<<< Dane tekstu >>>
Autor Maurice Leblanc
Tytuł Zęby tygrysa
Wydawca E. Wende
Data wyd. 1926
Druk Zakłady graficzne „Polska Zbrojna”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Dents du tigre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ ÓSMY
Gniew Arsena Lupin

Perenna krótką chwilę pozostał bez ruchu, osłupiały z doznanego wrażenia. Na strychu powstał znów hałas przewracanych narzędzi, jak gdyby oblężeni robili barykady.
Lecz nagle na prawo światło dzienne zabłysło przez szczelinę, w której ujrzał dwie pochylone sylwetki, znikające jedna za drugą.
Dom Luis wycelował z rewolweru i strzelił, lecz ręka mu drgnęła, gdy pomyślał o Florencji.
Dał jeszcze trzy strzały bezskutecznie. Dopiero za piątym strzałem posłyszał okrzyk. Rzucił się więc znowu na drabinę.
Na strychu powstrzymały go w pościgu nagromadzone rupiecie, oraz snopy wyschniętego rzepaku, tworzące prawdziwą zaporę. Po pewnym czasie udało mu się jednak przedostać do otworu na dachu.
Jakież było jego zdziwienie, kiedy znalazłszy się po przeciwnej stronie przekonał się, że jest na szczycie pagórka, poniżej którego stała owa stodoła.
Po dokładnem, lecz bezskutecznem przeszukaniu pobliskich lasków Pereana wrócił do wsi, zastanawiając się nad wydarzeniami tej nowej potyczki. Jeden raz więcej starano się go się pozbyć. I jeden raz więcej Florencja stawała się być ośrodkiem tej piekielnej matni. W chwili kiedy trafem dowiadywał się, że Langennault umarł prawdopodobnie zamordowany, kiedy, trafem wiedziony, znalazł się w stodole wisielców (jak ją w myśli nazwał), Florencja ukazywała mu się jak widmo zbrodni, duch zniszczenia, napotykany wszędzie, gdzie tylko przeszła śmierć, wszędzie, gdzie były trupy i krew.
— Co za potworna istota! — szepnął, drżąc z oburzenia. — Wierzyć się nie chce, że pod tak Szlachetną powłoką, może się kryć tak ohydna zbrodnia!... I te jej oczy takie głębokie i szczere prawie naiwne chwilami.
Na placu kościelnym naprzeciw gospody Mazeroux napełniał zbiornik benzyną i zapalał latarnie. Don Luis spostrzegłszy przechodzącego burmistrza, podszedł do niego i spytał na uboczu.
— Panie burmistrzu, czy nie słyszał pan przypadkiem o zniknięciu w okolicy przed paru laty małżeństwa, może pięćdziesięcioletniego Mąż nazywał >się Alfred...
— A żona Wiktorja! — przerwał burmistrz. — Ależ naturalnie! Ta sprawca dość narobiła hałasu w całej okolicy. Byli to drobni kapitaliści z Alençon, którzy zniknęli nagle i nikt się nie dowiedział dotychczas, co się z nimi stało. Jak w wodę wpadli wraz z całym majątkiem, który wynosił ze dwadzieścia tysięcy franków, tylko co otrzymanych za sprzedany dom. Jak dziś pamiętam! Byli to państwo Dedessuslamare!...
— Dziękuję bardzo, panie burmistrzu — odrzekł Perenna, któremu otrzymane wskazówki wystarczyły najzupełniej.
Samochód czekał w pogotowiu. W kilka minut później pędzili w stronę Alençon.
— Dokąd jedziemy szefie — zapytał Mazeroux.
— Na dworzec. Mam bowiem wszystkie dane, że: 1) Gaston Sauverand został powiadomiony dziś rano o rewelacjach, zrobionych tej nocy przez panią Fauville; 2) że przybył do Formigny i kręcił się w okolicy majętności p. Langermault. W jakim celu tam był i kto go mianowicie poinformował o owych rewelacjach dowiemy się z czasem. Tymczasem zaś przypuszczam, że przyjechał tu pociągiem i również pociągiem wraca do Paryża.
