<<< Dane tekstu >>>
Autor Maurice Leblanc
Tytuł Zęby tygrysa
Wydawca E. Wende
Data wyd. 1926
Druk Zakłady graficzne „Polska Zbrojna”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Dents du tigre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ SIÓDMY
Stodoła wisielców

Ze wszystkich tych wydarzeń wiedziano tylko o próbie samobójstwa Marji-Anny Fauville, o pochwyceniu i ucieczce Gastona Sauveranda, zabójstwie inspektora Aucenis i odkryciu listu Hipolita Fauville. Wystarczyło to wprawdzie dla zaostrzenia ciekawości publicznej, żywo interesującej się sprawą Morningtona i pasjonującej się każdym ruchem tajemniczego don Luisa Perenny, którego stale poczytywano za Arsena Lupin.
Rozumie się, że jem u przypisywano chwilowe ujęcie „człowieka o hebanowej lasce“. Wiedziano też, że uratował życie prefektowi policji i w końcu, że spędziwszy noc w willi przy bulwarze Suchet, niepojętym sposobem otrzymał ów słynny list od Hipolita Fauville. Wszystko to podniecało ciekawość w niebywały sposób.
Lecz o ileż więcej zawiłemi zdawały się też zagadnienia don Luisowi Perennie. Po czterykroć w przeciągu czterdziestu ośmiu godzin nastawano na jego życie. Udział Florencji we wszystkich tych zamachach był niewątpliwy. Dzięki notatce, znalezionej w ósmym tomie Shakespeara, można było stwierdzić stosunek jej z zabójcami Hipolita Fauville.
Lecz jak wytłumaczyć rolę, którą odgrywała ta tajemnicza istota we wszystkich tych wypadkach?.
Życie w pałacu przy placu Palais-Bourbon wróciło do normalnego biegu, jak gdyby nic niezwykłego nie było zaszło. Co rano Florencja Levasseur przynosiła do gabinetu korespondencję Perenny i czytała mu głośno artykuły dzienników, tyczące się sprawy Morningtona.
Don Luis nie wspomniał jej ani razu o wydarzeniach dni ostatnich. Zdawało się, że jakby rozejm zawarty był między nimi i nieprzyjaciel zaprzestał chwilowo ataków. Perenna czuł się bezpiecznym i rozmawiał z nią obojętnie i spokojnie.
Lecz z jak gorączkowem zaciekawieniem śledził ją ukradkiem! Jakże badał wyraz jej twarzy spokojnej i ognistej zarazem, w której pod zewnętrzną maską obojętności działała przeczulona wrażliwość z trudnością opanowana i zdradzająca się chwilami nieznacznem drgnieniem ust lub poruszeniem nozdrzy.
— Kim jesteś? — miał chwilami ochotę wykrzyknąć. — W jakim celu siejesz trupy po drodze twego życia?
— Czy i moja śmierć jest ci potrzebną dla osiągnięcia celu? Skąd idziesz i dokąd dążysz?
Patrzył na nią, gubiąc się w domysłach i me mogąc znaleść odpowiedzi na te zawiłe pytania.
Pewnego dnia rano rzekła mu:
— Dzienniki zapowiadają drugi list na dziś wieczór.
— Jakto, na dziś wieczór?
— Tak jest — odparła pokazując mu artykuł. — Dziś jest 25 kwietnia policja zaś twierdzi według informacji udzielonych jej przez pana, że co dziesięć dni będzie się ukazywać nowy list w domu przy bulwarze Suchet. Z ukazaniem się zaś piątego listu willa wyleci w powietrze wskutek wybuchu!
Czy miał to uważać za wyzwanie 1 Czy chciała mu dać do zrozumienia, że cokolwiekby się stało, tajemnicze listy ukazywać się będą nadal, według wskazówek notatki z ósmego tomu Shakespearal
Spojrzał na nią badawczo, ona jednak nie drgnęła.
— Rzeczywiście — odpowiedział z naciskiem — na tę noc zapowiedziany jest drugi list. Będę tam zresztą i nic mi w tem przeszkodzić nie zdoła.
