Zęby tygrysa (1926)/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zęby tygrysa |
Wydawca | E. Wende |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Zakłady graficzne „Polska Zbrojna” |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Dents du tigre |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Gaston Sauverand! Instynktownie don Luis cofnął się i wyjąwszy rewolwer z kieszeni, zmierzył się do bandyty.
— Ręce do góry! — rozkazał — ręce do góry, bo strzelę!
Sauverand spokojnie wskazał mu spojrzeniem dwa rewolwery, leżące na stole i rzekł:
— Oto moja broń. Nie przyszedłem tu walczyć, lecz rozmówić się.
— Jak pan tu wszedł? — zawołał don Luis, którego irytował spokój przeciwnika. — Zapomocą fałszywego klucza chyba? ale gdzie go pan dostał?
Sauverand nie odpowiadał. Don Luis uderzył pięścią w stół.
— Mówże pan! Mów, bo...
W tej chwili nadbiegła Florencja. Minęła Perennę, który nie usiłował jej zatrzymać i rzuciła się ku Gastonowi Sauverand, wołając:
— Czemu pan tu przyszedł? Obiecał mi pan przecież... przysiągł mi pan...
Sauverand uwolnił się z jej objęć i nakłonił ją, żeby usiadła na fotelu.
— Nie przeszkadzaj mi, Florencjo. Moje obietnice miały na celu uspokojenie ciebie tylko. Zostaw mię.
— Nie... nie... — zaprzeczyła dziewczyna gorąco — to szaleństwo! Zabraniam panu mówić cokolwiek... Błagam pana, niech pan milczy!...
Powoli pogładził ją po czole, odchylając jej złote włosy.
— Nie przeszkadzaj mi, Florencjo — powtórzył zcicha.
Ona umilkła, jakby rozbrojona łagodnością jego głosu. On zaś powiedział jej jeszcze słów parę, których don Luis nie dosłyszał, a które zdawały się ją przekonywać.
Naprzeciw nich Perenna stał nieporuszony z wyciągniętem ramieniem i palcem na cynglu, mierząc w nieprzyjaciela.
Kiedy Sauverand przemówił do Florencji po imieniu, Perenna drgnął od stóp do głowy i cudem chyba nie wystrzelił. Nadludzkim wysiłkiem woli opanował szał nienawiści i zazdrości, palący go jak ogień.
Opuścił ramię. Zabiję ich później. Tak, później się z nimi rozprawi. I tak są przecież w jego mocy, i nic ich od zemsty nie uchroni.
Schwycił oba rewolwery Sauveranda i schował je do szuflady. Następnie podszedł do drzwi, żeby je zamknąć. Lecz usłyszawszy jakiś ruch na schodach wyjrzał, żeby zobaczyć, co się tam dzieje. Był to kamerdyner z listem na tacy.
— Co to! — zapytał Perenna.
— List bardzo ważny dla p. Mazeroux.
— P. Mazeroux jest tu ze mną, proszę mi to dać i więcej pod żadnym pozorem nie przeszkadzać.
Rozerwał kopertę. List był na prędce pisany ołówkiem ręką jednego z inspektorów policji, strzegących pałacu i brzmiał, jak następuje:
„Sierżancie, miejcie się na baczności, Gaston Sauverand jest w pałacu. Dwie osoby mieszkające naprzeciw widziały młodą osobę, znaną w tej dzielnicy, jako rządczynię domu, wracającą jakieś półtorej godziny przed naszem przybyciem. Widziano ją potem w oknie pawilonu. Następnie w kilka chwil później małe drzwiczki, prowadzące do piwnicy pod pawilonem, otwarły się. I prawie równocześnie jakiś mężczyzna prześlizgnął się po pod mur i znikł w drzwiach od piwnicy. Był to bezwątpienia Gastan Sauverand. A więc, sierżancie, miejcie się na baczności. My zaś w każdej chwili gotowi jesteśmy przybyć z pomocą“.
Don Luis zastanowił się chwilę. Zrozumiał nareszcie, jaką drogą bandyta ów dostawał się do jego mieszkania i jak ukryty w najbezpieczniejszej kryjówce mógł się wymknąć dotychczas wszelkim poszukiwaniom.
— Tym razem porachunek go nie minie... ani też jego pannę! Będą mieli do wyboru kulę z mego rewolweru albo kajdanki...
Nie myślał już o samochodzie ani ucieczce Florencji. Dwie tylko ewentualności stawały przed nim jasno: jeśli ich nie zabije, to odda ich w ręce sprawiedliwości. Możeby i lepszem było to ostatnie wyjście, niech społeczeństwo samo ukarze winowajców, których on mu wyda.
Zamknął drzwi i zaryglował je. Poczem, wziąwszy krzesło, usiadł naprzeciw swych więźniów i rzekł do Sauveranda:
— A teraz rozmawiajmy.
Pokój, w którym się znajdowali, był niewielki, Don Luis miał uczucie, że się dotyka prawie tego człowieka, którego nienawidził do głębi duszy. Conajwyżej metr oddzielał ich od siebie. Stół podłużny wznosił się pomiędzy nimi a oknem, którego framuga wycięta w grubym murze tworzyła niszę, jakie się widuje tylko w starych mieszkaniach.
Florencja zwróciła swój fotel tak, że don Luis nie rozróżniał dobrze jej rysów. Lecz widział w pełni twarz Gastona Sauverand i obserwował go z gorącą ciekawością i gniewem, pobudzonym na widok jego rysów młodych jeszcze, o ustach wyrazistych i oczach inteligentnych i pięknych, pomimo ostrego wejrzenia.
— A więc czekam... Niech pan mówi — rzekł don Luis tonem rozkazującym. — Zgodziłem się na zawieszenie broni, lecz tylko chwilowo, żeby panu dać czas wypowiedzenia słów niezbędnych. Czyżby się pan bał teraz! Czy żałuje pan uczynionego kroku!
Spokojny uśmiech rozjaśnił twarz Sauveranda, który odpowiedział:
— Nie obawiam się niczego i nie żałuję, że przyszedłem, gdyż mam przeczucie, że możemy a nawet musimy się porozumieć...
— Jakto porozumieć się! — rzucił się Perenna.
— Dlaczego nie!
— Sojusz sprzymierzenia pomiędzy panem a mną!
— Dlaczego nie! Myśl ta przychodziła mi już po kilkakroć, dziś zaś wydaje mi się możliwą do urzeczywistnienia, od kiedy przeczytałem pańską deklarację w dziennikach, głoszącą niewinność pani Fauville. Czy wierzy pan w to naprawdę?
Don Luis wzruszył: ramionami.
— Niewinność pani Fauville niema tu nic do rzeczy. Nie o nią nam idzie, lecz o was dwoje i o mnie. A więc prosto do celu i to jaknajprędzej. Jest to w waszym interesie jeszcze więcej, niż w moim.
— W naszym interesie?
— A nie tak, zapominacie widocznie o dalszym ciągu mojej deklaracji. Głosiłem w niej nietylko niewinność parni Fauville, lecz zapowiedziałem też „Bliskie aresztowanie rzeczywistych winowajców“.
