hipolita Fauville’a w tym względzie i mnie nieco dezoryentuje. Przykładam jednak do tego mniejszą wagę. Istotą rzeczy jest stwierdzona wina inżyniera Fauville’a i niewinność aresztowanych.
Radość don Luisa nie miała granic. Według niego ponura ta przygoda wraz z odkryciem wynurzeń inżyniera Fauville’a zbliżała się ku końcowi i nie przedstawiała już dlań interesu. To, co nie znalazło wyjaśnienia w tych wynurzeniach, znajdzie się w zeznaniach pani Fauville, Florentyny Levasseur i Gastona Sauveranda.
Więzienie Saint-Lazare... Stare, brudne więzienie, którego nie tknęła jeszcze miotła.
Prefekt wyskoczył z samochodu.
Bramę natychmiast otwarto.
— Czy jest dyrektor? — zapytał odźwiernego. — Prędko, niechaj go zawołają. Sprawa nie cierpiącą zwłoki.
W podnieceniu swem jednak, nie będąc w stanie wyczekiwać, zwrócił się ku kuluarom, wiodącym do szpitala więziennego i na pierwszem piętrze natknął się właśnie na dyrektora.
— Pani Fauville? — zapytał bez żadnych wstępów. — Chcę się z nią widzieć.
Zdrętwiał nagle, spostrzegłszy zdumioną minę dyrektora.
— Co? Co się stało? Co panu jest? — zapytał.
— Jakto, panie prefekcie — odrzekł funkcyonaryusz więzienny — pan nic nie wie? Wszak telefonowałem już do prefektury...
— Mów pan więc... Co? Co się stało?
— Pani Fauville dziś rano umarła... Udało się jej wreszcie odebrać sobie życie...
Pan Desmalions ujął pod rękę dyrektora i pobiegł do sal szpitalnych, dokąd w ślad za nim udali się Perenna i Mazeroux. W jednym z pokoików szpitalnych ujrzeli panią Fauville rozciągniętą na łóżku, martwą...
Sine plamy znaczyły jej twarz i ramiona, podobne do tych, jakie widziano już na ciele inspektora Verola, Hipolita Fauville’a i jego syna Edmunda.
Poruszony do głębi tym strasznym widokiem prefekt rzucił drżącemi usty pytanie:
— Ale skąd ta trucizna?...
— Pod jej poduszką znaleziono ten oto flakonik i ten przyrząd do zastrzyknięcia, panie prefekcie — wyjaśnił rzecz dyrektor.
— Pod jej poduszką? Ale skąd się tam to wzięło? Kto jej tę truciznę doręczył?
— Nie wiemy, panie prefekcie.
Pan Desmalions obrzucił wzrokiem don Luisa. A zatem samobójstwo Fauviile’a nie zamyka jeszcze tego łańcucha zbrodni? Jego piekielny plan doprowadził nietylko do zguby panią Fauville, ale nawet zmiótł ją ze świata przy pomocy trucizny! Czyż to możliwe? Czyż należało przypuścić, że zemsta z poza grobu działa w dalszym ciągu w sposób tajemniczy i automatyczny? Albo... albo, czy niema tu innej utajonej woli, która w dalszym ciągu prowadzi w cieniu z tą samą śmiałością szatańskie dzieło inżyniera Fauville’a?
Na drugi dzień rano nowa niespodzianka. Znaleziono Gastona Sauveranda, konającego w swej celi więziennej... Powiesił się na własnem prześcieradle... Daremnie starano się go przywrócić do życia. Na stoliku znaleziono przy nim kilka wycinków pism, dostarczonych mu przez jakąś tajemniczą rękę.
Wszystkie te wycinki mówiły o jednem tylko — o śmierci samobójczej pani Fauville...
Wieczorem czwartego dnia po owych tragicznych wydarzeniach, jakiś stary woźnica, zakutany w obszerną opończę, zadzwonił do drzwi domu zajmowanego przez Perennę i polecił doręczyć mu list. Zaprowadzono go natychmiast do gabinetu na pierwsze piętro.
Znalazłszy się tam, zaledwie zdążył zdjąć z siebie płaszcz, rzucił się ku Perennie:
— Tym razem niema żartów, szefie! — zawołał, — Minęła już pora na kpiny! Trzeba zabierać swoje manatki i zmykać czemprędzej!
Don Luis, który zagłębiwszy się w fotelu palił spokojnie cygaro, zwlekał z odpowiedzią:
— Co wolisz, Mazeroux? Cygaro czy papierosa? — zapytał.
Mazeroux obruszył się.
— Aleź szef nie czyta chyba gazet?
— Mylisz się, Mazeroux.
— W takim razie sprawa powinna przedstawiać się panu jasno, tak, jak każdemu innemu! Od trzech dni, od chwili dokonania podwójnego samobójstwa, a raczej podwójnego mordu na osobach pani Fauville i Gastona Sauveranda, niema dziennika, w którymby nie można czytać takiego lub podobnego zdania: „I teraz, gdy inżynier Fauville, jego syn, jego żona i ich kuzyn Gaston Sauverand nie żyją, nic już nie dzieli don Luisa Perennę od dziedzictwa, pozostawionego przez Morningtona”. Czy rozumie pan, co to ma znaczyć? Zapewne, iż wybuch na bulwarze Suchet i rewelacye pośmiertne Fauville’a stały się przedmiotem rozmów i ludzie burzą się przeciw popełnionej przezeń zbrodni i nie wiedzą nawet, jak mają sławić pańską zdolność i przenikliwość, ale jest rzecz, która dominuje nad temi wszystkięmi rozmowami i dyskusyami. Oto ponieważ wszystkie trzy gałęzie rodu Rousselów już wymarły, któż pozostaje? Don Luis Perenna... W braku naturalnych spadkobierców, któż jest dziedzicem majątku? Znów don Luis Perenna!
— Zaiste, djabelny zbieg okoliczności!
— Oto co się mówi, szefie! Mówi się, że ta serya zbrodni nie może być prostym zbiegiem okoliczności, lecz że, przeciwnie, wskazuje na istnienie jakiejś kierującej woli, która zaczęła swą akcyę od zabójstwa Morningtona, a ma być uwieńczona zagarnięciem dwustu milionów! A chcąc dać tej woli jakieś imię, bierze się to, co znajduje się pod ręką, a zatem osobistość nadzwyczajną, sławną a zniesławioną, zagadkową i tajemniczą, wszechpotężną i wszechobecną, osobistość, która, będąc przyjacielem nieboszczyka Morningtona, od samego początku kieruje wydarzeniami, kombinuje, oskarża, rozgrzesza, każe aresztować, ułatwia ucieczkę, jednem słowem gmatwa całą tę sprawę dziedzictwa, u kresu której, o ile sprawa ta będzie poprowadzona według jej myśli, znajduje się w rezultacie zagarnięcie dwustu milionów! A osobistością tą jest don Luis Perenna, czy też małe budzący zaufanie Arseniusz Lupin, o którym trudno nie pomyśleć, gdy się staje wobec możliwości zdobycia fortuny, wynoszącej aż dwieście milionów.
— Dziękuję!
— Oto co się mówi, szefie i co ja właśnie powtarzam. Dopóki pani Fauville i Gaston Sauverand znajdowali się przy życiu, nie wiele myślano o tem, iż szef jest legataryuszem uniwersalnym Morningtona i jego rezerwowym spadkobiercą. Ale oni już nie żyją. Wobec tego — nieprawdaż? — trudno, aby ludzie nie zwrócili uwagi na fakt istotnie zastanawiający, iż przypadek, z taką uporczywością zdaje się służyć interesom don Luisa Perenny? Przypomina pan sobie maksymę jurydyczną: „ist fecit cui prodest”. Na czyją korzyść wychodzi zejście ze świata wszystkich spadkobierców z rodziny Roussel? Na korzyść doń Luis Perenny...
— Bandyta!
— Bandyta, jestto słowo, które Weber rzuca w kuluarach prefektury. Szef jest bandytą, a panna Levasseur pańską wspólniczką, i zaledwie ktoś śmie przeciw temu zaoponować! Prefekt policyi? Daremnie byłoby przypominać mu, że panu zawdzięcza dwukrotnie ocalenie życia i że pan oddał sprawiedliwości nieocenione usługi, które on pierwszy jest w stanie należycie ocenić. Daremnie byłoby zwracać się do prezydenta rady ministrów Valenglay’a, który — wiadomą jest rzeczą — szefowi sprzyja... Niestety, istnieje nietylko prefekt policyi! I nietylko prezydent rady ministrów! Istnieje jeszcze urząd bezpieczeństwa, istnieje sąd śledczy, dzienniki, a nadewszystko opinia publiczna, której trzeba dać satysfakcyę i która oczekuje, która domaga się schwytania winnego. Tym winnym ma być szef, albo Florentyna Levasseur. A raczej szef, oraz Florentyna Levasseur.
Don Luis przyjął te wszystkie wywody bez żadnego wrażenia. Mazeroux zapanował jeszcze chwilkę nad sobą, a nie mogąc doczekać się odpowiedzi, z gestem rozpaczliwym wreszcie wybuchnął:
— Szefie, czy szef wie, do czego mnie zmusza? Do sprzeniewierzenia się swoim obowiązkom! Tak jest! Dowiedz się więc, że jutro rano dostaniesz wezwanie do sędziego śledczego i po wyjściu od niego, bez względu na przebieg waszej rozmowy, odprowadzony będziesz do więzienia. Rozkaz już jest wydany. Oto co wrogowie szefa zdołali osiągnąć!
— O... do djabła!
— To jeszcze nie wszystko! Weber, którego pali chęć odpłacenia szefowi za kompromitacyę, zażądał rozstawienia posterunków dokoła tego domu aby szef nie mógł tak czmychnąć, jak się to stało z panną Levasseur. Za godzinę już tu będzie ze swymi ludźmi. I co szef na to powie?
Nie zmieniając wcale swej obojętnej pozy, don Luis uczynił znak ręką:
— Brygadyerze — rzekł — zajrzyj i zobacz co stoi pod kanapą, tam, pomiędzy oknami.
Don Luis mówił całkiem poważnie. Mazeroux instynktownie usłuchał rozkazu. Pod kanapą spostrzegł walizkę...
— Brygadyerze, za dziesięć minut, kiedy dam znak służbie, aby ułożyła się do snu, odniesiesz tę walizę na ulicę de Rivoli 143, gdzie wynająłem mały apartament pod nazwiskiem pana Lecoqa.
— Co to ma znaczyć, szefie?
— To znaczy, że od trzech dni, nie mając nikogo pewnego, komu mógłbym powierzyć odniesienie tej walizki, oczekiwałem twej wizyty.
— Pan ma zatem zamiar czmychnąć?
— Nie inaczej! Tylko poco miałem się spieszyć? Jeżeli umieściłem cię w prefekturze, to uczyniłem to po to, abym wiedział, co się tam przeciw mnie święci. Ponieważ istnieje niebezpieczeństwo, więc się przygotowuję.
I klepiąc po ramieniu brygadyera, który stał z miną coraz bardziej ogłupiałą, ozwał się do niego surowo:
— Widzisz, brygadyerze, że nie wielki to mozoł przebrać się za fiakra i sprzeniewierzyć się swoim obowiązkom. Zapytaj się swego sumienia, a jestem pewien, że oceni cię, jak na to zasługujesz.
Z dalszej rozmowy okazało się, że don Luis, rozumiejąc, iż śmierć pani Fauville i Sauveranda zmieniła sytuacyę, uważał za stosowne się ukryć. Jeżeli nie uczynił tego dotychczas, to tylko dlatego, iż spodziewał się otrzymać jakieś wiadomości od Florentyny, bądź listownie, bądź przez telefon. Ponieważ jednak panna Levasseur zachowywała milczenie, nie było żadnej racyi, aby don Luis ryzykował aresztowanie, które bieg wydarzeń czynił bardzo bliskiem.
I istotnie przewidywania don Luisa okazały się trafnemi. Następnego dnia Mazeroux znów zjawił się u niego w przebraniu na ulicy de Rivoli.
— Świetnie się szefowi udało — powiedział. — Już rano Weber wiedział, że ptaszek wymknął mu się z klatki. Nie daje jednak za wygrane. Zresztą trzeba przyznać, że sprawa wikła się coraz bardziej. W prefekturze nic już nie rozumieją. Nie wiedzą nawet, czy należy ścigać pannę Levasseur, czy można jej dać pokój? Zresztą szef musiał te rzeczy już czytać w dziennikach. Sędzia śledczy utrzymuje, że ponieważ Fauville sam pozbawił się życia i zgładził ze świata swego syna Edmunda, to panna Florentyna Levasseur nic niema wspólnego ze sprawą. Według niego sprawa z tej strony została zamknięta. Ba! gdyby tu miał głos tylko sędzia śledczy! A śmierć Gastona Sauveranda? Czyż nie jest rzeczą jasną jak słońce, że Florentyna współdziałała w tej sprawie, jak w wielu innych? Nie u niej-że to, w ósmym tomie Szekspira znaleziono dokumenty, mające związek z dyspozycyami Fauville’a odnośnie do owych listów i eksplozyi? A następnie..
Mazeroux urwał nagle, onieśmielony spojrzeniem don Luisa, rozumiejąc, że don Luis stoi bardziej niż kiedykolwiek po stronie tej panny, która winna czy niewinna budziła w nim ciągle ten sam ogień namiętności.
— Dobrze — rzekł — nie mówmy o tem! Przyszłość przyzna mi racyę, zobaczy pan.
I dni płynęły za dniami. Mazeroux przychodził jak mógł najczęściej, albo też telefonicznie dawał don Luisowi znać o wynikach prowadzonego śledztwa.
Śledztwo to było oczywiście daremne. Można było co najwyżej stwierdzić, że Sauverand, przed swem aresztowaniem usiłował, za pośrednictwem jednego z dostawców szpitalnych, wejść w korespondencyę z panią Fauville. Czyż należało przypuścić, że flakonik z trucizną, tudzież instrument służący do zastrzyknięcia trucizny, dostał się tam tą samą drogą? Niemożliwą rzeczą było to stwierdzić, jak również trudno było wykryć, w jaki sposób przeniknęły do celi Sauveranda wycinki gazet, donoszące o samobójstwie pani Fauville.
A następnie wciąż pozostawała niewyjaśnioną zasadnicza zagadka, niezgłębiona tajemnica owych nacięć, pozostawionych w jabłku. Wynurzenia pośmiertne Fauville’a uniewinniały jego małżonkę. A jednak zęby to pani Fauville zaznaczyły się na tym owocu. To, co nazywano zębami tygrysa, to były niezaprzeczenie jej zęby! A zatem?
Krótko mówiąc, wszyscy, jak się wyraził Mazeroux, brodzili wśród takiej gmatwaniny, że prefekt policyi, któremu testament polecał zgromadzić spadkobierców Morningtona najwcześniej w trzy, a najpóźniej w cztery miesiące po śmierci testatora, nagle zadecydował, aby zebranie to odbyło się jeszcze w ciągu bieżącego tygodnia, t. j. 9-go czerwca.
Spodziewał się w ten sposób skończyć z doprowadzającą go do rozpaczy sprawą, na tle której władze, powołane do wymiaru sprawiedliwości, okazywały tylko niezdecydowanie i dezoryentacyę.
Zależnie od okoliczności poweźmie się na tem zebraniu, jak myślał, jakąś decyzyę, dotyczącą spadku. Później zamknie się śledztwo i stopniowo zapanuje głuche milczenie nad monstrualną hekatombą spadkobierców Morningtona. O tajemnicy „zębów tygrysa” ludzie zwolna zapomną...
Rzecz osobliwa, iż te ostatnie dni, tak ożywione i gorączkowe, jak to ma się rzecz zazwyczaj w dniach, poprzedzających wielkie batalie — albowiem nie trudno było przewidzieć, że rozstrzygające to zebranie nie obędzie się bez wielkiej utarczki — don Luis przeżył spokojnie, siedząc w swym fotelu, ustawionym na balkonie przy ulicy de Rivoli, i paląc cygara lub też puszczając bańki mydlane, które prąd powietrza unosił w kierunku Tuileriów.
Mazeroux nie był w stanie tego zrozumieć.
— Głupieję na widok szefa! — mówił. — Szef ma wygląd taki spokojny i beztroskliwy!
— Jestem spokojnym i beztroskliwym, Alekandrze.
— Więc cóż się stało? Czy sprawa ta już szefa nie interesuje? Szef wyrzekł się już chęci wywarcia zemsty za panią Fauville i Sauveranda? Oskarżają szefa z całą otwartością, a szef w odpowiedzi na to puszcza sobie bańki z mydła?...
— Niema nic przyjemniejszego, Aleksandrze!
— Czy chce szef, abym powiedział co ludzie mówią? Otóż sądzą, że szef odnalazł już klucz do tej zagadki...
— Być może, Aleksandrze!
Nic nie było w stanie wytrącić don Luisa z równowagi. Jeszcze godziny upłynęły i nowe godziny potem minęły, a on nie ruszał się ze swego balkonu. Teraz nadleciały znów wróble, którym rzucał okruchy bułki. Istotnie, możnaby sądzić, że i dla niego sprawa zbliżała się do swego kresu, i że rzeczy rozwijają się jaknajpomyślniej.
Ale w dniu wyznaczonym na zebranie wszedł Mazeroux bardzo zmieszany z listem w ręku:
— To dla szefa — oświadczył. — List ten mnie został doręczony, ale z kopertą wewnętrzną, zaadresowaną do szefa... Jak to szef sobie wytłumaczy?
— Bardzo prosto, Aleksandrze! Nieprzyjaciel mój zna nasze zażyłe stosunki, a nie wiedząc gdzie mieszkam...
— Jaki nieprzyjaciel?
— Powiem ci to dziś wieczór...
Don Luis otworzył kopertę i czytał następujące słowa, nakreślone czerwonym atramentem:
„Jeszcze pora, Lupinie! Wycofaj się z walki! Jeśli tego nie uczynisz, to i tobie śmierć jest sądzona. Gdy będziesz sądził, że jesteś u celu, gdy ręką twoją sięgniesz, aby mnie schwytać i kiedy wydasz już okrzyk zwycięstwa, wtedy właśnie przepaść otworzy się pod twemi stopami. Miejsce twego zgonu jest już obrane. Zasadzka jest już gotowa. Miej się na baczności, Lupinie!”
Don Luis zaśmiał się.
— Nadeszło to w samą porę!
— Tak szef sądzi?
— Ależ tak, tak... I któż oddał ci ten list?
— Agent z prefektury, któremu list ten został wręczony, mieszka przy ulicy des Ternes, tuż obok domu, zamieszkiwanego przez oddawcę niniejszego listu. Zna on go dobrze. Przyzna więc szef, że fakt ten przedstawia pewne szanse?
Don Luis aż podskoczył z miejsca. Promieniał z radości.
— Gadaj zaraz, czy masz jakie informacye?
— Człowiek ten jest służącym w klinice przy ulicy des Ternes.
— Chodźmy więc! Nie mamy ani minuty do stracenia!
— To dobre sobie! Zaraz pana schwytają!
— Kpij sobie z tego! Dopóki nie było nic do czynienia, wyczekiwałem na balkonie i wypoczywałem, gdyż wiedziałem, że oczekuje mnie ciężka walka, ale teraz, gdy nieprzyjaciel zrobił głupstwo, gdy jestem na jego śladzie, ach, teraz nie miałoby sensu dłużej czekać. Idę naprzód! Huzia na tygrysa, Mazeroux!
Była godzina pierwsza po południu, gdy don Luis i Mazeroux przybyli do kliniki, znajdującej się przy ulicy des Ternes. Wyszedł na ich spotkanie służący. Mazeroux potrącił don Luisa łokciem. Był to niewątpliwie oddawca listu. Nie krył się on bynajmniej z tem, że rano był w prefekturze. Na zapytanie brygadyera dał odpowiedź twierdzącą.
— Z czyjego rozkazu pan tam chodził? — pytał Mazeroux.
— Na rozkaz pani przełożonej.
— Pani przełożonej?
— Tak jest. Do kliniki należy także dom zdrowia, znajdujący się pod kierownictwem pewnej zakonnicy.
— Czy można mówić z panią przełożoną?
— Oczywiście, ale nie teraz jeszcze, albowiem wyszła.
— Czy wróci?
— Ależ lada chwilkę można ją oczekiwać.
Służący wprowadził ich do poczekalni, gdzie upłynęła im na wyczekiwaniu przeszło godzina czasu. Byli bardzo zaintrygowani. Co miała z tem wszystkiem wspólnego ta zakonnica? Jaką rolę odgrywała w tej sprawie?
Ludzie, odwiedzający chorych, wchodzili i wychodzili. W milczeniu przemykały się również zakonnice oraz pielęgniarki w swych długich bluzach, spiętych w pasie.
— Spleśniejemy tu, szefie! — mruknął Mazeroux.
— Co ci się tak spieszy? Pilno ci do twej ukochanej?
— Tracimy tylko czas napróżno.
— Ja swego nie tracę. Zebranie u prefekta jest wyznaczone dopiero na godzinę piątą.
— Co szef powiada? Chyba szef nie mówi tego poważnie? Przypuszczam, że szef nie ma zamiaru asystować na tem zebraniu?
— Dlaczegóżby nie?
— Jakżeby? Wszak rozkaz...
— Rozkaz? Świstek papieru...
— Świstek papieru, który jednak być nim przestanie z chwilą, gdy szef zmusi władze sprawiedliwości do działania. Pańska obecność na tem zebraniu będzie uważana za prowokacyę...
— A moja nieobecność, będzie rozumiana jako przyznanie się do winy. Człowiek, który dziedziczy dwieście milionów, nie ukrywa się w dniu swego świtu. Otóż pod karą wyzucia mnie z mych praw spadkowych, trzeba, abym był na tem zebraniu.
— Szefie!
Nagle usłyszeli stłumiony okrzyk i jakaś kobieta w stroju pielęgniarki, przechodząca przez salę, zaczęła biegnąć, podniosła portyerę i znikła.
Don Luis zerwał się z miejsca, zaskoczony zjawiskiem, zmieszany i po kilku sekundach wahania rzucił się ku owej portyerze, pobiegł następnie korytarzem, gdzie natknął się na duże drzwi, obite grubo skórą. Drzwi te właśnie w tej chwili się zamknęły. Don Luis, wytrącony z równowagi, stracił tu jeszcze kilka sekund czasu, szukając drżącemi rękami klamki, a gdy je otworzył, znalazł się na samym dole schodów, prowadzących do ubikacyi gospodarczych. Czy wejść na te schody? Po prawej stronie schody tę prowadziły do suteren. Don Luis zszedł na dół, wpadł do kuchni i chwyciwszy mocno kucharkę za ramię wrzasnął rozwścieczony:
— Tędy przechodziła przed chwilą jedna z pielęgniarek?
— Panna Gertruda? Świeżo przyjęta...
— Tak... tak... prędko... potrzebują jej na górze...
— Kto?
— Do pioruna, gadaj, którędy wyszła?
— Wyszła... temi drzwiami...
Don Luis rzucił się we wskazanym kierunku, minął niewielką sieć i znalazł się na ulicy des Ternes.
— Ładne wyścigi! — zawołał Mazeroux, który się z nim tutaj połączył.
Don Luis przyglądał się badawczo ulicy. Z małego sąsiedniego placu, z placu św. Ferdynanda, wyruszał samochód.
— To ona! — rzekł. — Teraz już mi się nie wymknie!
Wynajął pierwszy lepszy wehikuł, który znalazł pod ręką, rzucając szoferowi rozkaz:
— Proszę jechać za tamtym autobusem w pięćdziesięciometrowej odległości.
Mazeroux rzucił pytanie:
— Czy to jest Florentyna Levasseur?
— Ona!
— Szczwana jest! — burknął brygadyer.
I z wzbierającą gwałtownością dodał:
— A szef wciąż zdaje się nic nie widzieć! Zaprawdę, że można być ślepym pod tym względem...
Don Luis nie dał żadnej odpowiedzi.
— Ależ, szefie, obecność Florentyny w tej klinice wskazuje jak dwa a dwa cztery, że ona to dała służącemu ów list z pogróżką przeciw tobie, a zatem niema już żadnych wątpliwości! Florentyna Levasseur kieruje całą tą sprawą! I niechaj szef przyzna, że wie o tem tak dobrze, jak i ja! Od dziesięciu dni, przez miłość ku tej kobiecie, szef uważa ją za niewinną, mimo wszelkie, obciążające ją dowody! Ale dzisiaj łuska spada szefowi z oczu! Widzę to! Jestem tego pewien! Prawda szefie, że się nie mylę? Teraz już szef widzi rzecz całą jasno?
Tym razem don Luis nie oponował. Z zaciśniętymi zębami, z okiem bystro wpatrzonem przed siebie, śledził autobus, który w tej właśnie chwiii zatrzymał się na rogu bulwaru Hausmanna.
— Stój! — rzucił rozkaz szoferowi.
Młoda pasażerka wysiadła. Po jej kostyumie pielęgniarskim można było rozpoznać, że jestto panna Levasseur. Rozejrzała się dookoła, jak człowiek, pragnący przekonać się, czy nie jest śledzony, poczem przesiadła się do innego pojazdu i kazała się wieść przez bulwar i ulicę Pepiniere na dworzec Saint-Lazare.
Don Luis widział zdaleka, jak wstępowała po schodach, wiodących na dworzec rzymski i zauważył ją jeszcze, stojącą przed okienkiem kasyera.
— Żwawo, Mazeroux! — rzekł — wyjmij swą legitymacyę i spytaj się kasyerki, jaki bilet wydała kupującej. Spiesz się, aby nie nadeszła inna pasażerka.
Mazeroux spełnił to polecenie i zwracając się do don Luisa, powiedział:
— Druga klasa do Rouen.
— Weź taki sam bilet.
Brygadyer usłuchał. Dowiedzieli się zaraz, że w tej chwili odchodzi pociąg pospieszny. Gdy znaleźli się na peronie, Florentyna wsiadała właśnie do jednego ze środkowych przedziałów.
Pociąg gwizdnął.
— Wsiadaj! — rozkazał don Luis, starając się ukryć jaknajlepiej. — Zatelegrafujesz do mnie z Rouen i wieczór się zobaczymy. Przedewszystkiem miej oczy otwarte. Staraj się, żeby ci się nie przemknęła między palcami. Ona jest silna fizycznie, wiesz o tem?
— Ale dlaczego szef nie jedzie wraz ze mną? Byłoby lepiej...
— To niemożliwe! Przed Rouen pociąg nie staje, a zatem nie mógłbym wrócić przed wieczorem, a wszak zebranie u prefekta odbędzie się o godzinie piątej.
— I pan chce tam być koniecznie?
— Bardziej niż kiedykolwiek. No... siadaj!
Popchnął go ku jednemu z ostatnich wagonów. Pociąg ruszył i wkrótce zniknął w tunelu.
Wtedy don Luis rzucił się na jedną z ławek w poczekalni i przesiedział tam ze dwie godziny, udając, że czyta dzienniki, ale mając oczy otwarte i umysł przytłoczony uporczywem pytaniem, które po raz już nie wiadomo który zjawiało się przed nim z coraz większą natarczywością:
— Czy Florentyna jest winną...
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Była punktualnie godzina piąta, gdy drzwi gabinetu pana Desmalions’a otwarły się przed komendantem hrabią d’Astrignac’iem, panem Lepertuis’em i sekretarzem ambasady amerykańskiej. W tym właśnie momencie ktoś wszedł do przedpokoju i wręczył odźwiernemu bilet.
Odźwierny rzucił okiem na bilet i porozumiawszy się z grupką osób, znajdującą się w tymże przedpokoju, oświadczył krótko:
— Pan nie został na posiedzenie wezwany.
— To nic. Proszę zaanonsować don Luisa Perennę.
Jakodyby prąd elektryczny przeniknął obecnych, z pośród których jedna osoba wysunęła się naprzód:
Był to Weber.
Dwaj ci ludzie zmierzyli się wzrokiem, zaglądając sobie do głębi duszy. Don Luis uśmiechnął się z nieopisanym wdziękiem, Weber zaś był blady, drżały mu wargi z wściekłości i widocznem było, że czyni nadzwyczajny wysiłek, aby nad sobą zapanować.
Oprócz niego znajdowało się jeszcze w przedpokoju dwóch reporterów i czterech agentów.
— Do licha! — pomyślał don Luis. — Ci panowie dla mnie tu przybyli, ale zamieszanie, jakie wywołałem wśród nich pojawieniem się tutaj, dowodzi, iż przypuszczali, że nie będę miał odwagi tu się pokazać. Czy zechcą mnie aresztować?
Weber nie ruszał się z miejsca, ale na twarzy jego malowało się pewne zadowolenie, jakgdyby w duchu mówił: „Mam cię, ptaszku i już mi nie ujdziesz“.
Wtem wrócił odźwierny i wskazał drogę don Luisowi, który przedefilował przed Weberem z najwdzięczniejszym ukłonem i obdarzając równie przyjaznym uśmiechem innych agentów, wszedł do gabinetu prefekta.
Komendant hrabia d’Astrignac rzucił się zaraz ku niemu z wyciągniętemi rękami, zaświadczając w ten sposób, że wszystkie zasłyszane wersye nie były w stanie obniżyć szacunku, jaki żywił zawsze dla byłego legionisty Perenny. Pełne jednak rezerwy zachowanie się prefekta policyi było znamienne.
Prefekt nie przestawał przeglądać dokumentów i rozmawiać półgłosem z sekretarzem ambasady i notaryuszem.
Don Luis pomyślał:
— Mój kochany Lupinie! Ktoś wyjdzie stąd z branzoletkami żelaznemi na rękach. Jeśli nie będzie nim prawdziwie winny, to w takim razie ty będziesz go musiał zastąpić, mój stary! Życzę ci szczęścia!...
I przypomniał sobie początek swych przygód, kiedy to znalazł się w mieszkaniu Fauville’a i kiedy musiał, pod groźbą natychmiastowego aresztowania, wydać zbrodniarkę w ręce sprawiedliwości. I tak od początku aż do końca walki musiał, nie przestając walczyć z niewidzialnym wrogiem, wystawiać się na ciosy ze strony władz sprawiedliwości, nie będąc w stanie bronić się inaczej, jak tylko odnoszeniem zwycięstw! Po kolei, naglony atakami, znajdując się wciąż w niebezpieczeństwie, strącił w przepaść panią Fauville i Sauweranda, niewinne ofiary okrutnych praw walki. Czy więc stanie teraz oko w oko do walki z prawdziwym nieprzyjacielem, lub też sam w chwili decydującej polegnie?
Don Luis zatarł ręce z giestem człowieka peweqo siebie, tak, iż pan Desmalions nie mógł się oprzeć chęci rzucenia spojrzeń w jego stronę.
Don Luis miał wygląd człowieka, zażywającego rozkoszy nie zaprawionej żadnym piołunem i przygotowującego się do wychylenia jeszcze większego kielicha radości.
Prefekt policyi milczał jeszcze chwilę, jakgdyby zastanawiał się nad tem, co też może napawać tego potępieńca takiem zadowoleniem, poczem znów zaczął przeglądać dokumenty, aż wreszcie oświadczył:
— Zebraliśmy się tu, moi panowie, tak jak przed dwoma miesiącami, aby powziąć ostateczną uchwałę w sprawie testamentu Kosmy Morningtona. Pan Cacérés, attache peruwiański, nie przybędzie. Pan Cacérés, jak to istotnie głosi telegram, otrzymany przezemnie z Włoch, jest poważnie chory. Jego obecność nie jest zresztą konieczna. Nie brak więc tutaj nikogo... oprócz tych niestety, których prawa spadkowe byłyby przez to zebranie uświęcone, brak mianowicie spadkobierców Kosmy Morningtona...
— Brak tu jeszcze jednej osoby, panie prefekcie.
Pan Desmalions podniósł głowę. Słowa te padły z ust don Luisa. Prefekt zawahał się, po chwili jednak zapytał:
— I jakiejże to brak osoby?
— Zabójcy spadkobierców Morningtona.
I tym razem jeszcze don Luis, mimo oporu, jaki mu przeciwstawiono, zmuszał obecnych do liczenia się ze swą obecnością i podbijał ich swym wpływem. Chcąc nie chcąc, trzeba go było wysłuchać. Chcąc nie chcąc trzeba było dyskutować z nim, jak z człowiekiem, który jest wyrazicielem rzeczy niepojętych, ale możliwych, albowiem on je wypowiada!
— Czy pozwoli mi pan, panie prefekcie, przedstawić fakty tak, jak to wynikają one z sytuacyi obecnej? Będzie to dalszy ciąg i całkiem naturalna konkluzya posiedzenia, odbytego przez nas po wybuchu na bulwarze Suchet.
Milczenie prefekta oznaczało, iż don Luis mógł zabrać głos. Skorzystał z tego zaraz:
— Nie będę się długo rozwodził, panie prefekcie. Nie będę się długo rozwodził z dwóch racyi. Ponieważ zdobyliśmy już wynurzenia samego Fauville’a, oraz znamy monstrualną rolę, jaką on odegrał w tej sprawie, a następnie ponieważ prawda, mimo jej pozornego skomplikowania, jest w gruncie rzeczy prosta. Tkwi ona całkowicie w tem pytaniu, rzuconem przez pana, panie prefekcie, przy opuszczaniu ruin domu Fauville’a na bulwarze Suchet: „Jak to wytłómaczyć, że wynurzenia Hipolita Fauville’a nie wspominają ani słówkiem o spadku pozostałym po Morningtonie?”
— Wszystko tkwi tutaj, panie prefekcie! — ciągnął dalej don Luis.
— Hipolit Fauville nie wspomniał ani słówkiem o tym spadku. A ponieważ o nim nie wspomniał, to znaczy, że o nim nie wiedział. I jeżeli Gaston Sauverand mógł mi opowiedzieć całą tę tragiczną historyę, nie robiąc najmniejszej aluzyi do spadku, to znaczy, że spadek ten nie odgrywał w życiu i przejściach Gastona Sauveranda żadnej roli.
I on także przed temi wydarzeniami o istnieniu spadku nie wiedział, tak, jak nie wiedziała o nim Marya Anna Fauville, tak jak nie wiedziała o nim również panna Levasseur.
„Jest faktem niezaprzeczonym, że nienawiść jedynie kierowała czynami Hipolita Fauville’a. Cóż innego mogło być powodem, skoro miliony Morningtona przypadały nań na mocy prawa? i zresztą, gdyby chciał był korzystać z tych milionów, to nie zaczynałby od samobójstwa.
„A zatem mamy pewność, iż spadek nie odgrywał żadnej absolutnie roli w decyzyach i czynach Fauville’a.
„A jednak jedno po drugiem, z niewzruszoną regularnością, jakgdyby istotnie musieli paść w takim porządku kolejności, aby uzyskać prawo korzystania ze spadku, umarli Mornington, później Hipolit Fauville i Edmund Fauville, później Marya Anna Fauville, a wreszcie Gaston Sauverand! Najpierw posiadacz fortuny, a później jego spadkobiercy i to, powtarzam, w takim porządku, w jakim testament dawał im prawa do sięgnięcia po ten spadek!
„Nie jestto rzeczą osobliwą? I jakże nie przypuścić, że jest w tem wszystkiem jakaś myśl przewodnia? Jakże nie przypuścić, że nad tą straszną walką dominuje spadek i że poza nienawiścią i zazdrością niecnego Fauville’a istnieje jeszcze ktoś, obdarzony jeszcze straszliwszą energią, ktoś dążący do konkretnego celu i prowadzący na śmierć kolejno swe jakby ponumerowane ofiary, wszystkich nieświadomych aktorów dramatu, którego węzeł sam zawiązuje i rozwiązuje?