Chciała coś odpowiedzieć, lecz powstrzymała się, nakazując milczenie miotającym nią uczuciom.
Dnia tego don Luis miał się na baczności. Śniadanie i obiad jadł w restauracji i nakazał sierżantowi Mazeroux, żeby baczny nadzór rozciągnięto nad placem Palais-Bourbon.
Panna Levasseur popołudniu nie opuszczała pałacu. Wieczorem don Luis rozkazał agentom, przysłanym przez Mazeroux, żeby śledzili każdą osobę wychodzącą z domu.
O godzinie dziesiątej Perenna udał się do willi inż. Fauville, gdzie niebawem przybył sierżant Mazeroux w towarzystwie komisarza Webera 1 dwóch policjantów.
Don Luis zapytał sierżanta zcicha:
— Nie dowierzają mi? przyznaj się.
— Dopóki jest p. Demalion, to nic panu nie zrobią. Tylko Weber twierdzi, że to pan wszystkie te historje sam przygotowuje.
— Ależ w jakim celu!
— Żeby przysporzyć dowodów przeciw Marji-Annie Fauville i doprowadzić do tego, żeby ją skazano. Prosiłem więc o obecność komisarza i agentów dzisiejszej nocy. Będzie nas zatem czterech dla stwierdzenia pańskiej niewinności.
Każdy z obecnych zajął swoje stanowisko.
Dwóch policjantów miało czuwać na zmianę.
Tym razem po przeszukaniu pokoiku Edmunda Fauville zamknięto szczelnie okiennice i zaryglowano drzwi.
O jedenastej zgaszono elektryczność.
Don Luis i Weber prawie nie spali.
Noc przeszła spokojnie i bez wydarzeń.
Lecz kiedy o siódmej rano pootwierano okiennice, ujrzano list leżący na stole...
Kiedy się już pierwsze wrażenie trochę uspokoiło, komisarz Weber wziął list, miał bowiem rozkaz nie czytać go i nie pokazywać nikomu.
Oto zawartość tego (drugiego już z rzędu) tajemniczego listu, podana w dziennikach wraz ze świadectwem expertow, stwierdzających tożsamość pisma Hipolita Fauville:

„Widziałem go! Rozumiesz to, drogi mój przyjacielu, widziałem go! Spacerował w lasku Bulońskim z kołnierzem podniesionym i w kapeluszu naciśniętym na uszy. Czy on mnie widział! Nie, zdaje mi się. Było już prawie ciemno. Lecz ja go poznałem zaraz. Poznałem też srebrną rączkę jego hebanowej laski. To był napewno on! ten nikczemnik!
A więc jest tu w Paryżu pomimo obietnicy. Gastom Sauverand w Paryżu! Czy rozumiesz, czem to mi grozi! Jeśli on tu jest, to znaczy, że zamierza działać... czyli, że moja śmierć jest postanowiona. Ileż on mi złego uczynił, ten człowiek! Wydarł mi już szczęście, a teraz chce mnie jeszcze życia pozbawić! Boję się...“

Inżynier Fauville wiedział więc, że człowiek o hebanowej lasce, Gaston Sauverand, zamierzał go zabić. Stwierdzał to własnoręcznym listem. Co w zestawieniu ze słowami Gastona Sauverand pozwalało się domyślać, że ludzie ci znali się dawniej, że następnie jakieś nieznane okoliczności wpłynęły na zerwanie ich przyjaźni i Sauverand obiecał nawet nie bywać więcej w Paryżu.
Nareszcie więc trochę światła przeniknęło ciemności, otaczające dotychczas sprawę Morningtona. Lecz z drugiej strony, jakże niepojętą tajemnicą było zjawienie się owego listu na stole!
To też zdumienie publiczności nie miało granic. Gubiono się w domysłach, lecz nikt wytłumaczyć tego nie był w stanie — tembardziej, że przeprowadzone badania wykazały, iż wszelkie działania z zewnątrz było wykluczone.