Sauverand i Florencja podnieśli się z miejsc równocześnie.
— A dla pana... winowajcy?...
— Ha, cóż! Znacie ich równie dobrze, jak ja. Jest nim „człowiek o hebanowej lasce“, który na wszelki wypadek nie może zaprzeczyć zabójstwa inspektora Aucenisa, i wspólniczka jego wszystkich zbrodni. Oboje pamiętają niezawodnie kilkakrotne próby pozbawienia mnie życia... i nie dalej jak wczoraj w stodole tej, gdzie wiszą dwa szkielety, ową kosę, która mi o mało głowy nie ścięła...
— A więc?
— A więc przegraliście. Musicie więc długi płacić, tem bardziej, żeście się w najgłupszy sposób sami rzucili w lwią paszczę.
— Nie rozumiem? Co to znaczy?
— To znaczy poprostu, że Florencję Levasseur już znają. Że wiedzą, iż pan się tu znajduje. Że dom jest otoczony policją i lada chwila zjawi się tu komisarz Weber.
Sauverand wydawał się mocno zmieszany tą nieoczekiwaną groźbą. Florencja była blada jak płótno i szalony niepokój odbijał się na jej twarzy.
— Stało się — rzekł Sauverand, po chwili skupienia. — Niech się przeznaczenie spełni! Czy mogę jednakże przedtem powiedzieć panu wszystko? Jest to już mojem jedynem pragnieniem.
— Proszę, niech pan mówi. Drzwi są zamknięte, otworzę je, kiedy sam zechcę.
— Postaram się być treściwym, tembardziej, że wiem niewiele. Nie proszę też pana o wiarę w słowa moje, lecz chciałbym, żeby mię pan wysłuchał, przypuszczając możliwość, że mówię prawdę.
I zaczął w tych słowach:
— Nie znałem Hipolita Fauville, ani Marji-Anny, choć korespondowaliśmy z sobą, jak panu wiadomo, jestem bowiem ich bliskim krewnym, kiedy los zbliżył nas przed paru laty w Palermie, gdzie spędzali zimę. Przebyliśmy tam pięć miesięcy razem, widując się ciągle. Pomiędzy małżeństwem zachodziły częste nieporozumienia. Kiedyś po jakiejś ostrzejszej sprzeczce zastałem ją płaczącą. Wzruszony do głębi jej łzami, nie mogłem dłużej utrzymać mojej tajemnicy. Od pierwszego wejrzenia kochałem Marję-Anmę... I miałem ją kochać zawsze, coraz bardziej.
— Kłamie para! — przerwał don Luis gwałtownie.
— Widziałem was wczoraj w pociągu koło Alençon!
Sauverand spojrzał na Florencję, siedziała milcząca z głową opartą na ręku. Nie odpowiadając więc na wykrzyknik Perenny, ciągnął dalej:
— Marja-Anna też mię kochała. Wyznała mi to, lecz kazała mi równocześnie przysiądz, iż nigdy nie zażądam od niej więcej niż to, na co może zezwolić przyjaźń najczystsza. Dotrzymałem przysięgi. Mieliśmy wówczas kilka tygodni niezrównanego szczęścia. Hipolit Fauville podkochiwał się w jakieś śpiewaczce kabaretowej i często bywał nieobecny. Ja zaś gorąco się zająłem wychowaniem fizycznem Edmunda, którego zdrowie pozostawiało wiele do życzenia. Mieliśmy też przy sobie najlepszą przyjaciółkę, serdeczną i oddaną, śpieszącą zawsze z dobrą radą i pociechą, podtrzymującą naszą energję i humor, która udzielała naszej miłości coś ze swojej siły i szlachetności. jednem słowem Florencja była z nami.
Don Lu<s uczuł przyśpieszone tętno serca. Nie wiele wprawdzie wiary wzbudzały w nim słowa Gaston a Sauverand. Lecz miał nadzieję, że poprzez te słowa dotrze jednakże do jądra prawdy. Może też poddawał się bezwiednie wpływowi Gastona Sauverand, którego szczerość pozorna wywoływała w nim pewne zdziwienie.
Sauverand mówił dalej:
— Piętnaście lat temu brat mój, Raul Sauverand, zamieszkały w Buenos-Aires, zaopiekował się sierotą, córeczką swoich przyjaciół. Umierając, powierzył ja starej bonie, która mnie swego czasu wychowała i która wyjechała później wraz z nim do Ameryki Południowej. Zacna ta staruszka przywiozła mi ową dziewczynkę, wówczas już czternastoletnią i wkrótce po przyjeździe do Francji umarła skutkiem wypadku.
„Zawiozłem dziewczynkę do Włoch i umieściłem ją u przyjaciół, pod kierunkiem których uczyła się i pracowała i stała się... tem, czem jest. Pragnąc zarabiać na własne utrzymanie, przyjęła miejsce nauczycielki w prywatnym domu. Później zaś poleciłem ją moim krewnym pp. Fauville, u których spotkałem ja w Palermie, jako guwernantkę Edmunda. Chłopak ubóstwiał ją. Niemniej ją tez kochała Marja-Anna Fauville, której Florencja stała się najgorętszą, najbardziej oddaną przyjaciółką.
„Była też i moją serdeczną przyjaciółką w tym szczęśliwym okresie tak promiennym i krótkim, niestety! Szczęście nasze runęło nagle i to w najgłupszy sposób. Co wieczór pisałem swój dziennik, dziennik mojej miłości, pozbawionej wszelkich wydarzeń, nadziei i przyszłości, lecz jakże gorącej i wspanialej! Marję-Annę podnosiłem w nim pod niebiosa i czciłem jak bóstwo, układając do niej litanie o jej piękności. Podniecona imaginacja podsuwała mi nieraz obrazy, w których ubóstwiana istota w gorących słowach obiecywała rai rozkosze, których wyrzekliśmy się dobrowolnie.
„Otóż, nie wiem dotychczas jakim trafem czy też zrządzeniem losu dziennik ten wpadł w ręce Hipolita Fauville.
„Gniew jego był straszny. W pierwszej chwili chciał żonę wypędzić. Jednakże, wobec jej zachowania, wobec dowodów jej niewinności, wobec jej silnego oporu przeciw rozwodowi i obietnicy niewidywania mnie więcej, uspokoił się wkońcu.
„Wyjechałem, z rozpaczą w duszy. Florencja wydalona też wyjechała. I od tej pory nigdy, mogę panu na to przysiąc, nigdy nie zamieniłem słowa z Marją-Anną. Łączyła nas jednak miłość dozgonna, której ani rozłąka, ani czas osłabić nie były zdolne.
Zatrzymał się chwilę, chcąc jakby wyczytać na twarzy don Luisa wrażenie, wywołane jego słowami. Perenna nie ukrywał żywego zainteresowania. Zdumiewał go najbardziej niesłychany spokój Gastona Sauverand, głęboki wyraz jego oczu i swoboda, z jaką mówił spokojnie z ogromną prostotą o tym dramacie moralnym swego życia.