„Panie prefekcie, instynkt powszechny jest tak dalece w zgodzie ze mną, część policyi z Weberem na czele rozumuje w sposób tak identyczny z moim, że istnienie tej osobistości zarysuje się wkrótce jako pewnik w imaginacyi każdego śledzącego wypadki obywatela. Musi być ktoś, co reprezentuje myśl przewodnią, wolę i energię. Tym kimś mam być ja! Zresztą dlaczegóżby nie? Czyż nie jestem — warunek to nieodłączny, aby być zainteresowanym w popełnieniu mordu — czyż, powtarzam, nie jestem spadkobiercą Morningtona?
„Bronić się nie będę; Być może, iż czyjaś interwencya, być może, iż okoliczności zmuszają pana, panie prefekcie, do wydawania przeciw mnie zarządzeń niesprawiedliwych, ale nie wyrządzę panu ujmy, sądząc choćby przez jedną sekundę, iż pan mógłby przypuścić, że do popełnienia takiej zbrodni byłby zdolny człowiek, którego mogłeś osądzić według jego czynów, oglądanych na własne oczy od dwóch miesięcy!
„A jednak instynkt powszechny ma podstawę do oskarżania mnie, panie prefekcie. Oprócz inżyniera Fauville’a istnieje, niestety, ktoś winny i, niestety, ten winny dziedziczy spadek po Morningtonie. Ponieważ nie jestem dziedzicem tej fortuny, musi istnieć jakiś inny spadkobierca Morningtona. Jego to właśnie oskarżam, panie prefekcie!
„W ponurych tych wydarzeniach, rozgrywających się przed naszemi oczyma, nie mamy do czynienia, jak to chwilowo mogliśmy byli sądzić, jedynie z wolą nieżyjącego już człowieka. Nie z nieboszczykiem jedynie walczyłem przez cały ten czas, a walcząc niejednokrotnie czułem na swej twarzy tchnienie jakiejś żywej, a wrogiej mi istoty. I nieraz też poczułem na sobie „zęby tygrysa”, które usiłowały mnie rozszarpać. Nieboszczyk uczynił wiele, ale nie dokonał jeszcze wszystkiego. I czy sam dokonał tego, czego dokonał? Istota, o której mówię, byłaż tylko wykonawczynią jego rozkazów, czy też, była również wspólniczką, dopomagającą mu w jego przedsięwzięciu? Nie wiem! Ale jest rzeczą nie ulegającą wątpliwości, że ukrywający się poza plecami Fauville’a, działający dziś z poza jego grobu człowiek, jest kontynuatorem dzieła, które być może sam zainspirował i które, w każdym razie, chce na swoją korzyść wyzyskać, które śmiało prowadzi do ostatecznego zakończenia. A czyni to dlatego, iż wie o istnieniu testamentu Morningtona...
„I tego to człowieka oskarżam, panie prefekcie!
„Oskarżam go conajmniej o tę część występków i zbrodni, któremi nie można obarczać Fauville’a.
„Oskarżam go o włamanie się do biurka, w którem pan Lepertuis, notaryusz Morningtona, złożył testament swego klienta!
„Oskarżam go o podstępne wtargnięcie do mieszkania Morningtona i podstawienie mu, zamiast flakonika z substancyą, służącą mu do robienia koniecznych zastrzyknięć, naczynia z zabójczą trucizną.
„Oskarżam go o odegranie roli doktora, który stwierdził zgon Morningtona i wystawił fałszywe świadectwo!
„Oskarżam go o dostarczenie Hipolitowi Fauwille’owi trucizny, która z kolei zabiła inspektora Verota, później Edmunda Fauville’a, a następnie samego Fauville’a!
„Oskarżam go o uzbrojenie i skierowanie przeciw mnie ręki Gastona Sauveranda, który z jego porady i według jego wskazówek, trzykrotnie dokonał zamachu na moje życie i ostatecznie spowodował śmierć mojego szofera!
„Oskarżam go, iż korzystając ze stosunków, jakie sobie wyrobił w szpitalu Gaston Sauverand, celem komunikowania się z panią Fauville, dostarczył tej ostatniej flakonu z trucizną tudzież instrumentu do zastrzykiwania, który ułatwił jej wykonanie uplanowanego przez nią samobójstwa!
„Oskarżam go, iż w sposób jeszcze mi nieznany, ale przewidując nieunikniony skutek takiego aktu, dostarczył Gastonowi Sauverandowi wycinków z gazet, donoszących o samobójstwie pani Fauville.
„Reasumując to wszystko i pomijając nawet inne zbrodnie, jak naprzykład zgładzenie ze świata inspektora Verota oraz jego szofera, oskarżam go o pozbawienie życia Morningtona, Edmunda Fauville’a, Hipolita Fauville’a, Maryi Anny Fauville, Gastona Sauveranda, o zgładzenie ze świata wogóle tych wszystkich, którzy stawali pomiędzy milionami Morningtona a nim samym.
„I te ostatnie słowa, panie prefekcie, podkreślają jasno moje zapatrywania na tę sprawę. Jeżeli ktoś usunął ze swej drogi pięciu swych bliźnich, aby sięgnąć po jakieś miliony, to znaczy, że dokonanie tych mordów zapewniało mu w sposób wprost matematyczny posiadanie tych milionów. Zwięźle się wyrażając, jeżeli ktoś pozbawia życia milionera i jego czterech spadkobierców, składa tem samem dowód, iż sam jest piątym z rzędu spadkobiercą milionów. Za małą chwilkę człowiek ten tutaj się zjawi”.
— Jakto?
Ten okrzyk prefekta był całkiem spontaniczny. Zapomniał on o całej argumentacyi tak potężnej a zwięzłej, o wszystkich tak przekonywujących wywodach don Luisa Perenny i myślał tylko o zdumiewającej zapowiedzi, która padła w tej chwili.
Don Luis zaś nie omieszkał pośpieszyć z odpowiedzią:
— Panie prefekcie, ta zapowiedziana wizyta jest jaknajściślejszą konkluzyą wniesionych przezemnie oskarżeń. Zechce pan sobie przypomnieć, że testament Morningtona brzmi wcale nie dwuznacznie, iż prawa spadkowe będą uznane o tyle tylko, o ile spadkobierca weźmie udział w dzisiejszem zebraniu...
— A jeśli nie przyjdzie? — zagadnął prefekt, dowodząc samą treścią swego pytania, że przeświadczenie don Luisa ma mało widoków urzeczywistnienia.
— On przyjdzie, panie prefekcie! W przeciwnym razie cała ta sprawa nie miałaby żadnego wogóle sensu. Zredukowana tylko do zbrodni i czynów Fauville’a, stałaby się jedynie głupiem dziełem szaleńca. Sprawa ta, doprowadzona aż do zabójstwa pani Fauville i Gastona Sauveranda, wymaga, jako nieuniknionego rozwiązania, zjawienia się tu pewnej osobistości, która, będąc ostatnim członkiem rodziny Roussel z Saint-Etienne i tem samem dziedzicem, w całej rozciągłości tego słowa, fortuny pozostałej po Morningtonie, dziedzicem, wyprzedzającym także mnie w prawach spadkowych, zjawi się tu, aby zażądać dwustu milionów, zdobytych w sposób tak straszliwie zuchwały.
— A jeżeli osoba ta się nie zjawi? — zagadnął z większym jeszcze naciskiem pan Desmalions.
— W takim razie, panie prefekcie, będzie to oznaczało, że ja jestem winnym i nie pozostanie panu nic innego, jak mnie aresztować. Dziś, między godziną piątą a szóstą, powinien pan mieć w tym pokoju wobec siebie człowieka, który zamordował spadkobierców Morningtona. Po ludzku rzecz biorąc jest rzeczą niemożliwą, aby mogło stać się inaczej... W konsekwencyi zatem, w każdym razie, sprawiedliwość będzie miała satysfakcyę. „On”, albo ja — dylemat jest całkiem prosty.
Part Desmalions umilkł. Przejęty troską ruszał wąsami i kręcił się dokoła stołu. Było rzeczą widoczną, iż powstawały w jego umyśle wątpliwości, sprzeciwiające się takiemu przypuszczeniu. W końcu mruknął, jakby mówiąc do samego siebie:
— Nie... nie... bo wreszcie jak sobie wytłómaczyć to, że ten człowiek czekał aż do obecnej chwili na reklamowanie swych praw spadkowych?
— Być może przypadek, panie prefekcie... jakaś przeszkoda... lub — alboż to wiemy? — perwersyjne pragnienie doświadczenia silniejszej emocyi. A następnie, zechciej pan sobie przypomnieć, panie prefekcie, z jaką drobiazgowością, z jak subtelnem umechanizowaniem cała ta sprawa została wykombinowana. Każde wydarzenie zaczęło się rozgrywać ściśle, co do minuty, według planu, obmyślonego przez Fauville’a. Czyż nie możemy więc przypuścić, że jego spólnik pozostaje nadal pod wpływem tej samej metody i że ujawni się nam dopiero w ostatniej chwili?
Nie bez wzburzenia pan Desmalions wykrzyknął:
— Nie, nie, po tysiąc razy nie, to jest niemożliwe! Jeśli egzystuje wogóle istota podobnie monstrualna, aby była w stanie dopuścić się podobnych zbrodni, to byłaby ona na tyle mądra, że nie wydałaby się dobrowolnie w nasze ręce.
— Zjawiając się tu, panie prefekcie, osoba ta nie będzie zdawała sobie sprawy z niebezpieczeństwa, jakie jej zagraża, albowiem nikomu nawet na myśl nie przyszło, że osoba taka może istnieć. A zresztą, cóż ryzykuje właściwie?
— Co ryzykuje? Wszak jeżeli istotnie dopuściła się tych zbrodni...
— Nie dopuściła się ich, panie prefekcie, lecz ukartowała rzecz tak, iż kto inny się ich dopuścił, a w tem jest wielka różnica. I pan zrozumie teraz na czem polega nieprzewidziana siła tego człowieka. Człowiek ten nie działa sam. Od chwili, gdy prawda stanęła mi przed oczyma, udało mi się wykryć stopniowo jego wszystkie środki działania i odsłonić mechanizm, którym kieruje oraz podstępy, których używa. On nie działa sam jeden! Sposób jego działania przedstawi się panu jako identyczny przy badaniu wszystkich, popełnionych przezeń zbrodni. Napozór Mornington umarł z powodu źle dokonanego zastrzyknięcia, w istocie jednak ktoś inny zastrzyknął mu truciznę. Napozór inspektor Verot został pozbawiony życia przez Hipolita Fauville’a, w istocie jednak ktoś inny obmyślił zbrodnię; ktoś inny przekonał Fauville’a, iż Verota należy zgładzić ze świata i ktoś inny pokierował ręką Fauville’a. I tak samo napozór Fauville pozbawił życia swego syna i sam popełnił samobójstwo, i pani Fauville również popełniła samobójstwo, i Gaston Sauverand także popełnił samobójstwo, ale w rzeczywistości ktoś inny pragnął ich śmierci, ktoś inny doprowadził ich do samobójstwa i dostarczył im odpowiednich narzędzi i środków. Tak oto przedstawia się metoda postępowania tego człowieka, panie prefekcie, tak się przedstawia ów człowiek.
I głosem jeszcze cichszym, jakby z wahaniem dorzucił:
— Przyznaję, że nigdy jeszcze, w ciągu swego życia, które jednak obfitowało w przygody, nigdy nie natknąłem się na straszliwszego przeciwnika, na wroga, działającego z bardziej szatańskiem wirtuozowstwem i bardziej jasnowidzącą psychologią.
Słowa te wywołały wśród obecnych wciąż wzrastające podniecenie. Mieli oni wrażenie, iż widzą owa niewidzialną postać. W imaginacyi ich postać ta nabierała żywych kształtów. Oczekiwano jej nadejścia. Dwukrotnie już don Luis zwracał się ku drzwiom i nasłuchiwał...
— Bez względu na to, czy działa on sam lub za pośrednictwem innych osób, z chwilą gdy wpadnie w ręce sprawiedliwości...
— Sprawiedliwość nie łatwo sobie z nim poradzi, panie prefekcie — przerwał Perenna. — Człowiek tego rodzaju musiał wszystko przewidzieć, nawet swoje aresztowanie, nawet ciążące na nim podejrzenia, a przeciw niemu nie będzie można z niczem innem wystąpić, jak tylko z zarzutami natury moralnej, nie zaś z jakiemikolwiek dowodami.
— Więc?...
— Więc, panie prefekcie, sądzę, że należy akceptować jego wyjaśnienia, jako całkiem naturalne i nie podawać ich w wątpliwość. Główną rzeczą jest poznać go. Później — a zdarzy się to niedługo — będzie pan mógł go zdemaskować.
Prefekt policyi nie przestawał spacerować dokoła stołu. Komendant d’Astrignac przyglądał się Perennie, którego zimną krwią był zachwycony. Notaryusz i sekretarz ambasady objawiali zdenerwowanie. I istotnie nic nie było bardziej denerwującego, jak to pytanie: czy ohydny ten zbrodniarz zjawi się tu przed nimi?
— Chwilkę spokoju! — ozwał się prefekt, przerywając nagle swój spacer.
Ktoś mijał właśnie przedpokój...
Ktoś pukał...
— Proszę wejść!
Wszedł odźwierny. Trzymał tacę w rękach.
Na tacy znajdował się list oraz bilet wizytowy objaśniający cel wizyty.
Pan Desmalions rzucił się naprzód.
Gdy wyciągał rękę po list zawahał się na małą chwilę. Był bardzo blady. Zapanowawszy rychło nad sobą, wziął list i bilet.
— Ach! — wykrzyknął w najwyższem zdumieniu.
Zwrócił oczy na don Luisa, zastanowił się, poczem rzucił odźwiernemu pytanie:
— Czy ta osoba jest tutaj?
— W przedpokoju, panie prefekcie.
— Skoro tylko zadzwonię, wprowadzisz ją.
Odźwierny wyszedł.
Pan Desmalions stał jak wryty przed swojem biurkiem. Po raz drugi don Luis skrzyżował swoje spojrzenie ze spojrzeniem prefekta i ogarnął go niepokój. Co się właściwie stało?
Nagłym ruchem prefekt rozerwał kopertę, rozłożył list i począł czytać.
Śledzono każdy jego giest, najbłachszą zmianę wyrazu jego twarzy. Czy przepowiednia Perenny się sprawdzi? — myślano. — Czy piąty spadkobierca upomni się o swe prawa spadkowe?
Po przeczytaniu pierwszych słów listu, prefekt podniósł głowę i zwracając się do don Luisa, mruknął:
— Miałeś pan racyę. Mamy do czynienia z reklamacyą praw spadkowych.
— Kto o te prawa się dopomina? — nie mógł powstrzymać się od tego pytania Perenna.
Pan Desmalions nie dał jednak żadnej odpowiedzi. Kończył odczytywanie listu. Później przeczytał go po raz wtóry, zastanawiając się jak człowiek, ważący każde słowo. W końcu przeczytał go na głos:
„Panie prefekcie! Dzięki przypadkowej korespondencyi dowiedziałem się o istnieniu nieznanego spadkobiercy rodziny Roussel. Dziś dopiero mogłem zdobyć konieczne dokumenty, stwierdzające identyczność tej osoby i w ostatnim dopiero momencie, wskutek niespodziewanych przeszkód, jestem w stanie przesłać je panu i to za pośrednictwem osoby, której one dotyczą. W poszanowaniu tajemnicy, która nie do mnie należy i pragnąc pozostać poza sprawą, w którą zamieszana zostałam przypadkowo, proszę pana, panie prefekcie, o wybaczenie, że nie uważałam za stosowne położyć pod listem niniejszym swego podpisu”.
A zatem Perenna widział rzeczy jasno i wydarzenia usprawiedliwiały jego przepowiednię. W terminie przezeń wskazanym ktoś się jednak zgłaszał. Reklamowanie praw spadkowych nastąpiło w porę. I nawet sposób, w jaki rozgrywały się te wypadki, ścisła, co do minuty, punktualność tych wydarzeń, przypominały zadziwiająco mechaniczną akuratność, dominującą nad całokształtem tej sprawy.
Pozostawała teraz rzecz najważniejsza. Należało dowiedzieć się, kto był tym nieznajomym, ewentualnym spadkobiercą i w dalszej konsekwencyi, kto był jednocześnie pięcio, czy sześciokrotnym mordercą? Osobnik ten oczekiwał w sąsiednim przedpokoju. Jedna cienka ściana kryła go jeszcze przed oczami obecnych. Zaraz tu się zjawi. Zaraz go zobaczą...
Nagle prefekt zadzwonił.
Upłynęło kilka sekund strasznego, nerwowego napięcia.
Rzecz osobliwa, iż pan Desmalions me spuszczał z oczu Perenny... Ten zaś całkowicie panował nad sobą, jakkolwiek w głębi duszy był mocno zaniepokojony.
Pchnięto drzwi.
Odźwierny zrobił komuś miejsce do przejścia.
Weszła... Florentyna Levasseur...
Don Luis miał moment osłupienia.
Florentyna jest tutaj?... Florentyna, którą pozostawił w pociągu pod nadzorem brygadyera Mazeroux i która nie miała żadnej fizycznej możliwości przybycia do Paryża przed godziną ósmą wieczór...
Natychmiast jednak, mimo tej zdumiewającej niespodzianki, zrozumiał.
Florentyna, wiedząc, iż jest śledzona, wywiodła go podstępnie aż na dworzec Saint-Lazare i przeszedłszy tylko wagon, wysiadła przeciwległemi drzwiami, podczas gdy Mazeroux, ponoszony przez pociąg, czuwał nad nieobecną pasażerką.
Nagle położenie przedstawiło mu się w całej swej okropności. Oto Florentyna zjawiała się tu, aby reklamować swe prawa spadkowe, a to reklamowanie swych praw, jak sam to przed chwiią powiedział, miało stanowić najstraszliwszy dowód winy...
Jednym skokiem, party niepokonalnemi, budzącemi się w jego duszy uczuciami, don Luis znalazł się przy pannie Levasseur, chwycił ją silnie za ramiona i z nienawistną prawie gwałtownością pytał:
— Po co pani tu przyszła? W jakim celu pani się tu zjawiła? Dlaczegoś mnie o tem nie uprzedziła?...
Pan Desmalions chciał stanąć pomiędzy nimi, ale niepohamowany niczem don Luis wołał:
— Ach, panie prefekcie! Czyż pan nie widzi, że wszystko to jest tylko omyłką? Osoba przez nas oczekiwana i przezemnie zapowiedziana, nie jest, tą osobą, która się tu zjawiła. Tamta kryje się jeszcze jak dotychczas, jak zawsze. Jest przecież rzeczą niemożliwą, aby panna Levasseur...
— Nie mam żadnych uprzedzeń przeciw tej pani — oświadczył poważnie prefekt policyi — ale moim obowiązkiem jest zbadać okoliczności, jakie ją do pojawienia się tutaj skłoniły. I tego uczynić nie omieszkam...
Prefekt uwolnił pannę Levasseur z rąk Perenny i usadowił ją na krześle, sam zaś zajął miejsce za swojem biurkiem. Było rzeczą widoczną, iż obecność panny Levasseur wywiera nań wielkie wrażenie. Obecność jej była niejako żywem upostaciowaniem argumentów don Luisa. Pojawienie się na scenie nowej osoby, posiadającej prawa do objęcia spadku, było niezaprzeczenie, dla każdego logicznego umysłu, równoznaczne z wejściem na scenę zbrodniarki, przynoszącej osobiście dowody swych zbrodni.
Don Luis zrozumiał to doskonale i od tej chwili nie spuszczał z oczu prefekta policyi.
Florentyna przyglądała się kolejno obecnym, jakgdyby to wszystko stanowiło dla niej jedną z najtrudniejszych zagadek. Jej piękne, czarne oczy zachowały swój pogodny wyraz. Nie miała już na sobie kostyumu pielęgniarki i jej szara, skromna, pozbawiona wszelkich ozdób suknia, uwydatniała harmonijność jej kształtów.
Była poważna i spokojna, jak zwykle.
— Wytłómacz się pani — oświadczył p. Desmalions.
— Nie mam nic do wyjaśnienia, panie prefekcie — odrzekła. — Przyszłam tu z powierzoną sobie misyą, nie wiedząc dokładnie o jej znaczeniu.
— Co pani mówi? Nie wiedziała pani o znaczeniu swej misyi?
— Oto, panie prefekcie, ktoś, komu zupełnie ufam, i dla którego jestem z głębokim respektem, prosił mnie, abym panu doręczyła jakieś papiery. Jak się zdaje dotyczą one sprawy, która jest przedmiotem dzisiejszych obrad panów.
— Sprawy przyznania praw spadkowych do majątku, pozostawionego przez Morningtona?
— Tak jest, panie prefekcie.
— Pani wie, że gdyby ta reklamacya praw spadkowych nie nastąpiła na dzisiejszem zebraniu, to nie odniosłaby ona żadnego skutku?
— Przyszłam wówczas, gdy doręczono mi papiery.
— Dlaczego nie doręczono pani tych papierów o dwie lub trzy godziny wcześniej?
— Nie byłam tam, gdzie mi papiery wręczono. Musiałam opuścić z wielkim pośpiechem dom, w którym mieszkam.
Perenna nie wątpił wcale, że on był tym, który, powodując ucieczkę Florentyny, pokrzyżował plany swego wroga.
Prefekt indagował w dalszym ciągu:
— A zatem pani nie znała powodu, dla którego wręczono pani te papiery?
— Nie znałam, panie prefekcie.
— I nie wiedziała panie także oczywiście, że papiery te dotyczą pani osoby?
— One mnie nie dotyczą, panie prefekcie.
Pan Desmalions uśmiechnął się i utkwiwszy spojrzenie w oczach Florentyny, wyrecytował dobitnie:
— Według listu, dołączonego do tych papierów, dotyczą one pani bezpośrednio. Stwierdzają one istotnie w sposób, jak się zdaje pewny, że pani pochodzi z rodziny Roussel i że tem samem przysługują pani wszelkie prawa do spadku, pozostałego po Morninqtonie.
— Mnie?
Był to okrzyk spontaniczny, dźwięczący zdumieniem i protestem.
I natychmiast z wielkim naciskiem dodała:
— Ja mam prawo do tego spadku? Żadnego, panie prefekcie, żadnego! Nigdy nie znałam Morningtona! Co to znów za historya? Jest tu jakieś nieporozumienie!
Mówiła to z wielkiem ożywieniem i widoczną swobodą, która niewątpliwie wywarłaby wrażenie na kimś innym, lecz nie na prefekcie policyi. Ale czyż z pamięci prefekta mogły ulecieć argumenty don Luisa i rzucone przezeń z góry oskarżenia na tę osobę, która miała się tu zjawić, celem reklamowania swych praw spadkowych?
— Proszę mi oddać te papiery — rzekł prefekt.
Florentyna wyjęła ze swej torebki niebieską, niezapieczętowaną kopertę, wewnątrz której prefekt znalazł kilka kartek pożółkłych, zniszczonych w zgięciach i porozdzieranych tu i owdzie.
Wśród głębokiego milczenia obecnych, prefekt zbadał te papiery, przeczytał je uważnie, przy pomocy szkła powiększającego sprawdził podpisy i pieczęcie, poczem rzekł:
— Papiery te mają wszelkie znamiona autentyczności i zaopatrzone są w oficyalne pieczęcie.
— Więc, panie prefekcie? — zagadnęła Florentyna drżącym głosem.
— Więc muszę pani oświadczyć, że jej ignorancya wydaje mi się niewiarogodną.
Zwracając się następnie do notaryusza, prefekt oświadczył:
— Oto w ogólności, co zawierają i czego dowodzą te dokumenty. Gaston Sauverand, spadkobierca Morningtona w czwartej linii, miał, jak to panu wiadomo, brata starszego od siebie, imieniem Raula, mieszkającego w Argentynie. Ów brat wysłał przed śmiercią do Europy, pod opieką dawnej piastunki, starej kobiety, pięcioletnią dziewczynkę, która była jego córeczką, córeczką nieprawego łoża, ale uznaną za swoją, a zrodzoną ze stosunku, utrzymywanego przezeń z panną Levasseur, nauczycielką języka francuskiego, zamieszkałą w Buenos-Ayres. Oto akt narodzin. Tu zaś jest pełen tekst deklaracyi, napisanej i podpisanej przez ojca. Oto jest zeznanie, złożone przez ową starą piastunkę. Tu pan widzi świadectwo trzech przyjaciół zmarłego, kupców powszechnie w Buenos-Ayres znanych. A oto znów akty zejścia rodziców. Wszystkie te dokumenty są ulegalizowane i zaopatrzone w pieczęcie konsulatu francuskiego. Aż do otrzymania nowego rozporządzenia nie mam żadnego powodu do podejrzewania autentyczności tych dokumentow i muszę uważać pannę Florentynę Levasseur za córkę Raula Sauveranda i siostrzenicę Gastona Sauveranda.
— Siostrzenica Gastona Sauveranda... jego siostrzenica!... szeptała Florentyna.
Wywołanie z mroków przeszłości jej ojca, którego właściwie wcale nie znała, nie wzruszało ją bynajmniej. Płakać natomiast zaczęła na wspomnienie tego Gastona Sauveranda, którego tak serdecznie kochała, a z którym była związana tak ścisłymi węzłami pokrewieństwa...
Czy łzy te były wyrazem istotnych uczuć i myśli? Czy może były to łzy komedyantki, umiejącej odegrać swą rolę w najdrobniejszych nawet szczegółach? Czy zakomunikowane jej fakta stanowiły istotnie dla niej rewelacyę, czy też przeciwnie, symulowała tylko uczucia, przez rewelacyę tych faktów wywołane?
Bardziej jeszcze aniżeli Florentynę, don Luis obserwował prefekta i starał się wyczytać myśli tego człowieka, do którego należała w tym wypadku decyzya. I nagle spostrzegł z taką pewnością, iż aresztowanie Florentyny było już postanowione, że zbliżywszy się do niej, powiedział:
— Florentyno!
Podniosła nań swe zapłakane oczy i nic nie odrzekła.
Wówczas don Luis począł mówić wolno, z rozmysłem:
— Ażeby pani mogła się bronić, gdyż pani nie wie, wcale o tem nie wątpię, o konieczności podjęcia tej obrony, trzeba, ażeby pani zrozumiała straszne położenie, w jakiem postawiły panią najświeższe wydarzenia. Panno Florentyno, pan prefekt policyi przez samą logikę wydarzeń doszedł do przekonania, że stanowczo osoba, która zgłosi się na dzisiejsze posiedzenie i której prawa spadkowe będą stwierdzone, jest zabójcą spadkobierców Morningtona. Pani tu się zjawiła, panno Florentyno i pani jest najniezawodniej dziedziczką pozostawionej przez Morningtona spuścizny...
Panna Florentyna zadrżała od stóp do głowy i okryła się śmiertelną bladością. Ani słowem, ani ruchem nie starała się jednak zaprotestować.
Don Luis ciągnął dalej:
— Oskarżenie jest całkiem dokładne... Czy pani nie da na nie żadnej odpowiedzi?
Florentyna przez dłuższą chwilę milczała, poczem rzekła:
— Nie mam żadnej odpowiedzi... Wszystko to jest dla mnie niepojęte. Cóż pan chce, abym rzekła? Wszystko to jest tak pogmatwane!
Don Luis zadrżał z niepokoju.
— I to jest wszystko?... — zapytał. — Pani akceptuje to oskarżenie?...
Po chwili Florentyna ozwala się półgłosem:
— Błagam pana, przedstaw mi rzecz jaśniej! Pan chciał przez to powiedzieć, że milczeniem swojem potwierdzam to straszne oskarżenie, nieprawdaż?
— Tak jest.
— A wtedy?...
— Czeka panią areszt... więzienie...
— Więzienie!
Zdawała się straszliwie cierpieć. Strach wybił swe piętno na jej pięknej twarzy. Groźba więzienia przedstawiała się jej jako tortury takież same, przez jakie już przeszli pani Fauville i Gaston Sauverand. Więzienie było równoznaczne z rozpaczą, wstydem, śmiercią, z wszystkiemi temi strasznemi rzeczami, których pani Fauville, ani Sauverandowi nie udało się uniknąć i ofiarą których ona teraz z kolei paść musi...
Pod wpływem wielkiego przygnębienia, jakie ją ogarnęło, jęknęła:
— Jak mnie to wszystko męczy!... Czuję doskonale, że niema tu żadnego ratunku!... Otaczają mnie ciemności i tajemnice... Ach, gdybym mogła widzieć i pojąć...
I znów nastąpiło długie milczenie. Pan Desmalions, pochylony nad nią, również się jej uważnie przyglądał. W końcu jednak, widząc iż milczy, sięgnął ręką do dzwonka i nacisnął guzik trzykrotnie.
Don Luis stał jak skamieniały z oczami wpatrzonemi we Florentynę. W głębi jego duszy rozgrywała się straszliwa walka pomiędzy uczuciem miłości i wiarą, jaką pod wpływem tego uczucia dawał słowom Florentyny, a rozumem, który skłaniał go do nieufności. Niewinna? Winna? Nic teraz nie wiedział. Wszystko sprzymierzało się przeciw niej. A jednak dlaczego nie przestał jej kochać?
Wszedł Weber ze swoimi ludźmi. Pan Desmalions porozumiał się z nimi zcicha i wskazał przytem na Florentynę. Weber zbliżył się do niej.
— Florentyno! — zawołał don Luis.
Spojrzała nań, obrzuciła wzrokiem Webera i towarzyszących mu agentów i nagle, zrozumiawszy co ma wkrótce nastąpić, cofnęła się, zachwiała na nogach, i odrętwiała, mdlejąca padła w ramiona don Luisa.
— Ach, ratuj mnie! — wykrzyknęła. — Błagam pana! Ratuj mnie!
I w tym ruchu było tyle niemocy, a w tym okrzyku tyle rozpaczy, tyle poczucia niewinności, że don Luis nagle przejrzał. Podnieciła go żarząca się w głębi wiara. Jego wątpliwości, jego rezerwa, jego wahania, jego udręki, wszystko to ustąpiło pod naporem pewności, która powstawała w nim jak niezwyciężona fala.
I wykrzyknął:
— Nie, nie! Tak się nie stanie! Panie prefekcie, są tu rzeczy, których przyjąć za pewne nie można.
Pochylił się nad Florentyną, którą trzymał w swoich ramionach tak silnie, że nikt nie był w stanie go od niej oderwać. Spotkały się ich oczy. Twarz jego prawie dotykała jej twarzy. Drżał ze wzruszenia, czując ją drżącą, tak blisko siebie, tak słabą i wykolejoną i pod wpływem rozbudzonej namiętności rzucił jej w uszy słowa tak ciche, że tylko ona jedna mogła była je słyszeć:
— Kocham panią!... Kocham!... Ach, Florentyno, żebyś wiedziała, co dzieje się we mnie... jak cierpię... i jak jestem szczęśliwy!... Ach, Florentyno, Florentyno... kocham!...
Na znak dany przez prefekta Weber się oddalił. Pan Desmalions chciał być świadkiem tego niespodziewanego wybuchu, jaki nastąpił przy zetknięciu się tych dwóch tajemniczych istot, Florentyny Levasseur i don Luisa Perenny.
Don Luis zaś zwolnił uścisk i usadowił Florentynę w fotelu, następnie zaś, kładąc ręce na jej ramionach i patrząc jej w oczy powiedział:
— Jeżeli pani nie rozumie, panno Florentyno, to przynajmniej ja zaczynam rozumieć wiele rzeczy i przenikam już prawie ciemności, które panią tak przerażają. Florentyno, proszę mnie posłuchać... Pani nie działała na własną rękę?... Ktoś znajduje się poza panią, ponad panią... Ten ktoś pani krokami kieruje, nieprawdaż?... I pani nie zdaje sobie nawet sprawy z tego, dokąd on panią prowadzi?
— Nikt mnie nie prowadzi... Jakto?... Mów pan jaśniej...
— Tak, pani nie idzie sama przez życie. Wiele rzeczy robi pani, gdyż ktoś poleca je robić, bo pani uważa to za słuszne i ponieważ pani nie rozumie ich następstw... Odpowiedz... Czy jesteś zupełnie swobodna w swych krokach i postanowieniach? Nie znajduje się pani pod niczyim wpływem?
Florentyna zdawała się skupiać swe myśli i twarz jej odzyskała w pewnej mierze swój zwykły wyraz. Było jednak rzeczą widoczną, iż słowa don Luisa wywierały na nią wrażenie.
— Ależ nie — odrzekła — nie podlegam niczyim wpływom... Nie, jestem tego pewna...
Don Luis nalegał z wzrastającą natarczywością:
— Nie, pani nie jest tego pewna, niech pani tego nawet nie mówi. Ktoś ma władzę nad panią i pani nie zdaje sobie nawet z tego sprawy. Proszę się zastanowić... Oto jest pani spadkobierczynią Morningtona... spadkobierczynią fortuny, do której, wiem o tem doskonale, odnosi się pani z zupełną obojętnością. Doskonale! Jeśli zatem nie pani tej fortuny pożąda, to kto w takim razie stałby się jej właścicielem? Odpowiedz... Czy jest ktoś, kto miałby interes lub widziałby swój interes w tem, aby pani stała się bogaczką? Wszystko od tego zawisło... Czy egzystencya pani jest związana z egzystencyą jakiejś innej osoby? Czy pani jest jej przyjaciółką, narzeczoną?...
Florentyna żywo zaprotestowała:
— Ach! nigdy! Ten, o kim pan mówi, nie byłby zdolnym...
— Ach! — wykrzyknął don Luis, trawiony zazdrością. — Więc pani potwierdza! Istnieje więc osoba, o której mówię... Ach, przysięgam pani, że ten nędznik...
Zwrócił się do prefekta, z twarzą nacechowaną wyrazem nienawiści, nie starając się już nad sobą panować:
— Panie prefekcie, dochodzimy do celu. Znam już drogę, która nas tam zaprowadzi. Poszukiwana przez nas zwierzyna będzie wytropiona jeszcze tej nocy, najpóźniej jutro... Panie prefekcie, list dołączony do dokumentów, ten list nie podpisany przez nikogo, a doręczony panu przez pannę Florentynę, był pisany przez mateczkę przełożoną, kierowniczkę kliniki, znajdującej się przy ulicy des Ternes. Przeprowadzając natychmiast śledztwo w tej klinice, zbadawszy przełożoną, konfrontując ją z panną Florentyną, dojdziemy do tego, który istotnie zawinił. Ale nie można tracić ani minuty czasu, w przeciwnym razie może być zapóźno, zwierzyna może nam się wymknąć...
Uniesienie don Luisa miało w sobie coś niepohamowanego. Przekonanie, z jakiem rzucił te słowa, narzucało się obecnym z nieprzeoartą siłą.
Pan Desmalions próbował oponować:
— Panna Levasseur mogłaby nas poinformować... — powiedział.
— Ona go nie zdradzi, a przynajmniej nic nam nie powie aż do chwili, kiedy ten człowiek zostanie wobec niej zdemaskowany.
— Ach, panie prefekcie, proszę mi ufać, tak, jak pan już niejednokrotnie ufał. Czyż wszystkie moje przewidywania nie sprawdziły się co do joty? Ufaj mi pan, panie prefekcie, nie wątp ani chwili! Przypomnij pan sobie, że wszystkie poszlaki i to jaknajcięższe przywaliły panią Fauville i Sauveranda i że padli oni pod ich ciężarem mimo swej niewinności. Czyż sprawiedliwość wymaga tego, aby i panna Florentyna Levasseur padła również ofiarą, podobnie jak tamci? A zresztą nie żądam jej uwolnienia, lecz sięgnięcia po środki, których mógłbym użyć w jej obronie... czyli jednogodzinnej lub dwugodzinnej zwłoki. Niech pan Weber weźmie za nią na siebie odpowiedzialność. Niech pańscy agenci nam towarzyszą. I ci, którzy tu się znajdują i jeszcze inni, albowiem nie jest ich tu za wielu, aby ująć tak ohydnego mordercę w jego jaskini.