Jedno zdawało się być sprawdzone, a mianowicie, akuratność wskazówek don Luisa Perenny. Noc 25 kwietnia, tak jak poprzednio noc 15 kwietnia, wywołała przepowiedziane wydarzenie. Nikt więc już nie wątpił, że 5-ty maja będzie dalszym ciągiem podobnych wydarzeń. To też całą noc z 5-go na 6-ty maja tłumy publiczności znajdowały się na bulwarze Suchet, wyczekując ostatnich wiadomości.
Prefekt policji, mocno zainteresowany owym dwukrotnym cudem i chcąc sobie zdać sprawę osobiście, przybył w towarzystwie kilku inspektorów, żeby sprawdzić przebieg wydarzeń tej trzeciej nocy. Umieściwszy inspektorów w ogrodzie, w korytarzu oraz ma poddaszu, sam zajął miejsce w pracownia wraz z komisarzem Weberem, sierżantem Mazeroux i don Luisem Perenną.
Oczekiwania jednakże zawiodły. I to z winy p. Demaliona. Pomimo bowiem protestu ze strony don Luisa, chcąc się przekonać czy światło będzie miało wpływ na dalsze wydarzenia, prefekt nie pozwolił gasić elektryczności. Oczywiście list się nie ukazał. Czarnoksięskiej magji jako i sprawkom złoczyńców potrzebna jest sprzyjająca tajemniczość nocy.
Było to więc dziesięć dni straconych.
Pod wieczór 15-go maja rozpoczęło się znów gorączkowe wyczekiwanie tłumu, który z zapartym tchem wpatrywał się w okna willi Fauville.
Tym razem elektryczność zgaszono. Lecz prefekt nie wypuszczał z ręki kontaktu. Kilka, może kilkanaście razy zapalał światło: Na stole nie było nic.
Nagle, z piersi obecnych wyrwał się okrzyk. Jakiś szmer nieuchwytny jakby zmiętego papieru przerwał ciszę.
P. Demalion poraź może dwudziesty zapalił elektryczność i oniemiał ze zdumienia. List leżał na dywanie obok stołu.
Mazeroux przeżegnał się a komisarz Weber zbladł jak ściana.
P. Demalion spojrzał na don Luisa, który skinął głową nie mówiąc nic.
Sprawdzono stan zamków i rygli u drzwi i okien. Były nienaruszone.
Zawartość listu rozpraszała ostatnie chmury niepewności, które ciążyły jeszcze nad zbrodnią bulwaru Suchet.

Pisany ręką inżyniera z datą ósmego lutego bez widocznego adresu, brzmiał, jak następuje:
„Drogi mój przyjacielu!

Otóż nie! nie dam się zarżnąć jak baran. Będę się bronił, będę walczył do ostatniej chwili. Zmieniła się postać rzeczy. Mam przeciw nim nareszcie niezbite dowody... listy, które do siebie pisali! Wiem też, że się zawsze kochają, że chcą się pobrać że ich nic nie wstrzyma. Oto są słowa, pisane ręką Marji-Anny: „miej cierpliwość, Gastonie, mój kochany, czuję rosnącą w mem sercu odwagę. Tem gorzej dla tego, który nas rozdziela...“
Jeśli padnę w walce, znajdziesz te listy wraz z kompletnymi aktami, które zbieram przeciw tej nędznej istocie. Wówczas, pomścij mnie! Dowidzenia. Żegnaj, może na zawsze...“
Tak więc Hipolit Fauville z głębi mogiły oskarżał wyrodną żonę. Z głębi mogiły wyjaśniał przyczynę, dla której zbrodnia popełniona została: była nią miłość Marji-Anny i Gastona Sauverand.
Jedne jeszcze zagadnienie pozostawało do wyjaśnienia, a mianowicie, kto był tym tajemniczym przyjacielem, któremu Hipolit Fauville powierzył pomszczenie swej śmierci — a który, zamiast po prostu oddać owe listy prokuratorowi, wysilał się na jakieś machiawelskie pomysły i sztuki. Chyba może sam miał powody, dla których wolał pozostać w cieniu?