— Co za komedjant! — pomyślał.
I myśląc to przypomniał sobie, że Marja-Anna Fauville zrobiła na nim to samo wrażenie. Miałżeby więc powrócić do swego pierwotnego zdania i uważać Marję-Annę za winną i komediantkę narówni z jej wspólnikiem Sauverandem i Florencją! Czy też udzielić trochę kredytu słowom tego człowieka!
— I cóż dalej! — zapytał.
— Następnie zostałem zmobilizowany w jednem z miast środkowej Francji.
— A pani Fauville!
— Marja-Anna mieszkała z mężem w Paryżu i o przeszłości nie było więcej mowy między nimi.
— Skąd pan o tem wie! Czy pisywała do pana!
— Nie, pani Fauville miała zbyt wysokie poczucie honoru i surowe pojęcie obowiązku nie pisała do mnie ani razu. Lecz Florencja, która przyjęła miejsce sekretarki i lektorki u barona Malonesco, miewała w swoim pawilonie częste wizyty. Marji-Anny. Nie mówiły o mnie nigdy, ale dusza Marji-Anny pozostała mi oddaną na wieki i wszystkie jej myśli i uczucia do mnie należały. Nieprawdaż, Florencjo! Wkońcu, znużony długotrwałem oddaleniem od niej i zresztą zdemobilizowany, wróciłem do Paryża. Niestety, stało się to naszą zgubą.
„Było to mniej więcej przed rokiem. Nająłem mieszkanie przy ulicy du Roule i żyłem tam w odosobnieniu kompletnem, obawiając się, żeby wiadomość o moim powrocie nie doszła do Hipolita Fauville. Gdyż spokój Marji-Anny był mi droższym nad wszystko. Tylko Florencja odwiedzała mnie od czasu do czasu. Wychodziłem mało i tylko pod wieczór przeważnie w oddalone aleje lasku Bulońskiego. Zdarzyło się jednak, że mimo wszelkich heroicznych postanowień, zawiodły mię bezwiednie kroki w stronę bulwaru Suchet i przeszedłem pod oknami willi Fauvillów. Traf chciał, że był to piękny wieczór letni i Marja-Anna stała w oknie swego pokoju. Zobaczyła mnie i poznała byłem tego pewny i nogi zadrżały pode mną ze wzruszenia. Był to wtorek i od tej pory każdego wtorku około jedenastej przechodziłem pod oknami Marji-Anny Fauville. I prawie zawsze, pomimo iż jej towarzyskie stanowisko zmuszało ją do częstego bywania w świecie, prawie zawsze Marja-Anna była w oknie, dając mi tę radość bezmierną i nieoczekiwaną.
— Prędzej! prędzej... do rzeczy... — przerwał Perenna. — Każda chwila jest droga!
— Prędzej mówić nie mogę. Każde moje słowo jest obmyślone i pełne wagi, opuścić nic nie mogę, gdyż nie w odosobnionych faktach znajdzie pan wyjaśnienie, lecz w całości, złożonej z najdrobniejszych powiązanych z sobą szczegółów. Tam się prawda ukrywa.
— Prawda ta zaś ma udowodnić pańską niewinność?
— Niewinność pani Fauville.
— Ależ ja o niej nie wątpię.
— Cóż z tego, jeśli pan jej nie potrafi dowieść?!
— Pańską rzeczą jest dostarczyć mi dowodów!...
— Dowodów panu nie dostarczę, gdyż ich nie mam!
— Jakto? i chce pan żebym wierzył? — zawołał Peremna z irytacją w głosie. — Nie!... po stokroć nie!... Jeśli mi pan nie dostarczy zupełnie przekonywujących dowodów nigdy pańskim słowom nie uwierzę!
— Uwierzył pan jednakże w to, co dotychczas mówiłem — odparł spokojnie Sauverand.
Don Luis nie zaprzeczył. Spojrzał na Florencję Levasiseur i wydało mu się, iż patrzyła na niego z mniejszą odrazą i jakby pragnąc ze wszystkich sił, żeby się opierał ogarniającym go wrażeniom. Szepnął więc:
— Niech pan mówi dalej.
— Zbliżamy się właśnie do najważniejszych wydarzeń — ciągnął swoim poważnym głosem Sauverand. — Wydarzeń, które w nowem dla pana oświetleniu, jednakże ściśle zgodnem z prawdą, dowiodę panu naszej dobrej wiary. Zły los zdarzył, że w czasie jednej z moich przechadzek w alejach lasku Bulońskiego, znalazłem się na drodze Hipolita Fauville. Przez ostrożność więc zmieniłem mieszkanie i przeniosłem się do owego domku przy bulwarze Richard-Wallace, gdzie Florencja odwiedzała mnie parokrotnie. Wkrótce jednak i tegośmy się wyrzekli, a korespondowaliśmy tylko „poste-restante“. Uspokojomy zupełnie, pracowałem w kompletnej samotności i bezpieczeństwie, nie obawiając się niczego. To też, jak grom z jasnego nieba, spadło na mnie nieszczęście. Kiedy prefekt policji ze swoimi agentami przyszli mnie aresztować, dowiedziałem się od nich równocześnie o zamordowaniu Hipolita Fauville i Edmunda oraz o aresztowaniu mojej ukochanej Marji-Anmy!
— To niemożliwe! — wykrzyknął znów don Luis Perenna z irytacją. — Wypadki te znane, już były wszystkim od dwóch tygodni, nie mógł pan o nich nie wiedzieć!
Sauverand odparł stanowczo:
— Jednakże nie wiedziałem! Choć się to panu wyda nieorawdopodobnem, nie czytuję nigdy dzienników. Uważam to za absolutną stratę czasu, gdyż nie cierpię polityki i nienawidzę plotek.
„Z drugiej strony, w dniu zbrodni powiadomiłem Florencję, że wyjeżdżam na parę tygodni. Rozmyśliłem się jednak i pozostałem w Paryżu, nie dając jej o tem znać. Przekonana o moim wyjeździe i nie wiedząc gdzie mnie szukać, me mogła uprzedzić mnie o zbrodni i aresztowaniu Marji-Anny, ani też o poszukiwaniach, skierowanych przeciw „człowiekowi o hebanowej lasce“.
— Nie zaprzeczy pan chyba, że „człowiek o hebanowej lasce“, ten, który w kawiarni Pont-Neuf wykradł inspektorowi Verotowi list...
— Ależ ja nie jestem tym człowiekiem — przerwał mu Sauverand.
— W tem wszystkiem jest jakaś niewytłumaczona pomyłka, gdyż moja noga nigdy nie postała w kawiarni Pont-Neuf. Mogę to panu przysiądź!