Pan Desmalions nie dał żadnej odpowiedzi. Po chwili wziął na stronę Webera i rozmawiał z nim przez kilka minut. W gruncie rzeczy prefekt był niezbyt korzystnie usposobiony dla przyjęcia propozycyi don Luisa, usłyszano jednak zapewnienia Webera, który mówił:
— Panie prefekcie, proszę się niczego nie obawiać, albowiem niczego właściwie nie ryzykujemy.
I prefekt ustąpił.
W kilka minut później don Luis Perenna i Florentyna wsiadali do samochodu wraz z Weberem i dwoma inspektorami. W ślad za nimi wyruszyło w drogę drugie auto, zajęte przez agentów.
Klinika została obsadzona przez policyę według wszelkich reguł sztuki oblężenia. Gdy zjawił się prefekt, służba wprowadziła go natychmiast do salonu, służącego za poczekalnię. Przełożona zaraz nadeszła. Prefekt natychmiast, wobec don Luisa, Florentyny i Webera, przystąpił do badania:
— Moja siostro — zaczął — oto list, który przyniesiono mi na prefekturę, a z którego dowiaduję się o istnieniu pewnych dokumentów, dotyczących spadku. Według moich informacyj ten list niepodpisany, o zmienionym umyślnie charakterze pisma, został napisany ręką siostry. Czy istotnie tak jest?
Zagadnięta, bez najmniejszego zaambarasowania, odrzekła natychmiast śmiało i rezolutnie:
— Tak jest, panie prefekcie. Mając zaszczyt do pana pisać, wolałam, z łatwo zrozumiałych względów, nie mieszać swego nazwiska do tej sprawy. Zresztą chodziło tylko o przesłanie dokumentów. Ponieważ jednak rzecz doszła aż do mnie, jestem gotowa służyć wyjaśnieniami.
Pan Desmalions, obrzucając spojrzeniem Florentynę, ciągnął dalej:
— Zapytam się więc, moja siostro, najpierw, czy siostra zna tę oto pannę?
— Znam, panie prefekcie. Florentyna przed kilku laty była u nas przez sześć miesięcy zatrudniona jako pielęgniarka. Byłam z niej tak zadowolona, że z prawdziwą radością przyjęłam ją ponownie przed ośmiu dniami. Znając z dzienników jej przygody, prosiłam ją wprost, aby zechciała zmienić swe nazwisko. Służba szpitalna jest całkiem nowa, mogła więc tu znaleźć zupełnie bezpieczne schronisko.
— Ale, skoro siostra czyta dzienniki, to niewątpliwie jest jej wiadomo, jakie poszlaki ciążą na pannie Levasseur?
— Poszlaki te, panie prefekcie, są wprost bezsensowne dla tego, kto miał sposobność poznać Florentynę. Jest to najwznioślejsza dusza i najszlachetniejszy charakter, z jakim się wogóle w życiu swem spotkałam.
— Mówmy o dokumentach, siostro — ciągnął dalej prefekt. — Skąd się one wzięły?
— Wczoraj, panie prefekcie, znalazłam w swoim pokoju kartkę, której autor ofiarowywał mi się z doręczeniem dokumentów, dotyczących Florentyny Levasseur.
— Skąd autor tej kartki mógł wiedzieć, że panna Levasseur jest zatrudniona w tej klinice?
— Nie wiem. Zawiadomiono mnie tylko, że dokumenty te, zaadresowane do mnie, znajdować się będą dziś rano w Wersalu, na poste-restante. Proszono mnie jednocześnie, abym nikomu o tem nie mówiła i żebym doręczyła je tegoż popołudnia o godzinie trzeciej Florentynie Levasseur, z poleceniem, iżby odniosła je natychmiast do prefektury policyi. Ponadto polecono mi doręczyć jakiś list brygadyerowi Mazeroux.
— Brygadyerowi Mazeroux? A to osobliwe!...
— List ten, jak się zdaje, dotyczył tej samej sprawy. Ponieważ bardzo kocham Fiorentynę, przeto wysłałam ten list i byłam dziś rano w Wersalu. Nie zawiodłam się bynajmniej. Papiery już się tam znajdowały. Gdy wróciłam, nie zastałam już Florentyny. Mogłam doręczyć jej te dokumenty dopiero po jej powrocie, to jest dopiero około godziny czwartej.
— Skąd zostały wysłane te papiery?
— Z Paryża. Na kopercie znajdowała się pieczęć najbliższego oddziału pocztowego.
— I nie wydawało się siostrze dziwnem znalezienie tego wszystkiego we własnym pokoju?
— Oczywiście, panie prefekcie, ale nie wydało mi się to bardziej dziwnem, aniżeli wszystkie inne epizody, dotyczące tej samej sprawy.
— Jednak... jednak... — zaczął znów Desmalions, — wpatrując się w bladą twarzyczkę panny Levasseur — jednak, biorąc pod uwagę, że wszystkie otrzymane przez siostrę instrukcye pochodziły stąd właśnie, z tego domu i że dotyczyły one osoby również zatrudnionej w tym domu, czy nie przyszło siostrze na myśl, że osoba...
— Czy nie przyszło mi na myśl, że Florentyna wtargnęła do mego pokoju pod mą nieobecność, ażeby te listy podrzucić? — wykrzyknęła z oburzeniem przełożona. — Ach, panie prefekcie, Florentyna nie byłaby do czegoś podobnego zdolna!
Florentyna tymczasem milczała, ale z twarzy jej można było wyczytać, jakie targały nią uczucia.
Don Luis zbliżył się do niej i rzekł:
— Ciemności zaczynają się rozpraszać, nieprawdaż, Florentyno? I to sprawia pani przykrość? Kto zatem podrzucił pani przełożonej te listy? Dla pani nie jest to tajemnicą, nieprawdaż? I pani wie, kto prowadzi te wszystkie intrygi?
Florentyna nie dała żadnej odpowiedzi. Wtedy prefekt, zwracając się do Webera, rozkazał:
— Panie Weber, proszę przeprowadzić rewizyę w pokoju, zajmowanym przez pannę Levasseur.
Gdy przełożona poczęła protestować, prefekt dodał:
— Musimy koniecznie dowiedzieć się, dlaczego panna Florentyna zachowuje takie uporczywe milczenie.
Florentyna sama wskazała drogę do swego pokoju, ale w chwili właśnie gdy Weber miał iść spełnić polecenie prefekta, don Luis wykrzyknął:
— Uwaga, panie Weber!
— Uwaga? A to dlaczego?
— Nie wiem — oświadczył don Luis, który istotnie sam nie zdawał sobie dobrze sprawy z tego, dlaczego zachowanie się Florentyny go niepokoiło — nie wiem... Mimo to jednak uprzedzam pana...
Weber wzruszył ramionami i w towarzystwie przełożonej wyszedł. Znalazłszy się w przedpokoju wziął stamtąd ze sobą jeszcze dwóch ludzi. Szli poprzedzani przez Florentynę, długim korytarzem, w którym były wejścia do całego szeregu pokoików, rozmieszczonych po obu stronach. Z korytarza tego można było skręcić do niezwykłe ciasnego korytarzyka, zakończonego drzwiami.
Tam właśnie znajdował się pokój Florentyny.
Drzwi te otwierały się nie w kierunku wnętrza pokoju, lecz odwrotnie. Florentyna pociągnęła więc drzwi ku sobie, zmuszając w ten sposób również Webera do cofnięcia się. Korzystając z tego Florentyna jednym susem wpadła do wnętrza i zatrzasnęła drzwi za sobą. Stało się to z taką szybkością, iż Weber, który wyciągnął rękę, aby przytrzymać zamykające się drzwi, napotkał już próżnię.
Zawrzał wściekłością.
— Szelma! — warknął. — Chce spalić papiery! Czy z pokoju tego niema żadnego innego wyjścia? — zapytał, zwracając się do przełożonej.
— Żadnego — brzmiała odpowiedź.
Próbował jeszcze drzwi otworzyć, ale były zamknięte na klucz i zasówkę. Wtedy Weber wpuścił przed siebie jednego ze swych ludzi, jakiegoś olbrzyma, który jednem uderzeniem pięści wywalił ze drzwi deskę. Weber wsunął rękę przez uczyniony w ten sposób otwór, odsunął zasuwę, przekręcił klucz w zamku i wszedł do środka.
Florentyny już nie było.
— Do stu piorunów! — zaklął Weber. — Uciekła przez okno!
Zwracając się do swych ludzi grzmiącym głosem rozkazał:
— Niechaj czuwają nad wszystkiemi bramami! Chwytać ją za kark jaknajprędzej!
Wkrótce jednak okazało się, że Florentyna, wpadłszy do pokoju przełożonej, wzięła na siebie ubranie zakonnicy i w tem przebraniu wymknęła się na ulicę.
Rzucono się na ulicę, ale noc utrudniała pościg.
Prefekt policyi nie ukrywał swego niezadowolenia. Don Luis również rozczarowany tą ucieczką, która pokrzyżowała jego plany, nieomieszkał podkreślić w rozmowie z prefektem nieudolności Webera:
— Wszak zaznaczyłem, że należy mieć się na ostrożności! Zachowanie się panny Levasseur pozwalało na wszelkie przypuszczenia. Jest rzeczą oczywistą, że ona zna winnego i że chciała się z nim zobaczyć, zażądać od niego wyjaśnień i, kto wie, może go ocalić, jeśli uda mu się przekonać ją, iż jest niewinny. I co się rozegra pomiędzy nimi? Czując, iż jest zdemaskowany, bandyta ów będzie zdolny do wszystkiego!
Pan Desmalions znów począł indagować przełożoną i dowiedział się, że Florenlyna Levasseur, przed ośmiu dniami i przed wstąpieniem do kliniki, mieszkała przez czterdzieści ośm godzin w podrzędnym hotelu na wyspie Saint-Louis.
Jakkolwiek niewielką wartość przedstawiała ta informacya, to jednak nie można było jej lekceważyć. Prefekt policyi, który trwał przy swych wątpliwościach co do osoby Fiorentyny i który przykładał wielką wagę do schwytania jej, polecił Weberowi i jego ludziom, aby natychmiast rozpoczęli poszukiwania we wskazanym kierunku.
Don Luis towarzyszył Weberowi.
Natychmiast wydarzenia przyznały słuszność prefektowi. Florentyna schroniła się do pokojów umeblowanych na wyspie Saint-Louis, gdzie zajęła pokoik pod zmyślonem nazwiskiem. Nie bawiła tam jednak długo, albowiem zjawił się jakiś chłopiec w kancelaryi hotelowej, zapytał o nią, a następnie widziano, jak wyszła z nim razem.
Gdy znaleziono się w wynajętym przez nią pokoju, ujrzano pakiet, owinięty w gazetę, w którym znajdował się kostyum zakonnicy. A zatem pomyłka była wykluczona.
Późnym wieczorem udało się Weberowi odnaleźć owego malca. Był to syn stróża z tejże dzielnicy. Badany oświadczył, że za nic w świecie nie zdradzi tej pani, która mu zupełnie zaufała i uściskała go płacząc. Matka prosiła go, aby mówił wszystko, co mu jest wiadomo, ojciec go ukarał, ale chłopiec milczał jak zaklęty.
W każdym razie można było wnosić, że Florentyna nie opuściła jeszcze wyspy Saint-Louis, albo też okolic bezpośrednio dotykających tej wyspy.
Weber nie dawał za wygraną. Założył swoją centralną kwaterę w jednej z restauracyj, gdzie koncentrowały się nici śledztwa i dokąd zjawiali się co chwila agenci, otrzymujący tam rozkazy. Ponadto Weber pozostawał w stałym kontakcie z prefekturą.
O godzinie w pół do dziewiątej prefekt przysłał pluton agentów do rozporządzenia Webera. Mazeroux, który przybył z Rouen, wściekły na Florentynę, iż wypłatała mu figla, tem chętniej przyłączył się do tego plutonu.
Poszukiwania trwały w dalszym ciągu. Zwolna kierownictwo całą akcyą przeszło w ręce don Luisa, albowiem pod jego to wpływem Weber dzwonił do tej lub owej bramy, lub poddawał badaniu tę lub ową osobę.
Do godziny jedenastej poszukiwania nie wydały żadnego wyniku. Okropny niepokój dręczył don Luisa. Jednak około północy ostry głos świstawki zgromadził wszystkich agentów na wschodnim krańcu wyspy, na samym końcu wybrzeża d’Anjou. Oczekiwali już tam dwaj agenci, otoczeni przez grupę przechodniów. Dowiedziano się tam, że dalej, na wybrzeżu Henryka IV, a zatem już poza obrębem wyspy, zatrzymał się przed jednym z domów wynajęty samochód, że słyszano echo, jakiejś dyskusyi i że samochód ten zniknął następnie od strony Vincennes.
Wkrótce znaleziono się na wybrzeżu Henryka IV. Natychmiast wskazano dom podejrzany. Drzwi jednego z parterowych mieszkań wychodziły tam bezpośrednio na ulicę. Wynajęty samochód stał przez chwilę przed tym właśnie domem. Dwie osoby wyszły były wówczas z tego lokalu, mężczyzna i kobieta, przyczem ta ostatnia była prawie wleczona przez mężczyznę. Gdy zatrzaśnięto drzwiczki auta, usłyszano głos mężczyzny, który, dając rozkaz szoferowi, wołał:
— Bulwar Saint-Germain... Wybrzeże... a następnie drogą ku Wersalowi.
Informacye, zasięgnięte u stróżki tego domu, były jeszcze dokładniejsze. Stróżka, zaintrygowana lokatorem lokalu parterowego, którego widziała raz tylko, płacącego swą należność czynszową i który w rzadkich odstępach czasu odwiedzał swoje mieszkanie, skorzystała z tego, iż jej pokoik stykał się ścianą z lokalem parterowym i podsłuchała tego właśnie wieczoru rozmowę swych sąsiadów. Słyszała coś w rodzaju kłótni pomiędzy nieznajomym a jego towarzyszką. W pewnym momencie nieznajomy wykrzyknął głośniej:
— Jedź ze mną, Florentyno! Chcę tego! I jutro rano przedstawię ci wszystkie dowody swej niewinności. A jeżeli mimo wszystko nie zechcesz zostać moją żoną, to wówczas wsiądę na okręt i wyjadę. Wszystkie przygotowania do tego już zostały poczynione.
Po chwili nieznajomy począł się śmiać i powiedział jeszcze podniesionym głosem:
— Czego się boisz, Florentyno? Boisz się, żebym się nie targnął na twoje życie? Nie, nie, bądź o nie spokojna...
Stróżka nic więcej ponadto nie słyszała, ale czyż zeznania jej nie usprawiedliwiały wszystkich obaw?
Don Luis ujął Webera za ramię:
— W drogę! — powiedział. — Ja wiem, ten człowiek jest zdolny do wszystkiego! To tygrys! On ją zamorduje!
Rzucił się naprzód, ciągnąc za sobą Webera w stronę dwóch samochodów, należących do prefektury, a znajdujących się w odległości pięciuset metrów. Brygadyer Mazeroux usiłował jednak protestować.
— Byłoby lepiej przeszukać dom, zebrać wskazówki...
— Eh! — wykrzyknął don Luis, przyspieszając kroku. — Dom... wskazówki... wszystko to się znajdzie... gdy on tymczasem zyskuje na terenie i... uprowadza Florentynę... aby pozbawić ją życia... To apasz... jestem tego pewien...
Wołał i wykrzykiwał wśród ciemności nocnych, ciągnąc zą sobą z nieprzepartą siłą Webera i Mazeroux.
Zbliżali się już do samochodów.
— W drogę! — komenderował, dostrzegłszy samochody. — Sam poprowadzę!
Chciał zająć miejsce szofera, ale Weber wepchnął go do wnętrza auta, oświadczając:
— To zbyteczne, albowiem szofer umie spełniać swoje obowiązki. Pojedziemy dzięki temu szybciej.
Don Luis, Weber i dwaj policyanci zajęli miejsca w samochodzie, podczas gdy Mazeroux zasiadł obok szofera.
— Do Wersalu! — wołał don Luis.
Auto ruszyło, a don Luis ciągnął dalej:
— Trzymamy ich! Rozumiecie panowie, że okazya do przychwycenia ich jest teraz wyśmienita! Oni jadą zapewne szybko, ale nie ze zbytnim pośpiechem, albowiem nie przypuszczają wcale, że są ścigani... Ach, bandyta! Dlaczego ten samochód tak warczy?... Prędzej szoferze! Ale dlaczego, u djabła, skręciliśmy w tem miejscu?... Samochód ten wystarcza właściwie dla nas obojga, panie Weber... Ech, Mazeroux, zejdź lepiej i wsiądź do innego auta... Ależ tak, nie prawdaż, panie Weber, jedziemy w złym kierunku?... Wszak to głupota!...
Urwał, a ponieważ siedział w głębi, pomiędzy Weberem i jednym z agentów, więc uniósł się całem ciałem i pochylając się ku portyerze, wykrzyknął:
— Ach, tak! Ależ jaki kierunek bierze to bydlę? Wszak to nie jest droga... Co to właściwie ma znaczyć?...
Odpowiedział mu na te wątpliwości wybuch śmiechu. To śmiał się Weber drżąc z zadowolenia. Don Luis, dławiąc się z wściekłości, zaklął siarczyście i czyniąc straszliwy wysiłek, chciał wyskoczyć z pojazdu, ale sześć rąk spadło na niego i został unieruchomiony. Weber ściskał go pod gardło, agenci zaś trzymali za ręce. Ciasnota, panująca w samochodzie, uniemożliwiała mu wszelką obronę, a przytem poczuł na swej skroni zimną lufę rewolweru.
— Ani się rusz! — mruknął Weber — bo inaczej palnę prosto w łeb! Ach, ach, nie spodziewałeś się czegoś podobnego?... Ha, ha!... to jest właśnie rewanż Webera!...
Gdy zaś Perenna mimo to rzucał się jak zwierzę w potrzasku, Weber oświadczył groźnie:
— Tem gorzej dla ciebie!... Liczę tylko do trzech... Raz... dwa...
— Ale wreszcie, cóż się to stało?... Co zaszło?... — zapytywał don Luis.
— Rozkaz prefekta, otrzymany w ostatniej chwili! — brzmiała odpowiedź.
— Jaki rozkaz?
— Odwiezienia cię do więzienia, w razie, gdyby Florentyna jeszcze raz się nam wymknęła.
— Masz ten rozkaz?
— Mam.
— A potem?...
— Potem? Nic... Pobyt w więzieniu La Sante... Śledztwo...
— Ależ, durniu jeden, tygrys ucieknie nam przez ten czas. Przecież trzeba mieć rozum!... Cóż to za barany!... Ach, do stu piorunów!...
Don Luis pienił się z wściekłości. Gdy spostrzegł, że samochód wjeżdża w podwórze więzienne, wyprostował się nagle, rozbroił Webera, uderzeniem pięści ogłuszył jednego z agentów.
Dziesięciu ludzi jednak cisnęło się już u drzwiczek samochodu. Wszelki opór był bezcelowy. Zrozumiał to don Luis i wściekłość jego doszła do szału.
— Bando idyotów! — wołał, podczas gdy przetrząsano w bramie jego kieszenie. — Ciury obozowe! Bałwany! Czy tak się zabagnia sprawę, jak wy to czynicie? Mają już bandytę na długość rąk, a zamykają uczciwego obywatela... i bandyta dzięki temu im się wymyka... I bandyta ten dopuści się nowej zbrodni... Florentyno!... Florentyno!...
W świetle palących się latarek, w pośród zgrai agentów i policyantów, wyglądał wspaniale w swej niemocy i oburzeniu.
Zaczęto go popychać ku celom więziennym. Wtedy z niesłychaną mocą wyprężył się, odtrącił od siebie całą sforę ludzi, uwolnił z objęć Webera i strofując brygadyera Mazeroux, mówiąc do niego przez „ty”, w pełni poczucia swego autorytetu, z całkowitym spokojem, panując najzupełniej nad swem oburzeniem, w zdaniach urywanych, krótkich jak komenda wojskowa, rozkazywał:
— Mazeroux! Skocz do prefekta!... Niechaj zatelefonuje do Valenglady’a... Tak... Do ministra... do prezydenta gabinetu... Chcę się z nim widzieć... Niechaj go o tem zawiadomią...
Niechaj mu powiedzą, że to jestem ja... ja, ten osobnik, który według swej woli kierował krokami niemieckiego cesarza... Moje nazwisko? On je zna... A jeżeli go sobie nie przypomina... Oto moje nazwisko...
Urwał na chwilę, poczem z większym jeszcze spokojem oświadczył:
— Arseniusz Lupin! Niechaj zakomunikują mu przez telefon te dwa wyrazy i następujące słowa: „Arseniusz Lupin pragnie zakomunikować prezydentowi gabinetu o rzeczach bardzo ważnych”. Niechaj doniosą mu o tem natychmiast. Prezydent gabinetu bardzoby się gniewał, gdyby dowiedział się później, że zaniedbano donieść mu o mojej prośbie... Ruszaj natychmiast, Mazeroux, gdy zaś się z tem załatwisz, to puść się w ślad za owym bandytą.
Dyrektor więzienia otworzył rejestr więźniów.
— Zapisz pan moje nazwisko, panie dyrektorze — rozkazywał don Luis.
— Napisz pan: „Arseniusz Lupin”...
Dyrektor uśmiechając się odrzekł:
— Byłbym w wielkim kłopocie, gdyby mi zaproponowano napisanie innego nazwiska. Na to właśnie nazwisko opiewa rozkaz aresztowania. W rozkazie stoi wyraźnie: „Arseniusz Lupin, czyli don Luis Perenna”...
Don Luis zadrżał, usłyszawszy te słowa. Aresztowany jako Arseniusz Lupin, znajdował się w położeniu szczególnie niebezpiecznem.
— Ach! westchnął. — Więc zdecydowano się wreszcie...
— Mój Boże! Tak jest — ozwał się tryumfująco Weber. — Zdecydowano się chwycić tura za rogi i wymierzyć don Luisowi cios w samo serce! Nazwiesz to odwagą? Co? Będziesz świadkiem jeszcze większej odwagi.
Don Luis niezrażony wcale tem oświadczeniem, zwracając się do Mazeroux, powtórzył:
— Nie zapomnij o moich poleceniach, Mazeroux!
Don Luisa spotkała jednak nowa niespodzianka. Brygadyer nie dał żadnej odpowiedzi.
Don Luis przyjrzał się brygadyerowi z większą jeszcze uwagą i zadrżał. Spostrzegł mianowicie, że Mazeroux był również otoczony przez agentów i trzymany mocno za ręce. I nieszczęsny brygadyer płakał w milczeniu.
Weber aż podrygiwał z radości.
— Zechcesz mu wybaczyć nieposłuszeństwo — powiedział, zwracając się do don Luisa. — Brygadyer Mazeroux jest twoim współlokatorem, jeżeli nie w tej samej celi, to przynajmniej w tem samem więzieniu.
— Ach! — wykrzyknął zdumiony Perenna. — Więc Mazeroux jest również aresztowany?
— Rozkaz prefekta! Sprawa jest w zupełnym porządku — odrzekł Weber.
— Z jakiego powodu?
— Jako wspólnik Arseniusza Lupina.
— On moim wspólnikiem! Nie gadaj bredni! On, najuczciwszy człowiek pod słońcem!
— Najuczciwszy człowiek pod słońcem, oczywiście! Ale to nie przeszkadzało wcale, aby do niego się zwracano, gdy chciano pisać do ciebie i ażeby on doręczał ci listy. I zresztą wiele jeszcze innych rzeczy wyjaśnią ci tutaj, w więzieniu. Nie będziesz się wcale nudził...
Don Luis mruknął:
— Mój biedny Mazeroux!
Głośno zaś oświadczył:
— Nie płacz, mój stary! Jestto sprawa tej jednej nocy. Ależ tak, wciągam ciebie do gry i oświadczam ci, że w ciągu kilku godzin załatwimy się z chwilowym naszym władcą. Nie płacz, zapewniam cię, iż otrzymasz stanowisko piękniejsze, bardziej zaszczytne i korzystne, aniżeli miałeś dotychczas. Biorę twą sprawę w swoje ręce. Czy przypuszczasz, że ja tego wszystkiego nie przewidziałem? Znasz mnie przecież dobrze! A zatem jutro będę wolny i rząd, uwolniwszy cię również z więzienia, zasypie cię zaszczytami. Będziesz mianowany czemś w rodzaju pułkownika, noszącego oznaki marszałka. Nie płacz, Mazeroux!
Zwracając się następnie do Webera, don Luis wydał tonem szefa i władcy rozkaz, wydał go w sposób wykluczający możliwość jakiejkolwiek dyskusyi:
— Panie Weber, proszę wypełnić polecenie, które przed chwilą powierzyłem był brygadyerowi Mazeroux. Przedewszystkiem zawiadom prefekta policyi, że mam ważną rzecz do zakomunikowania prezydentowi ministrów, a następnie odszukaj tej jeszcze nocy ślady zbiegłego bandyty. Znam doskonale twoje zasługi i całkowicie spuszczam się na twą gorliwość i pośpiech.
I wciąż odgrywając rolę szefa, wydającego rozkazy, pozwolił łaskawie zaprowadzić się do celi.
Brakowało wówczas do godziny pierwszej tylko dziesięciu minut. A zatem od pięćdziesięciu minut nieprzyjaciel mknął wielką szosą, unosząc wraz z sobą Florentynę, o odbicie której nie potrzebował się prawie obawiać.
Drzwi za don Luisem zamknięto, zaryglowano...
— Przypuściwszy nawet — myślał don Luis — że prefekt uwzględni moje życzenie i zatelefonuje do Valenglay’a, to jednak nie nastąpi to wcześniej, aż rano.
A zatem aż do chwili mego uwolnienia pozwolono zbrodniarzowi wyprzedzić mnie o osiem godzin czasu. Osiem godzin!... Niech to djabli porwą!
Zastanawiał się jeszcze przez chwilę, później jednak wzruszył ramionami, jak człowiek, któremu nic innego nie pozostaje do zrobienia i rzucił się na łóżko, mrucząc:
— Śpij, Lupinie!
Mimo wielkiej potrzeby snu, don Luis spał tylko trzy godziny. Zbyt wiele trosk go torturowało i jakkolwiek plan jego postępowania był obmyślony w sposób niemal matematyczny, to jednak nie był skłonny do ukrywania przed sobą wszelkich trudności, które mogą stanąć mu na przeszkodzie. Weber będzie oczywiście mówił z prefektem, ale czy pan Desmalions zatelefonuje do prezydenta ministrów Valenglay’a?
— Zatelefonuje! — utwierdzał się don Luis w tem przekonaniu, tupiąc wściekłe nogą. Krok taki nie zagraża mu niczem. A ponadto wiele ryzykuje, nie spełniając mego życzenia... Tem więcej, że aresztowanie mej osoby nie mogło nastąpić bez porozumienia się z Valenglay’em, i że prefekt musi go poinformować o wszystkiem, co się dzieje... Więc... więc...
Wtedy don Luis zadawał sobie pytanie: na co, dowiedziawszy się o jego życzeniu, zdecyduje się prezydent ministrów? Bo wreszcie, czy można przypuścić, że szef rządu, że prezydent rady ministrów zechce się fatygować w tym celu, aby dać posłuch i służyć projektom pana Arseniusza Lupina?
— On przyjdzie! — wykrzyknął z tem samem zacięciem. — Valenglay kpi sobie z protokołów i tym podobnych głupstw. On przyjdzie! Choćby miał to uczynić przez samą tylko ciekawość... aby się dowiedzieć, co też ja, Arseniusz Lupin, pragnę mu powiedzieć. A następnie — cóż? — wszak mnie zna! Ja nie należę przecież do rzędu tych ludzi, którzy fatygują kogoś napróżno. Z rozmowy ze mną zawsze wysnuwa się jakąś korzyść. On przyjdzie!.
Natychmiast jednak powstawało w jego umyśle drugie pytanie. Wszak samo zjawienie się Valenqlay’a w jego celi nie dowodziłoby jeszcze, że musi on zgodzić się na propozycye Perenny... I jeżeli nawet uda mu się przekonać Valenglay’a, to ileż jeszcze grozić będzie niebezpieczeństw. Ileż pojawi się jeszcze wątpliwości! Ile oczekiwać jeszcze będzie rozczarowań! Czy Weber będzie ścigać zbrodniarza z koniecznym pośpiechem i śmiałością? Czy odnajdzie jego ślady? A znalazłszy, czy znów ich nie straci?...
A następnie... następnie, przypuściwszy nawet, że wszystkie szanse okażą się korzystnemi, to czy nie będzie już wtedy zapóźno? Odnajdzie się tę dziką bestyę. Schwyci się zbrodniarza za kark. Niech i tak będzie! Ale czy przedtem zbrodniarz ten nie zadusi swej ofiary? Czy zbrodniarz tego rodzaju, czując się zgubionym, będzie wahał się z dorzuceniem jeszcze jednej zbrodni do listy swoich morderstw?
I ta myśl napawała don Luisa największem przerażeniem. Pokonawszy w swej wyobraźni wszystkie trudności napotykał na tę straszliwą wizyę: Florentyna zgładzona ze świata, zamordowana!
— Oh, co za męka! — wzdychał. — Ja jeden byłbym w stanie ją ocalić, a tymczasem osadzono mnie pod kluczem!
Nie chciał się nawet zastanawiać nad motywami, które skłoniły prefekta do zmiany zapatrywań i do wydania rozkazu natychmiastowego aresztowania, tego, kłopoty tylko przynoszącego Arseniusza Lupina, którym sprawiedliwość nie chciała się dotychczas ambarasować. Nie, to go wcale nie obchodziło. Obchodziła go jedynie i wyłącznie Florentyna! A minuty mijały i każda minuta zbliżała Florentynę do straszliwej przepaści!...
Przypominał sobie podobną chwilę, kiedy to, przed kilku laty, również oczekiwał aż otworzą się drzwi jego więzienia i aż ukaże się w nich cesarz niemiecki. Ale wówczas chodziło tylko o jego osobistą wolność i o nic więcej, teraz zaś szło o życie Florentyny!
— Florentyno! Florentyno! — powtarzał z rozpaczą.
Don Luis nie wątpił wcale, że Florentyna była niewinną. Nie wątpił wcale, że ten zbrodniarz ją kochał i że uprowadził ją nie tyle jako zastaw za tak pożądaną przez niego fortunę, ile raczej jako zdobycz miłosną, którą się zniszczy całkowicie, jeśli los nie pozwoli jej przy sobie na własność zatrzymać...
— Florentyno! Florentyno!
Potem przyszedł nań kryzys nadzwyczajnego pesymizmu. Niepowodzenie jego planów i zamierzeń zdawało mu się być nieuniknionem. Biedz za Florentyną? Chwytać zbrodniarza? Wszak znajdował się w więzieniu i cała rzecz zależała od tego, jak długo tu pozostanie, ile miesięcy czy może lat...
Wtedy dopiero dokładnie pojął, czem była dlań miłość ku Florentynie. Spostrzegł, iż zajmuje ona w jego życiu takie miejsce, jakiego nie zajmowały dotychczas żadne jego dawniejsze namiętności, żadna pożądliwość luksusu i bogactw, żadne jego dawniejsze pożądania walki, żadne ambicye, żadne zawiści i nienawiści. Od dwóch miesięcy borykał się tylko dlatego, ażeby ją zdobyć. Poszukiwanie prawdy, jak też chęć ukarania winnego, to wszystko było tylko środkiem, wiodącym do ocalenia Florentyny od grożących jej niebezpieczeństw. Jeśli Florentyna padnie pod nożem tego zbója, jeśli będzie już zapóźno na jej ocalenie, to w takim razie lepiej już będzie pozostać w więzieniu. Arseniusz Lupin w katordze aż do ostatnich swych dni, czyż to nie słuszne rozwiązanie dla człowieka, który nie umiał zdobyć miłości nawet tej jedynej kobiety, którą w swem życiu prawdziwie pokochał?
Kryzys minął. Zwalczyła go szybko szalona energia don Luisa. Odzyskał znów ufność, której nie mąciła żadna wątpliwość, żaden cień wątpliwości. Do celi zajrzało słońce. Robiło się coraz widniej i jaśniej. I don Luis przypomniał sobie wtedy, że Valenglay przybywa do swego ministeryum, mieszczącego się na placu Beauvau, o godzinie ósmej rano.
W tym momencie czuł się już zupełnie spokojnym. Przyszłe wydarzenia przedstawiały się mu pod kątem całkiem innym, możnaby rzec, iż się odwróciły zupełnie. Walka zdawała się być łatwą, realizm rzeczy zdawał się nie przedstawiać żadnych komplikacyj. Zrozumiał jasno, że jeżeli rozkazy jego zostały wykonane, to musi być dany posłuch jego władczej woli. Przypuśćmy, że Weber zdał wierny raport prefektowi policyi; przypuśćmy, że prefekt tegoż rana zakomunikował żądanie Arseniusza Lupina prezydentowi ministrów; przypuśćmy, że Valenglay zechce zakosztować przyjemności widzenia się z Arseniuszem Lupinem; przypuśćmy, że Arseniusz Lupin w ciągu tej rozmowy uzyska pożądane zezwolenie. Nie były to wcale hypotezy, lecz pewniki, nie były to problemy do rozwiązania, lecz już rozwiązane prawdy. Przyjąwszy za punkt wyjścia literę A., to jeśli się przejdzie przez punkty, oznaczone literami B. i C., dojdzie się, chcąc, nie chcąc, do punktu, oznaczonego literą D.
Don Luis począł się uśmiechać.
— Zastanów się, kochany Lupinie — mówił w duchu — że ty kazałeś Hohenzollernowi przybyć do siebie z głębi jego Marchii Brandeburskiej. Valenglay nie mieszka tak daleko, do djabła! I w razie potrzeby ty możesz się do niego pofatygować. Tak jest, godzę się na to, iż pierwszy uczynisz krok. Ja złożę wizytę na placu Beauvau. Panie prezydencie ministrów, moje najgłębsze uszanowanie...
Rozradowany ruszył w kierunku drzwi, przedstawiając sobie umyślnie, iż są otwarte i że potrzebuje tylko przestąpić ich próg, aby na niego przyszła kolej audyencyi...
Trzykrotnie powtarzał ten dziecinny manewr, składając głęboki ukłon niewidzialnej osobie i jakgdyby zamiatając podłogę pióropuszem swego nieistniejącego również kapelusza, przyczem mruczał:
— Sezamie, otwórz się!
Za czwartym razem drzwi się otwarły.
Ukazał się w nich dozorca.
Don Luis ozwał się doń tonem ceremonialnym:
— Nie długo każę czekać prezydentowi ministrów...
W korytarzu znajdowało się czterech inspektorów policyi.
— Ci panowie stanowią eskortę? — zapytał. — Chodźmy więc! Zaanonsujecie premierowi Arseniusza Lupina, wielkiego Hiszpana, kuzyna Jego Cesarskiej Apostolskiej Mości. Panowie, jestem gotów do wyjścia. Dozorco, oto dwadzieścia dukatów za twą opiekę, przyjacielu.
Zatrzymał się w korytarzu.
— Na Perkuna! Nie mam ani jednej pary rękawiczek, a od wczoraj się nie goliłem!
Inspektorzy wzięli go między siebie i popchnęli naprzód dość brutalnie. Dwóch z pośród nich uchwycił za ramiona tak mocno, że aż jęknęli.
— Pozdrawiam was — powiedział. — Nie macie rozkazu rozproszkować mnie, nieprawdaż? Ani też nakładać mi kajdan? W takim razie bądźcie uprzejmi, młodzi przyjaciele.