Na te wszystkie pytania Marja-Anna odpowiedziała w najmniej oczekiwany sposób. W osiem dni potem po długiem badaniu, w ciągu którego wypytywano ją bezowocnie o nazwisko owego przyjaciela męża, Marja-Anna, pogrążona jak zwykle w upartem milczeniu — wieczorem, wróciwszy do swej celi więziennej, przecięła sobie arterje kawałkiem znalezionego szkła.
Nazajutrz przed ósmą rano Mazeroux pośpieszył powiadomić o tem don Loisa. Sierżant przy był z walizką podróżną w ręku i zastał Perennę jeszcze w łóżku.
Wiadomość, którą przyniósł, wzburzyła niezmiernie don Luisa.
— Czy umarła? — zawołał gwałtownie.
— Nie... Podobno tym razem jeszcze ją odratują. Lecz czy to warto!
— Jakto, czy warto?
— A no, przecież! Wcześniej czy później i tak sobie coś zrobi.
— Czy i tym razem też nic nie zeznała?
— Nie. Przed samobójstwem jednakże napisała kilka słów na kartce papieru, w której mówi, że po głębszym namyśle doszła do przekonania, że owym tajemniczym korespondentem męża musiał być niejaki p. Langernault. Był to bowiem jedyny człowiek, z którym inżynier Fauville był swego czasu w przyjaźni. Dodaje przytem, że p. Langernault nieomieszka ją uniewinnić i wytłumaczyć to okropne nieporozumienie, którego padła ofiarą.
— Jeśli więc jest ktoś, kto może ją uniewinnić, to czemu ucieka się do samobójstwa.
— Bo, jak mówi, wszystko jej obrzydło. Zycie jej jest złamane. Jedynej rzeczy której jeszcze pragnie, to spokoju, a więc, śmierć...
— Nietylko w śmierci spokój znaleść można. Jeśli wyjaśnienie prawdy byłoby dla niej zbawieniem, to może nie jest tak trudne, jak się wydaje.
— Co pan mówi? Czyżby się pan czegoś domyślał?
— Och, nic jeszcze wyraźnego, jednakże ta niesłychana akuratność owych listów, wydaje mi się nienormalną i daje mi do myślenia...
Po chwili ciągnął dalej:
— Czy badano ponownie zatarty adres listów?
— Tak i udało się rzeczywiście odczytać nazwisko Langernault.
— A gdzie mieszka ów Langernault?
— Według pani Fauville mieszka on na wsi w Formigny w Normandji.
— Czy wyczytano tę nazwę na liście?
— Nie, lecz wyczytano nazwę pobliskiego miasta Alençon.
— I ty tam jedziesz?
— Tak jest. Prefekt posyła mnie tam. zalecając pośpiech. Jadę na dworzec Inwalidów.
— Chciałeś powiedzieć, że siadasz wraz ze mną do mego samochodu!
— Jakto?
— A no tak! Pojedziemy razem. Zasiedziałem się już i potrzebuję ruchu i powietrza. A przytem dom ten jest dla mnie śmiertelny.
— Dlaczego śmiertelny, szefie?
— Ech, nic. Kiedyś zrozumiesz.
W pól godziny później mknęli już drogą do Wersalu 1erenna kierował autem sam, a pędził tak, ze Mazeroux nie mogąc złapać tchu, z trudnością od czasu do czasu bąkał:
— Ależ sypiemy! Czy nie obawia się pan wypadku?
Przybyli do Alençon na śniadanie. Po skończonym posiłku udali się na główną pocztę. Tam jednakże nie znano żadnego Langernault, przyczem, poinformowano ich, że w Formigny jest osobny urząd pocztowy.
Jeśli więc Langernault kazał sobie przesyłać korespondencję do Alençon, to widocznie otrzymywać ją musiał poste restante.
Perenna wraz z sierżantem pojechali więc do Formigny. Lecz i tam nazwisko to było nieznane, pomimo, iż miejscowość ta liczyła zaledwie tysiąc mieszkańców.
— Chodźmy do burmistrza — rzekł don Luis.
U burmistrza okazało się, że Langernault rzeczywiście zamieszkiwał niegdyś Formigny, był to zacny człowiek, były przemysłowiec, który przed czterema laty zginął z powodu wypadku. Mianowicie, czyszcząc strzelbę, jak się okazało nabitą, zabił się na miejscu. Z początku przypuszczano nawet możliwość zabójstwa, lecz wobec braku jakichkolwiek poszlak zaniechano sprawy.