„Jak to panu już mówiłem, nie wiedziałem o niczem. Grom był nieoczekiwany! I dlatego też cios ten wywołał we mnie nieoczekiwaną reakcję, stan ducha krańcowo przeciwny mojej naturze i usposobieniu, rozbudzając we mnie nagle najdziksze i najprymitywniejsze instynkty. Na myśl, że Mąrja-Anna została aresztowaną, że była oskarżona o podwójne morderstwo, wpadłem w szał. W pierwszej chwili jednak zdołałem zapanować nad sobą, co pozwoliło odegrać komedję przed prefektem policji. Następnie obalając po drodze wszelkie przeszkody, uwolniwszy się od inspektora Aucenisa i sierżanta Mazeroux, wyskoczyłem przez okno z jedną myślą przewodnia: uciec! Uciec, żeby zachować wolność i móc podążyć na ratunek Marji-Annie Fauville. Zabiłem inspektora Aucenis — ale byłbym zabił bez wahania dziesięciu i dwudziestu ludzi. Życie ludzkie nie przedstawiało dla mnie żadnego znaczenia. Istniało tylko jedno: niebezpieczeństwo grożące Marji-Annie.
Gaston Sauverand wysiłkiem woli starał się odzyskać opuszczającą go zimną krew. Udało mu się to powoli, lecz głos jego pozostał zmieniony ze wzruszenia i nie mógł opanować dreszczów pożerającej go gorączki.
Po chwili ciągnął dalej.
— Na rogu ulicy, w którą zwróciłem się, wyprzedziwszy agentów policji, w chwili, kiedy nie wiedząc, co dalej począć, uważałem się za zgubionego, wyratowała mnie Florencja. Ona wiedziała o wszystkiem już od dwóch tygodni. Nazajutrz po dokonanej zbrodni dowiedziała się o niej ź gazet, które panu głośno czytywała i słysząc pana dyskutującego nad przebiegiem sprawy, doszła do przekonania, że głównym, a może nawet jedynym wrogiem Marji-Anny jest pan.
— Ależ dlaczego?.
— Gdyż czyny pańskie utwierdzały ja w tem mniemanau. Więcej niż komukolwiek zależało panu na tem, żeby Marję-Annę a potem mnie usunąć z drogi, wiodącej do miljonów Morningtona. W końcu zaś...
Sauverand zawahał się... po chwili jednak rzekł:
— Znała pańskie prawdziwe nazwisko.. A według mej Arsenie Lupin nie cofa się przed niczem. Przecuwko więc Arsenowi Lupin rozpoczęła walkę w obronne ukochanej przyjaciółki. I mnie też następnie udzieliła swoich podejrzeń i nienawiści do pana. To też z całej duszy rzuciłem się na pomoc. Nie będę panu opowiadał całej serji sposobów, przedsięwziętych przeciw panu, gdyż zna je pan zbyt dobrze. Muszę jednak wyznać, że grałem w nich główną rolę.
„Najgorszą krzywdę wyrządził pan Marji-Annie owymi listami Hipolita Fauville, gdyż panu przypisywaliśmy tę nową machinację. Jakie mogło być pochodzenie tych listów i co oznaczały... Gubiliśmy się daremnie w domysłach. Florencja śledziła pana dniem i nocą. Szukaliśmy jakiejś wskazówki, jakiegoś światełka, któreby nam pozwoliło coś zrozumieć...
„To też wczoraj rano Florencja, usłyszawszy słowa: Langernault i Formigny, wymienione przez Mazeroux, przypomniała sobie, że Hipolit Fauville miał przyjaciela tego nazwiska, mieszkającego w Formigny. Domyśliła się też zaraz, że musi to mieć jakiś związek z listami inż. Fauville i że panowie jadą tam, dla przeprowadzenia badań na miejscu. W pół godziny później, pragnąc też przeprowadzić śledztwo na własną rękę, wsiedliśmy do pociągu, idącego do Alençom. Stamtąd dorożką pojechaliśmy do Formigny, gdzie dowiedzieliśmy się o śmierci p. Langernault i postanowiliśmy zwiedzić jego posiadłość. Ledwośmy się zdołali przedostać do ogrodu, kiedy Florencja nagle spostrzegła pana w oddali. Pragnąc za wszelką cenę uniknąć spotkania, przebiegliśmy trawnik i ukryliśmy sie poza krzewami. Pan nas jednak śledził i zbliżał się w nasza stronę. W pobliżu była jakaś stara stodoła, pchnęliśmy więc drzwi, które się rozchyliły, szybko przedostaliśmy się po przez różne narzędzia i graty nagromadzone tam i po drabinie weszliśmy na strych. W tej samej chwili pan wszedł do stodoły.
„Jak potem w obronie własnej chwyciłem za kosę, jako jedyną broń, którą miałem pod ręką i jakeśmy następnie uciekali pod ogniem pańskiego rewolweru, mówić panu nie potrzebuję... Dodam więc tylko, że wieczorem w pociągu Florencja zemdlała. Kiedy ją przywodziłem do przytomności zauważyłem, że jedna z pańskich kul zadrasnęła ja w ramię. Była to ranka nieznaczna i nie sprawiająca jej wielkiego bólu, lecz wpływało to jeszcze na naprężenie nerwów i tak już silne. Kiedy nas pan ujrzał przez okno w wagonie na stacji Mans, Florencja spała z głową opartą na mojem ramieniu“.
Sauverand mówił głosem coraz bardziej wzruszonym, w którym drżała nuta szczerości i prawdy. Ani razu don Luis nie przerwał opowiadania. Z naprężoną uwagą śledził każde słowo, każdy ruch Sauveranda i zapisywał je sobie w pamięci.
I w miarę wymawianych słów miał wrażenie, że obok dotychczasowej Florencji, powstaje chwilami jakby druga kobieta, wolna od błota i hańby, którymi był ją okrył pod wpływem wypadków.
Gaston Sauverand, siedząc w pobliżu don Luisa, nie starał się już ukrywać unoszących go uczuć i z niepokojem śledził wyraz twarzy swego byłego wroga.
— Wierzy mi pan, nieprawdaż? — zapytał w końcu.
— Nie... nie... przeciwnie! — odparł Perenna, broniąc się przed wpływem tego człowieka.
— Musi pan wierzyć! — zawołał Sauverand gwałtownie.
— Musi pan uwierzyć w siłę mego uczucia. Marja-Anna jest mojem życiem! Gdybym ją stracił, pozostałaby mi tylko śmierć... Niech ją pan ratuje! błagam pana... Gotów jestem pomieść wszelkie kary, byle ona była wolna! Ratuj ją! bo ja nie potrafię... nie wiem co robić... Ratuj ją od więzienia i śmierci!
Łzy płynęły mu po twarzy, wyrażającej głęboka rozpacz. Florencja też cicho płakała. Don Luis uczuł nagle coraz bardziej przejmujący go niepokój. Wprawdzie, słuchając opowiadania Sauveranda, poddawał się powoli wpływowi jego słów i przekonania jego ulegały zmianie, lecz dopiero teraz uczuł nagle, że wiara jego w słowa Sauveranda jest kompletna i niezachwiana. Że Florencja nie była tą ohydną istotą, za którą ją dotychczas uważał, lecz była kobietą o duszy równie pięknej, jak jej twarz, o oczach szlachetnych i szczerych. Zrozumiał nagle, że Marja-Anna i tych dwoje, walczących tak niezręcznie z miłości dla niej, zamknięci byli w żelaznej obręczy, której o własnych siłach zerwać nie zdołają. I że tę obręcz, zarysowaną nieznaną ręką, on, Perenna, zacieśnił w koło nich jeszcze bardziej z nieubłaganą zajadłością.