Dyrektor więzienia znajdował się w westybulu. Don Luis ozwał się doń:
— Pyszna noc, mój drogi dyrektorze! Pańskie pokoje w „Touring Club” są godne polecenia. W doskonałym punkcie znajduje się pański hotel! Czy może życzysz sobie, abym wykreślił swe nazwisko z listy twoich lokatorów? Nie? Spodziewasz się mojego powrotu? Tere-fere! Nie licz na to, mój drogi dyrektorze. Mam ważne sprawy do załatwienia...
Na podwórzu stał już przygotowany do drogi samochód. Wsiedli do niego czterej agenci i don Luis Perenna.
— Plac Beauvau! — zawołał don Luis do szofera.
— Ulica Vineuse! — poprawił agent.
— Och! och! — wykrzyknął. — Więc jedziemy do prywatnego mieszkania Jego Ekscelencyi. Jego Ekselencya woli, ażeby nasze spotkanie miało charakter tajny. To dobry znak. A propos, drodzy przyjaciele, którą teraz mamy godzinę?
Pytanie to zostało bez odpowiedzi, a ponieważ agenci zapuścili firanki, Perenna nie mógł nawet spojrzeć na zegar publiczny.
Dopiero u Valenglaya, na parterze, zamieszkiwanym przez prezydenta rady ministrów, w pobliżu Trocadero, zobaczył zegar.
— Wpół do ósmej! — zawołał. — Doskonale! Nie wiele czasu straciliśmy. Położenie się wyjaśni.
Pokój, w którym znalazł się Perenna, był przepełniony książkami i obrazami. Na odgłos dzwonka agenci wyszli, prowadzeni przez starą służącą, która ich tu przedtem wprowadziła.
Don Luis pozostał sam jeden.
Wciąż panując nad sobą odczuwał jednak pewien niepokój, pewną potrzebę fizyczną działania i walki. Oczy jego ustawicznie zwracały się ku zegarowi. Wielka wskazówka na zegarze zdawała się poruszać z nadzwyczajną szybkością.
Wreszcie ktoś wszedł, poprzedzany przez jakąś drugą osobę.
Don Luis rozpoznał w przybyłych Valenglaya i prefekta policyi.
— Tak więc się stało, jak przypuszczałem — pomyślał. — Mam ich w ręku.
Optymizmem nastroiła don Luisa koścista i szczupła twarz starego prezydenta ministrów, na której nie zauważył żadnego śladu gniewu, lecz przeciwnie, spostrzegł pewien nieokreślony wyraz sympatyi. Nie dostrzegł nic takiego, coby miało stanąć na podobieństwo baryery pomiędzy prezydentem ministrów, a przyjmowaną przezeń dwuznaczną osobistością. Znać było, iż premier jest wielce zaciekawiony i że zamierza gościa swego traktować z sympatyą, której zresztą nigdy Valenglay nie taił i którą uwydatnił, gdy po symulowanej śmierci Arseniusza Lupina mówił o tym awanturniku i o osobliwych stosunkach, jakie go z nim łączyły.
— Wcale się pan nie zmienił — rzekł premier przyjrzawszy mu się uważnie. — Cera panu nieco przyciemniała, włosy trochę posiwiały i oto wszystko!
I nagle, jak człowiek, który zwykł był prosto zmierzać do celu, premier zapytał:
— A zatem czego pan sobie życzy?
— Przedewszystkiem jedno pytanie, panie prezydencie ministrów. Czy Weber, który tej nocy odstawił mnie do więzienia, wpadł na ślady samochodu, uwożącego niewiadomo dokąd Florentynę Levasseur?
— Owszem, samochód ten zatrzymał się w Wersalu. Osoby, które go zajmowały wynajęły inne auto, którem miały się udać do Nantes. Oprócz tej odpowiedzi, czego pan sobie więcej życzy?
— Puszczenia mnie na wolność panie prezydencie.
— I to, rozumie się, natychmiast? — zapytał, śmiejąc się Valenglay.
— Co najwyżej za 40 lub 50 minut.
— O godzinie wpół do dziewiątej, nieprawdaż?
— W najgorszym razie, panie prezydencie!
— I na cóż potrzebne panu jest to uwolnienie?
— Po to, ażebym mógł doścignąć zabójcę Morningtona, inspektora Verota i członków rodziny Roussel.
— I uda się panu samemu tego dokonać?
— Tak jest.
— Wszak policya jest w ruchu, telegraf również i morderca nie ucieknie nam z Francyi.
— Panowie nie będziecie mogli go wykryć.
— Owszem, wykryjemy go.
— Zanim dokonacie tego, to zabije on Florentynę Levasseur. Będzie to już siódma ofiara tego bandyty. Samiście tego chcieli!
Valenglay zastanowił się przez chwilę, poczem zapytał:
— Według pana, wbrew wszelkim pozorom i wbrew umotywowanym podejrzeniom pana prefekta policyi, Florentyna Levasseur jest niewinna?
— Zupełnie niewinna, panie prezydencie.
— I pan sądzi, że ona jest w niebezpieczeństwie?
— W niebezpieczeństwie utraty życia.
— Pan kocha Florentynę Levasseur?
— Kocham!
Przez Valenglaya przeszedł dreszcz wesołości. Lupin zakochany! Lupin działający z pobudek miłosnych i wyznający otwarcie swą miłość! Co za interesująca przygoda!
Po chwili prezydent ministrów oświadczył:
— Śledziłem sprawę Morningtona dzień po dniu i żaden jej szczegół nie jest mi obcy. Pan dokonałeś cudów. Jest rzeczą oczywistą, że bez pańskiego udziału sprawa ta nie wyszłaby nigdy ze sfery tajemnic. Jednak zaznaczyć muszę, że popełniono tu kilka błędów, a te błędy, które mnie dziwią wobec tego, że pan je popełniłeś, tłómaczą się jaśniej, gdy się wie teraz, że miłość była podstawą i celem pańskich działań. Z drugiej strony i mimo pańskich twierdzeń zachowanie się Florentyny Levasseur, jej prawa spadkowe, jej nieprzewidziana ucieczka z kliniki, nie pozostawiają nam żadnej wątpliwości co do roli, jaką ona odgrywała.
Don Luis wskazał na zegar.
— Panie prezydencie, czas ucieka!
Valenglay wybuchnął śmiechem:
— Co za oryginał! Panie Perenna, żałuję niezmiernie, że nie jestem jakim wspaniałomyślnym monarchą. Byłbyś pan w takim razie naczelnikiem mojej policyi tajnej.
— Jestto stanowisko, które zaofiarowywał mi już ex-cesarz Wilhelm.
— Co znowu?
— I za które mu podziękowałem.
Valenglay śmiał się do rozpuku, a tymczasem zegar wskazywał już godzinę ósmą bez kwadransa. Don Luisa ogarniał niepokój. Valenglay usiadł i przechodząc już bez zwłoki do sedna rzeczy, oświadczył poważnie:
— Don Luisie Perenna, od pierwszego dnia, kiedyś pan znów się u nas pojawił, to jest od chwili popełnienia zbrodni na bulwarze Suchet, pan prefekt policyi i ja, nie mieliśmy wątpliwości co do tego, z kim właściwie mamy do czynienia. Perenna, to Lupin! Nie wątpię wcale o tem, że znane są panu powody, dla których nie chcieliśmy wskrzeszać nieboszczyka, którym pan dla świata byłeś i dla których darzyliśmy pana pewną protekcyą. Pan prefekt policyi był tego samego zdania co i ja. Sprawa, którą pan się zająłeś była z pańskiej strony dziełem sprawiedliwości i pańskie współpracownictwo było dla nas zbyt cennem, ażebyśmy nie mieli zaoszczędzić panu pewnych przykrości. A zatem, ponieważ don Luis Perenna prowadził akcyę uczciwą, to pozostawiliśmy w cieniu Arseniusza Lupina. Niestety jednak...
Valengiay przerwał na chwilę, poczem ciągnął dalej:
— Niestety jednak, pan prefekt policyi otrzymał wczoraj wieczorem bardzo szczegółową denuncyacyę, popartą dowodami i oskarżającą pana, że jesteś Arseniuszem Lupinem.
— To niemożliwe! — wykrzyknął don Luis. — Jest to rzecz, której żaden człowiek na świecie nie jest w stanie udowodnić. Arseniusz Lupin nie żyje!
— Przypuśćmy, że tak jest — przytaknął Valenglay — ale to nie dowodzi bynajmniej, że don Luis Perenna znajduje się wśród żyjących.
— Don Luis Perenna istnieje życiem bardzo legalnem, panie prezydencie.
— Być może, ale temu jednak przeczą.
— Kto? Jedna tylko osoba miałaby prawo temu przeczyć, ale oskarżając mnie, zgubiłaby sama siebie. Nie sądzę, aby ta osoba była tak dalece pozbawiona rozumu...
— Nie o rozum tu idzie, ale o zdolność do popełnienia podłości.
— Pan prezydent ma na myśli pana Cacerés, attache legacyi peruwiańskiej?
— Tak jest.
— Ale pan Cacerés znajduje się przecież w podróży.
— Nawet w ucieczce, gdyż położył swą rękę na kasie legacyi peruwiańskiej. Zanim jednak człowiek ten uciekł za granicę, to podpisał deklaracyę, otrzymaną przez nas wczoraj wieczorem, a zapewniającą, że on to wystarał się panu o dokument, na nazwisko don Luisa Perenny. Oto są korespondencye, które pan z nim prowadziłeś, a oto są dokumenty, które stwierdzają jasno prawdziwość jego zeznań. Wystarczy je przejrzeć, aby być przekonanym, że po pierwsze nie jesteś pan don Luisem Perenną, a powtóre, że jesteś pan Arseniuszem Lupinem.
Don Luis zawrzał wściekłością.
— Ten łotr Cacérés jest tylko narzędziem w cudzem ręku — zasyczał. — Jest ktoś inny poza jego plecami, ktoś, co go opłacił i kazał mu działać. Osobą tą jest właśnie poszukiwany przez nas zbrodniarz. Rozpoznaję w tem wszystkiem jego rękę. Jeszcze raz jeden i to w chwili decydującej zapragnął się odemnie uwolnić!
— Wierzę temu bardzo chętnie — oświadczył prezydent ministrów — ale ponieważ wszystkie te dokumenty są tylko fotografiami i ponieważ w razie gdybyśmy pana nie aresztowali, oryginały ich już jutro byłyby doręczone jednemu z wielkich dzienników paryskich, musimy uczynić użytek z tych denuncyacyi.
— Ależ, panie prezydencie — wykrzyknął don Luis — skoro Cacérés znajduje się zagranicą i skoro zbrodniarz, który nabył u niego te dokumenty, został zmuszony do ucieczki, zanim był w stanie wykonać swą groźbę, to niema teraz obawy, ażeby zostały one doręczone dziennikom.
— Alboż my wiemy? Pański nieprzyjaciel mógł się zabezpieczyć przeciw niespodziankom. Może on ponadto mieć jakichś wspólników.
— Niema ich wcale!
— Alboż my wiemy? — oświadczył premier.
Don Luis spojrzał na Valenglaya i zapytał.
— Dokąd więc pan zmierza, panie prezydencie?
— Oto do tego. Jakkolwiek byliśmy nagleni groźbą pana Cacérésa, to jednak pan prefekt policyi, pragnąc, ażeby rola Florentyny Levasseur została w zupełności wyświetlona, nie przeszkodził panu we wczorajszej pańskiej wycieczce. Ponieważ wycieczka ta się nie udała, przeto pan prefekt chciał przynajmniej tyle skorzystać, aby przez ujęcie don Luisa ułatwić sobie schwytanie... Arseniusza Lupina. Gdybyśmy tego ostatniego uwolnili, to dokumenty, o których wspomniałem byłyby niewątpliwie ogłoszone, a zdaje pan sobie sprawę z tego, w jak śmiesznej sytuacyi postawiłoby to nas wobec publiczności. I oto w takim momencie pan żądasz uwolnienia Arseniusza Lupina, nielegalnego, arbitralnego, niemożliwego do wykonania! Jestem przeto zmuszony pańskiej prośbie odmówić.
— Umilkł, po chwili namysłu zaś dodał:
— Chyba że.
— Chyba że?... — powtórzył tonem zapytania don Luis.
— Chyba że, i do tego właśnie zmierzałem, chyba że pan w zamian zaproponuje mi coś tak nadzwyczajnego i wielkiego, iż opłaci mi się zaryzykować przykrości, na które narazić mnie może absurdalne wprost wypuszczenie na wolność Arseniusza Lupina.
— Ależ panie prezydencie, mnie się zdaje, że jeżeli przyprowadzę tu panu prawdziwie winnego, zbrodniarza, który...
— To ja pańskich usług do tego nie potrzebuję...
— A jeżeli dam panu słowo honoru, panie prezydencie, że załatwiwszy swą sprawę wrócę do więzienia?
Valenglay wzruszył ramionami.
— A potem co będzie? — zapytał.
Nastąpiło milczenie. Sprawa rozgrywała się między dwoma partnerami. Było rzeczą widoczną, że taki człowiek jak Valenglay nie zadowoli się samemi słowami i obietnicami, że będzie wymagał korzyści sprecyzowanych dokładnie, namacalnych.
Don Luis znów zabrał głos:
— Być może, iż pan prezydent — powiedział — pozwoli mi powołać się na pewne usługi, jakie oddałem memu krajowi?...
— Wyrażaj się pan jaśniej.
Don Luis zmierzywszy kilkakrotnie krokami gabinet, zatrzymał się nagle przed Valenglayem i rzekł:
— Panie prezydencie, w maju 1915 r., u schyłku dnia, troje ludzi znajdowało się nad brzegiem Sekwany, na wybrzeżu de Passy, obok kupy piasku. Policya od miesięcy całych poszukiwała pewnej liczby worków, zawierających trzysta milionów w złocie, zebranych pracowicie przez nieprzyjaciół Francyi. Worki te miały być przemycone do Niemiec. Jednym z tych ludzi był pan Valenglay, drugim zaś pan Desmalions. Trzeci zaś osobnik, który ich ściągnął na to miejsce, poprosił ministra Valenglaya, aby zechciał wetknąć swą laskę w tę kupę piasku. W głębi znajdowało się poszukiwane złoto. W kilka dni później Włochy, które domagały się kredytu w sumie czterystu milionów w złocie, stanęły w wojnie światowej przy boku Francyi!
Valenglay zdawał się być bardzo zdziwionym.
— Historya ta nie jest nikomu znaną. Kto panu o tem opowiedział?
— Ta trzecia osoba.
— A jak się ta trzecia osoba nazywała?
— Don Luis Perenna...
— Pan! Pan?! — wykrzyknął Valenglay. — To pan wykryłeś to złoto? To pan tam byłeś razem z nami?...
— Ja, panie prezydencie. Pytałeś się pan mnie wówczas, w jaki sposób możesz mnie wynagrodzić. Teraz właśnie dopiero żądam za to nagrody.
Prezydent ministrów nie zwlekał z odpowiedzią. Poprzedziły ją wybuch śmiechu, pełen ironii:
— Dziś? A zatem w cztery lata po fakcie? To trochę późno, mój panie! Wojna jest już skończona, nie odgrzebujmy zatem starych historyi.
Don Luis był takim obrotem sprawy nieco zdetonowany, mimo to jednak nie dawał za wygrane.
— W roku 1917 — mówił — rozegrało się na wyspie Sarek straszliwe wydarzenie. Pan wie o czem mówię, panie prezydencie. Ale pan nie wie z pewnością o interwencyi don Luisa i o projektach, które ten...
Valenglay uderzył pięścią w stół i napuszonym głosem z poufałością, która miała swój wyraz charakterystyczny, mówił:
— Hola! Arseniuszu Lupinie, graj w otwarte karty! Jeśli chcesz istotnie wygrać sprawę, to płać co się należy! Pan opowiada mi o usługach oddanych mi w przeszłości lub przyszłości. Czy w ten sposób chcesz olśnić mnie, starego realistę, jakim ja jestem? Czy w taki sposób osobnik, zwący się Lupinem, kupuje sumienie Valenglaya? Pomyśl do stu tysięcy djabłów, że po wszystkich tych twoich historyach, a zwłaszcza po incydencie ubiegłej nocy Florentyna Levasseur i pan, będziecie w oczach publiczności, a nawet już jesteście winowajcami całego dramatu — co mówię — prawdziwymi i jedynymi winowajcami! Panna Levasseur już nam uciekła, a teraz pan żądasz puszczenia na wolność! Niech i tak będzie, ale, do pioruna, wymień pan cenę i to bez zwłoki!
Don Luis począł znów spacerować po pokoju. Przygotowywał się do ostatecznej walki. W chwili, gdy miał wysunąć ostatnią stawkę zawahał się. W końcu jednak stanął znów przed premierem zdecydowany już zupełnie. Trzeba płacić, to zapłacę!
— Ja nie zamierzam bynajmniej pana prezydenta okpić — zapewniał lojalnie don Luis. — To, co mam panu do ofiarowania jest czemś bardziej nadzwyczajnem i większem, aniżeli pan to sobie może wyobrazić. Ale gdyby nawet chodziło o rzecz jeszcze nadzwyczajniejszą i jeszcze większą, to jednak nie szłoby to w rachubę wobec tego, że wszak życie Florentyny Levasseur jest w niebezpieczeństwie. Mojem prawem jest jednak starać się uczynić transakcyę mniej niekorzystną. Pańskie słowa odbierają mi wszelką nadzieję. Rzucę więc wszystkie moje karty na stół, jak tego pan wymaga i na co się już zdecydowałem.
Prezydent zastanowił się chwilę. Coś wielkiego i nadzwyczajnego! Istotnie, co to być może? I jakież to propozycye mogą zasługiwać na taką terminologię?
— Mów pan! — oświadczył.
Don Luis usiadł naprzeciw Valenglaya, jak człowiek, traktujący rzeczy jak równy z równym.
— To będzie trwało krótko — powiedział. — Jedno zdanie zadecyduje o układzie, który mam zamiar zaproponować prezydentowi ministrów mego kraju.
— Jedno zdanie?
— Tak, jedno zdanie — potwierdził don Luis.
I zatapiając swe spojrzenia w oczach Valenglaya, wolno, sylaba po sylabie, mówił:
— Za cenę dwudziestu czterech godzin wolności, nie więcej, dając słowo honoru, że wrócę tu jutro rano, i że wrócę tu albo z Florentyną, ażeby przedstawić panu dowód jej niewinności, albo bez niej, ażeby stać się znów więźniem, za tę bagatelkę ofiaruję panu...
Urwał na chwilę, poczem z wielką powagą dokończył:
— Ofiaruję panu królestwo, panie prezydencie ministrów...
Oświadczenie to było nadzwyczajne, śmieszne, zasługujące na wzruszenie ramion zaledwie, było to oświadczenie, które mogło wyjść tylko z ust głupca lub szaleńca.
Jednak Valenglay nie zdawał się go lekceważyć. Wiedział on doskonałe, że w podobnych okolicznościach ten człowiek nie zwykł był żartować. Zdawał sobie z tego sprawę tak dalece, że, przyzwyczajony do traktowania wielkich kwestyi politycznych, przy których tajemnica odgrywa tak wielką wagę, rzucił spojrzenie na prefekta policyi, jakgdyby jego obecność w tej chwili nieco go żenowała.
— Nalegać będę na to, aby pan prefekt policyi zechciał również wysłuchać tego co powiem. Lepiej niż ktokolwiek inny oceni on wartość słów moich, a w części nawet będzie mógł zaświadczyć o ich prawdziwości. Zresztą jestem pewien, że pan prefekt nie zechce okazać się niedyskretnym.
Valenglay nie mógł tym razem powstrzymać się od uśmiechu.
— I jemu również zapewne oddałeś pan przysługę?
— Tak jest, panie prezydencie.
— Bardzo-bym pragnął wiedzieć o co rzecz idzie? — oświadczył prefekt.
— Owszem, jeśli panu na tem zależy... A zatem wieczorem w dniu naszego spotkania na bulwarze de Passy, przed czterema laty, obiecałem panu, panie Desmalions, który byłeś wówczas podrzędnym jeszcze funkcyonaryuszem, że postaram się, aby pana mianowano prefektem policyi. I dotrzymałem danego słowa. Pańskiej nominacyi zażądali trzej ministrowie, na których posiadałem wpływ. Czy mam ich wymienić?...
— To zbyteczne! — wykrzyknął Valenglay, wybuchając serdecznym śmiechem. — Zbyteczne! Wierzę panu. Wierzę wogóle w pańską wszechmocność. Co się pana tyczy, panie Desmalions, to nie miej pan takiej zdziwionej miny. Nic niema uwłaczającego w tem, że pan coś może zawdzięczać takiemu, jak Arseniusz Lupin człowiekowi. Mów więc Arseniuszu! Słuchamy!
Ciekawość jego nie miała wprost granic. Mało się troszczył o to, czy propozycye don Luisa będą miały jakieś konsekwencye praktyczne. W gruncie rzeczy nie przewidywał nawet czegoś podobnego. O jednem chciał się tylko dowiedzieć, dokąd mianowicie awanturnik ten posunie swoją zuchwałość i na jakiej to nowej przygodzie zechce oprzeć swe pretensye, przedstawiane z takim spokojem i uczciwością.
— Pozwoli pan? — zapytał don Luis.
Powstawszy z krzesła, don Luis zbliżył się do ściany, na której zawieszoną była mapa, przedstawiająca północno-zachodnią część Afryki. Następnie, rozłożywszy tę mapę na stole, oświadczył:
— Jest jedna rzecz, panie prezydencie, rzecz, która intryguje pana prefekta policyi i w której to kwestyi czynił on, jak mi wiadomo, poszukiwania. Intryguje go mianowicie to, w jaki sposób zużyłem swój czas, powiedzmy raczej czas Arseniusza Lupina w okresie ostatnich trzech lat, a w szczególności ten jego okres, kiedy to, Arseniusz Lupin znajdował się w legionie cudzoziemskim.
— Badania, prowadzone w tym względzie, były prowadzone na mój wyraźny rozkaz — przerwał Valenglay.
— I do jakiego doszły wyniku?
— Do żadnego.
— Czyli, że panowie zupełnie nie wiecie, co się działo ze mną w ciągu wojny?
— Istotnie nie wiemy.
— Otóż ja panom tę zagadkę wyjaśnię, a to tembardziej, że jest rzeczą całkiem słuszną i sprawiedliwą, aby Francya wiedziała, co dla niej uczynił jeden z synów najbardziej jej oddanych... bez czego... bez czego potomność mogłaby kiedyś przypuścić, żem o swej ojczyźnie w jej ciężkiej dobie zapomniał, co nie byłoby sprawiedliwe. Pan sobie przypomina, panie prezydencie, że zaciągnąłem się do legionu cudzoziemskiego po przejściu straszliwego istotnie kryzysu wewnętrznego i po daremnych próbach samobójstwa. Chciałem umrzeć i sądziłem, że pierwsza lepsza kula marokańska da mi tak pożądany przezemnie wypoczynek. Przypadek chciał, ażeby stało się inaczej. Przeznaczenie moje, jak się zdaje, jeszcze się nie spełniło. Wtedy zdarzyło się to, co się miało zdarzyć. Szukając śmierci stopniowo zaczynałem znów znajdować upodobanie w życiu. Kilka dość chwalebnych czynów orężnych wróciło mi zaufanie w siebie i zamiłowanie czynu. Opadły mnie nowe marzenia. Nowy ideał zapanował nademną. Potrzebowałem z dnia na dzień coraz to więcej przestrzeni, coraz więcej niezależności, coraz szerszych horyzontów, coraz osobliwszych i coraz bardziej osobistych wrażeń. Legion, mimo, iż wiele miałem czci dla tej bohaterskiej rodziny, która mnie do siebie przytuliła, nie wystarczał już dla mojej żywiołowej potrzeby działania. I już zwracałem się ku olbrzymiemu celowi, którego nie rozeznawałem jeszcze dokładnie, ale który tajemniczemi jakiemiś nićmi wabił mnie ku sobie, gdy dowiedziałem się w listopadzie 1914 roku, że Europa jest w wojnie. Miałem wówczas przyjaciół bardzo potężnych na dworze hiszpańskim. Na skutek rokowań dyplomatycznych pomiędzy Madrytem a Paryżem, zostałem wezwany do Madrytu, a następnie wysłany do Paryża z sekretną misyą. To był mój cel. Chciałem na miejscu zobaczyć w jaki sposób najlepiej będę mógł oddać usługi interesom francuskim.
„Udało mi się załatwić pomyślnie trzy, czy cztery poważne sprawy, jak naprzykład sprawę trzystu milionów w złocie i partycypowałem także w przyłączeniu się Włoch do wojny po stronie koaliantów. Ale wszystko to, muszę przyznać, wydało mi się sprawami podrzędnemi. Mogłem wszak czegoś lepszego dokonać i teraz już wiedziałem, do czego mam dążyć. Wykryłem słaby punkt, który mógłby zadecydować o niższości Francyi. Cel poszukiwany przezemnie stawał mi coraz wyraźniej przed oczami. Skończywszy swą misyę, powróciłem do Maroka. W miesiąc po mojem przybyciu, wysłany na południe, dostałem się w zasadzkę, obmyśloną przez Berberejczyków i jakkolwiek mogłem jeszcze walczyć, pozwoliłem się wziąć do niewoli dobrowolnie.
„Cała moja historya streszcza się w tem wydarzeniu, panie prezydencie. Będąc jeńcem odzyskiwałem wolność. Inne życie, życie, jakiego właśnie pragnąłem, otwierało się przedemną.
„Przygoda ta jednak mogła była się źle skończyć. Cztery tuziny moich Berberyjczyków, należących do licznego wędrownego szczepu, który pustoszył i łupił kraj, połączył się najpierw z wioską namiotów, pod którymi obozowały pod strażą dwunastu krajowców żony przywódców szczepu. Powiązano bagaże i ruszono w drogę. Po ośmiu dniach pochodu, który był bardzo nużący, albowiem szedłem z rękami związanemi z tyłu, przytroczony do konia jednego z jeźdźców berberyjskich, zatrzymano się na ciasnej płaszczyźnie, dominującej nad urwiskami skał. Zauważyłem tam wśród kamieni wiele kości ludzkich oraz szczątki szabel i broni francuskiej.
„Tam wbito słup w ziemię i przywiązano mnie do niego. Z zachowania się moich oprawców i ze słów zasłyszanych zrozumiałem, że śmierć moja była postanowiona. Miano obciąć mi uszy, nos, język, a następnie bezwątpienia głowę.
„Jednak nieprzyjaciele moi zaczęli od spożywania posiłku. Udali się do pobliskich studni. Później jedli i nie zajmowali się mną wcale, chyba w tym jedynie celu, aby mi ze śmiechem opisywać, jaki przygotowali dla mnie koniec.
„Upłynęła jeszcze jedna noc. Tortury odłożone zostały do rana. Istotnie wczesnym rankiem otoczono mnie kołem, wydając dzikie okrzyki i wycia, z którymi łączyły się piskliwe głosy kobiet. Gdy cień mej osoby dosięgnął linii, zakreślonej dnia poprzedniego na piasku, wśród tych dzikusów zapanowała cisza i jeden z nich, któremu powierzono operacye chirurgiczne zbliżył się do mnie i kazał mi wystawić język.
„Spełniłem rozkaz. Ujął mój język przez koniec swego płaszcza, drugą zaś ręką wydobył z pochwy sztylet.
„Nie zapomnę nigdy okrucieństwa i radości, malującej się w jego spojrzeniu, spojrzeniu złego dziecka, cieszącego się, iż może połamać skrzydełka i nóżki bezbronnej ptaszyny. I nie zapomnę tem bardziej nigdy zdumienia tego człowieka, gdy spostrzegł, że sztylet jego składał się tylko z rękojeści i kawałka ostrza, wystarczającego zaledwie do tego, aby mógł utrzymać się w pochwie.
„Wściekłość jego wyraziła się w dzikim wrzasku. Natychmiast rzucił się ku jednemu ze swych kompanów i wyrwał mu z pochwy jego własny sztylet. I ten jednak był ułamany prawie u samej rękojeści...
„Wtedy wybuchnął ogólny tumult i każdy z kolei począł wyjmować swój sztylet. Było tam czterdziestu pięciu ludzi i czterdzieści pięć sztyletów poułamywanych.
„Przywódca dzikiej bandy poskoczył ku mnie, jakgdyby mnie czynił odpowiedzialnym za ujawnienie tego niepojętego fenomenu. Był to starzec chudy, zgarbiony, utykający na nogę, o wstrętnym wprost wyglądzie. Wymierzył we mnie jakiś olbrzymi pistolet, a wydał mi się w tej chwili tak śmiesznym, że wybuchnąłem śmiechem.
„Nacisnął cyngiel i kurek spadł bez wystrzału..
„Nacisnął drugi raz i... kurek znów spadł bez wystrzału...
„Natychmiast gestykulując, tłocząc się, potykając, rzucili się wszyscy do słupa, do którego byłem przywiązany i wszyscy jak byli wymierzyli w moją pierś swą broń różnorodną, fuzye, pistolety, karabiny, starą okrętową hiszpańską broń palną. Dzikusy szczękali zębami. Ale... z fuzyi, pistoletów, karabinów i tromblonów hiszpańskich nie padł ani jeden strzał...
„Co za cud!... Trzeba było widzieć ich miny! Przysięgam panom, że nigdy tak się nie uśmiałem, jak wówczas, co zdezoryentowało ich do reszty. Jedni pobiegli do namiotów, aby podsypać świeżego prochu. Inni zmienili swą broń z największym pośpiechem. Nowy zawód, nowe rozczarowanie... Nie imała mnie się żadna broń! Byłem nie do zaatakowania! I śmiałem się do rozpuku! Śmiałem się!
„Sprawa jednak nie mogła się przedłużać. Mieli w swych rękach dwadzieścia innych środków przeciw mnie. Mieli ręce, którymi mogli byli mnie zadławić, kolby karabinów któremi mogli byli mnie zatłuc, mieli kamienie, którymi mogli byli mnie ukamienować. I było ich przeszło czterdziestu!
„Stary wódz wziął w ręce masywny kamień i zbliżył się do mnie z twarzą wykrzywioną wyrazem strasznej wściekłości i nienawiści. Wyprostował się, wyprężył i przy pomocy dwóch innych Berberejczyków podniósł wielki kamienny blok ponad moją głowę i... puścił go w dół. Kamień spadł tuż obok słupa. Był to wielce ciekawy i zdumiewający dla tego starca widok, albowiem w mgnieniu oka uwolniłem z więzów swe ręce i uskoczywszy w tył stanąłem poza słupem, wyprostowany, trzymając w obu rękach dwa rewolwery, skonfiskowane mi dnia poprzedniego...
„To, co się zdarzyło, było sprawą zaledwie kilku minut. Z kolei zaczął się śmiać także wódz, podobnie jak ja śmiałem się przed chwilą, śmiechem sarkastycznym. Według niego trzymane przezemnie rewolwery nie były wcale groźniejsze od broni użytej przeciw mnie. Podniósł z ziemi kamień i podniósł rękę, gotów rzucić go we mnie. Podobnie uczynili jego dwaj towarzysze. Za ich przykładem poszła reszta Berberejczyków...
„— Ręce w dół, bo strzelam! — krzyknąłem.
„Wódz rzucił we mnie swój kamień.
„Pochyliłem głowę i jednocześnie rozległy się trzy wystrzały. Wódz i jego dwaj towarzysze padli trupem.
„— Kto jeszcze z pośród was jest przeciw mnie, niechaj wystąpi! — rzekłem, obrzucając spojrzeniem całą grupę.
„Pozostawało jeszcze czterdziestu dwóch Berberejczyków. Miałem jeszcze jedenaście kul. Gdy nie ruszali się z miejsca, włożyłem jeden z mych rewolwerów pod pachę i wyjąłem z kieszeni dwa małe pudełka nabojów, czyli pięćdziesiąt kul.
„I z poza pasa wydobyłem trzy piękne, dobrze wyostrzone sztylety.
„Połowa grupy poddała mi się natychmiast i uszeregowała się poza memi plecami.
„Druga połowa również wkrótce skapitulowała.
„Bitwa była skończona. Nie trwała nawet czterech minut”.
Don Luis umilkł. Na ustach jego zaigrał uśmiech. Wspomnienie tego czterominutowego przeżycia zdawało się go niezmiernie bawić.
Valenglay i prefekt policyi, dwaj ludzie, których objawy odwagi i zimnej krwi nie dziwiły bynajmniej, przysłuchiwali się opowieści don Luisa i przyglądali mu się teraz w głębokiem milczeniu. Czyż było rzeczą możliwą, aby jakiś zwykły człowiek posunął swój heroizm aż do tak nieprawdopodobnej wyżyny?
Don Luis zbliżył się znów do innej mapy ściennej i wodząc palcem po niej zapytał:
— Pan prezydent powiedział przed chwilą, że samochód tego bandyty opuścił Wersal i znajduje się w drodze do Nantes?
— Tak jest i już zostały wydane dyspozycye, aby go zatrzymać w drodze, albo w Nantes, albo też w Saint-Nazaire, gdzie bandyta zechce być może wsiąść na okręt.
Don Luis wskazującym palcem wodził po liniach oznaczających szosy krajowe, zatrzymując chwilami palec w jakimś punkcie i znacząc etapy. I nie było nic osobliwszego nad jego mimikę. Człowiek ten, mimo tarapatów w jakich go postawiły wypadki, zdawał się spokojem swym panować nad wydarzeniami i być mistrzem chwili. Zdawaćby się mogło, że uciekający bandyta jest uwiązany do sznurka, którego drugi koniec znajduje się w ręku don Luisa i że tenże jest w stanie zatrzymać go w drodze jednym tylko gestem swej ręki. Pochylony nad mapą mistrz panował nietylko nad kartonem mapy, lecz nad wielką szosą, po której w jego oczach mknął samochód poddany jego despotycznej woli.
Stanąwszy znów przed biurkiem prezydenta, don Luis kontynuował swą opowieść:
— Bitwa była skończona i było rzeczą niemożliwą, aby się rozpoczęła nanowo. Stałem się dzięki swej sile, czy tylko fortelowi zwycięzcą, z którym trudno było walczyć. Czterdziestu dwóch Berberejczyków sądziło, iż mają wobec siebie istotę, która podbiła ich w sposób nadprzyrodzony. Nie było innego wyjaśnienia dla rzeczy niewytłumaczonych, których byli naocznymi świadkami. Byłem czarodziejem, jakąś emanacyą Proroka.
Valenglay śmiejąc się rzekł:
— Przypuszczam, że nie tłumaczyli oni sobie tych wydarzeń w sposób tak naiwny, bo wreszcie...
— Panie prezydencie — przerwał don Luis — pan czytał niewątpliwie osobliwą nowelę Balzaca pod tytułem: „Une passion dans le désert?”.
— Czytałem.
— Otóż klucz do tej zagadki znajduje się tam właśnie.
— Co pan mówi? Nie dobrze rozumiem. Wszak pan nie znajdował się pod kłami tygrysa? W pańskiej sprawie ujarzmienie tygrysicy nie odgrywało żadnej roli.
— Nie, ale tam były kobiety...
— Co to znów ma znaczyć?
— Mój Boże! — oświadczył don Luis. — Nie chcę pana przestraszać bynajmniej, panie prezydencie, powtarzam jednak, że w oddziale, który mnie prowadził za sobą przez ciąg ośmiu dni, znajdowały się kobiety... a kobiety są czemś podobnem do tygrysów Balzaca, są istotami, które można oswoić, uwieść... zmiękczyć do tego stopnia, iż stać się mogą sprzymierzeńcami.
— Tak... tak... — mruknął prezydent — ale do tego potrzeba mieć trochę czasu.
— Miałem osiem dni czasu...
— I potrzeba kompletnej swobody ruchów.
— Nie, nie, panie prezydencie. Na początek wystarczą same oczy. Oczami można wywołać sympatyę, zainteresowanie, przywiązanie, ciekawość, pragnienie poznania się bliżej i inaczej aniżeli przez samo spojrzenie. Poza tem wszystkiem wystarczyć może przypadek...