— Czy miał pieniądze — zapytał Perenna.
— Tak i to właśnie wydawało się podejrzane, gdyż po jego śmierci nie znaleziono ani grosza.
Don Luis namyślał się długą chwilę, poczem zapytał jeszcze:
— Czy zostawił kogoś z rodziny?
— Nikogo, ani bliższych ani dalszych krewnych. Tak dalece, że jego majętność, zwana Starym Zamkiem z powodu ruiny, w jakiej się znajduje, przeszła na własność skarbu. Administracja dóbr państwowych kazała opieczętować drzwi domu i zabarykadować bramy i furtki parku.
— I nikt tam po parku nie chodzi?
— Nie. Przedewszystkiem mury są bardzo wysokie. A potem... Stary Zamek miał zawsze złą reputację w okolicy. Mówiono o duchach, które straszą... i innych tym podobnych historiach.
— A to dobre — zawołał Perenna. kiedy już opuścili kancelarję burmistrza. — Więc inżynier Fauville pisywał listy do nieboszczyka! I to, w dodatku, do nieboszczyka, który mi coś mocno wygląda na zamordowanego!
— Ktoś widocznie m usiał te listy przejmować.
— Prawdopodobnie, lecz to nie zmienia faktu, że Fauville zwierzał się nieboszczykowi i opowiadał mu o zbrodniczych zamiarach żony.
Całe popołudnie spędzili na badaniu różnych osób, chcąc się dowiedzieć czegoś o p. Langernault i jego zwyczajach. Wszelkie ich wysiłki pozostały jednak bezowocne.
W chwili wyjazdu około szóstej don Luis przekonawszy się, że nie mają benzyny na dalszą drogę, posłał sierżanta wózkiem na przedmieście Alençon. Sam zaś, korzystając z wolnej chwili, poszedł obejrzeć „Stary Zamek“, znajdujący się na końcu wsi.
Brama w murze była zamknięta. Perenna szedł więc wzdłuż muru, rzeczywiście bardzo wysokiego, rozglądając się, czy nie znajdzie jakiego wyłomu. Nareszcie z pomocą gałęzi pobliskiego drzewa, udało mu się przedostać na drugą stronę. W ogrodzie trawniki pokryte dzikiem kwieciem otoczone były alejami, porosłymi zielskiem, z których jedne prowadziły na prawo ku wzgórzu, na którem piętrzyła się jakaś ruina — drugie zaś szły na lewo w kierunku domu, widocznie opuszczonego.
W tę stronę udał się Perenna. Lecz jakież było jego zdziwienie, kiedy na ścieżce, rozmiękłej od niedawnego deszczu, ujrzał wyraźny ślad kroków. I to, jak się po bliższem zbadaniu przekonał, swieży ślad eleganckiego kobiecego obuwia.
— Co u licha — pomyślał sobie. — Któż tu może spacerować?
Z zaciekawieniem śledził owe kroki, które, to tracił z oczu, to odnajdywał i które go wiodły w kierunku przeciwnym od domu, ku zadrzewionej części parku. Tam stracił je Ostatecznie.
W pobliżu znajdowała się stodoła, oparta tylną ścianą o dość wysokie wzgórze. Stodoła ta była mocno zrujnowana i drzwi jej zdawały się trzymać tylko dzięki jakiejś niewytłumaczonej równowadze.
Perenna zbliżył się i spojrzał pomiędzy szpary drzewa.
Wewnątrz, w pół cieniu owej stodoły, pozbawionej okien, w której otwory, słomą pozatykane, przepuszczały tem mniej światła, że się już miało ku wieczorowi, rozróżnić można było nagromadzone kadzie, baryłki, rozbite prasy do wina, stare pługi i moc różnorodnego żelaziwa.
— Chyba, że nie tu zawiodły kroki moją tajemniczą damę? — pomyślał Perenna.
Nie oddalał się jednakże, gdyż wydało mu się, że usłyszał jakiś ruch wewnątrz.
