Zęby tygrysa (1926)/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zęby tygrysa |
Wydawca | E. Wende |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Zakłady graficzne „Polska Zbrojna” |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Dents du tigre |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Kiedy następnie Arsene Łupin opowiedział mi ten rozdział owej tragicznej historji, rzekł mi nie bez pewnej zarozumiałości.
— Co mnie wówczas zdziwiło i co mnie dziś jeszcze zadziwia jako jedno z największych zwycięstw, którem miałbym się prawo poniekąd chełpić, to to, że zdołałem odrazu uważać za pewnik niezbity niewinność Sauveranda i Marji-Anny Fauvilie.
„Albowiem wszystko dobrze zważywszy, nie zaszedł żaden nowy fakt — któryby mie upoważnił do ponownego rozpatrzenia sprawy. Oskarżenia, nagromadzone przeciw obu więźniom pozostawały te same i były tak poważne, że żaden sędzia śledczy nie zawahałby się podpisać aktu oskarżenia, ani też żaden sąd przysięgłych nie zatrzymałby się przed daniem potwierdzającej odpowiedzi na wszystkie pytania.
„O Marji-Annie Fauville nie będę panu nawet mówił, wystarczyło bowiem wspomnieć o śladach jej zębów, ażeby zdobyć pewność niezachwianą.
Lecz Gaston Sauverand, syn Wiktora Sauveranda, a tem samem spadkobierca Kozmy Morningtona, Gaston Sauverand, „człowiek o hebanowej lasce“ i zabójca inspektora Aucenisa, czy tenże Gaston Sauverand nie był w równej mierze winnym, jak Marja-Anna Fauville, on który był na równi z nią oskarżony przez jej męża, którego zabili?
„A jednakże, skąd ten nagły zwrot we mnie! Dlaczego szedłem przeciw oczywistości! Czemu uwierzyłem prawdzie niewiarogodnej! Czemu przypuściłem rzecz niedopuszczalną!
„Dlaczego! Chyba dlatego, że prawda ma dźwięk swoisty, którego naśladować niepodobna.
„Po jednej stronie były wszystkie dowody, wszystkie fakta realne, wszystkie pewności — po drugiej zaś opowiadanie... I to opowiadanie jednego z oskarżonych, a więc zgóry wzbudzające nieufność, prawdopodobnie kłamliwe od pierwszego do ostatniego słowa... Lecz opowiadanie, uczynione głosem szczerym i uczciwym, opowiadanie jasne i zwięzłe, rozwijające się od początku do końca zdarzenia bez nieprawdopodobnych powikłań opowiadanie, nie dające żadnego realnego rozwiązania, lecz które swoją prawością zmuszało każdy bezstronny umysł do przejrzenia poprzednio powziętych pewności.
„Uwierzyłem opowiadaniu. I wierząc, zacząłem działać, jak mi ta wiara nakazywała“.
Działać — dla don Luisa znaczyło w tym wypadku powtarzać sobie bezustannie opowiadanie Gastona Sauverand. Starał się je odtworzyć we wszystkich najdrobniejszych szczegółach. Przypominał sobie najmniej znaczące wyrażenia i rozpatrywał każde z osobna, żeby z nich wydobyć tę cząstkę tajemnicy, którą w sobie kryły. Gdyż tam była prawda. Trzeba ją było tylko zrozumieć...
Godzina za godziną mijały...
Nagle, wśród nocy, zadrżał cały. Schwycił zegarek i przy świetle elektrycznej latarki przekonał się, że wskazuje czterdzieści trzy minuty po jedenastej.
— A więc dziś o godzinie jedenastej czterdzieści trzy przedarłem mrok tajemnicy! — zawołał głośno.
Starał się opanować wzruszenie, lecz nerwy jego były tak potargane ostatniemu przejściami, że zaczął płakać.
Jak w świetle błyskawicy, rozdzierającej ciemności, zabłysła mu straszliwa prawda...