— O Boże! — wykrzyknął — byleby nie było zapóźno!
Zachwiał się pod ciosem wrażeń i myśli, które go opadły. Kotłowały mu się w mózgu najsprzeczniejsze uczucia: pewność, radość, przerażenie, rozpacz, wściekłość... Wił się, jak w szponach sennej mary, widząc już w myśli ciężką rękę policjanta na ramieniu Florencji.
— Uchodźmy stąd. — Uchodźmy prędzej! — wykrzyknął z dreszczem przerażenia. — To byłoby szaleństwem pozostać tu dłużej!
— Przecież dom jest osaczony przez policję... — zauważył Sauyerand.
— Cóż z tego? Myślicie, że mógłbym przypuścić choć chwilę... Nie! Musimy walczyć razem... Musimy ratować panią Fauville! Przejdziemy pomimo agentów.
— A komisarz Weber?
— Niema go tu. A dopóki jego tu niema, podejmę się wszystkiego. Chodźmy więc. Będziecie szli za mną, lecz z daleka. Kiedy dam wam znak... i dopiero wtedy...
Odsunął rygiel drzwi i wziął za klamkę. W tej samej chwili ktoś do drzwi zapukał.
— Czego? — zapytał Perenna. — Mówiłem, żeby mi nie przeszkadzano.
— Komisarz policji p. Weber przyszedł przed chwilą.
Don Luis był wprawdzie przygotowanym na te groźna ewentualność. Zdawał się jednakże zaskoczony znienacka i powtórzył parę razy:
— Ach, Weber jest... Komisarz Weber...
Cały jego zapał rozbijał się o tę przeszkodę.
Przybył Weber, wódz nieprzyjaciół, który zorganizuje atak w taka sposób, że nie pozostanie żadnej nadziei ratunku.
Weber na czele Swoich agentów to siła poważna, z którą liczyć się trzeba. Nie może też być mowy o przejściu im po grzbietach...
— Otworzyłeś mu! — zapytał.
— Nie było przeciwnego rozkazu...
— Czy sam jest?
— Komisarzowi towarzyszy sześciu agentów, których pozostawił na podwórzu.
— A komisarz gdzie się znajduje?
— Komisarz kazał się zaprowadzić do gabinetu. Myślał, że tam pana zastanie.
Perenna wahał się chwilę, poczem rzekł:
— Powiedz mu, że mnie tu nie zastałeś i że jestem w mieszkaniu panny Levasseur. Gdyby tam zechciał pójść z tobą, to tem lepiej.
Poczem drzwi zamknął.
Burza, która nim wstrząsnęła, nie pozostawiła śladów na jego twarzy. Teraz, kiedy się trzeba było brać do czynu i kiedy wszystko zdawało się stracone, wracał mu ten wspaniały spokój i zimna krew, które go nie opuszczały nigdy w ważnych chwilach życia.
Zbliżył się do Florencji. Blada była bardzo i płakała cicho.
— Niech się pani nie obawia — rzekł jej. Jeśli mię ślepo słuchać będziecie, nic wam nie grozi.
Nic mu nie odpowiedziała. Don, Luis zrozumiał, że mu jeszcze nie ufa i pomyślał z radością prawie, że ją jednak nakłoni do ufności.
Chciałbym jeszcze wyjaśnić niektóre szczegóły — rzekł do Sauveranda.
— Proszę pytać — odparł Sauveramd z najwyższym spokojem.
Wówczas, nakłaniając do dyscypliny i porządku myśli, kotłujące mu w mózgu, spokojnie zapytał:
— W dniu zbrodni rano, kiedy człowiek z laską hebanową, którego rysopis odpowiadał pańskiemu wyglądowi, wszedł do kawiarni Po»nt-Neuf — gdzie się pan znajdował!
— W domu.
— Pewny pan jest tego!
— Najzupełniej i pewien jestem w dodatku, że w kawiarni Pont-Neuf nigdy nie byłem i nie wiedziałem nawet o jej istnieniu.
— Dobrze. Niech mi pan powie jeszcze dlaczego, gdy się pan dowiedział o całej sprawie, nie udał się pan wprost do prefekta lub do sędziego śledczego! Czyż nie było lepiej powiedzieć mu od razu całą prawdę, niż rozpoczynać tak nierówną walkę!
— Chciałem to uczynić, jednakże po namyśle doszedłem do przekonania, że spisek uknuty przeciwko mnie był tak zręcznie obmyślony, że proste powodzenie prawdy nie wystarczyłoby dla przekonania władz sadowych. Nie uwierzonoby mi. Ja nie mógłbym przedstawić dowody! Żadnych...
Wówczas, gdy przeciwnie, obciążające nas dowody były tego rodzaju, że im nie było co przeciwstawić. Czyż odcisk zębów Marji Anny nie świadczył niezbicie o jej winie? Z drugiej zaś strony moje milczenie, ucieczka, zabójstwo inspektora Aucenisa, czyż nie były to też zbrodnie? Nie, dla ratowania Marji-Anny musiałem być wolnym.
— Lecz ona mogła mówić.
— Mówić o naszej miłości? Przedewszystkiem wstrzymywała ją zwykła wstydliwość niewieścia, a potem, do czegoby się to było przydało? Byłaby to jeszcze dodało mocy czynionym zarzutom.
I stało się to właśnie z chwilą, kiedy listy Hipolita Fauville, ukazując się jeden po drugim, wyjawiły władzom sadowym nieznany dotąd powód przypisywanych nam zbrodni: była nim nasza miłość.
— A jak pan sobie tłumaczy te listy?
— Nie mogę ich sobie wytłumaczyć. Nie podejrzewaliśmy wcale zazdrości Fauvilla. Krył się z nią widocznie. Lecz z drugiej strony, dlaczego nam nie dowierzał? Skąd to chorobliwe urojenie? Jest to dla mnie tajemnicą...
— A ślad zębów; ten ślad pozostawiony niezawodnie przez panią Fauville?
— Nie wiem. Wszystko to jest dla mnie niezrozumiałe.
— Czy nie wie pan też, co ona robiła owego wieczoru po wyjściu z Opery, między dwunastą, a drugą w nocy?
— Nie... Przypuszczam, że musiała być wciągnięta w jakieś sidła. Ale przez kogo? I dlaczego! Nie chce nic powiedzieć?...
— Tego samego wieczora widziano pana na stacji Auteuil. Co pan tam robił?