— I zdarzył się taki przypadek?
— Tak jest... Pewnej nocy — Byłem przywiązany, a raczej sądzono, że jestem przywiązany... Wiedziałem, że w namiocie znajdującym się w pobliżu mego słupa, faworyta wodza Berberyjczyków była sama... Poszedłem do niej... Wyszedłem od niej w godzinę później.
— I tygrysica została oswojona?
— Tak, na podobieństwo tygrysicy Balzaca. Oddała mi się całkowicie, bez zastrzeżeń.
— Ale takich tygrysic było aż pięć?...
— Wiem, panie prezydencie, i to był właśnie największy dla mnie szkopół. Obawiałem się rywalizacyi. Wszystko jednak poszło dobrze. Faworyta nie okazała się zazdrosną, przeciwnie... A przytem zaznaczyłem już, że oddanie się dla mnie było całkowite... Krótko mówiąc, miałem pięć aliantek, niewidzialnych, zdecydowanych na wszystko i nie budzących podejrzeń. Przed ostatnim popasem plan mój znajdował się już drodze do wykonania. W ciągu nocy aliantki moje zebrały wszystką broń. Połamaliśmy ostrza sztyletów, powyjmowaliśmy kule z pistoletów, zmoczyliśmy proch... Cóż? Kurtyna mogła się już podnieść...
Valenglay skłonił głowę:
— Gratuluję panu — powiedział. — Pan jest istotnie pomysłowym człowiekiem, nie mówiąc już o tem, że wykonanie tego pomysłu nie było pozbawione pewnego czaru... Przypuszczam bowiem, że te pańskie aliantki nie były brzydkie?
Don Luis przymknął oczy z wyrazem pogardy i rzucił w odpowiedzi jedno słowo.
— Były cuchnące i brudne!...
Oświadczenie to spowodowało wybuch śmiechu, ale don Luis, chcąc jaknajprędzej dojść do jakiegoś rezultatu, przystąpił do dalszego ciągu swej opowieści:
„Cokolwiek jednak było, łajdaczki te ocaliły mnie i pomoc ich nigdy już mnie nie opuszczała. Moich czterdziestu dwóch Berberejczyków, pozbawionych broni, trzęsących się ze strachu w tym kraju, gdzie wszystko jest zasadzką, gdzie śmierć czyha każdej minuty, zgrupowało się koło mnie, jakgdybym był ich prawdziwym wodzem. Gdy połączyliśmy się z głównym oddziałem ich szczepu, byłem już wówczas ich prawdziwym przywódcą. I nie potrzebowałem przez trzy miesiące nawet wystawiać się wspólnie na niebezpieczeństwo, unikając licznych zasadzek, rabunków i zamachów, obmyślanych przeciw mojej osobie, ażeby stać się wodzem całego szczepu. Wszak mówiłem ich językiem, wyznawałem ich religię, ubierałem się tak samo jak oni, stosowałem się do ich obyczajów, bo... czyż nie posiadałem pięciu żon?... Z tą chwilą marzenia moje miały nadzieję urzeczywistnienia. Wysłałem do Francyi jednego z moich najwierniejszych stronników z sześćdziesięcioma listami, dla doręczenia ich sześćdziesięciu adresatom, których nazwisk i adresów wyuczył się na pamięć. Tych sześćdziesięciu adresatów rekrutowało się z pośród sześćdziesięciu kompanów Arseniusza Lupina, uwolnionych przezeń wówczas, gdy Arseniusz Lupin miał się rzucić do morza ze skał Capri. Wszyscy oni wycofali się z afery z gotówką, w sumie stu tysięcy franków, małym funduszem handlowym i mająteczkiem ziemskim, który każdy z nich mógł następnie, eksploatować. Jednych obdarzyłem sklepem tytoniowym, innym dałem miejsce dozorców skwerów publicznych, innym znów synekurę w ministerstwie. Krótko mówiąc byli to już wówczas uczciwi burżuje. Do wszystkich tych funkcyonaryuszy, farmerów, radców municypalnych, zakrystyanów kościelnych, kupców, napisałem listy identycznej treści, zawierające jednakowe propozycye i na wypadek ich przyjęcia dałem im jednakie polecenia.
„Sądziłem, panie prezydencie — ciągnął dalej don Luis — że z liczby sześćdziesięciu, przynajmniej dziesięciu z nich lub piętnastu połączy się ze mną. Myliłem się! Znaleźli się przy mnie wszyscy, jak ich było sześćdziesięciu! Ani mniej, ani więcej! Sześćdziesięciu ich stawiło się punktualnie na umówione rendez-vous. W oznaczonym dniu i o umówionej godzinie, mój dawny krążownik bojowy „Quo-non-descendam?”, wykupiony przez nich zawinął do ujścia Wady Draa, u wybrzeża Atlantyku. Dwie szalupy zajęły się przewożeniem na ląd moich kompanów i materyałów wojennych, amunicyi, przyborów obozowych, mitraliez, łodzi motorowych, żywności, konserw, świecidełek, a także oczywiście złota! Albowiem moi wierni kompani zrealizowali wszystko, co w swoim czasie otrzymali od swego szefa i rzucili w tę nową awanturę całych sześć milionów!
„Czyż potrzebuję, panie prezydencie, jeszcze coś do tego dodać? Czyż mam panu wyjaśniać, na co mógł wódz taki, jak Arseniusz Lupin, poparty przez sześćdziesięciu zuchów tego rodzaju i oparty o dziesięciomilionową armię fanatycznych Marokańczyków, dobrze uzbrojonych i wydyscyplinowanych, na co wódz taki, jak Arseniusz Lupin, mógł się był ważyć? Oczywiście, że ważył się i to właśnie była rzecz niesłychana. Nie sądzę, aby istniała druga epopeja podobna do tej, jaką my przeżyliśmy w ciągu piętnastu miesięcy, początkowo na szczycie Atlasu, a następnie na piekielnych piaskach Sahary, epopeja pełna heroizmu, poświęcenia, tortur, dni nadludzkich, epopeja głodu i pragnienia, nieuniknionych porażek i świetnych tryumfów.
„Moich sześćdziesięciu kompanów oddało się temu wszystkiemu z radosnem sercem. Ach, dzielni ludzie! Pan zna ich, panie prezydencie! Ach, rozkoszne łotry! Wilżą mi się oczy na ich wspomnienie. Był wśród nich Charola Charolais z synami, który wsławił się kiedyś w aferze z dyademem księżnej Lambalie. I Marco, który zawdzięcza swój rozgłos sprawie Kesselbach, i August, który byt szefem pańskich woźnych, panie prezydencie ministrów... Byli tam bracia Beuzeville, których przezwałem dwoma Ajaksami, i Filip d’Antrac, szlachetniejszy od Burbonów, i Piotr Wielki, i Trystan Rudy... i Józef Młody”...
— I był tam Arseniusz Lupin! — przerwał Valenglay, którego bawiło niezmiernie to wyliczanie znakomitości bandyckiego świata.
— I był tam Arseniusz Lupin! — powtórzył don Luis z siłą przekonania.
Potrząsnął głową, uśmiechnął się i ciągnął coraz ciszej:
„Nie będę panu o nim opowiadał, panie prezydencie. Nie będę panu mówił o nim, a to dlatego, że nie dałbyś pan wiary jego słowom. To, co mówiono o czynach, dokonanych przezeń w legionach, jest tylko igraszką dziecięcą wobec tego, czego dokonać miał później.
„W legionach? Tam Lupin był tylko prostym żołnierzem. Na południu Maroka był generałem. Tam dopiero Arseniusz Lupin mógł złożyć dowody swej wielkości. I mówię nie bez dumy, że rezultat przeszedł moje oczekiwania. Legendarny Achilles nie dokonał większych rzeczy. Nie osiągnęli większych rezultatów ani Hannibal, ani Cezar. Chyba wystarczy panu, gdy powiem, że w ciągu piętnastu miesięcy Arseniusz Lupin podbił królestwo dwa razy większe od Francyi. Na Berberyjczykach marokańskich, na niezwyciężonych Tauregach, na Arabach skrajnego południa algierskiego, na Senegalczykach, na Maurach, zamieszkujących wybrzeża Atlantyku, na ogniu słonecznym, na piekle, zdobył on połowę Sahary i to, co można nazwać dawną Maurytanią. Królestwo piasku i bagien? W części, ale w każdym razie królestwo z oazami, źródłami, rzekami, lasami, nieobliczalnemi bogactwami, królestwo z dziesięcioma milionami mieszkańców i dwustu tysiącami wojowników.
— Takie oto królestwo — kończył don Luis z powagą — ofiarowuję Francyi, panie prezydencie ministrów!
Valenglay nie ukrywał swego zdumienia. Wzruszony, zdezoryentowany tem, co przed chwilą usłyszał, pochylony nad nadzwyczajnym tym informatorem, z palcami zaciśniętemi na mapie, przedstawiającej Afrykę, bąknął:
— Wytłómacz pan to lepiej... sprecyzuj...
Don Luis znów zabrał głos:
— Panie prezydencie, nie będę panu przypominał wydarzeń lat ostatnich. Są one panu lepiej znane, aniżeli mnie. Wie pan, jak wielkie niebezpieczeństwo zagrażało Francyi podczas wojny z powodu powstania marokańskiego. Wie pan, że głoszono tam hasła wojny świętej i wystarczyłaby jedna iskierka, aby pożar powstania ogarnął całe wybrzeże Afryki, cały Algier, cały ten niezmierzony świat muzułmański, popierany przez Francyę, protegowany przez Anglię. To właśnie niebezpieczeństwo, które stanowiło dla mężów stanu państw sprzymierzonych tak wielką troskę, to niebezpieczeństwo, tak zręcznie i z taką uporczywością przez nieprzyjaciół koalicyi podsycane, to niebezpieczeństwo zażegnałem ja... Arseniusz Lupin! Podczas gdy walczono we Francyi, podczas gdy walczono w Maroku, ja znajdowałem się na południu, przyciągałem ku sobie zbuntowane szczepy, poddawałem je swej władzy, obezwładniałem, rekrutowałem i popychałem je w inną stronę, ku innym podbojom. Krótko mówiąc, kazałem im pracować dla tej właśnie Francyi, którą oni zwalczać chcieli. I oto ze wspaniałego a dalekiego marzenia, budzącego się zwolna w mej duszy, uczyniłem rzeczywistość dzisiejszą. Francya ocaliła świat, ja zaś ocaliłem Francyę...
— Francya — mówił dalej don Luis — odzyskała swym heroizmem stracone ongi prowincye, ja zaś za jednym zamachem połączyłem Maroko z Senegalem. Istnieje teraz Francya afrykańska. Dzięki mnie jest to blok solidny i zwarty. Są to miliony kilometrów kwadratowych i od Tunisu do Konga, za wyjątkiem kilku nieznacznych anklaw, nieprzerwany łańcuch wybrzeży, liczący wiele milionów kilometrów... Oto moje dzieło, panie prezydencie! Inne moje przygody, których jest bez liku i które są panom już znane, są wobec tego dzieła dziecięcą igraszką. Oto jest moje dzieło wojenne. Czy zmarnotrawiłem, panie prezydencie, ten pięcioletni szmat czasu?
— Ależ to jest utopia, chimera! — zaprotestował Valenglay.
— To jest najistotniejsza prawda.
— Wszak chcąc dojść do takiego rezultatu, na to byłoby trzeba dwudziestoletniego wysiłku.
— Na to potrzebuje pan tylko pięciu minut! — wykrzyknął don Luis z zapałem. — Ja nie proponuję panu podboju jakiegoś królestwa, lecz składam w ofierze królestwo już podbite, spacyfikowane, administrowane, znajdujące się w pełnej pracy i rozwoju. Nie jest to dopiero przyszłość, to, o czem tu mówię, lecz teraźniejszość, jest to prezent, który składam w ofierze ja, Arseniusz Lupin. Powtarzam panu, panie prezydencie, że i ja również miałem swój sen, swoje marzenie. Walcząc aż do znużenia w ciągu całego życie, wpadając do wszystkich przepaści i wyskakując następnie na wszystkie szczyty, bogatszy aniżeli Krezus, gdyż wszystkie bogactwa świata do mnie należały i biedniejszy, niż Hiob, albowiem rozdałem wszystkie swe skarby, nasycony wszystkiem, zmęczony nieszczęściami, a jeszcze bardziej szczęściem, znajdując się u samego kresu rozkoszy, u krańca namiętności, u szczytu emocyi, pragnąłem rzeczy w naszej epoce niewiarygodnej — pragnąłem zaznać rozkoszy panowania!
Valenglay słuchał już teraz w milczeniu, don Luis zaś ciągnął dalej:
— I fenomen to jeszcze mniej wiarygodny, gdyż marzenie moje się spełniło! Arseniusz Lupin-nieboszczyk powstał z martwych na podobieństwo jakiegoś sułtana z „Tysiąca i jednej nocy”, Arseniusz Lupin panujący, rządzący, stanowiący prawa, chciał za jednym zamachem rozedrzeć firankę zbuntowanego szczepu, w walce z którym wycieńczaliście się w północnej części Maroka, a za którą to firanką Lupin spokojnie i w milczeniu budował królestwo swoje... I wówczas to, znalazłszy się z Francyą twarzą w twarz, tak potężny jak ona, ja, sąsiad jej, traktujący jak równy z równym, zawołałem do Francyi: „To jestem ja, Arseniusz Lupin! Ja, były oczajdusza! Ja, gentleman-bandyta! Oto jestem ja! Sułtan Adraru, sułtan Iguidi, sułtan El-Djoufu, sułtan Tuaregii, sułtan Acuabuta, sułtan Braknasu i Frerzonu, oto jestem ja, sułtan sułtanów, wnuk Mahometa, syn Allaha — ja, ja, ja... Arseniusz Lupin! I na traktacie pokojowym, na akcie darowizny, którym daję Francyi w darze królestwo, pod podpisami moich wielkich dygnitarzy, paszów, kaidów, kapłanów, położę swój legalny podpis, do którego mam wszelkie prawo, które zdobyłem ostrzem swej szpady i swą wszechpotężną wolą. A podpis ten będzie brzmiał: „Arseniusz I-szy, cesarz Maurytanii”.
Wszystko to don Luis wypowiedział z nadzwyczajnem zacięciem, ale bez emfazy, ze wzruszeniem i dumą człowieka, który wielkich dokonał rzeczy, i który umie ocenić ich wartość. Można było odpowiedzieć mu tylko wzruszeniem ramion, jak się odpowiada szaleńcowi, albo milczeniem oznaczającem zastanowienie i aprobatę.
Prezydent rady ministrów i prefekt policyi umilkli, ale spojrzenia ich były odbiciem utajonych w głębi myśli. I mieli to głębokie wrażenie, iż znajdują się w obecności fenomentalnego człowieka, stworzonego do czynów przechodzących ludzką miarę i przeznaczonego do celów nadnaturalnych.
Don Luis znów zabrał głos:
— Rozwiązanie było piękne, nieprawdaż panie prezydencie? I koniec dopiero wieńczy dzieło. Byłbym szczęśliwy, aby tak się stało istotnie. Arseniusz Lupin na tronie, dzierżący berło w dłoni nie jest-że to wdzięczny obraz? — Arseniusz Lupin, cesarz Maurytanii i dobroczyńca Francyi! Co za apoteoza! Bogowie tego nie chcieli. Z zazdrości niezawodnie obniżyli mnie do poziomu mych kuzynów ze starego świata i uczynili ze mnie rzecz śmieszną... króla na wygnaniu! Niechaj się spełnia ich wola! Pokój niech będzie nieboszczykowi cesarzowi Maurytanii! Przeżył to, co przeżywają róże. Arseniusz Lupin nie żyje, więc niech żyje Francya! Panie prezydencie gabinetu ja ponawiam swą propozycyę. Florentyna Levasseur jest w niebezpieczeństwie. Ja jeden tylko jestem w stanie wyzwolić ją z rąk tego łotra, który ją uprowadził Potrzebuję na to tylko dobę czasu. Za te dwadzieścia cztery godziny ofiarowuję panu cesarstwo Maurytanii. Czy pan przyjmuje tę propozycyę, panie prezydencie gabinetu?
— Oczywiście, że przyjmuję — oświadczył, śmiejąc się Valenglay — Czyż nie tak, mój drogi panie prefekcie? Wszystko to będzie zrobione niezbyt po katolicku, ale cóż! Paryż wart jest mszy, a królestwo Maurytania jest dobrym kąskiem. Spróbójmy zatem.
Twarz don Luisa rozjaśniła się taką radością, że możnaby sądzić, iż odniósł najświetniejszy tryumf, jakkolwiek poświęcał koronę i rzucał w przepaść najbardziej fantastyczne sny i marzenia, jakie ktoś kiedykolwiek urzeczywistnił.
— Jakiej pan żąda gwarancyi, panie prezydencie gabinetu?
— Żadnej.
— Mogę panu pokazać traktaty, dokumenty, które dowodzą...
— Niepotrzeba. O tem pomówimy jutro. Dzisiaj może pan już iść, gdyż jest pan wolny.
Słowo zasadnicze, słowo nieprawdopodobne zostało wypowiedziane.
Don Luis uczynił kilka kroków w kierunku drzwi.
— Jeszcze słówko, panie prezydencie — rzekł, zatrzymując się. — Wśród moich dawnych towarzyszów znajduje się jeden, któremu zapewniłem pozycyę zgodną z jego upodobaniem i zasługami. Tego to właśnie człowieka nie sprowadziłem do siebie, do Afryki, w przypuszczeniu, że ze względu na swoje stanowisko będzie mi mógł oddać jeszcze jakieś usługi. Idzie tu o brygadyera Mazeroux.
— Brygadyer Mazeroux, zadenuncyowany przez pana Caceres na podstawie dowodów, osadzony został, jak wspólnik Arseniusza Lupina, w więzieniu.
— Brygadyer Mazeroux jest wzorem uczciwego zawodowca, panie prezydencie. Ja zawdzięczam pomoc otrzymaną z jego strony temu, iż występowałem w charakterze pomocnika policyi, zaakceptowanym przez pana prefekta. On krzyżował wszystkie moje nielegalne zamiary i byłby może pierwszym z tych, którzyby w razie otrzymania rozkazu położyli rękę na moim kołnierzu. Proszę o jego uwolnienie.
— Och! Och!
— Panie prezydencie, pańska zgoda na to żądanie będzie tylko aktem sprawiedliwości, proszę więc o uwzględnienie tego życzenia. Brygadyer Mazeroux opuści Francyę. Rząd powierzy mu misyę tajną w południowem Maroku i da mu tytuł inspektora kolonialnego. Gdy się opuszcza drogi legalne, to nigdy nie wiadomo dokąd się dojdzie, ale kto chce dojść do jakiegoś końca, musi się zgodzić na prowadzące do niego ścieżki, a idzie tu wszak o zakończenie tej ohydnej sprawy Morningtona!
— Dzisiejszego jeszcze wieczora wszystko będzie załatwione — oświadczył don Luis.
— Spodziewam się. Nasi ludzie są już na śladach.
— Są oni na śladach, ale w każdem mieście, w każdej wiosce, spotkawszy każdego chłopa, powinni poddawać te ślady kontroli, informować się czy auto nie skręciło w inną stronę, a wskutek tego będą tracili czas, ja zaś zmierzać będę prosto ku bandycie.
— Jakim cudem?
— To jest jeszcze moja tajemnica, panie prezydencie. Poproszę pana tylko, ażeby pan zechciał dać panu prefektowi pełną władzę do usunięcia wszelkich drobnych trudności, któreby mogły stanąć mi na przeszkodzie w wykonaniu mojego planu.
— Niech i tak będzie. Czy poza tem ma pan jeszcze jakie życzenie?
— Owszem, poproszę jeszcze o tę mapę Francyi.
— Bierz pan.
— I o dwa browningi.
— Pan prefekt to załatwi. Czy to już wszystko? Potrzebuje pan może pieniędzy?
— Dziękuję, panie prezydencie. Ja zawsze posiadam w swoim portfelu na konieczne wydatki 50.000 franków.
— W takim razie — wtrącił prefekt policyi — muszę panu towarzyszyć jeszcze do więzienia, przypuszczam bowiem, że pański portfel wczoraj panu zabrano i że znajduje się on w kancelaryi więziennej?
Don Luis uśmiechnął się.
— Panie prefekcie, te rzeczy, które mi można kiedykolwiek zabrać, nigdy nie mają wielkiej wartości. Mój portfel jest istotnie w więzieniu, ale pieniądze...
Nie kończąc tego zdania, don Luis podniósł lewą nogę i wprowadził w ruch obrotowy swój obcas. Usłyszano jakiś lekki zgrzyt, po chwili zaś z podwójnej podeszwy wysunęło się coś w rodzaju szufladki, w której znajdowały się dwie pliki banknotów, jak również różne drobne przedmioty, jak np. świderek, sprężyny, kilka pigułek itp.
— Mam za co uciec — oświadczył — mam za co żyć i mam za co umrzeć. Panie prezydencie, żegnam pana!
W westybulu pan Desmalions polecił inspektorom policyi nie robić więźniowi trudności.
— Panie prefekcie — zapytał don Luis — czy Weber zakomunikował panu jakie szczegóły, dotyczące samochodu tego bandyty?
— Telefonował do Wersalu. Jest to samochód żółty, wynajęty od towarzystwa „Kometa”. Szofer nosi na głowie kaszkiet z szarego płótna, ze skórzanym czarnym daszkiem.
— Dziękuję panu, panie prefekcie!
Wyszli na ulicę.
A zatem urzeczywistniła się ta rzecz niepojęta — don Luis był wolny!... Po konwersacyi, trwającej zaledwie godzinę, odzyskał możność działania i wydania bitwy rozstrzygającej.
Na ulicy oczekiwał samochód prefekta. Don Luis i Desmalions zajęli miejsca.
— Do Issy-les-Moulineaux! — zawołał don Luis. — Dziesiąta szybkość!
W dziesięć minut potem don Luis znalazł się w aerodromie w Issy-les-Moulineaux.
Żaden aparat dnia tego nie wyleciał z aerodromu, gdyż powietrze było bardzo niespokojne. Don Luis rzucił się ku hangarom. Ponad drzwiami ujrzał bilet wizytowy z nazwiskiem.
— Davanne! — mruknął. — O tego mi właśnie chodziło.
Istotnie drzwi hangaru były otwarte. Mały człowieczek, krępy, mający twarz podłużną i czerwoną, palił papierosa, podczas gdy mechanicy pracowali przy aeroplanie. Człowieczkiem tym nie był nikt inny, tylko Davanne, słynny awiator.
Don Luis wziął go na stronę, a znając z opisów dziennikarskich właściwości jego charakteru, odrazu skierował rozmowę na właściwe tory.
— Panie! — rzekł, rozkładając mapę Francyi — pragnę doścignąć kogoś, kto uwiózł samochodem kochaną przezemnie kobietę. Człowiek ten jedzie teraz w kierunku Nantes. Porwanie tej kobiety wydarzyło się o północy. Teraz jest godzina 9-ta rano. Przypuściwszy, że auto, będące zwykłym wynajętym wehikułem, robi przeciętnie 30 kilometrów na godzinę, to po dwunastu godzinach jazdy, czyli w południe, sprawca mego nieszczęścia zrobi 360 kilometrów, a więc znajdować się będzie w punkcie położonym pomiędzy Angers i Nantes... Znajdować się będzie tutaj...
— Ponts-de-Drive — potwierdził Davanne, który słuchał spokojnie wykładu.
— Dobrze. Przypuściwszy z drugiej strony, że aeroplan ruszy w drogę z Issy-les-Moulineaux o godzinie 9 rano i że będzie bez przerwy robił 120 kilometrów na godzinę, to w ciągu trzech godzin, czyli w południe osiągnie ten sam właśnie punkt, t. j. Ponts-de-Drive w tym momencie, kiedy auto będzie tamtędy przejeżdżało, nieprawdaż?
— Jestem w zupełności pańskiego zdania.
— W takim razie, skoro jesteśmy jednego zdania, wszystko pójdzie dobrze. Czy pański aparat może wziąć jednego pasażera?
— Przy sposobności...
— A zatem wyjedziemy.
— To niemożliwe, gdyż nie mam upoważnienia.
— Owszem, ma pan upoważnienie. Obecny tu pan prefekt policyi w porozumieniu z prezydentem gabinetu, bierze na siebie sprawę pańskiego wyjazdu. Więc wyjeżdżamy. Jakie są pańskie warunki?
— To zależy... Z kim mam przyjemność?
— Arseniusz Lupin!
— Do djabła! — wykrzyknął Davanne zdumiony.
— Arseniusz Lupin — powtórzył don Luis. — Musi pan znać już z dzienników przynajmniej część najświeższych wydarzeń. Otóż Florentyna Levasseur została uprowadzona tej nocy. Chcę ją ocalić. Ile pan żąda?
— Niczego nie żądam.
— To za wiele.
— Być może, ale bawi mnie ta cała przygoda. Zrobi mi to reklamę.
— Więc dobrze! Ale pańskie milczenie jest mi potrzebne aż do jutra. Kupuję je. Oto dwadzieścia tysięcy franków.
W dziesięć minut później don Luis, ubrany już był w specyalny kostyum, włożył na głowę czapkę lotniczą i zaopatrzył się w lornetkę, poczem samolot wzniósł się na wysokość 800 metrów, aby uniknąć niesprzyjających prądów powietrznych i po pewnych ewolucyach nad Sekwaną, poszybował prosto ku zachodnim obszarom Francyi.
Wersal... Maintenon... Chartres...
Don Luis nigdy jeszcze nie jechał aeroplanem. Francya podbiła powietrze wówczas, gdy on wojował w legionie i na piaskach Sahary. Mimo jednak nadzwyczajnej jego wrażliwości na wszystko, co było nowością, nie odczuwał wcale tej boskiej rozkoszy człowieka, który po raz pierwszy oderwał się od ziemi. Ujarzmiała jego myśli, napinała werwy i podniecała go tylko wizya uciekającego samochodu.
W tym łoskocie skrzydeł aeroplanu, w warkocie motoru, w przestrzeniach horyzontu oczy jego szukały i uszy były w stanie słyszeć jedynie warkot niewidzialnego jeszcze samochodu. Doznawał uczucia myśliwego, który już... już... ma zapanować nad ściganą zwierzyną. Był jako ptak drapieżny, którego szponów ujść nie może upatrzona ofiara.
Nogent-le-Rotrou... La Ferté-Bernard... Le Mans...
Dwaj towarzysze podróży nie wymienili z sobą jednego słowa. Perenna widział przed sobą szerokie plecy Davanne’a. Wychyliwszy jednak nieco głowę z samolotu widział przed sobą niezmierzoną przestrzeń i nie interesowało go nic poza tą wstęgą białej drogi, łączącej miasta z miastami, wioski z wioskami, prostej niekiedy i jakby naprężonej, to znów, załamującej się i gnącej w razie napotkania jakiejś przeszkody, w postaci kościoła lub rzeki.
Na tej wstędze znajdowali się coraz bliżsi Florentyna Levasseur i jej oprawca.
Don Luis wcale o tem nie wątpił! Żółte auto kontynuowało swój wysiłek. Do kilometrów dołączały się nowe kilometry, do płaszczyzn doliny, do pól lasy i widać było z kolei Angers, a potem Ponts-de-Drive, a na końcu tej białej wstęgi znajdował się cel niedostępny — Nantes, zwycięstwo bandyty...
Don Luis roześmiał się, gdy sobie o tem pomyślał. Jakgdyby można było wyobrazić sobie cudze zwycięstwo, nie zaś jego własne, zwycięstwo ptaka drapieżnego, zwycięstwo tego, który leci, nad tym, który jedzie! Ani na chwilę nie przyszło mu do głowy, że uciekający może się wymknąć, zmieniając kierunek drogi. Istnieją takie przeczucia, które równają się faktom. A to przekonanie, które żywił don Luis, było tak silne, że jego przeciwnik musiał się poddać jego woli... Samochód jechał drogą, prowadzącą do Nantes. Robił przeciętnie 30 kilometrów na godzinę. A ponieważ on, Arseniusz Lupin, robił 120 kilometrów, przeto starcie miało nastąpić w miejscu, wskazanem z góry, na Ponts-de-Drive i o wskazanej z góry godzinie, to jest w południe.
Oto zbita gromada domów, zamków, wież i wieżyczek... To Angers...
— Która godzina? — zagadnął don Luis swego towarzysza.
— Za dziesięć minut dwunasta — brzmiała odpowiedź.
Angers było już w tej chwili tylko wizyą niknącą. I znów wieś porznięta barwnymi zagonami, a w poprzek biegnie droga.
A po tej drodze sunie żółte auto...
Żółte auto! Auto bandyty! Auto, uwożące Florentynę Levasseur!
Radość don Luisa nie była żadnem przewidywaniem niespodzianek zasępiona. Wiedział z całą pewnością, że przewidywania jego sprawdzą się, co do joty.
W tej chwili Davanne odwrócił się i zawołał:
— Jesteśmy na miejscu, nieprawdaż?
— Tak jest. Zniżajmy lot.
Samolot skierował swą pierś ku dołowi i zbliżył się do mknącego drogą samochodu. Wtedy Davanne zwolnił bieg i utrzymując aparat na wysokości dwustu metrów od ziemi, trzymał się nieco w tyle za samochodem.
Z takiej odległości mogli byli rozróżniać szczegóły. Szofer miał kaszkiet z szarego płótna z daszkiem skórzanym. Był to istotnie wehikuł „Komety”. Było to więc istotnie auto, przez nich ścigane. I znajdowała się w nim Florentyna wraz z ściganym bandytą!
— Nareszcie! — pomyślał don Luis. — Mam ich!
Lecieli jeszcze dość długo, nie zmieniając dystansu.
Davanne oczekiwał na sygnał, z którym nie spieszył się jednak don Luis, delektujący się poczuciem swej mocy, poczuciem, na które składała się jego duma, nienawiść, nieledwie okrucieństwo. Był jakby orłem, którego szpony drżą, zanim spadną na ściganą zdobycz.
Uniósł się wreszcie na siedzeniu i dał konieczne wskazówki.
— A przedewszystkiem — mówił — nie zbliżaj się pan zbytnio do niego, bo jednym celnym wystrzałem bandyta ten może nam zepsuć aparat.
Upłynęła jeszcze jedna minuta.
Nagle zauważyli, że w odległości kilometra droga rozchodzi się w trzy strony.
— Lądować? — zagadnął Davanne, obejrzawszy się poza siebie.
— Lądujmy — rozkazał don Luis.
Samolot, na podobieństwo pocisku, wyrzuconego z nadzwyczajną siłą, zwrócił się w upatrzonym kierunku. Przeleciał w wysokości stu metrów ponad samochodem, a następnie jakgdyby odzyskując nagle nad sobą panowanie, spokojny, cichy jak ptak nocy, omijając przeszkody w postaci drzew i słupów, obierał sobie miejsce na wylądowanie i wreszcie spoczął u rozstajnych dróg na miękkiej trawie.
Don Luis wyskoczył i pobiegł naprzeciw zbliżającego się samochodu, który nadjeżdżał w szybkiem tempie.
Don Luis stanął w pośrodku drogi i mierząc z dwóch rewolwerów jednocześnie, zawołał:
— Stój, bo strzelam!
Wystraszony szofer zakręcił korbą i samochód stanął jak wryty.
Don Luis poskoczył czemprędzej ku jednej z portyer.
— Do stu piorunów! — wykrzyknął, dając w okno niepotrzebnie strzał rewolwerowy.
W samochodzie nie było nikogo...
Zawód, wściekłość, upokorzenie, troska, wszystko to w duszy don Luisa skłębiło się razem i wzbudziło w nim tylko szaloną chęć działania.
Szofer wystraszony spoglądał na włościan, którzy, zwabieni warczeniem samolotu, zgromadzili się dokoła miejsca lądowania.
Don Luis chwycił go za gardło i przykładając mu rewolwer do skroni zawołał:
— Opowiadaj wszystko, co ci jest wiadomo. W przeciwnym razie umrzesz!
A gdy szofer zaczął bełkotać jakieś niezrozumiałe wyrazy, don Luis dodał:
— Nie baw się w żadne jęki... I nie spodziewaj się znikąd pomocy... Pomoc, jakiej się może spodziewasz, napewno przybędzie zapóźno. Jedynym środkiem twego ocalenia jest: mówić prawdę. Więc mów! Tej nocy, w Wersalu, pewien pan przybyły z Paryża w wynajętym samochodzie, pozostawiwszy go, wynajął twoje auto? Czy tak?
— Tak.
— Temu panu towarzyszyła pewna dama?
— Tak.
— I kazał ci się wieść do Nantes?
— Tak.
— W drodze jednak zmienił swój zamiar i wysiadł?
— Tak.
— W którem mieście?
— Przed przybyciem do Manse. Wysiadł w tem miejscu, gdzie skręca mała dróżka na prawo i gdzie w odległości zaledwie dwustu kroków znajduje się hangar, coś w rodzaju remizy. Wysiedli tam oboje.
— A ty jechałeś w dalszym ciągu?
— Zapłacił mi za to.
— Ile?
— Dwa tysiące franków. I miałem zastać w Nantes innego podróżnego, którego polecił mi zawieść z powrotem do Paryża za trzy tysiące franków.
— I wierzysz w istnienie owego podróżnego?
— Nie. Przypuszczam, że chciał on zmylić ślad swój, ściągając na mnie pościg aż do Nantes, podczas gdy sam zwrócił się w inną stronę. Ale byłem wszak zapłacony.
— A kiedy się z nimi rozstałeś to nie byłeś na tyle ciekawy, aby się dowiedzieć, co stanie się później?
— Nie.
— Strzeż się! Jedno naciśnięcie sprężyny, a roztrzaskam ci głowę! Mów!
— Więc dobrze, mówię... Otóż poszedłem pod domek otoczony drzewami. Mój najemca wyprowadził z remizy małą limuzinę. Towarzyszka jego nie chciała zająć w niej miejsca. Sprzeczali się z sobą bardzo żywo. On zwracał się do niej z prośbami i groźbami. Ale nie słyszałem, co do niej mówił. Ona zdawała się być bardzo zmęczoną. Podał jej w końcu szklankę wody. Wtedy się zdecydowała. Zapuścił za nią portyerę, a następnie sam wsiadł również.
— Szklankę wody, powiadasz? — zawołał don Luis. — Czy jesteś pewien tego, że nic nie dolał do tej wody?
Szofer zdawał się być zdziwiony tem zapytaniem, po chwili jednak odrzekł:
— Istotnie... być może... gdyż wyjął przedtem jakiś flakonik z kieszeni...
— I towarzysząca mu dama tego nie zauważyła?
— Tak jest, nie mogła była tego zauważyć.
Don Luis zapanował nad swym niepokojem. Zresztą było rzeczą niemożliwą, aby bandyta w ten sposób otruł Florentynę, w tem miejscu i bez jakiegokolwiek motywu, naglącego go do takiego kroku. Nie, należało raczej przypuścić, iż użył tylko jakiegoś narkotyku, któryby pozwolił przewieźć Florentynę, nie pozwalając jej zdać sobie sprawy z tego, jaką drogą bandyta ją uprowadza.
— I wtedy — zagadnął — ta pani zgodziła się na zajęcie miejsca w samochodzie?
— Tak. Wtedy on wsiadł również i zapuścił portyerę. Ja wówczas odjechałem...
— Nie dowiedziawszy się przedtem, w jakim kierunku wyruszyli w dalszą drogę?
— Tak jest.
— Czy w czasie podróży nie miał pan wrażenia, że obawiali się oni pościgu?
— Owszem, miałem takie wrażenie, albowiem ów pan co chwila wychylał się z pojazdu.
— A czy towarzyszka jego nie starała się krzyczeć?
— Nie.
— Czy byłbyś pan w stanie go rozpoznać?