Perenna wyczerpany wysiłkiem fizycznym i brakiem pożywienia, który mu się już mocno dawał we znaki, odczuł ten wstrząs tak silnie, że nie chcąc już dalej myśleć, zasnął odrazu. A właściwie zanurzył się we śnie, jak się po silnem zmęczeniu zanurza z rozkoszą w wodę gorącej kąpieli.
Kiedy się nad ranem obudził, wypoczęty pomimo niewygodnego legowiska, odczuł dreszcz na wspomnienie hipotezy, którą był przyjął za pewnik i zaczął wątpić. Lecz to nie trwało długo. Dowody, same z siebie zaczęły się nasuwać, zamieniając wkrótce hipotezę na pewnik niezbity. Było tak, a nie inaczej. Tak, jak to przeczuwał, prawda znajdowała się ukryta w opowiadaniu Sauveranda. I nie pomylił się też, mówiąc sierżantowi Mazeroux, że sposób, w jaki ukazywały się tajemnicze listy, naprowadził go na drogę prawdy.
A prawda była potworna! Na wspomnienie jej odczuwał ten sam lęk, który przerażał inspektora Verot, wówczas gdy go już trucizna trawiła i kiedy jęczał:
„Boję się... boję... wszystko to jest tak szatańsko obmyślane!...“
Rzeczywiście, szatańsko obmyślone. Don Luis czuł się wprost zdumiony wobec ujawnienia przestępstwa, którego zrodzenie się w umyśle ludzkim zdawało się wprost niemożliwe.
Dwie godziny jeszcze poświęcił don Luis, żeby całym wysiłkiem skoncentrowanej myśli badać tę kwestję ze wszystkich stron. Samem zaś rozwiązaniem sprawy niezbyt się przejmował, czując się teraz panem straszliwej tajemnicy, widział, że wystarczy mu zbiec i udać się wieczorem na zebranie w willi Fauville, gdzie mógł rzecz całą przedstawić i dowieść.
Lecz kiedy, chcąc spróbować ucieczki, wszedł po schodkach na górę i usiadł na ostatnim szczeblu na wysokości swego buduaru, usłyszał głosy ludzkie, dochodzące go z pokoju.
— Źle ze mną — powiedział sobie — sprawa się komplikuje. Żeby się wyrwać z rąk policji, muszę się wydostać z tego więzienia, a tu już jedno wyjście conajmniej jest zamknięte. Próbujmy drugiego..
Skierował się więc ku mieszkaniu Florencji i nacisnął mechanizm ściennej szafy, kryjącej wyjście. Drzwi rozsunęły się cicho.
Głodem przynaglony, w nadziei znalezienia zapasów spożywczych, któreby mu pozwoliły wytrzymać oblężenie, — chciał już wysunąć się z za kotary, kiedy go hałas jakiś zatrzymał. Ktoś do pokoju wchodził:
— I cóż, Mazeroux, dobrze noc tu spędziłeś? Nic nowego?
Don Luis poznał po głosie prefekta policji. Z zapytania zaś wywnioskował, że Mazeroux zotał uwolniony z ciemnicy, a następnie, że się znajduje obok w pokoju. Na szczęście mechanizm kryjówki, w której się znajdował, działał bez najmniejszego zgrzytu, don Luis mógł więc podsłuchać rozmowę.
— Nic nowego, panie prefekcie — odparł Mazeroux.
— To ciekawe, musi tu przecież ten przeklęty osobnik gdzieś się znajdować. Albo chyba uciekł przez dachy.
— To wykluczone, panie prefekcie — dał się słyszeć głos trzeci, w którym rozpoznał don Luis komisarza Webera.
— Najkompletniej wykluczone! Chybaby miał skrzydła...
— Wiec waszem zdaniem?...