Przypuszczenia Perenny sprawdziły się. Na dworcu powiedziano mu, że jacyś państwo przybyli z Paryża o godzinie drugiej, że najęli dorożkę w pobliskim hotelu i po załatwieniu swoich interesów odjechali do Paryża ekspresem o 7-mej 40. Opis danych osób zgadzał się najzupełniej z powierzchownością Gastona Sauverand i Florencji.
— W drogę! — zawołał Perenna, sprawdziwszy rozkłady jazdy. — Spóźniliśmy się wprawdzie godzinę, lecz może zdążymy przed tymi bandytami do Mans.
— Zdążymy, szefie, napewno, i capniemy tego jegomościa wraz z jego damą!... bo jest ich dwoje nieprawdaż?
— Tak, jest ich dwoje. Tylko...
— Tylko, co?
Don Luis nie odpowiedział zrazu. Dopiero, kiedy siedli do auta i ruszyli, odparł nareszcie:
— Tylko... mój drogi, zostawisz tę damę w spokoju.
— A to dlaczego?
— Czy masz przeciw niej rozkaz aresztu?
— Nie.
— No to siedź cicho.
— Jednakże...
— Jedno słowo jeszcze, Aleksandrze, a zostawię cię tu na drodze, gdzie będziesz mógł aresztować kogo ci się podoba.
Mazeroux nie protestował więcej. Zresztą szybkość, z którą pędzili, nie dała mu możności protestowania.
Drzewa po bokach drogi migały ledwo dostrzegalne, liście ich ponad głowami szemrały jak fale morskie. Napotykane zwierzęta szalały z przerażenia na widok światła latarni.
Mijali wioski, wzgórza, doliny, nareszcie wśród ciemności ujrzeli światła wielkiego miasta le Mans.
— Czy wiesz, gdzie jest dworzec, Aleksandrze?
— Na prawo szefie, a potem prosto przed siebie.
Naturalnie, trzeba było zwrócić na lewo. Stracili z ośm minut na błądzeniu po ulicach miasta i słuchaniu sprzecznych wskazówek. Kiedy samochód zatrzymał się nareszcie, przed dworcem rozległ się świst lokomotywy.
Don Luis wyskoczył z auta, rzucił się do poczekalni, gdzie zastał drzwi zamknięte, nareszcie roztrącając urzędników, którzy go chcieli zatrzymać, wydostał się na peron.
Pociąg miał właśnie ruszyć. Zamykano ostatnie drzwi wagonu. Perenna przebiegł wzdłuż pociągu, czepiając się poręczy mosiężnych.
— Proszę o bilet! krzyknął rozgniewany urzędnik. — Pan bez biletu...
Don Luis, nie zwracając na to uwagi, zabawiał się dalej w ekwilibrystykę na stopniach wagonów, zaglądając w okna i odtrącając osoby, które mu zawadzały, gotów wpaść do przedziału, gdzieby się znajdowała ścigana para. Nie było ich nigdzie. Pociąg ruszył. Nagle Perenna krzyknął. Ujrzał ich! Florencja leżała na ławce z głową opartą o ramię Sauveranda, który pochyła! się ku niej, otaczając ją obu ramionami!...
Perenna wściekły chwycił za rączkę mosiężną i już ją otwierał, kiedy stracił równowagę, szarpnięty silnie przez rozłoszczonego konduktora i sierżanta, wrzeszczącego na całe gardło:
— Ależ to szaleństwo, szefie! wpadnie pan pod pociąg!...
— Bałwany! — ryknął don Luis. — Puśćcież mnie!... To oni...
Wagony mijały ich jeden za drugim. Perenna chciał wskoczyć na stopień jednego z nich. Tragarze jednak zatrzymali go. Naczelnik stacji nadbiegł sam, dowiedzieć się, co się stało. Pociąg oddalił się.