— Poszedłem na bulwar Suchet, żeby o jedenastej przejść się pod oknami Marji-Anny. Był to bowiem wtorek. W tydzień później byłem tam znów jak zawsze i nie wiedząc w dalszym ciągu o zbrodni i aresztowaniu Marji-Anny, wróciłem tam jeszcze w następny wtorek.
— Czy wiedział pan o spadku Morningtona?
— Nie, and ja ani Florencja niceśmy o tem nie wiedzieli i mamy wszystkie dane potemu, że Marii-Annie i Fauvillowi też to wiadomem nie było.
Don Luis milczał. Szukał jeszcze w myśli, czy nie zapomniał czegoś. Potem rzekł:
— To wszystko, co wiedzieć chciałem. Ze swojej stromy, czy powiedział mi pan wszystko potrzebne?
— Wszystko.
— Chwila jest ważna. Możliwem jest, że się więcej nie zobaczymy. Nie dał mi pan żadnego dowodu na swe twierdzenie.
— Podałem panu prawdę. Takiemu człowiekowi jak pan prawda wystarcza. Ja czuję się zwyciężonym. Opuszczam walkę, a właściwie oddaję się pod pańskie rozkazy. Ratuj Marję-Annę.
— Wyratuję was wszystkich troje — rzekł Perenna. — Jutro wieczorem ma się ukazać czwarty list tajemniczy. Mamy dostateczną ilość czasu do opracowania planu dalszej działalności. Jutro zaś będę tam i z nowymi danymi, które mi się uda zebrać, muszę zdobyć dowody waszej niewinności. Najważniejsze — to być jutro 25-go maja na tem zebraniu.
— Panie, błagam pana, niech pan myśli tylko o Marji-Annie! Niech pan mnie poświęci, jeśli będzie trzeba. Niech pan nawet Florencję poświęci. W jej i swojem imieniu błagam pana. Lepiej, żeby pani nas opuścił, niż gdyby pan miał narazić szanse powodzenia.
— Uratuję was wszystkich troje — powtórzył don Luis.
Uchylił drzwi a posłuchawszy chwilę, rzeki im:
— Nie ruszajcie się stąd. I nie otwierajcie nikomu drzwi pod żadnym pretekstem, aż po was wrócę.
Zamknął drzwi na klucz i zeszedł na pierwsze piętro. Nie odczuwał tego radosnego podniecenia, które go zwykle przejmowało przy zbliżeniu się wielkich bitew. Gdyż stawką tym razem była Florencja i skutki możliwej klęski wydawały mu się groźniejsze, niż śmierć.
Wyjrzał przez okno i zauważył agentów, pilnujących podwórza. Naliczył ich sześciu. W oknie zaś od swego gabinetu ujrzał komisarza Webera.
— Masz tobie! — pomyślał — nie dał się wywieść w pole! Będzie ciężko. Widocznie nie dowierzał. Nie ma co, chodźmy!
Przeszedł pierwszy salon, wszedł do gabinetu. Weber spostrzegł go. Wrogowie zmierzyli się oczyma.
Kilka sekund jeszcze trwała cisza, poprzedzająca pojedynek, który musiał być szybki, ostry, bez najmniejszego wahania, bez chwili roztargnienia. W trzy minuty najdalej musiało być wszystko skończone.
Radość połączona z niepokojem malowała się na twarzy komisarza. Nareszcie miał prawo, rozkaz nawet, walczenia przeciw temu przeklętemu Perennie, przeciw któremu odczuwał nigdy nienasyconą chęć zemsty. Była to tem większa rozkosz, że posiadał w ręku wszystkie atuty, gdyż don Luis broniąc Florencji i retuszując jej fotografię popełnił błąd, który się przeciw niemu zwrócił. Z drugiej strony jednak Weber nie zapomniał, że don Luis Perenna był to nie kto inny, jak Arsene Lupin i myśl ta wprawiała go w pewien niepokój.
— Najmniejszy błąd, a będzie źle ze mną — myślał sobie widocznie.
Rozpoczął tonem żartobliwym:
— Jak widzę, nie był pan w pawilonie paniny Levasseur, jak mnie poinformował pański służący.
— Mój służący mówił według moich wskazówek. Byłem w swoim pokoju na drugiem piętrze. Nie chciałem schodzić, zanim z nimi nie skończę.
— I cóż, udało się panu?
— Tak jest, Florencja Levasseur i Gaston Sauverand są tam u mnie związani i zamknięci. Może ich pan zabrać.
— Gaston Sauverand! — zakrzyknął Weber. — A więc to jego rzeczywiście widziano wchodzącego?
— Tak, mieszkał u Florencji Levasseur, której jest kochankiem.
— Ho! Ho! jej kochankiem? — powtórzył komisarz głosem drwiącym.
— Tak, i kiedy sierżant Mazeroux sprowadził Florencję do mego pokoju, żeby ją wybadać zdała od służby, Sauverand, przewidując aresztowanie kochanki, miał śmiałość dogonić nas, chcąc nam ją wyrwać z rąk.
— I obezwładniliście go?
— Oczywiście.
Jasnem było, że komisarz nie daje najmniejszej wiary całej historji. Wiedział już przez p. Demaliona i sierżanta Mazeroux, że Perenna kocha się we Florencji. Wiedział też, że don Luis nie był człowiekiem zdolnym wydać kobietę kochaną, nawet w przystępie zazdrości.
— No toście, się dobrze spisali! rzekł — z udaną dobrodusznością. — Niechże mnie pan zaprowadzi do swych więźniów. Ciężką mieliście przeprawę?
— Nie bardzo. Udało mi się rozbroić tego bandytę. Jednakże Mazeroux został lekko zraniony sztyletem w palec.
— Nic poważnego?
— Ach, nie, poszedł do apteki zrobić opatrunek.
Komisarz zdziwiony zatrzymał się.
— Jakto, Mazeroux nie jest na górze z więźniami?
— Nie.
— Ależ, pański służący mówił mi...
— Mój służący mylił się. Mazeroux wyszedł na kilka minut przed pańskiem przybyciem.
— To dziwne, moi agenci mówili mi też, że się tu znajduje. Nie widzieli go wychodzącego...
— Jakto, nie widzieli go wychodzącego? — powtórzył don Luis z udanym niepokojem. — Gdzieżby on był w takim razie? Mówił mi przecież wyraźnie że idzie do pobliskiej apteki.
Komisarz z rosnacem niedowierzaniem spojrzał na Perennę. Widocznie don Luis chciał go się pozbyć, wysyłając na poszukiwanie sierżanta.
— Poszlę jednego z moich agentów — rzekł.
— Gdzie się znajduje ta apteka?
— W pobliżu przy ulicy Bourgogne. Można zresztą zatelefonować.
— Ach! można zatelefonować? — szepnął komisarz.
Teraz nic już nie rozumiał. Wyglądał na człowieka, który sam nie wie, co mu na głowę spadnie. Powoli skierował się do telefonu, zagradzając równocześnie drogę Perennie, tak, żeby się ten ostatni nie mógł wymknąć.
Don Luis cofnął się aż do aparatu i niby ulegając nakazowi komisarza Webera, wziął do ręki słuchawkę i wołając:
— Hallo... Hallo... „Saxe 24-09“...