— Mojem zdaniem, panie prefekcie — odparł Weber, — mojem zdaniem ukrywa on się w pałacu. Pałac jest stary, muszą tu być różne kryjówki...
— Oczywiście... oczywiście... — odparł prefekt, którego don Luis widział przez szparę firanki, chodzącego po pokoju. — Oczywiście, macie racie, weźmiemy go tu w norze. Tylko, czy to warto?...
— Ależ, panie prefekcie!
— Cóż chcecie, takie jest moje zdanie, a także zdanie prezydenta rady. Wskrzeszać Arsene Lupin byłoby błędem, któryby się niechybnie na nas zemścił. Ostatecznie stał on się porządnym człowiekiem, jest nam użyteczny, nie robi nic złego...
— Nic złego... znajduje pan, panie prefekcie? — wycedził Weber tomem obrażonym.
Pan Demaliom roześmiał się.
— Ach prawda, wczorajsza sztuka z telefonem! Przyznajcie jednak, że to było zabawne. Zniszczyć drut telefoniczny w pańskich oczach, a potem zamknąć pana za tą żelazną zasłoną... Ale wiesz co, Mazeroux, trzeba będzie zaraz ten telefon naprawić, żebyście tu byli w stałej komunikacji z prefekturą. Czy rozpoczęliście już poszukiwania w tych pokojach?...
— Według rozkazu, panie prefekcie, pan komisarz i ja od godziny szukamy.
— Dobrze — odparł pan Demalion, — gdyż ta Florencja Levasseur wydaje mi się jakąś niepokojąca istota. Wspólnictwo jej w tej sprawie nie ulega wątpliwości. Ciekawem byłoby jednak wiedzieć, jakie stosunki łączyły ją z Sauverandem, a jakie z Perenną? Nie znaleźliście nic w jej papierach?
— Nic, panie prefekcie — odrzekł Mazeroux. — Jakieś rachunki i listy dostawców.
— A wy, panie komisarzu?
— Ja, panie prefekcie, znalazłem coś ciekawego...
Weber powiedział to tryumfalnym tonem i kiedy Demalion zaczął go wypytywać, dodał:
— Jest to jeden z tomów Shakespeara, panie prefekcie, tom ósmy. Jak pan widzi, nie jest to prawdziwa książka, tylko jakby pudełko, zrobione tą forma i służące za skrytkę.
— Czy było co w tem pudełku?
— Kilka kartek papieru, z których tylko trzy zapisane... Na jednej jest lista dat, według których mają się ukazywać tajemnicze listy inżyniera Fauville.
— Ho, ho! To byłby przygniatający zarzut przeciw Florencji Levasseur — powiedział prefekt z widoczniem zainteresowaniem. — Prócz tego jest to wskazówką, skąd don Luis znał tę listę.
Perenna słuchał ze zdumieniem: zapomniał był kompletnie o tym szczególe, a Gaston Sauverand w swojem opowiadaniu nie wspomniał o nim wcale. Było to conajmniej dziwne. Skąd Florencja mogła mieć tę listę?
— A tamte dwie kartki? — zapytał p. Demalion.
Dom Luis podwoił uwagę. Tamtych dwóch kartek nie zauważył w czasie swojej bytności u Florencji.
— Oto jedna z nich — odpowiedział Weber.
P. Demalion wziął kartkę i przeczytał:
„Pamiętać, że wybuch jest niezależny od listów i że będzie miał miejsce o trzeciej z rana“.
— Ach, tak! — wzruszył p. Demalion ramionami, — ów słynny wybuch, o którym przepowiadał don Luis i który ma nastąpić równocześnie z ukazaniem się piątego listu, jak to zapowiada lista dat. Ba! mamy jeszcze czas. ukazały się dopiero trzy listy, a dziś ma się zjawić czwarty. A przvtem, wysadzić w powietrze wille przy bulwarze Suchet, to nielada antreprvza! Czy to Wszystko?