Perenna jednem uderzeniem pięści powalił trzymającego go tragarza, drugiem przewrócił Mazeroux i odzyskawszy tym sposobem wolność, rzucił się ku dworcowi. W kilku susach przebył salę bagażową, przeskakując przez kufry i walizy.
— A to osioł! — mruknął, przekonawszy się, że Mazeroux zatrzymał motor samochodu. — Nigdy nie opuści okazji palnięcia jakiegoś głupstwa!
O ile don Lius jechał za dnia dobrą szybkością, o tyle teraz, jazda stała się zawrotną. Coś nakształt powietrznej trąby przeleciało przez przedmieścia Mans i wpadlo na szosę. Perenna jedną miał tylko myśl, jeden cel, dopędzić pociąg przed następną, stacją i skoczyć do gardła Sauverandowi. Z rozkosza myślał o chwili, kiedy w dzikim uścisku swych ramiom zgruchocze kości kochankowi Florencji.
— Jej kochanek!... Tak, teraz wszystko się wyjaśnia. Musieli się oboje zmówić przeciwko swej trzeciej wspólniczce, pani Fauville i ta nieszczęsna zapłaci sama teraz za szereg ich zbrodni. Pytanie nawet, czy była ich wspólniczką! Kto wie! Może ta szatańska para, zamordowawszy inż. Fauville i jego syna, zdołała pochwycić w swe sidła Marję-Annę Fauville i obmyśleć jej zgubę, żeby w ten sposób usunąć tę ostatnią zaporę, dzielącą ich od miljonów Mormingtona! — Dlatego też i mnie chcieli się pozbyć, obawiając się mojej domyślności... Ona mnie nienawidzi!...
W szalonym pędzie samochodu w szumie drzew migających wokoło Perenna szeptał wyrazy bez związku. Wspomnienie kochanków, czule ku sobie pochylonych, napawało go zazdrością niewypowiedzianą. Poraź pierwszy w życiu żądza krwi w nim zawrzała.
— Psiakrew! — zaklął nagle. — Motor źle działa! Mazeroux! Mazeroux!
— Jakto, to pan wiedział, że ja tu jestem! — wrzasnął sierżant, wychylając się z cienia.
— A ty myślałeś, bałwanie, że pierwszy lepszy osioł potrafi mi się uczepić stopnia maszyny bez mojej wiedzy! Dobrze ci tam musi być! Co!
— I na torturach gorzejby nie było! A w dodatku zmarzłem na kość.
— Tem lepiej, to cię nauczy! Gdzieś ty benzyno kupował!
— W składzie kolonjalnym.
— Złodzieje, sprzedali ci jakieś świństwo, a nie benzynę. Świece się zanieczyszczają. Słyszysz przerwy w motorze!
Samochód jakby się wahał chwilami, chwilami zaś działał normalnie. Don Luis przyśpieszył szybkości. Zjeżdżając z pochyłości, zdawali się rzucać w przepaść. Latarnia jedna zgasła, druga świeciła gorzej niż zwykle. Lecz nic nie zmniejszało zapału Perenny.
I znów się dały odczuć przerwy w motorze, nastały nowe wahania, potem znów jakby wysiłek motoru, żeby dzielnie spełnić zadanie. Aż nagle przyszła ostateczna niemoc. I stanęli bezradni wśród drogi.
— A do stu piorunów! W rozpaczy — ryknął don Luis — tego nam tylko brakowało!
— Ależ szefie, niema co się znów tak bardzo martwić! Motor jakoś naprawimy i naszego Gastona nakryjemy w Paryżu zamiast w Chartres.
— Czyż ty nie rozumiesz, bałwanie jeden, że mamy tu roboty na godzinę całą. A po jakimś czasie znów będzie to samo! Zamiast benzyny wlepili ci jakieś błoto.
Otaczała ich kompletna cisza. Rozległe pola rozciągały się w nieskończoność i oprócz gwiazd na niebie nie było widać ani jednego światełka na horyzoncie.