— Drugą ręką, opartą o ścianę, przeciął nieznacznie drut telefoniczny szczypczykami, które był wziął przezornie ze stołu.
— Hallo... 24-09... Czy to apteka? Hallo... Czy jest tam u was sierżant Mazeroux z dyrekcji policji? Co takiego?... Co pan mówi?... Ależ to okropne!... Czy pan jest tego pewien? Rana jest zatruta?
Ruchem szybszym od błyskawicy rzucił się Weber do aparatu, odtrącając don Luisa, który się znalazł tak, jak tego pragnął, na progu kabiny przy ścianie pod żelazną zasłoną. Komisarz schwycił słuchawkę, wzburzony na myśl o zatrutej ranie sierżanta.
— Hallo... Hallo... zawołał, nie spuszczając oka z Perenny i nakazując mu skinieniem, żeby się nie oddalał. Hallo... Mówi komisarz Weber... Hallo... Więc sierżant Mazeroux... Hallo... Odpowiadajcież, do djabła!...
Nagle puścił słuchawkę, spojrzał na druty i zobaczywszy przecięcie odwrócił się, ukazując twarz, na której malowała się wyraźnie myśl:
— Masz tobie, oszukał mnie!
Perenna stał trzy kroki za nim, oparty od niechcenia o ścianę arkady.
I uśmiechał się. Uśmiechał się mile, z serdeczną dobrodusznością.
— Nie ruszaj się. — rzekł mu, skinąwszy prawą ręką.
Weber stał jak wryty, przerażony tym uśmiechem, nie wróżącym nic dobrego.
— Nie ruszaj snę! — powtórzył don Luis.
— Nie obawiaj się niczego... Nic ci się złego nie stanie. Pięć minut tylko ciemnicy dla niegrzecznego chłopczyka. Gotów jesteś! Raz, dwa, trzy, krak!
Usunął się zlekka na bok i nadusił guzik mechanizmu. Żelazna zasłona opadła... Komisarz Weber był uwięziony.
— Dwieście miljonów spada, zaśmiał się gorzko Perenna. Piękne uderzenie, lecz troszkę drogie. Żegnaj mi spadku po Morningtonie! Żegnaj! Żegnaj mi również Perenno! A teraz mój kochany Łupinie, jeśli nie chcesz, żeby się Weber zemścił, to zmykaj, ile ci sił starczy!
Mówiąc to, zamknął z wewnątrz na klucz szerokie drzwi podwójne, prowadzące z pierwszego salonu na korytarz. Następnie, wróciwszy do gabinetu, zamknął drzwi, wiodące do salonu.
W tej chwili uwięziony komisarz zaczął walić z całych sił w zasłonę, tak, że go chyba można było przez otwarte okno na podwórzu usłyszeć.
— Głośniej, panie komisarzu, — zawołał don Luis.
Wyjął rewolwer z kieszeni i dał kilka strzałów w okno, przyczem rozbił jedną z szyb. Następnie szybko wyszedł z gabinetu małymi drzwiczkami, ukrytymi w boazerji ściany, przeszedł korytarzyk, okalający oba pokoje i oddzielony od głównego korytarza jeszcze jednemi drzwiami i ukrywszy się za odrzwia takowych, czekał.
Zwabieni wystrzałami i hałasem, czynionym przez komisarza, policjanci wpadli niebawem na korytarz i zastawszy główne drzwi zamknięte, rzucili się wszyscy w boczny korytarzyk przez otwarte drzwi, za któremi ukryty był Perenna.
Tego właśnie wyczekiwał don Luis. Cicho wysunął się z kryjówki i zamknął drzwi na klucz. Policjanci również jak i komisarz byli uwięzieni.
— Trzeba im będzie przynajmniej pięciu minut czasu, żeby się rozpoznać w sytuacji i wywalić pierwsze drzwi. A za pięć minut będziemy już daleko.
Na schodach spotkał swego kamerdynera i szofera, którzy nadbiegli przerażeni. Rzucił im dwa tysiącfranko we papierki, mówiąc do szofera:
— Puść motor w ruch, artysto. I żeby mi tam nikogo wokoło auta nie było. Po dwa tysiące jeszcze dla każdego z was, jeśli mi się uda wydostać na czyste pole. Nie róbcież tak ogłupiałej miny. Mówię wyraźnie dwa tysiące franków. Wasza w tem głowa, żeby je dostać! Pośpieszajcie panowie!
Sam nie śpiesząc się zbytnio, wszedł na drugie piętro i skierował się do buduaru. Ogromna radość zalewała mu serce, to też tryumfującym tonem zawołał, otwierając drzwi:
— Zwycięstwo! Lecz ani chwili do stracenia. Kto żyw za mną!
Zanim dokończył tych słów, wyrwało mu się z ust straszliwe przekleństwo.
W pokoju nie było nikogo.
— Co?... — wybełkotał. — Co to znaczy? Uciekli... Florencja...
Zdumionym wzrokiem rozejrzał się wokoło.
I zrozumiał natychmiast. W głębokiej niszy poniżej okna szerokość muru tworzyła jakby wielką skrzynię, której drewniany wierzch tworzył wieko, podniesione w tej chwili i oparte o szyby okna. Wewnątrz zaś owej skrzyni widać było pierwsze szczeble stromych schodków, prowadzących w dół...
W jednej chwili stanęło mu w pamięci opowiadanie o babce jego poprzednika, hrabiego Malonesco, która, ukryta w pałacu swych przodków, uszła wszelkich prześladowań rewolucji. Wszystko się wyjaśniało. Tajemnicze przejście, zrobione w szerokich murach pałacu, prowadziło widocznie do jakiegoś dalekiego wyjścia. Tłumaczyło się teraz, w jaki sposób Florencja mogła krążyć po pałacu niewidziana i szpiegować jego, Perennę oraz jak Gaston Sauverand wchodził i wychodził, nie obawiając się niczego.
— Czemu mi tego jednak nie powiedzieli1? — zapytał siebie.
Papier, leżący na stole zwrócił jego uwagę. Było to kilka słów napisanych drżącą ręką Sauveranda:
„Próbujemy uciec, żeby parna nie kompromitować. Tem gorzej dla nas, jeśli nas złapią. Najważniejsze jest to, żeby pan był wolny. Cała nadzieja w panu“.
Poniżej widniał dopisek Florencji:
„Ratuj Marję-Annę!“
— Ach! — szepnął Perenna strapiony, nie wiedząc sam co teraz począć. — Czemu mnie nie posłuchali! Jesteśmy teraz rozdzieleni...
Na dole policjanci wybijali drzwi korytarzyka, w którym byli zamknięci. Zanimbv to jednak zdołali uczynić, możeby mu się jeszcze udało dotrzeć do auta! Zdecydował się jednak uciekać tą samą drogą co Florencja i Sauverand w nadziei odnalezienia ich i udzielenia im pomocy wrazie niebezpieczeństwa.