— Panie prefekcie, proszę się jeszcze przyjrzeć tym liniom, nakreślonym na trzeciej kartce. Czy nie wygląda to na plan domu?
— Tak, rzeczywiście.
— Jest to plam pałacu, w którym się znajdujemv — zapewnił Weber uroczyście. — Oto główne podwórze, a tam pawilon odźwiernego, a tam pawilon panny Levasseur. Z tego pawilonu idzie kreska naznaczona czerwonym ołówkiem i zygzakiem przechodzi do głównego budynku. Początek tej kreski oznaczony czerwonvm krzyżykiem w skazuje ten pokój, a ściślej mówiąc alkowę.
— Ależ toby był, w takim razie szkic jakiegoś sekretnego przejścia, prowadzącego z tego pawilomu do głównego budynku? Na drugim końcu kreski jest też czerwony krzyżyk.
— Tak, panie prefekcie, nie wiemy tylko jeszcze, jaki punkt oznaczony jest tym krzyżykiem. Na wszelki wypadek jednak umieściłem paru agentów w małym pokoiku koło sypialni don Luisa, gdzie miała miejsce ostatnia narada don Luisa z Florencja Levasseur i Gastonem Sauverand. Możemy jednakże uważać za pewnik, iż znamy już kryjówkę don Luisa Perenny.
Zaległa chwila ciszy, poczem komisarz Weber ciągnął dalej głosem coraz bardziej uroczystym:
— Panie prefekcie, spotkała mnie wczoraj od tego człowieka zniewaga dotkliwa, i to w obecności moich podwładnych. Służba pałacowa nie może też o niej nie wiedzieć. Wkrótce wiadomość ta przeniknie do szerszej publiczności. Człowiek ten dopomógł zbiec Florencji Levasseur i chciał ułatwić ucieczkę Gastonowi Sauverand. Jest to bandyta najgorszego gatunku. Panie prefekcie, pewien jestem. iż pan mi nie odmówi upoważnienia, żeby go osaczvć i wziąć w jego własnej norze. Inaczej bowiem... inaczej, panie prefekcie, czułbym się zmuszony podać się do dvmisji.
— Na mocy dobrze uzasadnionych przyczyn — zaśmiał się prefekt. Jak widzę, stanowczo nie może pan strawne owej sztuczki z żelazna zasłona Niechże go pan bierze, jeśli panu tak bardzo o to chodzi. Ostatecznie don Luis sam sobie winien... Mazeroux — zwrócił się do sierżanta — jak tylko telefon będzie naprawiony, dasz mi znać do prefektury. Wieczorem zaś spotykamy się w willi Fauvilla. Nie zapominajcie, że idzie tu o czwarty list..
— Czwartego listu nie będzie, panie prefekcie — upewnił Weber.
— Dlaczego!
— Dlatego, że do tego czasu don Luis będzie zamknięty.
— Ach, więc pan podejrzewa don Luisa o autorstwo tych listów?...
Don Luis więcej nie słuchał. Cofnął się cicho i zasunął ostrożnie drzwi kryjówki za sobą.
— Psiakrew! — mruknął zcicha — a to się ubrałem!
Pobiegł do połowy przejścia z zamiarem wydostania się przez buduar, zatrzymał się jednak w drodze.
— Nie warto, przecież wyjście to jest strzeżone. A więc co!... Czy dam się złapać jak królik!
Z dołu słychać już było jakieś uderzenia w drzwi szafy ściernej, za łóżkiem Florencji, których dźwięk podejrzany zwrócił widocznie uwagę komisarza. Weber nie bawił się w badanie mechanizmu. tylko kazał poprostu drzwi szafy wywalić.
Niebezpieczeństwo było więc bliskie.
— Psiakrew... cholera!... — klął Perenna wściekły. — Co tu robić! Przejść po ich grzbietach! Żebym to ja tak był w pełni sił!...