Nadsłuchiwał dalej, lecz nic już słychać nie było. Chcąc się jednak naocznie przekonać, jednem uderzeniem ramienia wywalił deskę i wszedł.
Przez uczyniony otwór wchodziło trochę światła. Szedł przed siebie. Oczy jego przywykały do ciemności. Po chwili jednak głową zawadził o coś twardego, co się zahuśtało w powietrzu wydając jakiś dziwny suchy szelest.
Ciemności były stanowczo zbyt wielkie. Don Luis wyjął z kieszeni elektryczną latarkę i zapalił ją.
— Do kroćset! — zaklął, cofając się przerażony.
Ponad nim wisiał szkielet ludzki.
I, ledwo się rozejrzał, zaklął po raz wtóry. Obok pierwszego szkieletu wisiał jeszcze drugi!
Wisiały oba n a grubych sznurach, zaczepionych ma hakach, przytwierdzonych do belki stodoły. Głowy, a raczej czaszki, zwisały im na piersi. Ten, którego Perenna potrącił, huśtał się jeszcze zlekka, a kości jego wydawały przytem ponury klekot.
Don Luis z pod innych rupieci wydobył jakiś stół kulawy, podparł go, jak mógł i wszedł mań, zęby zbliska obejrzeć wisielców.
Strzępy ubrania wraz ze strzępami stwardniałych i wyschłych mięśni, przylegając do kości, łączyły je i chroniły od rozpadnięcia się. Jeden z nich jednakże miał już tylko jedno ramię, drugiemu zaś brakowało nogi i ramienia.
Wiatr, przewiewający przez otwory w ścianach, kołysał nimi z lekka, zbliżał je lub oddalał rytmiczme, jakby w jakimś tańcu ponurym.
Lecz najsilniejsze wrażenie zrobił na Perennie widok obrączek złotych na wyschłych palcach szkieletów, zgiętych jak haczyki.
W dreszczu obrzydzenia zdjął je.
Były to obrączki ślubne. Wewnątrz każdej z nich wyryta była data: 12 sierpnia 1892, i dwoje imion: Alfred, Wiktorja.
Mąż i żona — szepnął. — Lecz czy to podwójne samobójstwo? czy zbrodnia? I jakim sposobem me odkryto tych szkieletów dotychczas?
Czyżby można przypuszczać, że się tu znajdują jeszcze od śmierci Langernault, od czasu, kiedy administracja państwowa wzięła tę majętność w opiekę i opieczętowała wszystko tak, że nikt wejść nie może?
Zastanowił się.
— A owe ślady kroków, przed chwilą widziane?
Myśl ta znów w nim poczęła nurtować. Zlazł ze stołu i rozejrzawszy się jeszcze po szopie miał już wychodzić, kiedy w głębi na lewo powstał rumor walących się przedmiotów i pęk obręczy od kadzi runął opodal niego.
Spadało to z góry ze strychu, zawalonego też całą masą narzędzi i różnych przedmiotów. W środku sufitu był otwór, o brzeg którego stała oparta drabina.
Don Luis skierował swoją latarkę elektryczną w taki sposób, żeby oświetlić w pełni otwór sufitu. Nie widząc nic podejrzanego, przypuszczać zaczął, że hałas ten spowodowany być musiał przez jakieś zwierzę kota lub kunę i żeby się o tem przekonać wszedł szybko na stopnie drabiny.
Nagle w chwili, w której jego głowa znajdowała Się na wysokości otworu, powstał znów rumor straszliwy i jakaś postać wyłoniła się z cienia.
Równocześnie prawie don Luis ujrzał ostrze kosy przecinające powietrze jak błyskawica na wysokości swojej głowy. Jedna chwila wahania i byłby ścięty.
Ruchem szybszym niż myśl przylgnął do drabiny. Kosa świsnęła mu nad głową, on zaś ześlizgnął się w dół.
Lecz w oczach pozostał mu widziany obraz: złowroga maska Gastona Sauverand a za nim w świetle latarki blada twarz Florencji Levasseur.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maurice Leblanc i tłumacza: anonimowy.