Przerzucił więc nogę przez brzeg skrzyni i, stanąwszy na pierwszych szczeblach schodków, zaczął się spuszczać na dół.
Na wysokości pierwszego piętra znajdował się tunel sklepiony, wydrążony w szerokości muru, tak wąski, że trzeba było iść bokiem. Oświecając sobie drogę latarką, szedł don Luis przed siebie. Uszedłszy ze trzydzieści metrów, zbliżył się do zakrętu, który pod prostym kątem zwracał się na lewo i równie długim tunelem doszedł do otworu, wyciętego w podłodze — gdzie widać było stopnie schodów. Niewątpliwie zbiegowie tedy uciekali Na dole znalazł się w otwartej szafie ściennej zakrytej zwykle firanką teraz rozsunięta. Poniżej szafy było umieszczone duże łóżko, wypełniające prawie całą alkowę. Don Luis przeszedł alkowę i wszedł do pokoju, oddzielonego od niej kotarą. I tam dopiero zrozumiał, że jest w salonie Florencji.
Tym razem znał już wyjście wcale nie tajemnicze, gdyż wychodzące na plac Palais-Bourbon, ale pewno i dyskretne którego Sauverand używał zwykle, odwiedzając Florencję. Perenna przeszedł więc przedpokój, zeszedł kilka stopni i trochę przed kredensem zbiegł ze schodów prowadzących do piwnicy. W cieniu zarysowały się niskie drzwi z okienkiem zakratowanem w górze. Po omacku znalazł zamek i uradowany, że doszedł do celu wyprawy, otworzył je.
— Psia krew — zakrzyknął cofając się gwałtownie i pośpiesznie drzwi zamykając.
Dwóch policjantów w mundurach, pilnowało wyjścia. Ujrzawszy Perennę, chcieli się na niego rzucić.
Co ci ludzie mogli tam robić! Czy przeszkodzili Florencji i Sauverandowi w ucieczce! Lecz w takim razie don Luis byłby ich spotkał w drodze.
— Nie, musieli uciec, zanim zaczęto tego wyjścia pilnować. A teraz na mnie kolej zmykać, a to nie tak łatwo! Nie dam się chyba złapać, jak królik w norze.
Wszedł z powrotem na schody z zamiarem przemknięcia się przez zabudowania gospodarskie na podwórze pałacowe, wskoczenia do samochodu i przejechania przemocą mimo wszelkich przeszkód.
Lecz kiedy miał już wyjść na podwórze, zobaczył czterech agentów koło wozowni, (tych samych, których był pozamykał na górze) rozprawiających żywo. Przyczem uwagę jego zwrócił zgiełk jakiś w stronie mieszkania odźwiernych. Słychać było liczne głosy, sprzeczające się gwałtownie.
Może była to okazja prześlizgnięcia się niepostrzeżenie? Wychylił więc głowę, żeby zbadać pozycję.
Widok, który mu się przedstawił, napełnił go zdumieniem.
Otoczony przez policjantów i tajnych agentów przyparty do muru i obrzucany obelgami stał Gaston Sauverand w kajdankach na rękach.
Gaston Sauverand uwięziony! Jakiż to dramat rozegrać się musiał pomiędzy zbiegami i policją. Z sercem ściśniętem niepokojem wychylił się jeszcze. Ale Florencji nie ujrzał. Udało jej się widocznie uciec.
Ukazanie się Webera na ganku i słowa przez niego wymówione, utwierdziły go w tem mniemaniu. Weber był wściekły ze złości. Uwięzienie go przez Perennę i ogólna porażka doprowadziły go do pasji.
— Ha! — zawołał ujrzawszy więźnia. — Przynajmniej jeden! Gaston Sauverand to wyborowa zwierzyna. Gdzieście go złowili chłopcy!
— Na placu Palais-Bourbon, — rzekł jeden z inspektorów. — Widziano go, jak zmykał drzwiami od piwnicy.
— A jego towarzyszka!
— Chybiliśmy ją szefie! Uciekła pierwsza.
— A Perenna! Nie daliście mu chyba wyjść z pałacu!
— Ten próbował też wyjść przez piwnicę w kilka minut później, ale się cofnął w porę.
Weber ryknął z radości:
— Mamy go! Będzie teraz odpowiadał. Otwarty bunt przeciw policji!... Wyraźne wspólnictwo z bandytami!... Zapłaci nareszcie za swoje sprawki..... Hurra! Dobrzeście się spisali! Zostawcie tu dwóch ludzi dla pilnowania Sauveranda, czterech na placu Palais-Bourbon z rewolwerem w ręku dwóch pójdzie na dach, a reszta za mną. Zaczniemy od pokoju jego panny. A potem przeszukamy jego apartament. Do roboty chłopcy!
Don Luis, nie czekając ataku napastników, znając już ich zamiary, cofnął się niepostrzeżenie do mieszkania Florencji. Weber nie znał jeszcze krótszej drogi, prowadzącej przez zabudowania gospodarskie, dało mu to więc możność sprawdzenia, że mechanizm tajemniczej szafy ściennej nad łóżkiem Florencji działa doskonale. I że skrytka ta, ukryta w głębi alkowy i zasłonięta grubą firanką, nie zwróci napewno niczyjej uwagi.
Następnie, znanem już tajemniczem przejściem, powrócił do swego buduaru. Tam przekonawszy się, że drewniane wieko skrzyni, kryjące wejście pod oknem, pasuje doskonale i nie pozwala się nawet domyślać istnienia jakiegoś schowka, zamknął je nad swoją głową.
W kilka minut później usłyszał hałas, czyniony przez poszukujących go policjantów.
Tak więc dwudziestego czwartego maja o godzinie piątej popołudniu sytuacja była następująca: Florencja Levasseur pod grozą aresztu. Gaston Sauverand uwięziony, Marja-Anna Fauville w więzieniu i odmawiająca wszelkiego pokarmu w celu samobójczym i don Luis Perenna, przekonany o ich niewinności który jeden na świecie mógłby ich wybawić, don Luis zamknięty w skrytce swego pałacu i tropiony przez dwudziestu policjantów.
Co zaś do spadku po Morningtonie, nie było co już o nim mówić, ostatni spadkobierca bowiem wypowiedział był wojnę wszelkim prawom i władzom społecznym.
— Doskonale, — zaśmiał się szyderczo Perenna — to dopiero życie takie, jak je rozumiem! Pozycja jest prosta i jasna. Pytanie w tem jednak, w jaki sposób ja — Arsene Lupin, potrafię być jutro wieczorem obecnym na zebraniu w willi Fauville i poprowadzić tak sprawę, żeby uratować Marję-Annę Fauville, Florencję Levasseur, Gastona Sauverand i w dodatku mego najlepszego przyjaciela, don Luisa Perennę?
Słychać było w pobliżu głuche uderzenia. Szukano prawdopodobnie na dachach i ostukiwano ściany.
Don Luis położył się na ziemi z głową opartą o ramię i zamykając oczy szepnął:
— Rozmyślajmy...