Lecz brak pożywienia wycieńczył go, nogi mu drżały i umysł zaczynał tracić swoją zwykłą bystrość.
Zdwojone stukanie, dochodzące z alkowy, pchnęło go mimo wszystko ku górnemu wyjściu. Wdrapawszy się na schodki, zaczął przy świetle latarki rozglądać się po otaczających go kamiennych murach. Usiłował nawet podnieść drewniane wieko, zamykając wyjście, lecz znów dały się słyszeć odgłosy kroków. Widocznie policjanci byli tam ciągłe.
Bezsilny więc, trawiony wściekłością, czekał Perenna nadejścia komisarza.
Nagle trzask rozległ się w dole, który echem rozniósł się wzdłuż przejścia. Wkrótce potem dały się słyszeć liczne głosy i kroki.
— Stało się — rzekł do siebie. — Kajdanki, areszt, cela więzienna... A do stu piorunów! Ładna mi perspektywa!... i Marja-Anna Fauville umrze... a Florencja... Florencja...
Chcąc zgasić latarkę elektryczną, oświecił po raz ostatni ściany wkoło siebie.
Mniej więcej o dwa metry niżej i trochę na uboczu wielkiego kamienia brakowało w ścianie wewnętrznej, co tworzyło zagłębienie dość duże, żeby się w niem móc ukryć.
Kryjówka ta wprawdzie niezbyt wiele była warta, lecz nie było wyboru. Don Luis więc nie bez wysiłku, dotarł do zagłębienia i umieścił się w niem, zginając się we dwoje.
Weber i Mazeroux nadchodzili wraz z policjantami. Don Luis oparł się plecami o tylną ścianę swej kryjówki, żeby uniknąć światła latarek, które już zdała zaczynały błyszczeć. I stała się rzecz zdumiewająca. Kamień, o który opierał się Perenna, obrócił się powoli, jakby wkoło niewidzialnej osi i don Luis padł na wznak w długie wgłębienie. Instynktownie cofnął szybko nogi za sobą i kamień zamknął się z powrotem, równie powoli, przyczem moc kamyków oderwała się od ściany i przysypała mu nogi.
— No, no, — zaśmiał się Perenna, — czyżby Opatrzność stanęła po stronie cnoty i prawa?
W tej chwili doszedł go głos sierżanta, mówiącego:
— Niema nikogo! A przecież to już koniec przejścia. Chyba, że słysząc nas, uciekł wyjściem, które tu widać u góry schodów.
Na to Weber odparł:
— Sądząc po pochyłości, którąśmy — przebyli, wyjście to musi się znajdować na wysokości drugiego piętra. Drugi zaś krzyżyk na planie oznaczałby w takim razie buduar znajdujący się koło sypialni don Luisa Perenny. Domyślałem się tego od początku i kazałem owego pokoju pilnować. Jeśli więc don Luis próbował tędy ucieczki, to musi być już złapany.
— Nie pozostaje nam nic innego, jak zastukać — rzekł Mazeroux.
— Ludzie nasi posłyszą i otworzą nam lub też rozwalą wyjście, o ile nie znajdą mechanizmu.
Rozległy się nowe stukania. Po dobrym kwadransie zdołano podnieść wieko, zamykające tajemne przejście i nowe głosy złączyły się z głosami Webera i Mazeroux.
Przez ten czas don Luis badał swoją kryjówkę i stwierdził, że jest niezmiernie ciasna, tak, że w niej można było zaledwie siedzieć. Był to jakby korytarzyk, a właściwie wąska kiszka, mająca półtora metra długości, zakończona jeszcze węższym otworem, w którym były nagromadzone cegły, Ściany były też z cegieł, z których wiele brakowało, to tez kamyki i wapno, nie trzymane szczelnie, osypywały się co chwila.
— Jaszcze mnie tu żywcem zasypie! — pomyślał don Luis. — Ładna mi perspektywa!...