Don Luis nie posiadał się z wściekłości. Z przyjemnością byłby rozbił auto na kawałki. Chwycił Mazeroux za ramiona i trzęsąc nim jak gruszką, wyzywał go i klął jak umiał. Nagle zmienił tom i głosem przerywanym chwilami nienawistnym, chwilami zaś zbolałym zaczął mówić:
— Słuchaj, Mazeroux, to ona... to towarzyszka Sauveranda wszystkiemu winna. Mówię ci to teraz, bo się boję własnej słabości... Ona ma twarz tak szczerą i tak głębokie oczy!... Jednak to ona, Mazeroux... Zapamiętaj dobrze jej nazwisko: Florencja Levasseur... Mieszka u mnie... Zaaresztujesz ją. Nieprawdaż? Jabym nie mógł... Kiedy na nią spojrzę, tracę odwagę. Bo, widzisz ja się nigdy dawniej nie kochałem... tamto wszystko to me była miłość!... inne kobiety... nie pamiętam ich nawet... Ale Florencja... Musisz mię uwolnić od niej, Aleksandrze! uwolnić mię od jej oczu, które mnie palą. To najstraszniejsza trucizna... Jeśli mnie nie uwolnisz, to ja ją zabiję... albo mnie zabiją... albo... Sam już nie wiem... tracę głowę!... O na innego kocha... Pomyśl tylko! Ona kocha Gastona Sauverand... Zbrodniarze! Zabili Fauvilla i Edmunda, starego Langernault i tych dwoję w śpichrzu i innych jeszcze... Kozmę Morningtona, Verota i może jeszcze innych... to są potwory, nie ludzie... Ona, szczególnie!... A gdybyś spojrzał jej w oczy...
Perenna mówił coraz ciszej, tak ze go^ Mazeroux ledwo słyszał. Uścisk jego dłoni rozluzmł się, on zaś zdawał się być pogrążony w bezgranicznej rozpaczy, zdumiewającej w człowieku tak zwykle dzielnym i panującym nad sobą.
— Ależ, szefie, — rzekł mu w końcu sierżant tonem perswazji. Czyż to warto przejmować się takiemi głupstwami?... Wiadomo, babskie historie... Znam się z tem i ja.. Pani Mazeroux... Mój Boże, tak, podczas pańskiej nieobecności ożeniłem się. Otóż zawiodłem się... Pani Mazeroux nie była taką, jaka być powinna... Cierpiałem więc bardzo... A pani Mazeroux... Opowiem panu to wszystko...
Powoli sierżant zaprowadził Perennę do samochodu i usadowił go na tylnem siedzeniu.
— Ot, tak, niech sobie szef wypocznie... Noc nie jest zimna, na szczęście... Mamy też i futra do okrycia... A ja już tu złapię pierwszego przejeżdżającego chłopa i poszle go do miasta po zapasowe części, no i po prowizję, bo jestem djablo głodny. A tamto wszystko ułoży się... Z babami wszystko się układa... byle ich nie brać na serjo!... Otóż, pani Mazeroux...
Lecz don Luis inigdy się nie dowiedział, co się stało z panią Mazeroux. Wyczerpany przebytemi wrażeniami, spał jak zabity.
Nazajutrz późno już było, kiedy się nareszcie obudził. O godzinie siódmej udało się sierżantowi posłać jakiegoś cyklistę do Chartres. O dziewiątej auto było już naprawione i wyruszyli w drogę.
Don Luis odzyskał kompletnie zwykłą zimną krew. W drodze zwrócił się do sierżanta:.
— Nagadałem ci wczoraj całą masę głupstw i nie żałuję tego, gdyż moim obowiązkiem jest wszelkiemi siłami bronić pand Fauville i dotrzeć do rzeczywistych winowajców. I zadumie to wypełnię! Dziś jeszcze Florencja Levasseur będzie w celi więzien,nej.