— Nie, napewno nie! W Wersalu byliśmy w nocy, a dzisiaj rano byłem od nich zbyt daleko. I rzecz szczególna, że za pierwszym razem zdawał mi się być bardzo wysokim, dziś zaś rano, przeciwnie, bardzo małym, jakby złamanym we dwoje. Zupełnie tego wszystkiego nie rozumiem.
Don Luis zamyślił się. Zdawało mu się, iż postawił wszystkie konieczne pytania. Zresztą ku rozstajowi dróg zbliżała się jakaś bryczka, za nią zaś jechały dwie inne. Trzeba było sprawę prędko kończyć.
Don Luis dał tysiącmarkówkę szoferowi, poczem rzucił lotnikowi pytanie:
— Czy możemy wyruszyć w drogę?
— Jestem do pańskiej dyspozycyi. Dokąd jedziemy?
Nie krępując się wcale napływającymi zewsząd ludźmi, don Luis rozłożył mapę Francyi. Miał kilka sekund niepokoju wobec powikłania dróg, które mogłyby dać bandycie uwożącemu Florentynę cały szereg schronisk. Don Luis jednak nie chciał się wahać. Nie chciał nawet się zastanawiać. Chciał wiedzieć, wiedzieć odrazu, bez żadnych wskazówek, bez żadnych medytacyj, dzięki jedynie swej wybornej intuicyi, która była mu przewodnikiem w ciężkich godzinach życia.
I jego miłość własna wymagała tego, aby dał lotnikowi odpowiedź natychmiast, ażeby nie objawiać wobec niego zaambarasowania.
Z oczami wpatrzonemi w mapę położył więc palec na punkciku, oznaczającym Paryż, drugi zaś palec wskazywał Mans. I nie zadając sobie nawet pytania, dlaczego bandyta miał obrać kierunek Paryż-le-Mans-Angers, już wiedział... Zjawiła się w jego oczach nazwa miasta, która zamigotała błyskawicą niewątpliwej prawdy. Alençon!... I natychmiast, rozjaśniając sobie zagadkę wspomnieniami, sięgnął do samej głębi ciemności.
— Dokąd jedziemy? — rzekł, rzucając spojrzenie na lotnika. — Przed siebie, a potem na lewo.
— W jakim kierunku?
— Alençon.
— Dobrze. Proszę popchnąć nieco mój aparat. Pole jest gładkie i nie będziemy mieli wielkich trudności z wzlotem.
Don Luis, tudzież kilka osób udzieliło pomocy i przygotowania do wzlotu zostały poczynione bardzo szybko. Davanne zbadał motor. Wszystko było w porządku.
W tym właśnie momencie, wyjąc swą syreną jak dzika bestya, nadjechał olbrzymi samochód i zatrzymał się na rozdrożu.
Wyskoczyli z niego trzej mężczyźni i rzucili się naraz ku szoferowi żółtego samochodu. Był to Weber oraz agenci, którzy don Luisa eskortowali poprzedniego dnia do więzienia, wysłani przez prefekta policyi w pościg za bandytą.
Krótka rozmowa z szoferem zdezoryentowała ich zupełnie i gestykulując żywo oraz zadając coraz to nowe pytania, spoglądali na zegarki i wpatrywali się w mapę.
Don Luis zbliżył się do nich. Z kapturem na głowie, z oczami uzbrojonemi w wielkie automobilowe okulary, nie mógł być przez nich rozpoznany.
— Ptaszek wam uciekł, panie Weber? — oświadczył.
Weber zwrócił na niego badawcze spojrzenie.
Don Luis zaśmiał się:
— Tak, uciekł! Nie można odmówić mu sprytu, nieprawdaż? Przesiadł się on z żółtego samochodu do innego w Mans i udał się w nieznanym kierunku...
Weber rozszerzył źrenice. I cóż to za osoba — pomyślał — co jest poinformowana o szczegółach wiadomych tylko w prefekturze policyi?
— Kim pan właściwie jesteś? — zapytał.
— Jakto? Więc pan mnie nie poznaje? I warto to wyznaczać ludziom schadzki... Przyznaj pan, panie Weber, że objawiasz złą wolę. Czyż trzeba, ażebyś mi się przyjrzał w pełnem świetle dnia? Więc patrz pan!
Don Luis, który to mówił zmienionym głosem, odrzucił w tył kaptur i zdjął okulary.
— Arseniusz Lupin! — wyrwało się z ust Weberowi.
— Do usług twoich, młody człowieku, na lądzie, na koniu i w powietrzu! Odjeżdżam! Dowidzenia!
Zdumienie Webera było tak wieikie, gdy ujrzał nagle przed sobą na wolności, w punkcie odległym o 400 kilometrów od Paryża, tego samego Arseniusza Lupina, którego przed dwunastu godzinami odwiózł do więzienia, że nie był w stanie wyrzec jednego słowa.
Tymczasem don Luis zajął już miejsce w aeroplanie. Chłopi popchnęli aparat i ten majestatycznie wzniósł się w powietrze.
— Kierunek północno-wschodni! — zakomenderował don Luis. — 150 kilometrów na godzinę! 10.000 franków!
— Mamy wiatr przeciw sobie — rzekł lotnik.
— 5.000 franków za wiatr! — dodał don Luis.
Nie brał pod uwagę żadnych przeszkód, tak dalece pilno mu było dostać się do Formigny. Rozumiał teraz całą sprawę i sięgając myślą do jej istotnych początków, dziwił się, że w jego umyśle nigdy nie skojarzyła się serya zbrodni, oplatających się koło osoby i dziedzictwa pozostałego po Morningtonie, ze stodołą w Formigny. I więcej jeszcze! Dlaczego z prawdopodobnego morderstwa, popełnionego na osobie Langernaulta, dawniejszego przyjaciela inżyniera Fauville’a, nie wykrzesał światła, tkwiącego w tem morderstwie? Węzeł ponurych intryg tam się znajdował. Któż więc mógł przejmować listy na rachunek inżyniera Fauville’a, listy oskarżające, które inżynier Fauville pisał rzekomo do swego przyjaciela Langernaulta? Kto, jeśli nie ktoś z tej wioski lub wynajmujący tylko mieszkanie w tej wiosce?
Wszystko wtedy stanęłoby w jasnem świetle. Był to zbrodzień, który kiedyś, debiutując w zbrodniczem rzemiośle, zgładził Langernaulta, a następnie małżonków Dedessuslamare. Taka sama metoda postępowania, jak później: nie bezpośrednie zabójstwo, lecz... anonimowe! Podobnie jak Amerykanin Mornington, podobnie jak inżynier Fauville, jak Marya Anna, jak Gaston Sauverand i stary Langernault został zabity podstępnie, a małżonkowie Dedessuslamare doprowadzeni do samobójstwa i ulokowani następnie w stodole...
I stamtąd to — rozumował don Luis — przybył ów „tygrys” do Paryża, gdzie miał później znaleźć inżyniera Fauville’a i Kosmę Morningtona, oraz obmyśleć tragiczną sprawę dziedzictwa.
Zbrodniarz ten nie gdzieindziej, lecz tam skąd przyszedł, teraz powraca!
Co do tego niema żadnej wątpliwości! Dowodem jest przedewszystkiem udzielenie Florentynie narkotyku. Dowodem nie ulegającym dyskusyi! Czyż nie trzeba było uśpić Florentyny, aby nie mogła rozpoznać okolic Alençon i Formigny i tego starego zamku, który odwiedziła niedawno w towarzystwie Sauveranda? Z drugiej strony kierunek Le Mans-Angers-Nantes, obliczony na wprowadzenie w błąd policyi, zmusza tego, kto udaje się samochodem ku Alençon, do jednogodzinnej lub co najwyżej dwugodzinnej straty czasu, o ile zapędzi się w stronę Mans.
A wreszcie ta remiza, znajdująca się w pobliżu wielkiego miasta, ta limuzina stojąca w pogotowiu, zaopatrzona w benzynę, czyż wszystko to nie dowodzi, że zbrodniarz, chcąc wracać do swej jaskini, zatrzymuje się dla ostrożności w Mans, aby udać się następnie do mieszkania, opuszczonego przez Langernaulta? A zatem tegoż dnia, o godzinie dziewiątej rano, przybędzie on do swej kryjówki.
I przybędzie tam z Florentyną uśpioną, bezwładną...
I stawało w myśli uporczywe, straszne pytanie: co zamierza uczynić z Florentyną?
— Prędzej! Prędzej! — naglił don Luis.
Z chwilą gdy kryjówka zbrodniarza była już mu wiadoma, z tą chwilą zamiary jego przedstawiały się oczom don Luisa w straszliwej jasności. Ścigany, stracony, będący dla Florentyny przedmiotem obawy i nienawiści, teraz, gdy spadły jej łuski z oczu, jakiż plan mógł człowiek ten powziąć, jeśli nie plan morderstwa?
— Prędzej! — wołał don Luis. — Wcale nie posuwamy się naprzód! Jeszcze prędzej!
Florentyną zamordowana! Może zbrodnia nie została jeszcze spełniona? Nie, nie zdążył jej jeszcze dokonać! Na zabicie człowieka potrzeba czasu. Zabójstwo jest poprzedzane słowami, propozycyami, groźbami, prośbami i niezliczonym szeregiem scen. Ale sprawa znajduje się na tej drodze! Florentyna umrze!
Florentyna umrze z ręki zakochanego w niej bandyty! Bo on ją kocha, don Luis intuicyjnie przeczuwa tę monstrualną miłość. I jakże przypuścić, że podobna miłość może się skończyć inaczej, jak nie wśród tortur i krwi?
Sable... Sille-le-Guillaume...
Ziemia uciekała mu z przed oczu. Miasta i domy znikały jak cienie...
Allençon...
Nie upłynęło nawet półtorej godziny, gdy wylądowali w jednej z wiosek, leżących między miastem, a Formigny. Don Luis zasięgnął języka. Kilka samochodów przejeżdżało drogą, prowadzącą do Formigny, a między innymi mała limuzina, która przemykała poprzeczną drożyną.
Otóż ta droga prowadziła do lasku, znajdującego się poza Starym Zamkiem, Langernaulta.
Don Luis był tak pewny siebie, że pożegnawszy się z lotnikiem dopomógł mu przy odlocie. Już go nie nie potrzebował! Nie potrzebował nikogo! Zaczynał się koniec pojedynku.
I biegnąc za śladem pozostawionym przez koła limuziny zbliżał się do celu swojej wyprawy. Ku wielkiemu swemu zdziwieniu zauważył, że droga ta nie prowadziła do muru znajdującego się poza „stodołą wisielca”, z wysokości którego uczynił skok przed kilku tygodniami. Minąwszy lasek, don Luis znalazł się na szerokiej, zaniedbanej płaszczyźnie, gdzie droga skręcała ku starym wrotom opuszczonej budowli.
Wehikuł Florentyny musiał przejeżdżać przez te wrota. Don Luis w mgnieniu oka, nie zdając sobie nawet sprawy z tego, jak się to stało, przesadził te wrota zamknięte żelazną baryerą i znalazł poza niemi znów te same ślady kół, zwracające się w lewo, ku obszarowi zarośniętemu krzewami, najeżonemu wzgórkami i ruinami, oplecionemi bluszczem.
I nagle w tym dziko rosnącym parku don Luis spostrzegł pozostawioną na boku, a raczej ukrytą w krzewach, limuzinę. Portyera była uchylona. Wewnątrz panował nieporządek, poduszki były porozrzucane, szyba wybita, wszystko świadczyło, że pomiędzy zbrodniarzem a Florentyną rozegrała się walka. Musiał on skorzystać z tego, że Florentyna była uśpiona i związać ją postronkami i dopiero po przybyciu na miejsce Florentyna, chwytając się różnych przedmiotów, stawiała mu widocznie opór.
Don Luis przekonał się natychmiast o słuszności swej hypotezy. Posuwając się naprzód wązką ścieżką, zarośniętą trawą, zauważył, iż trawa była wzdłuż całej ścieżki czyjemiś stopami zgnieciona.
— Ach nędznik! — pomyślał. — On nie niósł swej ofiary, lecz ją wlókł!
Gdyby don Luis słuchał tylko głosu swego instynktu, to rzuciłby się odrazu na pomoc Florentynie, ale głębokie poczucie konieczności tego, co należało uczynić i czego należało uniknąć, powstrzymało go od popełnienia podobnej nieostrożności. Za najmniejszym objawem ataku z jego strony, tygrys zadusiłby swoją ofiarę. Chcąc temu zapobiedz, don Luis musiał spaść na niego niespodzianie i odrazu go unieszkodliwić.
Zapanował więc nad sobą i zwolna, zachowując konieczną ostrożność, czołgał się naprzód.
Ścieżka wśród stosów kamieni wznosiła się w górę i było rzeczą widoczną, że na samym szczycie znajdowała się jaskinia bandyty. W tym kierunku szły istotnie ślady przydeptanej trawy. I don Luis spostrzegł nawet coś błyszczącego na ziemi. Był to pierścionek, mały pierścionek, bardzo skromny, ozdobiony dwiema perełkami. Don Luis widział go często na palcu Florentyny. I co uderzyło uwagę don Luisa, to to właśnie, że przez złotą obrączkę pierścionka, przewijała się kilkakrotnie trawa, jak gdyby ktoś umyślnie chciał go w ten sposób przymocować do ziemi.
— Wskazówka jest całkiem jasna — rzekł do siebie Perenna. — Prawdopodobnie zbrodniarz się tu zatrzymał, aby wypocząć i Florentyna, związana wprawdzie, ale mająca palce swobodne, mogła zostawić w ten sposób dowód swej obecności.
A zatem miała jeszcze nadzieję! A zatem oczekiwała pomocy! I don Luis nie bez wzruszenia pomyślał, że od niego właśnie tej pomocy się spodziewała...
O pięćdziesiąt kroków dalej — szczegół to, świadczący o wyczerpaniu fizycznem zbrodniarza — nowy ślad wypoczynku, w postaci kwiatka, którego listki zostały czyjąś ręką oberwane, A dalej widniał ślad pięciu palców, zagłębionych w ziemi, później krzyżyk nakreślony kamieniem. I w ten sposób don Luis mógł krok za krokiem przeżywać straszliwą Kalwaryę Florentyny.
Zbliżał się ostatni przystanek. Droga stawała się coraz bardziej stroma. Odłamy kamieni stanowiły coraz częściej przeszkodę. Na prawo wznosiły się ku niebu dwie arkady gotyckie, jako ślad istniejącej tu niegdyś kaplicy. Na lewo, sterczał komin, istniejącego tu ongi domostwa.
Jeszcze dwadzieścia kroków. Don Luis się zatrzymał. Zdawało mu się, że słyszy jakiś szmer.
Nadstawił ucha. Nie mylił się. Znów usłyszał jakieś głosy, coś w rodzaju śmiechu, ale straszliwego śmiechu! Był to śmiech zjadliwy, zły jak śmiech szatana! Raczej śmiech kobiety. Rechot szaleństwa...
I znów cisza. Potem nowy odgłos, jakby ktoś w ziemię uderzał jakiemś narzędziem. I później znów cisza...
I wszystko to działo się, jak don Luis mógł przypuszczać, w odległości jakich 100 metrów.
Ścieżka zakończona była czterema stopniami wykutemi w skale. Wyżej znajdowała się dość obszerna płaszczyzna, również zawalona rumowiskami, w pośrodku zaś zobaczył gęste zarośla, rosnące w półkole. Zbliżywszy się, don Luis zauważył, iż w zaroślach tych był kiedyś robiony przedział, wskutek jednak zaniedbania gałęzie znów się ze sobą splotły. Można je było jednak łatwo rozchylić, co też don Luis uczynił. Według wszelkiego prawdopodobieństwa zbrodniarz przechodził tędy i znajdował się już w niewielkiej odległości, zajęty swą złowróżbną czynnością.
I znów drażniący śmiech przeszył powietrze, tak blizko, iż don Luis zadrżał. Doznał wrażenia, jak gdyby bandyta drwił sobie z jego interwencyi. Przypomniał sobie wtedy, słowa listu, pisanego czerwonym atramentem:
„Jeszcze pora Lupinie! Wycofaj się z walki. Jeśli tego nie uczynisz, to i tobie śmierć jest przeznaczona. Gdy będzie ci się zdawało, że już znajdujesz się u celu, gdy twoja ręka zawiśnie nademną i będziesz chciał obwieścić swój tryumf, wtedy to przepaść otworzy się pod twemi stopami. Miejsce twego zgonu już jest obrane. Zasadzka jest już gotowa. Strzeż się Lupinie!”.
Cały ten list utkwił mu w myśli, groźny, przerażający. I don Luis uczuł dreszcz strachu.
Ale czyż strach może powstrzymać takiego człowieka? Obiema rękami rozchylił gałęzie i wszył się w gąszcze.
Stanął. Ukrywała go już ostatnia tylko firanka gałęzi. Uchylił kilka gałązek na wysokości oczu.
I patrzał.
Najpierw ujrzał Florentynę, samą jedną w tym momencie, rozciągniętą na ziemi, związaną, w odległości 30 metrów od niego, a gdy po pewnych poruszeniach jej głowy doszedł do wniosku, iż ona żyje jeszcze, doznał uczucia wielkiej radości. Więc przybył w porę! Florentyna żyje! Nie umarła! Więc nie umrze...
Wtedy począł się rozglądać.
Na prawo i lewo zarośla obejmowały coś w rodzaju areny, na której znajdowały się rumowiska kolumn, szczątki łuków i sklepień, umieszczonych tam widocznie kiedyś w liniach regularnych dla upiększenia parku.
W głębi znajdowała się na małem wzgórzu niewielka grota, pełna szczelin, przez które przenikało światło.
W grocie tej znajdowała się Florentyna Levasseur, której ręce i nogi ujęte były w postronki.
Możnaby przypuszczać, iż była to ofiara, przeznaczona na całopalenie, które miało się dokonać na ołtarzu groty, w amfiteatrze tego starego ogrodu, nad którym dominowały szczątki odwiecznych ruin.
Mimo odległości, don Luis mógł dostrzedz jej bladą twarzyczkę. Jakkolwiek rysy jej ściągnięte zostały troską, to jednak spokój na niej jeszcze panował, znaczył ją wyraz oczekiwania, a nawet nadziei, jak gdyby Florentyna nie zrezygnowała jeszcze z życia, i jak gdyby wierzyła do ostatniej chwili w możliwość cudu. Jednak jakkolwiek nie była zaknekblowana, nie wołała przecież o pomoc. Czy przypuszczała, że byłoby to zbyteczne, że przyspieszyłoby tylko jej koniec? Rzecz dziwna, iż don Luisowi zdawało się, że oczy tej dziewczyny patrzyły uparcie w ten właśnie punkt, gdzie on się ukrywał. Może przeczuwała jego obecność? Może przewidziała jego interwencyę?
Nagle don Luis wydobył rewolwer, podniósł do połowy ramię, gotów do strzału. W pobliżu ołtarza, na którym leżała Florentyna, wyłoniła się postać szatańskiego arcykapłana, czy kata.
Postać ta wychyliła się z pomiędzy dwóch skał, obrośniętych dokoła cierniami i przejście nie było snać wygodne, gdyż kat ten szedł zgięty we dwoje, z głową pochyloną, a ręce bardzo długie, zdawały się sięgać ziemi.
Zbliżył się do groty i znów zaskrzeczał swym ohydnym śmiechem:
— Więc ciągle jesteś w mej mocy! — zaskrzeczał. — Zbawca twój nie przyszedł? Spóźnił się nieco Mesyasz... Niechaj się spieszy!
Głos jego był tak dojmujący, że don Luis słyszał wyraźnie każde słowo. Zacisnął silniej w dłoni rewolwer. Za najbłachszym, dwuznacznym gestem strzeli...
— Niechaj się spieszy! — powtórzył, śmiejąc się, bandyta. — Jeśli nie zdąży, to za pięć minut wszystko już będzie gotowe. Czyż nie widzisz, że jestem człowiekiem mającym metodę, nieprawdaż, moja ukochana Florentyno?
Podniósł coś z ziemi. Była to laska w kształcie pastorału. Oparł się na niej i począł iść naprzód, jak człowiek, który nie jest w stanie utrzymać się prosto na nogach. Obchodził dookoła badając zewnętrzną stronę groty. Don Luis nie mógł zrozumieć powodu i celu tej inspekcyi. Była chwila, iż bandyta wyprostował się, a wtedy don Luis spostrzegł, że był to człowiek rosły i przypomniał sobie wtedy opowiadanie szofera żółtego samochodu, który widział zbrodniarza, niejako pod dwiema postaciami, jako karła i jako olbrzyma.
Ale wkrótce zachwiały się pod nim nogi, jak gdyby nie był zdolny do dłuższego wysiłku.
Był to kaleka, dotknięty jakąś chorobą mięśni, straszliwie chudy. Don Luis dostrzegł zresztą jego twarz bladą, kościste policzki, wklęsłe skronie, skórę barwy pergaminowej — twarz suchotnika, krwi pozbawioną zupełnie.
Gdy zbrodniarz ukończył inspekcyę, powrócił do Florentyny i rzekł:
— Jakkolwiek byłaś rozsądna i nie krzyczałaś, to jednak lepiej będzie przedsięwziąć środki ostrożności i założyć ci knebel, nieprawdaż?
Pochylił się nad Florentyną i obwinąwszy doiną część jej twarzy fularem, pochylił się jeszcze niżej i począł coś szeptać jej cicho, prawie do ucha. Ale wybuchy śmiechu przerywały od czasu do czasu te szepty.
Don Luis czuł bliskość niebezpieczeństwa. Obawiając się nagłego giestu tego nędznika, ukłócia zatrutą igłą, wymierzył w jego stronę rewolwer i czekał.
Co się tam działo? Co on jej mówił do ucha? Jakie propozycye czynił Florentynie Levasseur ten nędznik okrutny? Za jaką cenę wstydu obiecywał jej wolność?
Nagle kaleka cofnął się i w napadzie wściekłości począł wołać:
— Czy nie rozumiesz, że jesteś stracona? Teraz, kiedy już nie mam się czego obawiać, teraz, kiedyś okazała dość głupoty, aby mi towarzyszyć i oddać się na moją łaskę i niełaskę, czego się możesz jeszcze spodziewać? Masz nadzieję, że uda ci się mnie zmiękczyć? Ponieważ namiętność mnie pali, więc wyobrażasz sobie... Ach, ach, jak ty się mylisz moja droga! Twoja śmierć? Ach, mały to dla mnie kłopot... A zatem na co liczysz? Wyobrażasz sobie, być może, iż będąc kaleką nie zdobędę się na to, aby cię zabić? Ależ nie o to idzie Florentyno! Czyż ja... zabijam? Nigdy w życiu! Jestem zbyt wielkim tchórzem, aby zabijać, bałbym się, drżałbym... Nie, nie, ja ciebie nie tknę Florentyno, a jednak... Patrz, rozejrzyj się, a zdasz sobie ze wszystkiego sprawę. Rzecz jest tak wykombinowana, jak to ja tylko potrafię... A przedewszystkiem nie bój się, Florentyno! To jest tylko pierwsze moje ostrzeżenie...
Zbrodniarz oddalił się znów i przy pomocy oskarda począł wybijać z podstaw groty pojedyncze kamienie. Za każdem uderzeniem słychać było złowróżbny łoskot. Całe nakrycie groty poczęło się chwiać.
Don Luis wyskoczył ze strasznym krzykiem ze swego ukrycia. Odrazu zoryentował się w grożącem niebezpieczeństwie. Cała ta masa granitu, pod którą znajdowała się Florentyna, miała taką pozycyę, iż równowaga mogła być lada chwila zachwiana i Florentyna mogła pod tem rumowiskiem z kamieni być żywcem zakopana. Nie chodziło już teraz o pokonanie bandyty, lecz o uratowanie Florentyny. Szło o ratunek natychmiastowy.
Za dwie lub trzy sekundy znałazłby się już w połowie drogi, ale w tej błyskawicy jasnowidzenia, która szybciej bieży od najzapaleńszego wyścigu, don Luis spostrzegł, że zmiętoszona trawa, która służyła mu przed chwilą za cenny ślad bandyty, nie prowadzi środkiem drogi, przez polankę, lecz skręca w półkole. I bandyta zatem okrążył niezawodnie tę polankę. Dlaczego? Takie pytanie postawił nieufny instynkt, ale rozum nie miał go już czasu rozwiązać. Don Luis biegł dalej w tym kierunku i oto nagle nogi jego natrafiły na pustkę, ziemia otworzyła się pod nim, rozstąpiła się darń!...
Don Luis wpadł, wpadł w dół, który był niezawodnie otworem studni, mającej conajmniej półtora metra szerokości. Obramienie jej dookoła rozpoczynało się równo z ziemią. Dzięki jednak temu, że don Luis biegł szybko, siłą swego impetu został rzucony ku przeciwnej stronie studni, tak, iż był w stanie uchwycić się korzeni rosnących tuż ponad jej brzegiem.
Być może, iż dzięki jego sile, udałoby mu się wydostać na powierzchnię, ale bandyta, odpowiadając zaraz na atak, wybiegł naprzeciw niemu i z odległości dziesięciu kroków począł mierzyć do niego z rewolweru.
— Ani się rusz! — wrzasnął — bo łeb roztrzaskam!
Don Luis był zatem obezwładniony groźbą wymierzonego weń strzału.
Oczy ich skrzyżowały się przez chwilę. W oczach bandyty paliły się gorączkowe, chore blaski.
Bacząc na każdy ruch don Luisa, zbrodniarz z wymierzonym przeciw niemu rewolwerem zbliżył się do krawędzi studni. I jego piekielny śmiech rozległ się na nowo:
— Lupin! Lupin! Lupin! Ach, mam cię ptaszku! Wpadłeś nareszcie w moją pułapkę! A jednak ostrzegałem cię. Przypomnij sobie: „Miejsce twego zgonu już jest obrane. Zasadzka jest już gotowa. Strzeż się Lupinie!” I oto masz! Więc nie jesteś w więzieniu? I ten jeszcze cios udało ci się odeprzeć? Giń więc huncwocie! Dobrze, ze przewidziałem taki obrót sprawy i przedsięwziąłem środki ostrożności. Niezła to była kombinacya? Powiedziałem sobie: „Cała policya puści się moim śladem, ale jest tylko jeden człowiek, któryby umiał mnie wytropić, a człowiekiem tym jest Lupin! Więc pokażmy mu drogę, prowadźmy go jakgdyby na sznurku małą ścieżyną, na której ofiara moja pozostawiła swe ślady”... Co krok można je było napotkać... Tu pierścionek, tam uszczknięty kwiatek, ówdzie znów odcisk pięciu palców w ziemi... Nie brak środków do wprowadzenia w błąd, nieprawdaż? Wszystko to prowadziło cię prosto do otworu studni, prowadziło cię w potrzask, który zastawiłem na ciebie już zeszłego miesiąca, w przewidywaniu, że mi się to przyda... Przypomnij sobie: „Zasadzka jest już gotowa!”... I to zasadzka obmyślona na mój sposób! Ach, z przyjemnością pozbywam się niewygodnych ludzi przy ich własnym udziale i z ich dobrą wolą. Pracują w myśl mych intencyj, jak dobrzy koledzy! Ty zdołałeś już się w tem zoryentować. Ja nie działam własnoręcznie. Oni to dokonywują tych operacyj, wieszają się lub zastrzykują sobie truciznę.. o ile oczywiście nie przekładają ponad taki rodzaj śmierci... studni, jak Arseniusz Lupin! Ach, mój stary, do ładnego bagienka się dostałeś! I czemu robisz takie pocieszne miny? Florentyno, przyjrzyj się swemu adoratorowi!
Przerwał, wstrząsany wybuchami śmiechu. Widział, iż przeciwnik jego słabnie z każdą chwilą. Wysiłek stawał się coraz rozpaczliwszy i coraz mniej skuteczny. Palce, trzymające się początkowo korzeni, teraz zaciskały się kurczowo nad brzegiem studni. I ramiona opuszczały się coraz głębiej i głębiej...
— Załatwiliśmy się wreszcie — bełkotał zbrodniarz wśród wybuchów śmiechu. — Boże, jak to się można uśmiać! Zwłaszcza ten, kto nie śmieje się nigdy! Ja jestem ponury jak grabarz! Nieprawdaż, Florentyno, że nigdy nie widziałaś mnie śmiejącego się? Ale tym razem nie mogę wytrzymać. Lupin w swej jamie, a Florentyna w swej grocie, jeden wiszący nad przepaścią, a druga konająca już pod stosem kamieni! Co za widok! Nie krzyw się tak, Lupinie! I po co tyle grymasów? Czyż boisz się wieczności? Taki porządny człowiek, jak ty? Don Quichotte nowoczesny? Zstąp do swego grobu! W studni tej niema już nawet wody, którą mógłbyś chłeptać... Będzie to tylko małe ześlizgnięcie się w wieczność... Nie słyszy się nawet upadku kamienia, wrzuconego do tej studni... Przed chwilą wrzuciłem do niej zapalony papier, który jednak zniknął w ciemnościach... Brrr!... Aż mi dreszcz chodzi po plecach! Odwagi, Lupinie, odwagi! To będzie tylko krótki moment, a ty już różne widziałeś w swem życiu... Brawo! Już zniknął prawie zupełnie! Przyszła i na ciebie kolej! Lupin! Lupin! Jakto, więc nie powiesz mi nawet: do widzenia? Nie uśmiechniesz się nawet? Nie podziękujesz?... Do widzenia, Lupinie, do widzenia!
Umilkł. Oczekiwał na straszliwe rozwiązanie, przygotowywane przezeń tak skrupulatnie, a rozwijające się we wszystkich fazach zgodnie z jego niezłomną wolą.
Nie czekał zresztą długo. Ramiona zapadły w otchłań, z kolei zapadała broda, później usta, wykrzywione skurczem agonii, później oczy, z których przeglądało śmiertelne przerażenie, później zaś czoło i włosy, aż wreszcie czubek głowy zniknął w ciemnościach.
Kaleka przyglądał się temu szalejąc z radości, z ekstazą, z wyrazem dzikiego zadowolenia, nie przerywając jednem słowem głuchej ciszy, nie mącąc niczem rozkoszy, jakiej doznawał z powodu nasycenia swej nienawiści.
Nad brzegiem studni pozostały ręce — zacięte, uporczywe, heroiczne, biedne, bezsilne ręce, które jedne tylko pozostały jeszcze przy życiu ale, zwolna wykonywały również odwrót w krainę śmierci...
I one wreszcie zniknęły. Przez chwilę zahaczyły się jeszcze na podobieństwo szponów. Wysiłek ich był tak nadnaturalny, że zdawało się, iż jeszcze nie zrozpaczyły zupełnie, że one jedne miały jeszcze nadzieję, iż uda się im wskrzesić ciało, spowite już w całun ciemności, Ale w końcu i one się wyczerpały. A później, później, nagle — nie widziano już nic... i nie słyszano nic...
Kaleka podskoczył jak wyrzucony z procy, wyjąc z radości:
— Ach! Skończyło się! Lupin na samem dnie piekła!... Cała przygoda skończona... Pif! Paf! Puf!
Zwracając się ku Florentynie znów odprawował swój makabryczny taniec, wymachując nogami na podobieństwo skrzydeł wiatraka. I śpiewał, i gwizdał, i miotał przekleństwami, i bluźnił straszliwie.
Później wrócił jeszcze do studni i splunął w głąb jej trzykrotnie, nie zbliżając się zbytnio.
Nie wystarczyło to jeszcze do nasycenia jego nienawiści. Na ziemi leżały szczątki posągów. Ujął oburącz głowę jednego z nich i tocząc ją po trawie wrzucił w próżnię studni. W pewnej odległości znajdowały się stare pordzewiałe żelazne kule. I z niemi zbrodniarz uczynił to samo. Pięć, dziesięć, piętnaście kul spadło z kolei w głąb studni, roznosząc echo jakichś oddalonych, ponurych grzmotów.
— A masz, a masz, Lupinie! — mówił za każdym rzutem. — Dużo kosztowałeś mnie zdrowia, kanalio! Wetknąłeś mi drąg w szprychy, gdym zmierzał do zdobycia tego nieszczęsnego spadku! Masz jeszcze! Jeszcze masz! Będziesz miał się czem posilić, gdy będziesz głodny!... Chcesz jeszcze? Więc jeszcze ci poślę jedną, jeszcze jedną, mój stary!
Zachwiał się na nogach; jakby wskutek zawrotu głowy i przysiadł na trawie. Gonił resztkami sił. Jednak podniecony nienawiścią zdobył się jeszcze na to, iż przyklęknął nad brzegiem studni i pochylając się ku ciemnościom, drżącym głosem zawołał:
— Nie pukaj odrazu, trupie, do bram piekła... Poczekaj... Twoja umiłowana połączy się z tobą za dwadzieścia minut... Tak jest, o godzinie czwartej... Wiesz dobrze, iż jestem bardzo punktualnym... A więc co do minuty, o godzinie czwartej nastąpi wasze rendez-vous. Ach, zapomniałem... Spadek, wiesz o tem, otóż ten spadek w sumie dwustu milionów znajdzie się w mojej kieszeni... Ależ tak... Niewątpliwie jesteś pewnym tego, że przedsięwziąłem wszelkie środki ostrożności?... Florentyna wyjaśni ci to za małą chwilę... Wszystko zostało dobrze obmyślone... Zobaczysz... przekonasz się...
Nie miał już siły mówić. Ostatnie sylaby brzmiały niezrozumiałym bełkotem. Pot mu wystąpił na twarz i czoło, osunął się bezsilnie na ziemię, jak konający, torturowany straszliwemi cierpieniami agonii.
Trwał tak chwilę wstrząsany febrą, ukrywszy skronie w dłoniach. Miał wygląd człowieka, cierpiącego straszliwie. Po chwili niepewnym ruchem ręki sięgnął do kieszeni i wydobył z niej flakonik, który poniósł następnie do ust.
Natychmiast się ożywił, jakby pod wpływem kilku kropel lekarstwa wróciły mu napowrót siły i ciepło. Na ustach jego zaigrał odrażający uśmiech.
— Nie ciesz się! — rzekł zwracając się do Florentyny. — Jeszcze nie kończę życia i z pewnością starczy mi jeszcze czasu na zajęcie się twoją osobą. A później, później żadnych już głupstw, żadnych walk, które mnie wyczerpują. Później — spokój! Łatwe życie!... Do djabła, wszak z dwustu milionami można żyć spokojnie, nie prawdaż, moja mała?... Bierzmy się do dzieła, bo już mi jest znacznie lepiej.
Nadeszła godzina, kiedy rozegrać się miała druga część dramatu. Po torturach don Luisa Perenny przyszła kolej na Florentynę. Ohydny kat krążył od jednej ofiary do drugiej, nie okazując żadnej litości, jakgdyby chodziło tu o zwierzęta, przeznaczone na rzeź.
Chwiejąc się jeszcze na nogach, podszedł do Florentyny i wyjąwszy z metalowej, oksydowanej papierośnicy, papierosa, zapalił go, mówiąc z wyrafinowanem okrucieństwem:
— Gdy skończy się ten papieros, Florentyno, przyjdzie kolej na ciebie. Ostatnie minuty twego życia rozsypują się wraz z tym popiołem. Nie spuszczaj z oczu mego papierosa i zastanów się! Florentyno, trzeba, żebyś to zrozumiała! Wszyscy właściciele tej posiadłości, nie wyłączając Langernaulta, byli przekonani, że to kamienne sklepienie, pod którem się znajdujesz, musi rozpaść się w gruzy prędzej lub później.