Perenna siedział bez ruchu, w obawie, aby go nie usłyszano. Znajdował się bowiem w pobliżu dwóch pokoi, strzeżonych przez policję, a mianowicie buduaru i poniżej gabinetu. Ze zwykłym sobie zmysłem orjentacyjnym skombinował też odrazu, że skrytka, w której się znajduje, wypada nad kabiną telefoniczną, łączącą się z gabinetem.
Był więc uwięziony w murach własnego pałacu, z jednym tylko wyraźnym zamiarem: wymknięcia się z rąk policji Godziny znów mijały.
Dręczony pragnieniem i głodem, zapadł wkońcu w sen głęboki, nawiedzony zmorą tak straszliwą, że chciałby się był z niej otrząsnąć, lecz nie mógł. Kiedy się obudził nareszcie, było już około ósmej wieczorem.
Odzyskawszy przytomność, uczuł się mocno zmęczonym, i nagle zrozumiał jasno grozę swojej sytuacji. Postanowił więc natychmiast opuścić kryjówkę i oddać się w ręce policji. Teraz wydawało mu się to lepszem, niż dalsze znoszenie dręczących go tortur i narażanie się na grożące mu niebezpieczeństwo.
Lecz zwróciwszy się ku wyjściu swej nory, przekonał się, że kamień nie odwraca się za zwykłem pchnięciem, a następnie, po długich poszukiwaniach, że nie może znaleźć mechanizmu, zapomocą którego możnaby to uczynić. Wszystkie jego wysiłki pozostały bezowocne, Kamień nie poruszył się.
Tylko za każdym jego nowym wysiłkiem, osypywało się znowu moc kamyków z muru i zasypując i tak już niewielka komórkę, zmniejszało jeszcze wolną przestrzeń.
Don Luis ostatkami energji opanował wzruszenie i rzekł, śmiejąc się:
— Doskonale! Będę zmuszony wołać o pomoc, ja, Arsene Lupin! I to, wołać na pomoc tych panów z policji... Inaczej zostanę żywcem pogrzebany...
Zacisnął pięści ze złości:
— Sam sobie dam radę, do kroćset. A wołać o pomoc nie będę.
Chciał myśleć, lecz jego umysł wycieńczony przedstawiał mu tylko jakieś mdłe obrazy, nie powiązane z sobą. Ukazywała mu się Florencja, później zaś Marja-Anna.
— Tej nocy muszę je uwolnić — mówił sobie. — I uwolnię je napewno!... Wiem przecież, że są niewinne... i znam prawdziwego winowajcę.. Lecz jak się stąd wydostać?
Myślał o prefekcie policji, o zebraniu, które miało się odbyć dnia tego przy bulwarze Suchet w willi inż. Fauville. Zebranie musiało już być rozpoczęte. Policja pilnowała domu...
Myśl ta przypomniała mu kartkę papieru znalezioną przez Webera w ósmym tomie Shakespeara i zdanie przeczytane głośno przez prefekta:
„Nie zapominać, że wybuch jest niezależny od listów, i będzie miał miejsce o trzeciej z rana“.
— Tak — pomyślał don Luis, kierując się rozumowaniem p. Demaliona — tak, za dni dziesięć, gdyż dopiero były trzy listy, a czwarty powinien dziś się ukazać. Wybuch zaś nastąpi razem z piątym listem, a więc za dni dziesięć.
Powtórzył jeszcze:
— Za dziesięć dni... razem z piątym listem...
Nagle wstrząsnął nim dreszcz zgrozy. Straszliwa wizja przeszyła mu umysł, — wizja mająca wszelkie pozory rzeczywistości. Wybuch nastąpi tej nocy!...