— Może pan liczyć na moją pomoc — odparł Mazeroux trochę dziwnym tonem. Niczyjej^ pomocy nie potrzebuję. I uprzedzam cię, że jeśli jej włos z głowy spadnie, będziesz ty odpowiadał! Zrozumiałeś?
— Tak, szefie.
— Zachowaj się więc spokojnie.
Gniew go ogarniał znowu. Objawiało się to w coraz większej szybkości, z jaką pędzić zaczęli. Mazeroux brał to za osobistą zemstę. Przelecieli przez Chartres. Następnie Bambouiller, Chevreuse. Versailles ujrzały meteor przelatujący z błyskawiczną szybkością.
Potem Saint-Cloud i lasek Buloński...
Na placu Concorde, w chwili kiedy samochód zwracał ku Tuileriom, Mazeroux zapytał:
— Nie wraca pan do siebie?
— Nie, trzeba przedewszystkiem uwolnić Marję Annę Fauville od prześladującej ją myśli samobójczej, t. j. powiadomić ją, że prawdziwi winowajcy są nareszcie odkryci. W tym celu udamy się wprost do p. Demaliona...
— P. Demalion jest nieobecny i wróci dopiero popołudniu.
— W takim razie jedziemy do sędziego śledczego.
— Sędzia będzie w Pałacu Sprawiedliwości dopiero o dwunastej teraz zaś mamy jedenastą.
— Przekonamy się.
Mazeroux miał słuszność; w Pałacu Sprawiedliwości nie było nikogo.
Don Luis zjadł śniadanie w pobliskiej restauracji, Mazeroux zaś udał się do dyrekcji policji, poczem wrócił, żeby go zaprowadzić do gabinetu sędziów. Jego zdenerwowanie i silny niepokój zwróciły uwagę sierżanta.
— No, cóż zdecydowany pan zawsze? — zapytał?
— Więcej niż kiedykolwiek. Jedzące śniadanie, przerzuciłem dzienniki i jak się okazuje, pani Fauville, która po drugiej próbie samobójstwa przeniesiona została do infirmerji, starała się znów rozbić sobie głowę o ścianę pokoju. Włożono jej więc kaftan bezpieczeństwa. Ona zaś odmawiała pożywienia. Moim obowiązkiem jest ratować ją!
— W jaki sposób?
— Wydając prawdziwych winowajców. Uprzedzę sędziego śledczego i dziś wieczorem przywiozę wam Florencję Levasseur żywą lub umarłą.
— A Sauverand?...
— Sauveranda też. Chyba, że...
— Chyba, że co?
— Że się z nim sam rozprawię.
— Szefie!
— Stul...
Dziennikarze, poznając Perennę, zbliżyli się do nich, prosząc o informacje.
— Możecie panowie zapowiedzieć, że od dziś dnia biorę w obronę Marję Annę Fauville i poświęcam się całkowicie jej uniewinnieniu.
Ze wszech stron odezwały się protesty. Przecież to on pierwszy oskarżył ją. On zebrał przeciw niej całą osnowę niezbitych dowodów!...
— Wszystkie te dowody obalę jeden po drugim. Marja-Anna Fauville padła ofiarą niecnych knowań, które dziś jeszcze wyjaśnię sprawiedliwości!...
— Lecz owe zęby!... Odcisk jej zębów!...
— Traf! Traf niesłychany, który dziś uważam właśnie za najlepszy dowód jej niewinności. Gdyby bowiem Marja-Anna Fauville była dość przebiegła, żeby popełnić wszystkie te zbrodnie, byłaby nią też dostatecznie, żeby nie zostawiać po sobie dowodów tak kompromitujących, jak odcisk własnych zębów.
— Jednakże...
— Pani Fauville jest niewinna! Raz jeszcze powtarzam i pójdę wprost stąd do sędziego śledczego, żeby mu to powiedzieć. Trzeba i ją zaraz uwiadomić o krokach, czynionych dla uniewinnienia jej. Trzeba w nią wlać nadzieję. Gdyż inaczej zabije się i śmierć jej ciężyć będzie na tych wszystkich, którzy obwiniali niewinną. Trzeba...