— I ja, ja, od wielu lat, z niewyczerpaną cierpliwością i w przypuszczeniu, że to mi się kiedyś przyda, zabawiałem się osłabianiem podstaw tej groty, tak, że dziś sam nie jestem w stanie pojąć, jak się to dziać może, iż ta piramida kamieni sterczy jeszcze o własnej sile i zachowuje równowagę. A raczej rozumiem. Ostatnie moje uderzenie oskardem było tylko ostrzeżeniem. Ale wystarczy, abym wymierzył jeszcze jeden cios w odpowiednie miejsce, abym usunął jedną jedyną cegłę, wciśniętą między dwa bloki, a całe to rusztowanie rozpadnie się jak domek z kart. Mała cegiełka, Florentyno, czy ty to rozumiesz? Mała cegiełka, ot... takie nic, co przypadkiem dostało się pomiędzy dwa bloki i podtrzymuje dotychczas równowagę tej groty. Wystarczy ją usunąć, a bloki te runą i... katastrofa gotowa...
Zaczerpnął oddechu i ciągnął dalej:
— A potem? Potem? Albo grota zawali się w taki sposób, że nikt nawet nie zauważy twego trupa, o ile wpadnie komuś na myśl szukać cię tu kiedykolwiek; albo, znalazłszy twe szczątki pomyślą, że Florentyna Levasseur, ścigana przez władze, schroniła się do tej groty, która zawaliła grzebiąc ją pod sobą. Bo do jakiegoż innego wniosku mogłyby dojść władze sądowe? Istniałby dla nich tylko ten jeden wniosek. Oto i wszystko! Zanuciliby jakieś „de profundis” nad „nieostrożną“ i nie byłoby już nigdy więcej o niej mowy. Co się mnie tyczy... Co się mnie tyczy, to dokonawszy swego dzieła, pozostawiając za sobą trupa swej ukochanej, zbieram manatki, zacieram wszelkie ślady mego tutaj pobytu, wsiadam do samochodu, udaję przez jakiś czas nieżyjącego i później nagle — bęc! — „coup de théatre”... żądam swych dwustu milionów...
Zarechotał krótkim śmiechem, wypuścił parę kłębów dymu z papierosa i dodał spokojnie:
— Zażądam dwustu milionów i otrzymam je! Oto co jest w tem najbardziej pomysłowego. Zażądam ich, albowiem mam do nich prawo i wyjaśniłem ci już zresztą przed chwilą, zanim zjawił się tu ten intruz Lupin, w jaki sposób z chwilą twej śmierci wchodzę w jaknajbardziej niezaprzeczone i jaknajlegalniejsze prawo do posiadania tej sumy. I otrzymam je, ponieważ po ludzku rzecz biorąc nie można przeciwstawić mi żadnego absolutnie dowodu. Żaden zarzut mnie nie dosięgnie. Podejrzenia?... tak!... Przypuszczenia, hypotezy?... tak... wszystko co chcesz, ale ani jednego materyalnego dowodu. Nikt mnie nie zna. Jeden widział mnie jako człowieka małego wzrostu, drugi zaś jako olbrzyma. Nazwisko moje jest dla wszystkich tajemnicą. Wszystkie moje zbrodnie dokonane zostały w sposób anonimowy. Wszystkie moje zbrodnie są samobójstwami, albo raczej mogą być zrozumiane jako samobójstwa. Powiadam ci, że sprawiedliwość jest bezsilna, Arseniusz Lupin trupem, Florentyna Levasseur trupem — nikt w świecie nie może świadczyć przeciw mnie. W razie nawet aresztowania mojej osoby, musianoby mnie wkrótce uwolnić z braku dowodów. Będę piętnowany, pogardzany, nienawidzony, przeklinany na równi z najgorszymi złoczyńcami, ale posiadać będę dwieście milionów, a posiadając te miliony zdobędę także przyjaźń uczciwych ludzi! Powtarzam, że z chwilą kiedy Lupin i ty zejdziecie mi z drogi, wszystko będzie skończone. Niema już nic, nic... prócz kilku papierosów oraz kilku drobnych przedmiotów, które miałem słabość przechowywać aż do tej chwili w swym portfelu, a które byłyby w stanie zaprowadzić mnie pod gilotynę, gdybym za kilka minut nie spopielił ich i nie umieścił w przepaścistej głębi tej studni, która stała się grobem Lupina, A zatem widzisz, Florentyno, że wszelkie środki ostrożności są z mej strony przedsięwzięte. Nie możesz już znikąd oczekiwać współczucia, ponieważ śmierć twoja przedstawia dla mnie wartość dwustu milionów; ani ratunku skądkolwiek, gdyż nikt nie wie dokąd cię zawlokłem i ponieważ Arseniusz Lupin nie znajduje się już wśród żyjących. W tych warunkach wybieraj, Florentyno! Rozwiązanie dramatu do ciebie należy. Albo twoja śmierć, która jest pewna, nieuchronna — albo... albo przyjęcie miłości, z którą ci się oświadczam. Odpowiedz: tak, czy nie? Jedno skinięcie głowy zadecyduje o twoim losie. Jeśli powiesz: nie, to umrzesz! Jeśli — tak, to uwolnię cię i wyjedziemy, a później, gdy sprawiedliwość uzna twoją niewinność — ja się zajmę tem, aby tak się stało — zostaniesz moją żoną. Więc, czy tak, Florentyno?
Pytanie to rzucał z istotnym niepokojem, powstrzymując z trudem gniew, który sprawiał, iż w głosie jego objawiało się silne drżenie. Nogi dygotały pod nim jak w febrze. Prosił i groził, pragnąc przyjęcia propozycyi, to znów życząc sobie jej odrzucenia, tak dalece natura jego ciągnęła go do zbrodni.
— Więc, czy tak, Florentyno? — powtórzył. — Jedno, choćby najlżejsze skinienie głowy, a uwierzę ci ślepo, bo jesteś z rzędu tych ludzi, którzy nigdy nie kłamią i obietnica twoja jest dla ciebie świętą. Więc tak, Florentyno? Ach, Florentyno, odpowiedz więc... Szaleństwem jest wahać się!...
— Życie twoje zależy od mego humoru... Odpowiadaj... Patrz, papieros mój się kończy... Rzucam go... Florentyno... Jedno skinienie głowy... Czy tak?... Nie?...
Pochylił się nad nią i wstrząsnął ją za ramiona, jakgdyby chcąc zmusić do pożądanego ruchu głowy, ale nagle, w napadzie szaleństwa, powstał wołając:
— Ona płacze! Ona płacze! Ona śmie płakać! Ależ, nieszczęsna, czy sądzisz, że nie wiem dlaczego płaczesz? Znam twą tajemnicę, moja droga i wiem że łzy te nie są spowodowane obawą śmierci. Ty? Ależ ty się niczego nie lękasz! Nie, to jest co innego... Czy chcesz, abym ci wyjawił twój sekret? Ależ nie, ja nie mogę, nie mogę... słowa palą mi wargi. Oh, przeklęta kobieto! Ach, tyś chciała tego, Florentyno, ty sama chcesz umrzeć! Płaczesz... więc sama chcesz umrzeć...
Tak monologując spieszył się z przygotowaniem straszliwego końca. Portfel skórzany, zawierający papiery, który przed chwilą pokazywał był Fłorentynie, leżał na ziemi, więc włożył go do kieszeni marynarki. Później zdjął marynarkę, którą rzucił na pobliskie krzaki, ujął oskard i począł rozwalać kamienie. Szalał z wściekłości. I od czasu do czasu rzucał urywane zdania:
— Tyś sama chciała umrzeć, Florentyno!... Nikt zapobiedz temu już nie może... Nie mogę już nawet słuchać twej potakującej odpowiedzi... Za późno!... Sama tego chciałaś!... Tem gorzej dla ciebie!... Ach, ty płaczesz!... Ty ośmielasz się płakać! Co za szaleństwo! Jaka przewrotność!
Straszny, ohydny, okrutny, z oczami nabiegłemi krwią, włożył swój oskard między dwa bloki, w których tkwiła decydująca o losie groty cegła. Odsunąwszy się na bok przezornie uderzył raz, potem drugi raz w cegłę. Za trzecim razem cegła wyskoczyła na zewnątrz.
To co się stało następnie było tak raptowne, piramida złomów i kamieni z taką siłą zwaliła się we wgłębienie groty, że zbrodniarz, mimo przewidywania katastrofy, został obalony na ziemię. Nie stało mu się zresztą nic złego, to też podniósłszy się zaraz, zawołał:
— Florentyno! Florentyno!
Katastrofa, mimo, iż przygotowana była przez niego z taką dokładnością i okrucieństwem, zdawała się przewyższać oczekiwane przezeń rezultaty. Obłędnemi spojrzeniami począł szukać Florentyny. Pochylił się nad rumowiskiem i począł krążyć dookoła wśród unoszących się w powietrzu tumanów kurzu. Nie dostrzegł jednak żadnych śladów pogrzebanej żywcem ofiary.
Florentyna znajdowała się widocznie na samym spodzie rumowiska, niedosięgalna dla oka, jak to był przewidywał, martwa...
— Nie żyje! — wykrztusił, patrząc obłędnie dookoła. — Nie żyje! Florentyna nie żyje!
Znów popadł w zupełną prostracyę ducha, która zwolna uginała pod nim kolana, kurczyła go i paraliżowała. Dwa te bezpośrednio po sobie następujące wysiłki, doprowadzające do katastrofy, której był bezpośrednim świadkiem, pozbawiły go, zda się, tej reszty energii, jaka w nim jeszcze się kołatała. Bez nienawiści, gdyż Arseniusz Lupin już nie żył; bez miłości, ponieważ Florentyna nie należała już do żyjących, miał wygląd człowieka, który stracił wprost wszelką racyę bytu.
Dwukrotnie jeszcze na wargach jego zawisło imię Florentyny. Czy żałował swej przyjaciółki? Czy znalazłszy się u kresu tych straszliwych zbrodni przebiegał myślą wszystkie przebyte już etapy, znaczone krwią i trupami? Czy może coś w rodzaju głosu sumienia poczynało się budzić w tej znikczemniałej duszy zbrodniarza? A może był to raczej pewien rodzaj odrętwienia fizycznego, które opanowuje dziką bestyę, nasyconą już mięsem i krwią, odrętwienie, odczuwane prawie jako rozkosz?
A jednak raz jeszcze usta jego wyrzuciły imię Florentyny i... łzy pociekły po jego policzkach.
Długo trwał tak w bezruchu i milczeniu i gdy, po ponownem zażyciu lekarstwa, wziął się do roboty, to jednak ruchy jego były machinalne, pozbawione tej rzeźkości, z jaką podrygując na swych cienkich jak szczapy nogach, zmierzał do popełnienia zbrodni, tak, jak się zmierza do jaknajrychlejszego zakosztowania rozkoszy.
Zwrócił się ku krzakom, z poza których Lupin obaczył go i obserwował po raz pierwszy. Poza tymi krzakami znajdowało się między dwoma drzewami schowanko, gdzie posiadał potrzebne instrumenty i broń, łopaty, strzelby, zwoje powrozów i druty.
Ile razy się tu zjawiał, zawsze coś ze sobą przywoził, z zamiarem wrzucenia tego wszystkiego do studni, gdy będzie stąd odchodził na zawsze. Badał starannie, czy nie pozostawia za sobą jakichkolwiek śladów, wszelkie istniejące ślady zacierał, pozostawiając sobie do zbadania na sam ostatek drogę prowadzącą do studni.
Zdawał się być przejęty troską i myśląc o czemś zupełnie innem, działał jak wytrawny zbrodniarz, który bezwiednie niemal wie, co mu wypada czynić.
Mały wypadek obudził jego podejrzliwość. Oto nagle raniona jaskółka padła u jego stóp. Ścisnął ją w garści i zgniótł jak świstek papieru. I oczy jego świeciły dzikim blaskiem, gdy patrzał na krew ciekącą mu przez palce. Gdy jednak rzucił tę jaskółkę w gęstwinę, zauważył na gałęziach jednego z krzaków jasne włosy i myśl jego wróciła znów do osoby Florentyny.
Padł na kolana przed zburzoną grotą i ułamawszy dwie gałązki zrobił z nich krzyżyk, który umieścił między dwoma kamieniami.
W chwili gdy się schylał, z kieszeni wypadło mu małe lusterko i stłukło się, uderzając o kamień.
Zły ten prognostyk wywarł na nim wielkie wrażenie. Rozejrzał się dookoła podejrzliwie i drżąc z niepokoju wobec jakiegoś niewidzialnego wroga, mruknął:
— Boję się.. Chodźmy stąd, chodźmy...
Zegarek jego wskazywał wówczas wpół do czwartej.
Sięgnął po marynarkę, zawieszoną na krzaku, włożył ją na siebie i sięgnął do jednej z kieszeni. Wszak włożył tam przed chwilą portfel skórzany zawierający jego papiery!
— Cóż u djabła! — wykrzyknął. — Wszak mi się zdaje...
Przeszukał gorączkowo wszystkie z kolei kieszenie. Portfel gdzieś zniknął... I rzecz zdumiewająca, nie znalazł w kieszeniach żadnego z posiadanych przedmiotów, ani papierośnicy, ani pudełka z zapałkami, ani notesu...
Był stropiony tem wszystkiem. Twarz skrzywiła mu się dziwnym grymasem. Zaczął bełkotać słowa niezrozumiałe, podczas gdy najstraszliwsza z myśli zapanowała nad jego umysłem i przedstawiła mu się natychmiast w formie jaknajpewniejszej prawdy. Oto ktoś musiał się znajdować w obrębie starego zamku, wówczas gdy on załatwiał swój obrachunek z Arseniuszem Lupinem i Florentyną!
Stanowczo ktoś był tutaj! I ten ktoś ukrywał się teraz w pobliżu ruin lub może nawet w samych ruinach! I ten ktoś go widział! I ten ktoś był świadkiem stracenia Arseniusza Lupina i śmierci Florentyny Levasseur! I ten ktoś, korzystając z jego nieuwagi i z ust jego słysząc o istnieniu kompromitujących go papierów, opróżnił kieszenie marynarki!...
Twarz jego miała wyraz człowieka przywykłego do czynów, bojących się światła dziennego, człowieka, który odrazu zoryentował się, że czyjeś oczy przyglądały się jego zbrodniczej akcyi i że te oczy teraz nawet śledzą jego ruchy, choć same są niedostrzeżone. Skąd płynie to spojrzenie, niepokojące go tak, jak światło dzienne niepokoi ptaka nocy? Byłyż to oczy intruza, który znalazł się na tem miejscu przypadkowo, czy też oczy wroga, który zawziął się, aby go zgubić? Byłże to sojusznik Arseniusza Lupina, przyjaciel Florentyny lub może funkcyonaryusz policyi? I czy ten niespodziewany przeciwnik zadowoli się skradzionym łupem, czy — przeciwnie — przygotowuje się do decydującego ataku?...
Kaleka nie śmiał kroku uczynić naprzód. Stał tak, wystawiony na atak, na odkrytym terenie, nie znajdując żadnej osłony przed ciosem, który mógł weń ugodzić wcześniej, zanim się dowie, gdzie właściwie znajduje się ów niewidzialny przeciwnik.
Przeczucie jednak bezpośrednio grożącego niebezpieczeństwa wróciło mu energię. Rozejrzał się dokoła tak skrupulatnie, że zdawało się nic nie mogło ujść jego uwagi. Za złomami kamieni, czy za gąszczem krzaków dostrzegłby napewno najlepiej ukrytego przeciwnika.
Nie widząc nikogo ruszył naprzód, podpierając się laską. Posuwał się naprzód, niczem nie mącąc ciszy. W prawej ręce ściskał rękojeść rewolweru. Najmniejszy wysiłek woli, a nawet mniej jeszcze, bo spontaniczny głos instynktu sprawi, iż kula utajona w rewolwerze usunie wroga z drogi, gdyby miał się pojawić.
Zwrócił się na lewo. Znajdowała się tam wązka ceglana dróżka, która była właściwie szczytem jakiegoś zasypanego ziemią muru. Tą właśnie dróżką jedynie mógł przedostać się, nie pozostawiając żadnego śladu ów osobnik, który mu zabrał z zawieszonej na krzaku marynarki tak cenione przezeń przedmioty i papiery.
Szedł naprzód rozchylając rękoma gałęzie. Droga była poprzerastana tamującemi przejście krzakami, więc szedł dalej dolną częścią wzgórza. Uczynił jeszcze kilka kroków, aby obejść wyrastającą na drodze olbrzymią skałę.
I wówczas cofnął się nagle, tracąc prawie zupełnie równowagę. Jednocześnie kij i rewolwer wypadły mu z rąk.
To co ujrzał było czemś przechodzącem wszelką możliwość. Wobec niego, w odległości dziesięciu kroków, stał chyba nie człowiek, trzymający ręce w kieszeniach, ze skrzyżowanemi nogami, wsparty zlekka ramieniem o wystający szczerb skały? To nie był i nie mógł być człowiek, albowiem człowiek ten przed chwilą przeniósł się za jego właśnie przyczyną do wieczności, tam, skąd się nie wraca. Było to więc widmo z poza grobu i pojawienie się jego przeniknęło go śmiertelnem przerażeniem.
Drżał na całem ciele, rozszerzonemi źrenicami patrząc w oblicze niepojętego fenomenu. Cała jego istota duchowa uginała się pod ciężarem tej wizyi, każda zaś sekunda podwyższała stopień przerażenia. Niezdolny do ucieczki, niezdolny do podjęcia obrony, osunął się na ziemię. I nie był w stanie wzroku oderwać od tego widziadła, które przed godziną zaledwie w kształcie żywego człowieka zostało przezeń pogrzebane w ciemnościach studni, pod całunem kamieni i granitu.
Widmo Arseniusza Lupina!
Gdyby na jego drodze zjawił się człowiek żywy, to wziąłby go na cel, strzeliłby do niego, zabił. Ale miał przed sobą zjawę! Widział przed sobą istotę, która nie istnieje, a rozporządza jednak całą potęgą nadnaturalności!... Na cóż się zdało walczyć z tem, co nie istnieje? Po cóż podnosić z ziemi broń, która przed chwilą wyleciała mu z ręki i mierzyć z niej w nieuchwytne widmo Arseniusza Lupina?
I ujrzał rzecz niepojętą... Oto zjawa wyjęła ręce z kieszeni. Jedna z tych rąk trzymała papierośnicę, w której rozpoznał swoją, zaginioną przed chwilą własność! Jakże nie przypuścić w takim razie, że nie była to ta sama istota, która ukradkiem wyjęła z jego marynarki papierośnicę, skoro widzi ją teraz, jak wyjmuje papierosa, jak zapala zapałkę, wyjętą również z pudełeczka, które było jego własnością?...
Cud!... Istotne światło zabłysło przy potarciu zapałki! Cud niesłychany! Rzecz niepojęta! Z zapalonego papierosa poczęły unosić się w powietrze prawdziwe kłębki dymu, mającego znany dobrze zbrodniarzowi zapach!
Ukrył twarz w dłoniach. Nie chciał już nic widzieć, nic! Widmo, czy hałucynacya, emanacya innego świata, czy też zjawa powstała z wyrzutów własnego sumienia, wszystko jedno — nie chciał już męczyć swego wzroku jej widokiem.
Ale usłyszał coraz wyraźniejszy odgłos czyichś stąpań! Czuł w pobliżu czyjąś obecność! Podniosło się czyjeś ramię! Jakaś ręka spoczęła na jego ramieniu! Ciało jego ujęte zostało w jakieś żelazne zda się kleszcze! I usłyszał — nie mógł się mylić — usłyszał głos ludzki żywego Arseniusza Lupina!
— Śmiało, drogi panie, przyjrzyjmy się w jakich okoliczności postawiły nas warunkach. Zapewne, doskonale rozumiem co w mojem pojawieniu się tutaj jest niepojętego i osobliwego, ale nie trzeba się nadmiernie tem przejmować. Widziano rzeczy jeszcze bardziej zastanawiające, jak naprzykład zatrzymanie słońca przez Jozuego... jak kataklizm jeszcze sensacyjniejszy, mianowicie trzęsienie ziemi w Lizbonie w r. 1755. Mądry winien ściągnąć te wydarzenia do właściwej miary i nie oceniać ich według tego, jak oddziałać one mogą na jego własny los, lecz według tego, jak oddziaływują one na los świata. Otóż przyznaj, że pańska mała przygoda jest całkiem indywidualna i że w niczem nie narusza równowagi planet. Marek Aureliusz powiedział na stronicy 84 wydania Hachette’a...
Kaleka zdobył się na odwagę i podniósł nieco głowę, a prawda stanęła mu teraz w oczach z taką dokładnością, iż nie mógł się obronić tej trudnej do zrozumienia myśli, iż — Arseniusz Lupin nie należał do martwych! Arseniusz Lupin, którego wtrącił w głąb ziemi i którego zmiażdżył złomami granitu z taką pewnością, jak się miażdży robaka uderzeniem młota, Arseniusz Lupin — znajdował się wśród żywych!...
Nie starał się nawet wyjaśnić sobie tej tajemnicy. Jedno tylko go obchodziło w tej chwili: Arseniusz Lupin — żył... Oczy jego tak patrzyły, usta zaś tak rzucały słowa, jak oczy i usta człowieka żyjącego życiem realnem. Arseniusz Lupin żył! Oddychał! Śmiał się! Mówił! Żył!...
Tak dalece był pewien teraz, iż ma przed sobą żywą istotę, że idąc za samozachowawczym głosem natury i za właściwym sobie podszeptem nienawiści życia, wyciągnął się nagle, jak długi, sięgnął po leżący na ziemi rewolwer i... strzelił...
Strzelił, ale zapóźno. Jednem kopnięciem nogi don Luis skrzywił kierunek strzału, drugiem zaś wytrącił broń z ręki kaleki.
Zbrodniarz pienił się z bezsilnej wściekłości i począł pośpiesznie szukać czegoś w kieszeniach.
— Czy tego pan szuka? — zagadnął don Luis, pokazując mu instrument, służący do zastrzyknięć, napełniony żółtą cieczą. — Proszę mi wybaczyć, ale obawiałem się, abyś pan przez jakiś ruch nieostrożny sam się tem narzędziem nie zakłuł. Wszak zakłucie to byłoby śmiertelnem, nieprawdaż? Nie darowałbym sobie tego nigdy.
Kaleka czuł, że jest zdany na łaskę i niełaskę. Wahał się jeszcze chwilę, zdziwiony, że przeciwnik nie zaatakował go w sposób gwałtowny. Starał się to wykorzystać.
Jego maleńkie, błyszczące oczka błądziły dookoła, szukając jakiegoś przedmiotu, który mógłby zastąpić mu broń. Ale jedna myśl napełniła go nagle otuchą i w napadzie niespodziewanej radości wybuchnął przeszywającym śmiechem:
— A Florentyna! — zawołał. — Nie zapominajmy o Florentynie! Dzięki niej mam cię w ręku. Zabrałeś mi wszystkie środki obrony, ale mam jeszcze coś, czem mogę ugodzić cię w samo serce! Wszak prawda, że nie możesz żyć bez Florentyny? Śmierć Florentyny, to dla ciebie wyrok, nieprawdaż? Śmierć Florentyny, to dla ciebie postronek na szyję? Czyż nie tak? Nie tak?
Don Luis odrzekł:
— Istotnie, gdyby Florentyna umarła, to nie przeżyłbym jej śmierci.
— Ona nie żyje! — wykrzyknął z radosnym podrygiem zbrodniarz. — Nie żyje! Co mówię? Więcej niż nie żyje! Człowiek umarły zachowuje jeszcze przez jakiś czas wygląd człowieka żywego, ale z nią stało się gorzej! Niema już jej trupa, lecz miazga kości i ciała! Runęło na nią całe rusztowanie brył kamiennych! Czy widzisz to rumowisko? Co za widok! Teraz przyszła na ciebie kolej. Czy chcesz postronka? Ha, ha, ha! Można pęknąć ze śmiechu! Powiedziałem ci, Lupinie: ruszaj do bram piekielnych! Ruszaj prędko, albowiem oczekuje tam na ciebie twoja umiłowana! Wahasz się? Tak wygląda słynna uprzejmość francuska? Czy pozwala się tak wyczekiwać kobiecie? Żwawo, Lupinie! Florentyna nie żyje!
Mówił to z istotną rozkoszą, jakby delektując się tym wyrazem: „nie żyje!“
Don Luisowi nie zadrgały nawet powieki. Zwiesił tylko smutnie głowę i powiedział:
— Jaka szkoda!
Kaleka stanął jak skamieniały. Wstrząsające nim konwulsye radości nagle pierzchnęły.
— Hę? Co? Co mówisz? — bąknął.
— Powiadam — oświadczył spokojnie don Luis, nie dając się wytrącić z równowagi i kurtuazyi — powiadam, drogi panie, że źle postąpiłeś. Ja nigdy nie spotkałem natury szlachetniejszej i bardziej godnej szacunku, aniżeli panna Levasseur. Jej dobroć nieporównana, jej wdzięk, kształt jej postaci, młodość, zasługiwały wszak na lepsze traktowanie. Istotnie, byłoby bardzo pożałowania godne, gdyby takie cacko już nie istniało na świecie.
Kaleka zdrętwiał. Spokój objawiany przez don Luisa wyprowadzał go z równowagi. Słabym głosem powiedział!
— Powtarzam ci, że Florentyna już nie żyje. Czyż nie widziałeś groty? Florentyna nie żyje!
— Nie wierzę — odrzekł spokojnie don Luis. — Gdyby to było prawdą, to świat inaczejby niewątpliwie wyglądał. Zachmurzyłoby się niebo, umilkłby śpiew ptasząt i natura cała okryłaby się żałobą. Otóż ptaszki śpiewają, niebo jest pogodne i wszystko jest na właściwem miejscu. Uczciwy człowiek żyje, a zaś zbrodniarz czołga się u jego stóp. I jakże możesz mówić, iż Florentyna nie żyje?!
Po tych słowach nastąpiło długie milczenie. Dwaj wrogowie z odległości trzech kroków patrzyli sobie w oczy. Don Luis był najzupełniej spokojny, przeciwnikiem zaś jego targał szalony niepokój. Zbrodniarz zaczynał rozumieć. Jakkolwiek mętna była prawda, to jednak ukazywała mu się w całym błysku oślepiającej pewności: Florentyna Levasseur również żyje! Po ludzku, materyalnie rzecz biorąc wydawało się to niemożliwością, ale wszak niemożliwością również było powstanie z martwych Lupina, a jednak Lupin żyje! I na twarzy jego nie widać nawet żadnego zadraśnięcia, a odzież jego nic nie ucierpiała i nie została nawet powalana.
Zbrodniarz zrozumiał, iż jest stracony. Człowiek, w którego nieubłagane ręce popadł, należy do rzędu tych ludzi, których potęga niema granic. Należy on do tych, którzy wyrywają się nawet z ramion śmierci, i którzy innych umieją także od śmierci ratować.
Potwór w ludzkiej postaci cofał się, czołgając się na kolanach po ceglanej ścieżce. Cofał się zwolna. Znalazłszy się wobec groty nie rzucił nawet w tamtą stronę spojrzenia, jakgdyby był pewien, że Florentyna wyszła stamtąd żywa i zdrowa.
Cofał się... Don Luis nie patrzał się nawet na niego i zajęty rozplataniem zwoju powrozów zdawał się wcale o niego nie troszczyć.
Cofał się...
I nagle, z wzrokiem utkwionym w przeciwnika, zakręcił się na miejscu, wyprostował swe słabe nogi i począł biegnąć w kierunku studni. Dzieliło go od niej już tylko dwadzieścia kroków. Już wyciągnąwszy ręce rzucił się naprzód całem ciałem, lecz w tejże chwili został powalony na ziemię, a grube powrozy, tak zacisnęły się dokoła niego, że nie był w stanie się ruszyć.
To don Luis, nie tracąc go z oka, rzucił w jego stronę powróz, z którego sporządził sobie lasso. Zbrodniarz czynił jeszcze pewne wysiłki, ale powrozy coraz bardziej wpijały mu się w ciało. Przestał walczyć z przeznaczeniem, czując, że sprawa skończona.
Wówczas don Luis Perenna, który trzymał drugi koniec powroza, zbliżył się do niego i umocował jeszcze bardziej więzy. Operacyi tej dokonał bardzo skrupulatnie, korzystając z powrozów, znajdujących się w pobliżu studni, a przygotowanych uprzednio przez zbrodniarza. Zakneblował mu też chustką usta. Robiąc to, don Luis jaknajuprzejmiej dawał mu wyjaśnienia:
— Oto, widzi pan, ludzie gubią się najczęściej wskutek zbytniej ufności. Nie wyobrażają sobie, że ich wróg może rozporządzać takiemi sposobami, jakich oni sami nie posiadają. To też, gdy wpadłem w twój potrzask czyż mogłeś przypuszczać, drogi panie, że taki człowiek jak ja, że Arseniusz Lupin, trzymający się brzegu studni i opierający swe stopy o wewnętrzne obelkowanie studni, pozwoli się zgładzić ze świata, jak pierwszy lepszy? Pan znajdowałeś się w odległości piętnastu do dwudziestu metrów odemnie i nie stać-by mię było na to, aby jednym susem wyskoczyć na wierzch i narazić się na kule twego rewolweru, wtedy, gdy szło o ocalenie Florentyny Levasseur i samego siebie? Ależ, drogi panie, najmniejszy wysiłek by wystarczył, bądź o tem święcie przekonany. Jeżeli nie uczyniłem tego, to jedynie dlatego, że miałem daleko lepszy sposób. I wyjawię go panu, jeśli oczywiście pragniesz się z nim zapoznać. Tak? A więc się dowiedz, drogi panie!
I don Luis przedstawił swój sposób ocalenia. Oto wiedział on, że w starych studniach znajdowały się zazwyczaj dwa otwory, jeden zwracający się ku niebu, drugi zaś wychodzący z podkopu. Ten drugi otwór znajdował się tuż przy grocie, a można się było doń przedostać podziemnym korytarzem. Don Luis, zoryentowawszy się szybko, że ma do czynienia z taką właśnie na stary sposób budowaną studnią i namacawszy nogami otwór, przedostał się w ten sposób aż do samej groty, gdzie musiał tylko odbić trochę gliny, gdyż wyjście było zalepione cienką stosunkowo warstwą gliny, aby znaleźć się w sąsiedztwie Florentyny i usłyszeć cały monolog zbrodniarza.
Don Luis opowiadał o swej przygodzie, nie przestając odwracać krępowanego powrozami kalekę to na jedną, to znów na drugą stronę, jakby miał do czynienia ze zwykłym pakunkiem.
— Czyż to nie zajmujące? — pytał. — Nie przypuszczał pan wcale, że uda mi się przedostać ostrożnie do głębi groty, do znajdującej się tam Florentyny. A najkomiczniejszą chwilą było, gdym słuchał pańskich dyalogów: „Odpowiedz! tak, czy nie? Jedno skinienie głowy, Florentyno, zadecyduje o twoim losie. Jeśli tak, to cię uwolnię. Jeśli nie, to umrzesz. Odpowiedz więc Florentyno. Jedno skinienie głowy... Tak? Czy nie?”
— A koniec zwłaszcza — ciągnął dalej don Luis — był pyszny, gdy pan wdrapał się na szczyt groty i stamtąd wołał: „Tyś sama chciała umrzeć, Florentyno! Tyś tego chciała! Tem gorzej dla ciebie!” Pomyśl, jakie to było śmieszne! W tej bowiem chwili nie było już nikogo w grocie! Nikogo! W jednej chwili wziąłem Florentynę na ręce i umieściłem ją w korytarzu podziemnym obok siebie. I zamieniając grotę w rumowisko mógł pan jedynie zabić parę pająków i kilka much, drzemiących pod jej sklepieniem. I oto komedya się skończyła. Pierwszy akt: Arseniusz Lupin ocalony. Drugi akt: Florentyna Levasseur uratowana. Trzeci i ostatni akt: Zbrodnicze monstrum unieszkodliwione.
— A teraz — dodał, tykając już, jak to miał zwyczaj czynić, mówiąc z przeciwnikami — zaproponuję ci małą gimnastykę pokojową. Zobaczysz jak to będzie. Nie denerwuj się... Pomysł istotnie oryginalny...
Wziął strzelbę przyniesioną przez zbrodniarza, przywiązał do niej w pośrodku sznur długi na jakieś dziesięć do piętnastu metrów, zwieszający się zaś koniec przywiązał do sznurów, któremi skrępowany był bandyta, na wysokości jego ramion. Następnie zarzucił go sobie na plecy, poczem spuścił ten ciężar w głąb studni.
— Zamknij oczy — wołał — jeżeli kręci ci się w głowie. A przedewszystkiem nie bój się! Jestem bardzo ostrożny. Czy jesteś gotów?
Strzelba położona w poprzek otworu studni, utrzymywała cały ten ciężar. Załatwiwszy się w ten sposób z przeciwnikiem, don Luis nie mógł się powstrzymać od drwin pożegnalnych, więc pochyliwszy się nad studnią, mówił wśród śmiechu:
— Urządziłem rzecz tak, abyś się nie porozbijał. Widzisz, że mam o ciebie staranie. Obiecałem Florentynie, że cię nie zabiję, rządowi zaś francuskiemu przyobiecałem, że o ile możności dostawię cię żywego. Ponieważ jednak nie wiedziałem, co z tobą zrobić do jutra rana, więc zawiesiłem cię tutaj.
Figiel jest sprytny, nieprawdaż? I powinien ci się podobać, albowiem harmonizuje z twoimi pomysłami i z twojem postępowaniem. Ale zastanów się! Strzelba opiera się tylko na swych koniuszkach, a zatem skoro tylko się poruszysz, gdy tylko odetchniesz głębiej, w tej chwili obsunie się lufa, albo kolba i wtedy narazisz się natychmiast na kąpiel. Co się mnie tyczy, to ja z tem nie mam nic wspólnego. Jeśli w ten sposób umrzesz, to będzie to tylko samobójstwo. Jeśli ci miłe życie, to się nie ruszaj. A korzyść płynąca z mego pomysłu jest tego rodzaju, że daje ci przynajmniej przedsmak tych kilku nocy, które poprzedzą uroczystą chwilę odcięcia ci głowy za twoje sprawki. Już od tej chwili znajdujesz się oko w oko ze swem sumieniem, nos w nos z tem, co jest w tobie duszą i nic nie będzie ci zakłócać spokoju przy rozmyślaniach. Czyż nie mam dla ciebie względów, drogi przyjacielu? A więc zostawiam cię samego. Tylko pamiętaj, że każdy ruch, każde westchnienie, każde zmrużenie powiek, każde żywsze uderzenie serca grozi ci śmiercią. Straszną śmiercią. Przedewszystkiem się nie śmiej. Jeśli się roześmiejesz, to będziesz chłeptał brudną wodę. Zastanów się nad tem, co masz czynić i jak się zachować. Rozmyślaj teraz i czekaj! Do widzenia panu!
I don Luis, zadowolony z udzielonych rad, oddalił się mrucząc pod nosem:
— Oto co się nazywa uczciwie postąpić! Nie idę tak daleko, aby powiedzieć wraz z Eugeniuszem Sue, że wielkim zbrodniarzom należy wydłubywać oczy. W każdym jednak razie mała kara fizyczna, połączona z trwogą, jest uczciwa, hygieniczna i moralna.
Wkrótce don Luis znalazł się przy Florentynie. Oczekiwała nań umęczona straszliwie cierpieniami, które świeżo przeżyła, ale już pełna otuchy, panująca nad sobą i nie niepokojąca się bynajmniej o wynik walki, jaką don Luis miał stoczyć z jej oprawcą.
— Skończone już! — rzekł poprostu. — Jutro wydam go w ręce władz.
Ciało jej przebiegł dreszcz, ale nic nie rzekła, don Luis zaś przyglądał się jej w milczeniu.
Po raz to pierwszy znajdowali się sam na sam od chwili, kiedy tyle dramatycznych wydarzeń rzuciło ich przeciw sobie, jak dwoje nieubłaganych wrogów, i don Luis odczuwał z tego powodu taką rozkosz, iż był w stanie wygłaszać tylko nic nie znaczące frazesy, nie mające żadnego związku z tem, co huczało mu w głębi duszy i co wirowało mu w mózgu.