Przebłysk jasnowidzenia rozświecił mu umysł i zrozumiał odrazu, że przypuszczenie to było prawdą niezawodną. Cóż z tego, że trzy listy dopiero wyłoniły się z cienia tajemnicy, kiedy według listy dat powinno było ich już być cztery. Jeden z listów bowiem z wiadomej przyczyny nie ukazał się w oznaczonym terminie i tem samem opóźnił ukazanie się listów następnych. Zresztą nie o to szło. Jedna myśl tylko górowała nad innemi. Ważne były tylko powyższe słowa: „Nie zapominać, że wybuch jest niezależny od listów“. Otóż, ponieważ wybuch był naznaczony na noc, z dwudziestego piątego na dwudziesty szósty maja — będzie więc miał miejsce tejże nocy o godzinie trzeciej z rana!
— Ratunku! Ratunku! — krzyknął nieludzkim głosem.
Tym razem nie wahał się. O ile dotychczas miał odwagę pozostawać spokojnie w swojem więzieniu, oczekując jakiejś cudownej pomocy, o tyle teraz gotów był się narazić na wszelkie niebezpieczeństwa i ponieść wszelkie kary prędzej, niżby miał pozostawić grożącemu im losowi prefekta policji, Webera, Mazeroux oraz ich towarzyszy.
— Ratunku! Ratunku.
Za trzy lub cztery godziny willa inż. Fauville wyleci w powietrze. Pewien był tego. Z tą samą akuratnością, z którą ukazywały się listy, pomimo wszelkich przeciwstawianych im trudności, z tą samą akuratnością nastąpi wybuch o oznaczonej godzinie. Tak chciał piekielny twórca przeklętego dzieła.. O godzinie trzeciej z rana nie pozostanie nic z willi inż. Fauvilla.
— Ratunku! Ratunku!
Wytężał wszystkie siły, żeby wołaniem swojem przebić otaczające go mury.
Widząc jednak, że mu nikt nie odpowiada, zaczął nasłuchiwać.
Cisza była kompletna.
Wówczas bezgraniczny niepokój okrył mu czoło kroplistym potem. A nuż agenci policji opuścili górne piętro i przenieśli się na noc do pokoi na parterze?
Chwycił cegłę i jak szalony zaczął nią walić w kamień, zagradzający wyjście, w nadziei, że odgłos ten rozejdzie się po pałacu. Lecz lawina kamyków posypała się ze ściany i przewracając go, zasypała do połowy.
— Ratunku! Ratunku! Ratunku!
Cisza. Wielka niewzruszona cisza.
— Ratunku! Ratunku!
Miał wrażenie, że głos jego nie przenikał ścian, które go przytłaczały Zresztą głos jego stawał się coraz słabszy, przechodził w jęk chrapliwy, zamierający w zbolałej krtani.
Umilkł i wsłuchiwał się znowu w tę wielką nieprzeniknioną cisze, która jakby warstwą ołowiu otaczała jego kamienną trumnę. Cisza. Żadnego odgłosu... żadnego ruchu. Nie nadejdzie mu nikt z pomocą.
Imię i obraz Florencji nie opuszczały go ani na chwilę. Myślał też o Marji-Annie, którą był przyrzekł uratować. Niestety, również jak ona, jak Sauverand i wielu innych padł sam ofiarą tej potwornej sprawy.
Drobny napozór wypadek powiększył grozę jego sytuacji. Nagle zgasła mu latarka elektryczna, którą był zostawił palącą się, żeby rozproszyć ponurość otaczających go ciemności.
Oddychał z trudnością. W głowie mu szumiało a mózg jego doznawał wprost fizycznego bólu z powodu tych samych obrazów i myśli. Była to zawsze piękna twarz Florencji lub blada postać Marji-Anny. I kiedy w urojeniu Marja-Anna konała, słyszał równocześnie wybuch w willi Fauville i widział prefekta policji i Mazeroux okropnie okaleczonych... martwych nawet...
Powoli ogarniać go zaczęło jakby odrętwienie i popadł w rodzaj omdlenia, jąkając jeszcze wyrazy:
— Florencja... Marja-Anna...