Przerwał i szepnął do Mazeroux:
— Czy nie mógłbyś mi się dowiedzieć, jak się nazywa ten jegomość na prawo! Gdzieś go już widziałem, lecz nie mogę sobie przypomnieć, kto to taki!
W ten chwili właśnie jeden z woźnych otworzył drzwi do gabinetu sędziego śledczego, który wyczytawszy na karcie wizytowej nazwisko Perenny, kazał go prosić natychmiast.
Dom Luis skierował się ku drzwiom i miał już wejść wraz z sierżantem, kiedy odwrócił się nagle do towarzysza z okrzykiem wściekłości:
— To on! To Sauverand tu był w przebraniu! Zatrzymajcie! Nie dajcie mu się wymknąć! Śpieszcie się!...
Rzucił się sam w pogoń a za nim Mazeroux i dziennikarze. Wyprzedził ich jednak odrazu tak, że po paru minutach nie słyszał już nikogo za sobą. Zbiegł pędem ze schodów i przebył w kilku skokach przejście podziemne, prowadzące z jednego podwórza na drugie. Tam spotkał dwie osoby, które go zapewniły, iż minęły tylko co człowieka, idącego przyśpieszonym krokiem.
Informacja okazała się fałszywą. Przekonał się o tem niebawem. Spowodowało to znaczną stratę czasu. Jednakże udało mu się ustalić, ze Sauverand uciekł bulwarem Pałacu Sprawiedliwości i na quai de l‘Herloge spotkał młodą i ładną blondynkę, Florencję Levasseur widocznie... Oboje wsiedli do autobusu, idącego z placu Św. Michała do dworca Św. Łazarza.
Don Luis wrócił do swego auta, które zostawił w bocznej uliczce pod opieką jakiegoś chłopaka. Puścił w ruch motor i pełną szybkością skierował się na dworzec Św. Łazarza. Z biura autobusów puścił się w ślad za nowym tropem, jak się okazało, fałszywym. Stracił znów przeszło godzinę, wrócił na dworzec i doszedł do przekonania, że Florencja sama wsiadła do autobusu, idącego na Plac Palaas-Bourbon. Przeciw więc wszelki mim prawdopodobieństwu wróciła widocznie do domu.
Myśl ujrzenia jej podniecała jego gniew. Jadąc ulicą Królewską i przejeżdżając plac Concorde, powtarzał słowa groźby i zemsty, któreby pragnął jaknajprędzej wykonać. Obsypywał ją w myśli obelgami. Odczuwał żądzę zgnębienia tej podłej istoty.
Lecz przybywszy na plac Palais-Bourbom zatrzymał się na miejscu. Objąwszy plac wzrokiem, zauważył odrazu conajmniej pół tuzina różnych osobistości, których zachowanie i wygląd nie mogły ujść jego uwagi. Roznoznał w nich natychmiast tajnych agentów. Mazeroux zaś, ujrzawszy go zdaleka, zawrócił się na pięcie i ukrył w najbliższej bramie.
Don Luis zawołał sierżanta, który się wydawał ogromnie zdziwiony jego widokiem. Twarz jego wyrażała takie zmieszanie, że Perenna uczuł przejmujący go niepokój.
— Słuchaj, mam nadzieję, że to nie dla mnie twoi agenci tu spacerują!...
— Ale, cóż znowu, szefie! — odrzekł Mazeroux stropiony. — Pan jest przecież w łaskach!...
Don Luis drgnął, zrozumiał bowiem, że go Mazeroux zdradził. I rzeczywiście, sierżant trochę przez skrupulatność, trochę zaś, żeby uwolnić szefa od owej fatalnej miłości, wydał Florencję Levasseur.