— Idąc wzdłuż tego muru — mówił — i skręcając następnie na lewo dojdziemy do samochodu... Pani będzie mogła zrobić pieszo ten kawałeczek drogi? Wsiadłszy do samochodu pojedziemy do Alençon... Jest tam bardzo spokojny hotel przy głównym placu... Może tam pani oczekiwać aż wydarzenia wezmą obrót dla pani korzystny... a to już wkrótce nastąpi, gdyż winny znajduje się już w naszych rękach.
— Więc chodźmy! — rzekła.
Nie śmiał zaproponować, aby się wsparła na jego ramieniu. Szła zresztą bez wysiłku, krokiem elastycznym. Do duszy don Luisa wstępowała nowa fala admiracyi i rozmiłowania. Nigdy jednak nie czuł się tak bardzo od niej oddalony, jak właśnie teraz, gdy dzięki swej nadzwyczajnej energii ocalił jej życie. Nie zdobyła się wobec niego ani na słowo podziękowania, ani nawet na złagodzenie spojrzeń rzucanych w jego stronę, co wynagrodziłoby w pewnym stopniu jego wysiłek. Pozostała dla niego nadal tak, jak była od pierwszego dnia ich poznania, tajemniczą istotą, której nigdy nie mógł zrozumieć, na którą nawet cała burza najstraszliwszych wydarzeń nie rzuciła ani szczypty światła. Co zamierzała? Czego chciała? Dokąd zmierzała? Zawiły problem, którego nie spodziewał się rozwiązać. Od tej chwili każde z nich szło swoim torem po drodze życia i każde z nich z urazą tylko i gniewem mogło o sobie wzajemnie pomyśleć.
— Nie — mówił w duchu, gdy Florentyna wsiadała do samochodu — nie, tak nie może być! Nie rozstaniemy się w ten sposób. Słowa, które wymienimy ze sobą, rozstrzygną sprawę ostatecznie, i czy ona życzy sobie tego, czy nie rozetnę zasłonę, którą się otacza.
Podróż tym razem trwała krótko. W hotelu w Alençon don Luis kazał zameldować Florentynę pod jakiemś obcem nazwiskiem, a zostawiwszy ją następnie samą, wrócił do hotelu w godzinę później i zapukał do drzwi zajmowanego przez nią numeru.
I tym jeszcze razem nie odważył się przystąpić prosto do sprawy, tak, jak sobie to był postanowił. Były zresztą inne punkty, które musiały być wyjaśnione natychmiast.
— Florentyno — zaczął — zanim oddam w ręce władz tego człowieka, muszę się dowiedzieć, czem właściwie był on dla ciebie?
— Przyjacielem — odrzekła. — Nieszczęśliwym przyjacielem, dla którego miałam uczucie litości. Dziś trudno mi zrozumieć, iż litowałam się nad takiem monstrum. Poznałam go przed kilku laty i jego chorowitość, jego nędza fizyczna, wszystkie cechujące go oznaki bliskiej śmierci sprawiły, iż przywiązałam się do niego. Miał on sposobność oddać mi kilka przysług i jakkolwiek żył życiem nieco tajemniczem, które budziło czasem we mnie pewne wątpliwości, to jednak stopniowo począł wywierać na mnie znaczny wpływ, z czego nie zdawałam sobie zresztą sprawy. Wierzyłam w jasność jego umysłu, w jego dobrą wolę, w jego oddanie się absolutne i kiedy wybuchła sprawa Morningtona, on to, z czego sobie teraz zdaję sprawę, kierował początkowo mną, a następnie Gastonem Sauverandem. On to zmuszał mnie do posługiwania się kłamstwem i do odgrywania komedyi, tłómacząc mi, że w ten sposób działam dla ocalenia Maryi Anny Fauville. On to sprawił, iż byliśmy przeniknięci taką nieufnością do pańskiej osoby i tak dalece przyzwyczaił nas do milczenia o nim i o wszystkich jego sprawkach, że Gaston Sauverand nie śmiał nawet wspomnieć o nim w rozmowie, jaką miał z panem. W jaki sposób stać się to mogło, iż byłam tak zaślepiona — nie wiem, ale faktem jest, że tak właśnie było. Nic nie sprzyjało jaśniejszemu spojrzeniu na sprawy. Nic nie było w stanie wzbudzić we mnie choćby na chwilę podejrzenia przeciw temu człowiekowi bezbronnemu, choremu, który połowę swego życia spędził w szpitalach lub klinikach, który wycierpiał wszelkie możliwe operacye i który, mówiąc mi nawet o swej miłości, nigdy jednak nie mógł żywić w tym kierunku jakiejkolwiek nadziei.
Florentyna nie dokończyła zdania. Oczy jej spotkały się z oczami don Luisa i miała wrażenie, że nie słuchał on tego, co doń mówiła. Patrzał na nią i oto wszystko. Wyjaśnienia odnoszące się do samego dramatu nie obchodziły go wcale, o ile nie będzie rzucony promień światła na jedyny punkt, który go interesował, na to, jakie mianowicie zajmowała jego osoba miejsce w myślach Florentyny. Słowa, odnoszące się do innych spraw, uważał za czcze i niepotrzebne.
Zbliżył się do Florentyny i rzekł zcicha:
— Florentyno, Florentyno! Pani nie są obce moje względem twej osoby uczucia, nieprawdaż?
Poczerwieniała i zmieszała się bardzo, jakgdyby to pytanie należało do najmniej oczekiwanych. Jednak nie spuściła tym razem powiek, lecz po chwili rzekła z całą otwartością:
— Tak, uczucia pańskie nie są mi obce.
— Ale może — zaczął znów don Luis z większym jeszcze naciskiem — pani nie zna całej ich głębi? Być może, iż nie wie pani tego, że życie moje niema innego celu, jak tylko panią?
— I o tem wiem także — odrzekła.
— Ponieważ jest to pani wiadome, więc mogę przypuszczać, że właśnie to jest właściwą przyczyną niechęci, jaką mi pani objawiała. Od samego początku byłem pani przyjacielem i szło mi tylko o pani obronę. A jednak od samego początku czułem, że byłem dla pani przedmiotem odrazy zarazem instynktownej i wyrozumowanej. Nigdy nie widziałem w pani oczach czego innego, jak tylko chłód, pogardę, nawet wstręt. W chwilach niebezpieczeństwa, gdy chodziło o pani życie lub wolność, pani ryzykowała raczej wszelką lekkomyślność, aniżeli przyjęcie z mej ręki ratunku. Byłem uważany przez panią za wroga, za takiego człowieka, któremu się nie ufa, który jest zdolny do wszelkiej podłości, którego się unika i o którym myśli się z odrazą i strachem. Czy nie była to nienawiść? I czy nie nienawiścią tylko można sobie wytłómaczyć taki sposób postępowania?
Florentyna nie zaraz odpowiedziała na te zarzuty. Zdawało się, iż pragnie odroczyć moment wypowiedzenia słów, które cisnęły się jej na usta. Jej wychudła wskutek przejść tragicznych twarzyczka miała jednak teraz słodszy wyraz niż zazwyczaj.
— Nie — odrzekła — nie tylko nienawiścią można tłómaczyć sobie taki sposób postępowania.
Don Luis był zdumiony. Nie dobrze rozumiał sens tej odpowiedzi, ale zmieszał i poruszył go do głębi ton, jakim Florentyna te słowa powiedziała. Także w oczach Florentyny nie widział już tego wyrazu pogardy, lecz dostrzegał w nich wdzięczne ogniki uśmiechu. Po raz to pierwszy Florentyna zdobyła się wobec niego na uśmiech.
— Mów, mów, błagam panią! — nalegał.
— Chciałam przez to powiedzieć, że są także inne uczucia, które usprawiedliwiać mogą mój chłód w stosunku do pańskiej osoby, nieufność, obawę. Nie zawsze ucieka się ze strachem przed człowiekiem pogardzanym i jeżeli się ucieka, to bardzo często tak się dzieje dlatego, że obawia się samej siebie, że samej sobie się nie ufa, że się chce w ten sposób zwalczyć swój własny bunt, że się wstydzi i pragnie się stawić opór i że chce się o czemś zapomnieć, i że się zdobyć na to nie może...
Umilkła, a widząc że don Luis drżąc wyciąga do niej ręce, że spojrzeniem, giestem, całą swą postacią błaga ją o słowo i jeszcze o słowo, skinęła głową, dając w ten niemy sposób do zrozumienia, że nie potrzebuje nic więcej powiedzieć, aby dać mu możność zupełnego zgłębienia tajemnicy jej duszy i wykrycia ukrywanego dotychczas sekretu miłości.
Don Luis zachwiał się na nogach. Był wprost pijany, prawie cierpiący z niespodziewanego szczęścia. Po strasznych chwilach, jakie przeżył na tle dekoracyi Starego Zamku, zdawało mu się, iż szaleństwem byłoby wierzyć, że zstąpić nań może w ramach tego skromnego hotelowego pokoiku i to tak nagle cały bezmiar rozkoszy. Chciałby mieć dokoła siebie przestrzeń, góry, światło księżyca, przepych zachodzącego słońca, całe piękno i całą poezyę świata. Znienacka dosięgał szczytu szczęśliwości. Mignęło mu przed oczyma całe życie Florentyny od chwili, gdy się z nią spotkał po raz pierwszy, aż do tego tragicznego momentu, gdy kaleka, pochylony nad nią i widząc jej oczy zalane łzami, mamrotał: „Ona płacze! Ona śmie płakać! Co za szaleństwo! Ale ja znam twoją tajemnicę, Florentyno! I ty płaczesz! Florentyno, Florentyno, tyś sama chciała umrzeć”!
Miłość, pęd namiętności od pierwszego dnia pchnął ją ku don Luisowi. Wykolejało ją to, przejmowało przerażeniem, zdawało się jej to być zdradą wobec pani Fauville i Sauveranda, odsuwało ją, to znów zbliżało do ukochanego mężczyzny, którego admirowała za jego bohaterstwo i lojalność, przejmowało wyrzutami sumienia, rozdzierało duchowo, a koniec końców oddawało ją, bezsilną i zdezoryentowaną, pod wpływ szatański tego zbrodniarza, który ją zmysłowo pożądał.
Don Luis nie wiedział, co ma czynić, w jakich słowach wyrazić swe wniebowzięcie. Wargi mu drżały, oczy zachodziły łzami. Idąc za popędem natury chwyciłby Florentynę w ramiona i uścisnąłby ją serdecznie, ale paraliżowało go uczucie wielkiego szacunku, jaki żywił dla tej kobiety. I, pokonany przez wzruszenie, padł do nóg młodej dziewicy, śląc ku niej słowa miłości i adoracyi.
Na drugi dzień rano, na krótko przed uderzeniem godziny dziewiątej, Valenglay, rozmawiając z prefektem policyi, zapytał:
— Więc jest pan tego samego, co i ja zdania? On wróci?
— Nie wątpię w to wcale, panie prezydencie. I wróci według wszystkich reguł ścisłości, dominującej nad całą tą awanturą. Przez samą kokieteryę wróci wraz z uderzeniem godziny dziewiątej.
— Pan wierzy? Pan wierzy?...
— Panie prezydencie, ja patrzę na tego człowieka od paru miesięcy. Znajdując się w tym punkcie, do którego doszły wypadki, wisząc pomiędzy śmiercią i życiem Florentyny Levasseur, jeżeli nie zamorduje ściganego bandyty, jeżeli nie dostawi go tutaj ze związanemi rękami i nogami, znaczyć to będzie, że Florentyna Levasseur nie żyje oraz że Arseniusz Lupin nie żyje.
— Lupin jest nieśmiertelny! — rzekł, śmiejąc się Valenglay. — Masz pan racyę. I zresztą jestem tego samego, co i pan zdania. Nikt nie byłby bardziej odemnie zdziwiony, gdyby o oznaczonej godzinie nasz świetny przyjaciel się nie zjawił. Wspomniał mi pan, że wczoraj telefonowano z Angers?
— Tak, panie prezydencie. Nasi ludzie widzieli don Luisa Perennę. Wyprzedził ich aeroplanem. Od tej chwili telefonowali mi po raz drugi z Mans, gdzie robili dochodzenia w pewnej opuszczonej remizie.
— Dochodzenie już zostało zrobione przez Lupina, możemy być tego pewni i wkrótce już dowiemy się o wynikach. Słyszy pan? Uderza dziewiąta godzina.
W tej samej chwili usłyszano warczenie samochodu. Słyszano, jak samochód zatrzymał się przed domem, po chwili zaś rozległ się głos dzwonka.
Rozkazy już były wydane. Wpuszczono gościa natychmiast. W drzwiach ukazał się don Luis Perenna.
Jakkolwiek dla Valenglaya i prefekta nie było to niespodzianką, mimo to jednak doznali wrażenia, jak gdyby rozgrywały się wobec nich rzeczy, przechodzące miarę ludzką.
— Więc cóż? — wykrzyknął żywo prezydent ministrów.
— Sprawa załatwiona, panie prezydencie.
— Schwytałeś pan tego bandytę?
— Tak jest.
— Do stu piorunów, z pana nie byle jaki pasażer! — mruknął Valenglay.
— I jak się rzecz ma z owym bandytą? — dodał. — Musi to być widocznie jakiś trudny do ujarzmienia kolos?
— Kaleka, panie prezydencie, degenerat... Odpowiedzialny oczywiście za swoje czyny, ale lekarze będą mogli skonstatować u niego schyłek życia, wyschnięcie mlecza pacierzowego, tuberkulozę itp.
— I tego to człowieka Florentyna kochała?
— Ach, panie prezydencie — wykrzyknął don Luis z mocą. — Florentyna nigdy nie kochała tego nędznika. Litowała się nad nim, jak nad człowiekiem, skazanym przez lekarzy na bliską śmierć i z litości tylko nie pozbawiała go nadziei, że w przyszłości, kiedyś może odda mu swą rękę. Litość kobiety, panie prezydencie, litość, dająca się bardzo łatwo zrozumieć, albowiem Florentyna nigdy nie przeczuwała nawet, jaką nędzną rolę odgrywał ten osobnik. Uważając go za uczciwego oddanego sobie człowieka, znając jego nadzwyczajną inteligencyę i spryt, zasięgała u niego rad i pozwalała się mu kierować w walce, podjętej o ocalenie pani Fauville.
— Jest pan tego pewien?
— Tak, panie prezydencie. Jestem pewien tego, jak również wielu innych rzeczy, gdyż posiadam już w rękach dowody.
I zaraz bez żadnych wstępów dodał:
— Panie prezydencie, mając tego człowieka w swych rękach, łatwo teraz będzie władzom sprawiedliwości poznać jego życie przeszłe w najdrobniejszych szczegółach. Ale już teraz można przedstawić sobie ten monstrualny żywot, korzystając tylko z części zbrodniczych występków, a pozostawiając na boku trzy zbrodnie, nie mające żadnego związku ze sprawą Morningtona.
Pochodzący z Alençon, wychowany za staraniem Langernaulta Jan Vernocq zawarł znajomość z małżonkami Dedessuslamare, okradł ich z pieniędzy i zanim zdążyli wytoczyć skargę nieznanemu im jeszcze grabieżcy, sprowadził ich do wioski Formingny, gdzie zrozpaczeni, nie wiedzący co począć ze sobą, odebrali sobie życie przez powieszenie.
Stodoła ta znajdowała się w majątku noszącym nazwę Stary Zamek, należący do pana Langernaulta opiekuna Jana Vernocq. Pan Langernault był wówczas chory. Gdy rozpoczęła się jego rekonwalescencya, czyszcząc pewnego razu strzelbę, otrzymał postrzał w brzuch. Strzelbę tę ktoś nabił bez jego wiedzy. Kto? Jan Vernocq, który zresztą nocy poprzedniej opróżnił kufry swego dobroczyńcy.
„W Paryżu, dokąd się udał był ze swym skromnym mająteczkiem, Jan Veronecq miał sposobność nabyć od pewnego huncwota papiery, stwierdzające prawo Florentyny Levasseur do całego dziedzictwa, po rodzinie Roussel i Wiktorze Sauverand, papiery skradzione kiedyś przez tegoż huncwota starej piastunce, która przywiozła Florentynę z Ameryki. Czyniąc poszukiwania Jan Veronecq zdobył najpierw fotografię Florentyny, a później odszukał i ją samą. Oddawał jej usługi udawał, że się dla niej poświęca i że gotów nawet ofiarować za nią życie. Wówczas nie wiedział jeszcze jakie korzyści osiągnie ze skradzionych papierów i ze stosunków z Florentyną, ale oto nagle położenie całe się zmieniło. Dowiedziawszy się przez niedyskrecyę pracownika biurowego notaryusza o istnieniu w biurku pana Lepertuis testamentu, z którego treścią warto było się zapoznać, otrzymał od niego — pracownik ten tymczasem zniknął bez śladu — do rąk ów testament za sumę tysiąca franków. Otóż był to właśnie testament Kosmy Morningtona, który zapisywał swój olbrzymi majątek spadkobiercom sióstr Roussel i Wiktora Souveranda.
„Jan Vernocq trzymał sprawę w rękach. Dwieście milionów! Ażeby ten majątek zdobyć, aby zdobyć luksus, potęgę i środki opłacenia najlepszych doktorów świata, a przez nich zdrowie i siłę fizyczną, wystarczało najpierw zgładzić wszystkie te osoby, które stawały pomiędzy spadkiem a Florentyną, gdy zaś to się stanie — ożenić się z dziedziczką wielkiej fortuny.
„I Jan Vernocq wziął się do dzieła. Szperając w papierach ojca Langernaulta, starego przyjaciela Hipolita Fauville’a, zdobył on szczegóły, dotyczące rodziny Roussel oraz dowiedział się o rozdźwiękach panujących między państwem Fauville. Pięć tylko osób stawało mu w drodze, przedewszystkiem naturalnie Kosma Mornington, następnie w kolejności swych praw spadkowych inżynier Fauville, jego syn Edmund, żona Hipolita Marya Anna i kuzyn Sauverand.
„Z Kosmą Morningtonem sprawa poszła gładko. Przedostawszy się doń w charakterze doktora, pozostawił u niego flakonik z trucizną, przeznaczoną do dokonywania zastrzyknięć. Ale z Hipolitem Fauvillem, z którym wszedł w stosunki z rekomendacyi Langernaulta i którego ogarnął szybko swym wpływem, Jan Vernocq miał trudności.
Wiedząc o nienawiści, jaką inżynier żywił do swej małżonki i wiedząc o beznadziejnym stanie jego zdrowia, podsunął mu myśl popełnienia samobójstwa i w ten sposób, za jednym zamachem i anonimowo, jak to zaznaczyłem, nie mieszając się wcale do całej awantury, urządzając rzecz tak, iż Fauville nie zdawał sobie sprawy ze złego wpływu tego człowieka, Jan Vernocq usunął z swej drogi Fauville’a i jego syna, uwolnił się od Maryi Anny i Sauveranda, zrzucając na nich całą odpowiedzialność za popełnienie zbrodni, o którą nikt nie mógł posądzić jego, to jest Jana Vernocq’a.
„I plan się udał.
„Teraz spotkał się już z jednym tylko szkopółem. Stanowił go inspektor Verot. Inspektor Verot umarł...
„W przyszłości czyhało nań jedno tylko niebezpieczeństwo. Niebezpieczeństwo to stanowiłem ja, don Luis Perenna. Jan Vernocq mógł je przewidzieć, albowiem Mornington mnie czynił uniwersalnym legatryuszem. Niebezpieczeństwo to chciał Vernocq zażegnać dając mi najpierw na mieszkanie dom na placu Palais-Bourbon, a za sekretarkę pannę Florentynę Levasseur, następnie zaś starając się mnie czterokrotnie zgładzić za pośrednictwem Gastona Sauveranda.
„W ten sposób trzymał w swoich rękach wszystkie nici dramatu. Będąc panem mego mieszkania, mając wpływ na Florentynę, a następnie na Sauveranda, dzięki sile swej woli i giętkości swego charakteru, zbliżył się do celu. Ponieważ moje wysiłki doprowadziły już do wykazania niewinności pani Fauville i Gastona Sauveranda, nie wahał się ani chwili. Marya Anna Fauville umarła. Gaston Sauverand także umarł.
„A zatem wszystko składało się według jego zamierzeń. Ścigano mnie. Ścigano Florentynę. Nie podejrzewano nikogo innego. I zbliżał się termin przyznania spadku.
„Było to onegdaj. W tej chwili Jan Vernocq znajdował się w samem centrum akcyi. Złożony chorobą ulokował się w klinice przy ulicy des Ternes i stamtąd, dzięki wpływowi, jaki miał na Florentynę i za pomocą listów, adresowanych do mateczki przełożonej, z Wersalu kierował całą sprawą. Na rozkaz przełożonej i nie zdając sobie wcale sprawy z funkcyi, jaką spełnia, Florentyna udała się na posiedzenie, zwołane w prefekturze policyi, przynosząc tam dokumenty, dotyczące jej osoby. Tymczasem Jan Vernocq opuścił klinikę i ulokował się na wyspie Saint-Louis, gdzie oczekiwał na wynik przedsięwzięcia, które w najgorszym razie mogło było zwrócić się przeciw Florentynie, nigdy zaś nie było w stanie jego skompromitować.
— Zna pan dalszy ciąg sprawy, panie prezydencie — kończył don Luis. — Florentyna, wstrząśnięta tem, iż nieświadomie odgrywała taką rolę w sprawie Morningtona, a w szczególności rolą odgrywaną przez Jana Vernocq’a, uciekła z kliniki, do której ją sprowadzono na moje życzenie. Miała wówczas tylko jedną myśl — zobaczyć się z tym zbrodniarzem, zażądać od niego wyjaśnień, wysłuchać jego usprawiedliwień. Tegoż wieczoru pod pretekstem, że przedstawi Florentynie dowody swej niewinności uwiózł ją samochodem. Tak się oto rzecz miała, panie prezydencie.
Valengley z zainteresowaniem słuchał tej ponurej relacyi.
— I pan ich odnalazłeś? — zapytał.
— Wczoraj wieczorem, o godzinie trzeciej, panie prezydencie. Był już najwyższy czas. Mogę nawet orzec, iż było zapóźno, albowiem Jan Vernocq już przystąpił był wówczas do dzieła, posyłając mnie na dno studni i wynajdując dla Florentyny grób pod stosem kamieni.
— Oh! oh! a zatem pozbawiony pan został życia?
— Powtórnie, panie prezydencie.
— Ale dlaczego zbrodniarz ten chciał zgładzić ze świata Florentynę Levaseur? Wszak śmierć ta niszczyła nieodwołalnie jego plan zawarcia z nią małżeństwa!
— Do małżeństwa potrzebna jest zgoda dwóch osób, panie prezydencie. Otóż Florentyna odmówiła mu swej ręki.
— Czyżby?
— Kiedyś Jan Vernocq napisał testament, którym przekazywał wszystko, co posiadał, Florentynie. Florentyna, litując się nad tym kaleką i nie zdając sobie zresztą sprawy z wielkiej wagi takiego aktu, odwzajemniła się podobnym, przesłanym mu w formie listu, testamentem. List ten stanowi istotny i trudny do zwalczenia testament na korzyść tego zbrodniarza. Stając się legalną i ostateczną dziedziczką fortuny, pozostałej po Morningtonie, przez sam fakt wzięcia udziału w posiedzeniu onegdajszem i przez złożenie odpowiednich dokumentów, Florentyna, w razie swej śmierci, przekazywała całkiem legalnie swój odziedziczony majątek temu nikczemnemu człowiekowi. A ponieważ w braku wszelkich przeciw niemu dowodów, musianoby go uwolnić po chwilowem aresztowaniu, przeto mógłby żyć spokojnie z czternastoma zbrodniami na sumieniu — rachunek uczyniłem dokładny — ale z dwustu milionami w kieszeni. Dla takiego monstrum gra warta była świeczki.
— Ale czy posiadasz pan na to wszystko dowody? — wykrzyknął Valenglay.
— Oto one — oświadczył Perenna, pokazując portfel zabrany kalece. — Oto listy i dokumenty, przechowywane przez tego łotra przez dziwną aberacyę, właściwą jednak wszystkim wielkim złoczyńcom. Oto np. korespondencya z inżynierem Fauvillem. A oto oryginał oferty, w której zaofiarowano mi kupno domu na placu Palais Bourbon. Oto notatki, dotyczące podróży Jana Vernocq’a do Alençon, celem przejmowania listów, wysyłanych pod adresem Langernaulta. Oto notatka, świadcząca, że inspektor Verot podsłuchał rozmowę Fauville’a z jego kompanem, że udało mu się zdobyć fotografię Florentyny i że Vernocq podszczuł Fauville’a przeciw Verotowi. Oto trzecia notatka, będąca tylko kopią dwóch notatek, znalezionych w ósmym tomie Szekspira, która dowodzi, że Jan Vernocq, będący właścicielem tego tomu, był wtajemniczony we wszystkie machinacye Fauville’a. A oto czwarta notatka, bardzo ciekawa, gdzie przedstawiony jest sposób zdobycia przezeń wpływu na Florentynę. Oto jego korespondencya z Peruwiańczykiem Caceresem oraz listy denuncyatorskie, które zamierzał rozesłać do dzienników przeciw mnie i przeciw brygadyerowi Mazeroux. Oto... Ale czy potrzeba, panie prezydencie, mówić jeszcze coś więcej? Ma pan w swych rękach jaknajkompletniejszy zbiór dokumentów. Sprawiedliwość stwierdzi, że wszystkie moje oskarżenia, z któremi wystąpiłem onegdaj wobec pana prefekta policyi, były ścisłe i trafne.
— A on, on! Gdzie jest ten nędznik? — wykrzyknął Valenglay.
— Na dole, w samochodzie, a raczej w swoim własnym samochodzie.
— Czy pan uprzedził o tem moich agentów? — zagadnął pan Desmalions z niepokojem.
— Tak, panie prefekcie. Zresztą człowiek ten jest starannie związany. Niema obawy. Nie ucieknie.
— Dobrze więc — powiedział Valenglay — pan wszystko przewidział i cała rzecz zdaje się znalazła wreszcie swój koniec, ale jeden wszakże problem nie został jeszcze wyjaśniony i to problem, który najbardziej interesuje publiczność. Idzie tu mianowicie o owe nacięcia zębów na jabłku, o te, jak nazywają, „zęby tygrysa”, będące odbiciem zębów pani Fauville, która jednak jest niewinną. Pan prefekt twierdzi, że pan już rozwiązał i tę zagadkę.
— Tak jest, panie prezydencie i papiery Jana Vernocq’a przyznają mi racyę. Sprawa jest zresztą bardzo prosta. Zęby, któremi nacięte zostało to jabłko, są zębami pani Fauville, ale... ale nie pani Fauville nadgryzła ten owoc.
— I jakże się to stać mogło?
— Przed kilku laty, robi zresztą w tej sprawie aluzyę sam Fauville w swej spowiedzi publicznej, w Palermie, pani Fauville upadła tak nieszczęśliwie, że uderzyła ustami o marmur konsoli, wskutek czego kilka zębów, tak górnej, jak i dolnej szczęki uległo naruszeniu. Ażeby zaradzić złemu, sporządzając złote łupki, które pani Fauville nosiła w ustach przez kilka miesięcy, dentysta zrobił dokładny odlew szczęki, który pan Fauville przypadkowo zachował przy sobie i posłużył się nim dopiero w noc samobójstwa, robiąc przy jego pomocy w jabłku dokładny odcisk zębów swej małżonki. Jestto ten sam odlew, który udało się zdobyć Verotowi w pewnym momencie i którym zrobił on próbne nacięcie na znalezionej w jego przesyłce tabliczce czekolady.
Po tem wyjaśnieniu don Luisa nastąpiło głuche milczenie. Sprawa była istotnie tak prosta, że i prezydent rady ministrów był wprost zdumiony. Cały dramat, całe oskarżenie, wszystko to, co spowodowało rozpacz pani Fauville, jej śmierć, śmierć Gastona Sauveranda, wszystko to polegało na drobnym szczególe, który ani na chwilę nie zaświtał w myśli żadnej z tysięcy i tysięcy istot, roznamiętniających się tajemnicą „Zębów tygrysa“. Przedstawiano uparcie rozumowanie napozór niemożliwe do zaatakowania: ponieważ nacięcia zębów uwidocznione na jabłku są identyczne z formą i kształtem zębów pani Fauville, ponieważ dwie osoby na świecie nie są w stanie pozostawić teoretycznie i praktycznie jednakich nacięć, dowodzi to niezbicie, że pani Fauville jest winna. Co zaś więcej, dowodzenie to zdawało się być tak dalece słusznem, iż nawet od chwili, gdy przekonano się już o niewinności pani Fauville, nawet od tej chwili nikomu nie przyszło do głowy zwrócić uwagi na to, że wszak nacięcia zębów mogą być dokonane tak szczęką sztuczną, jak też zębami żywego człowieka...
— Jestto coś w rodzaju jajka Kolumba — rzekł, śmiejąc się, Valenglay. — Należało o tem pomyśleć.
— Ma pan zupełną racyę, panie prezydencie — wtrącił don Luis. — Takie rzeczy nie przychodzą na myśl. Oto inny przykład. Pozwoli pan sobie przypomnieć, że w epoce, kiedy „Arsene Lupin”, przybrał naraz dwa nazwiska pana Lenormand i występował jako książę Paul Sernin, nikt nie zauważył, że oba te nazwiska były tylko anagramami nazwiska „Arsene Lupin”. Tak samo jest dzisiaj. Luis Perenna jestto właściwie anagram nazwiska Arsene Lupin. Te same litery tworzą to same nazwisko, tylko teraz jeszcze o jedno więcej. A jednak, jakkolwiek zdarza się to już poraz drugi, to jednak nikt o tej możliwości nie pomyślał. I wciąż to jajko Kolumba!
Valenglay był nieco zdumiony tą nową rewelacyą. Ten szatan uwziął się wprost na to, aby wyprowadzać go w pole aż do ostatniej minuty i olśniewać go nieprzewidzianemi rewelacyami. Ostatni szczegół doskonale charakteryzował tego człowieka, który był mieszaniną szlachetności, bezczelności, złośliwości i naiwności, roześmianej ironii i niepokojącego wdzięku, czemś w rodzaju bohatera, zdobywającego królestwa za cenę niepojętych przygód i zabawiającego się mieszaniem liter swego nazwiska, ażeby przychwycić publiczność na lekkomyślności.
Audyencya zbliżała się ku końcowi.
— Panie — powiedział Valenglay — dokonawszy w tej sprawie kilku cudów, dotrzymałeś pan wreszcie słowa i wydałeś zbrodniarza w nasze ręce. Ja zatem również dotrzymuję swego słowa. Jest pan wolny.
— Dziękuję najuprzejmiej panu prezydentowi, a brygadyer Mazeroux?...
— Będzie wypuszczony na wolność dziś rano. Pan prefekt policyi zechce urządzić rzecz w taki sposób, że oba te aresztowania nie będą znane publiczności. Pan jest nadal don Luisem Perenną. Niema żadnej podstawy do tego, aby pan nim być przestał.
— A Florentyna Levasseur, panie prezydencie?..
— Niech sama stawi się przed sędzią śledczym. Wolna od oskarżeń, a nawet podejrzeń, będzie ona uznana za dziedziczkę fortuny, pozostałej po Morningtonie i weźmie swoje dwieście milionów.
— Ona tych pieniędzy nie weźmie, panie prezydencie.
— Jakto?
— Florentyna Lavasseur nie chce tych pięniędzy. Pieniądze te były przyczyną tylu zbrodni. Ona się niemi brzydzi.
— Co zatem stać się ma z tą fortuną?
— Dwieście milionów Morningtona użyje się w całości na budowę dróg i szkół w południowem Maroku i w północnem Kongo.
W tem cesarstwie Maurytanii, z którego pan nam czynisz ofiarę? — zapytał śmiejąc się Valenglay... — Niech i tak będzie. Giest bardzo szlachetny i piszę się na taki wniosek całem sercem. Cesarstwo i budżet cesarstwa... Zaiste, don Luis skwitował się szczodrze ze swym krajem za długi... Arseniusza Lupina!
W osiem dni później don Luis Perenna i Mazeroux wsiedli na pokład jachtu, którym don Luis przyjechał do Francyi. Towarzyszyła im Florentyna.
Przed wyjazdem dowiedzieli się o śmierci Jana Vernocqa, któremu, mimo baczenia, jakie nań dawano, udało się otruć.
Przybywszy do Maroka don Luis Perenna, sułtan Maurytanii, odnalazł swych dawnych kompanów i akredytował ich przy swych wysokich dygnitarzach. Później, organizując taki stan rzeczy, po którym miała nastąpić jego abdykacya i okupowanie nowego cesarstwa przez Francyę, miał na granicy Maroka kilka tajnych spotkań z generałem Lauty, dowódcą wojsk francuskich. W czasie tych spotkań tak rzecz ułożono, aby podbój Maroka przez Francyę odbył się jaknajgładziej i żeby okazał się dla świata zrozumiałym.
Z tą chwilą przyszłość była zabezpieczona. Pewnego dnia, gdy przyszła odpowiednia pora, fikcya rewolty szczepów marokańskich prysnęła i Francya weszła w posiadanie państwa uporządkowanego, ukonstytuowanego prawidłowo, porzniętego drogami, zaopatrzonego w szkoły i sądy, znajdującego się w pełni eksploatacyi i rozwoju.
Później dokonawszy swego dzieła, don Luis abdykował i wrócił do Francyi.
Zbyteczną jest rzeczą przypominać, jak wielkiego hałasu narobiło zawarcie przezeń małżeństwa z Florentyną. Znów rozpoczęły się w dziennikach polemiki i znów kilka dzienników domagało się aresztowania Arseniusza Lupina. Cóż było jednak począć? Jakkolwiek nikt nie wątpił, co do tożsamości jego osoby z Arseniuszem Lupinem i jakkolwiek nazwisko to, było skombinowane z liter, wchodzących w skład jego nowego nazwiska, co wreszcie zauważono, to jednak trzeba było w końcu stwierdzić, że Arseniusz Lupin umarł całkiem legalnie i że don Luis Perenna żyje również w sposób legalny, tak, iż nie można ani wskrzesić Arseniusza Lupina, ani też uśmiercić don Luisa Perenny.
Mieszka on obecnie w miasteczku Saint Maclou, wśród wdzięcznych dolin, których brzegi opłukuje rzeka Oise. Kto nie zna jego skromnej siedziby, otoczonej ogrodem, pełnym najpiękniejszych kwiatów, w których hodowaniu sobie upodobał?
W niedzielę udają się tam ludzie na spacer w nadziei, iż ujrzą po przez parkan tego, który był Arseniuszem Lupinem.
Znajduje się on tam zawsze, pełen młodzieńczej rzeźkości. A przy jego boku znajduje się też zgrabna Florentyna, w aureoli swych blond włosów, z twarzą rozjaśnioną szczęściem, na które nie pada już cień dawniejszych cierpień i wspomnień.
Niekiedy puka ktoś do wrót ich siedziby. To nieszczęśliwi, szukający pomocy u mistrza. To są uciśnieni, skrzywdzeni, słabi, to ci także, którzy padli ofiarą swej namiętności. Dla nich wszystkich don Luis jest litościwy. Służy im pomocą, radą, doświadczeniem, siłą, a w razie potrzeby swym czasem.
I często też puka do niego jakiś emisaryusz policyi, przedkładając mu trudną do rozwiązania zagadkę. I pod tym względem don Luis służy niewyczerpanemi zasobami intuicyi.
I ma zawsze to, co jak sam mówi, w tych posępnych czasach posiada pewną wartość — ma zawsze uśmiech.