Perenna musiał, użyć całego wysiłku woli, żeby opanować ogarniającą go wściekłość. Pojął nagle wszystkie błędy, popełnione wskutek szału zazdrości, miotającego nim od wczoraj. Przeczuwać też zaczął złowrogie skutki, które z tego wynikną. A co najgorsze, kierownictwo wydarzeń wymykało mu się z rąk.
— Czy masz mandat? — zapytał.
— Nie... to jest, niby... Trafem spotkałem prefekta, który był tylko co wrócił... i rozmówiliśmy się co do tej panny. No i okazało się właśnie, że ta fotografja, którą panu prefekt pożyczał, została przez pana wyretuszowana. To też, jak powiedziałem imię Florencja, to prefekt zaraz sobie wszystko przypomniał...
— A więc, masz mandat?
— No, jakże? trzeba było... p. Demalion... i sędzia...
Gdyby plac Palais-Bourbon był pusty byłby sobie don Luis niezawodnie ulżył przez poczęstowanie sierżanta „swingiem“ w brodę, według wszelkich przepisów sztuki. Mazeroux, przewidując tę okoliczność, trzymał się ostrożnie w przyzwoitem oddaleniu, starając się przytem złagodzić gniew szefa całą litanją usprawiedliwień.
— Przecież to dla pańskiego dobra, szefie... Nie można było inaczej... Proszę sobie przypomnieć! Nakazał mi to pan wyraźnie: „Uwolnij mnie od tej istoty. Ja się ma to nie zdobędę. Zaaresztujesz ją, nieprawdaż? Oczy jej palą mnie... To prawdziwa trucizna..“ Czyż więc mogłem inaczej postąpić? Niechże pan sam powie? Tem bardziej, że komisarz Weber...
— Ach, więc i Weber też jest powiadomiony?..
— A no, tak! Prefekt już panu trochę nie ufa, od kiedy przekonał się o wyretuszowaniu portretu... Więc Weber przybędzie tu pewnie za jaką godzinę z pomocą. Ale zacząłem panu opowiadać, że komisarz dowiedział się, że osoba, która odwiedzała Gastona Sauverand w Neuilly, wie pan, tam na bulwarze Pichard-Wallace, była blondynką bardzo ładną i nazywała się Florencja. Często nawet zostawała tam na noc.
— Kłamiesz! — syknął Perenna.
Nianawiść zalewała mu znów serce. Ścigał przed chwilą Florencję, nie zdając sobie jasno sprawy, w jakim celu. W chwili tej zaś zapragnął jej zguby świadomie. Sam już nie wiedział co czyni porwany prądem rozbieżnych uczuć, opętany tą ^rozszalałą namiętnością, która niejednokrotnie zniewolić może człowieka do pozbawienia życia ukochanej istoty, równie jak i do złożenia jej w ofierze ostatniej kropli krwi.
Roznosiciel gazet przeszedł w pobliżu, wykrzykując na cały głos:
Deklaracja don Luisa Perenny! Pani Fauville niewinna! Bliskie aresztowanie winowajców!
— Tak — wyrzekł głośno Perenma. — Dramat zbliża się ku końcowi. Florencja zapłaci zaciągnięte długi. Tem gorzej dla niej!... Puścił swoje auto w ruch, wjechał w bramę i powiedział szoferowi, który się przybliżył:
— Zawróć autem, lecz go do garażu nie zamykaj, gdyż może mi „wypadnie lada chwila zmów wyjechać.
Wysiadłszy z auta, zapytał kamerdynera:
— Czy jest panna Levasseur?
— Tak jest, w swoim apartamencie.
— Wczoraj wyjeżdżała, nieprawdaż!
— Tak, proszę pana, wyjeżdżała do chorej ciotki, wezwana depeszą. Dziś w nocy wróciła.
— Potrzebuję się z nią rozmówić. Protezę mi ją zawołać.
— Czy do gabinetu!
— Nie, do buduaru na górę.
Był to niewielki pokoik koło jego sypialni na drugiem piętrze. Dawniej służył widocznie za damski buduar. Perenna przebywał w nim chętnie w ostatnich czasach i wolał go od gabinetu po niedawnych próbach zabójstwa, które go tam spotkały. Czuł się tu bezpieczniejszym więcej na uboczu, i tu też przechowywał ważniejsze papiery. Klucz od buduaru nie opuszczał go nigdy. Był to klucz niezmiernie skomplikowany o potrójnych nacięciach i wewnętrznej sprężynie.
Mazeroux towarzyszył Perennie i nie odstępował go na krok, lecz ten nie zdawał się na to zważać. Po chwili wziął sierżanta pod ramię i rzekł mu, prowadząc go ku domowi:
— Wszystko w porządku. Obawiałem się, że Florencja, przeczuwając niebezpieczeństwo, nie wróci. Widocznie jednak nie spostrzegła się, że ją widziałem wczoraj. Teraz nam już nie umknie.
Przeszli hall i weszli na pierwsze piętro. Mazeroux zacierał ręce z radości.
— Cieszę się, widząc pana tak rozsądnym!
— Na wszelki — wypadek jestem zupełnie zdecydowany. Nie mogę dopuścić do tego, żeby się pani Fauville zabiła, ponieważ zaś nie widzę innego sposobu, żeby tej katastrofy uniknąć, poświęcam Florencję.
— Bez żalu?
— Bez — wyrzutu sumienia...
— A więc przebacza mi pan?
— Dziękuję ci nawet...
Mówiąc to mocnem uderzeniem pod brodę powalił sierżanta na ziemię. Mazeroux padł zemdlony na schodach drugiego piętra, nie wydając nawet jęku.
W tem miejscu właśnie zrobiona była w murze mała komórka ciemna, która służyła jako schowek dla gospodarskich przyborów: szczotek, ścierek oraz brudnej bielizny. Don Luis zaniósł tam sierżanta, posadził go wygodnie na ziemi, opierając go plecami o kufer, wsadził mu chustkę do ust i zakneblował serwetą, związał mu ręce i nogi dwoma obrusami, końce zaś przytwierdził mocno do podłogi dużymi gwoździami.
Ponieważ sierżantowi wracała już powoli przytomność, rzekł mu na pożegnanie:
— Zdaje mi się, że masz tu wszystko, co ci trzeba... obrusy... serwetki... i gruszkę w ustach dla zaspokojenia pragnienia. Spożywaj ją sobie w spokoju. A gdybyś się zdrzemnął trochę, to wyjdziesz stąd wypoczęty i świeży jak pączek róży.
Poczem zamknął go i spojrzał na zegarek.
Mam całą godzinę czasu. To wystarczy...
Miał zamiar zwymyślać Florencję, rzucić jej w twarz wszystkie zbrodnie, popełnione i wymusić przyznanie się do winy na piśmie. Zapewniwszy tym sposobem uwolnienie pani Fauville zobaczyłby dopiero, co dalej czynić. Możeby wywiózł Florencję swoim samochodem i ukrył gdzieś na prowincji... A może... Sam jeszcze nie wiedział. Jedyną rzeczą, której pragnął w tej chwili, było natychmiastowe i gwałtowne rozmówienie się z Florencją.
Pobiegł do swego pokoju i zanurzył twarz w zimnej wodzie. Nigdy jeszcze nie odczuwał takiego podniecenia całego organizmu, takiego szału pierwotnych instynktów.
— To ona! Słyszę ją! wyszeptał. Zbliża się! Co za rozkosz mieć ją tu nareszcie samą! Zajrzeć jej do głębi duszy... Być panem jej losu!
Skierował się do buduaru. Sięgnął po klucz..
Drzwi otworzył...
I krzyknął ze zdumienia.
Pośrodku zamkniętego pokoju z rękami skrzyżowanemi na piersi stał Gaston Sauverand.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maurice Leblanc i tłumacza: anonimowy.