<<< Dane tekstu >>>
Autor Maurice Leblanc
Tytuł Zęby tygrysa
Wydawca E. Wende
Data wyd. 1926
Druk Zakłady graficzne „Polska Zbrojna”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Dents du tigre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ JEDENASTY
Wybuch w willi Fauville

Czwarty list! Jeden z tych, których „nadawcą i odbiorcą mógł być chyba tylko szatan“, jak to jeden z dzienników określił. Rozgorączkowane tłumy dążyły w stronę bulwaru Suchet w nocy z dwudziestego piątego na dwudziesty szósty maja. Ostatnie wiadomości jeszcze bardziej podnieciły ogólną ciekawość. Równocześnie prawie dowiadywano się o aresztowaniu Gastona Sauverand, o ucieczce wspólniczki jego Florencji Levasseur, sekretarki don Luisa Perenny, którego nie bez podstawy utożsamiono w dalszym ciągu z Arsenem Łupin.
Policja nareszcie pewna zwycięstwa, mając w swych szponach prawie wszystkich autorów dramatu, zaczęła popełniać lekkie niedyskrecje. Ze szczegółów więc, wyjaśnionych niektórym dziennikarzom, dowiedziano się o zmianie, zaszłej w prze konaniach don Luisa, którego podejrzewać zaczęto o miłość do Florencji Levasseur i dreszcz wzruszenia przebiegał tłumy na myśl o tej nowej walce, podjętej przez tę zdumiewającą osobistość.
Gubiono się w domysłach, co on uczyni! Jeśliby bowiem chciał uwolnić ukochaną istotę od grożącego jej pościgu, jeśliby chciał Marję-Annę wyrwać z więzienia i oswobodzić Sauveranda, musiałby być tam tej nocy, żeby udowodnić ich niewinność!...
Wiadomości, tyczące się Marji-Anny, były niedobre. Z niewzruszonym uporem trwała przy swoich samobójczych zamiarach. Musiano ją sztucznie odżywiać i doktorowie w infirmerji więzienia Saint-Lazare nie ukrywali zaniepokojenia.
Czy więc don Luis przybędzie w porę?
Silne zainteresowanie wywoływała też groźba wybuchu, mającego wysadzić w powietrze willę Fauville, zaraz po ukazaniu się piątego listu. I choć dziesięć dni jeszcze dzieliło od tej katastrofy, nadawało to całej sprawie pozory złowrogie.
Nietylko więc Paryż, ale i przedmieścia, wyległy tłumnie na bulwar Suchet.
Policja jednak przezornie porobiła zagrodzenia w odległości stu kroków od willi i nie dopuszczała bliżej nikogo.
Niebo było burzliwe, pokryte ciężkiemi chmurami, oświecane chwilami przez blady księżyc. W oddali błyskawice przerzynały niebo i dawały się słyszeć głuche grzmoty. Licznie zebrana publiczność skracała sobie czas śpiewami. Ulicznicy naśladowali różne głosy zwierząt. Rozsiadano się grupami, na ławkach i chodnikach, jedząc, pijąc i dyskutując.
Część nocy upłynęła bez wydarzeń i wśród publiczności można było zauważyć pewne znużenie, a może i zwątpienie. Lecz nikt nie decydował się zejść pierwszy z posterunku: wyglądano don Luisa Porenny, czekano jego przyjścia!
Od godziny dziesiątej wieczorem prefekt policji wraz z sekretarzem generalnym prefektury, z dyrektorami policji, komisarzem Weberem, sierżantem Mazeroux i dwoma agentami zebrani byli w pracowni inżyniera Fauville. Prócz tego piętnastu agentów policji zajmowało resztę pokoi, dwudziestu zaś pilnowało dachów oraz dostępu do domu i ogrodu.
W ciągu popołudnia przeszukano jeszcze raz całą willę od suteren do strychu, ale, jak zawsze, bez żadnego rezultatu. Postanowiono jednakże, że wszyscy obecni czuwać będą noc całą. Gdyby się więc czwarty list ukazał w którejś części sali nie uszłoby to uwagi i wiedzianoby, kto go przyniósł. W dziedzinie policji bowiem cuda są niedopuszczalne.
Około północy p. Demalion kazał podać czarnej kawy wszystkim obecnym i sam wypił dwie filiżanki, chodząc przytem bezustannie po pracowni, zaglądając do pokoiku Edmunda na górze i wychodząc od czasu do czasu na korytarz i przedpokój. Pragnąc zaś, żeby nadzór odbywał się w jaknajlepszych warunkach, kazał zostawać wszystkie lampy zapalone.
Mazeroux protestował przeciw temu, twierdząc, że dla ukazywania się listów konieczne są ciemności i przypominał prefektowi, że podobna próba była już przeprowadzona z rezultatem negatywnym.
— Spróbujmy więc jeszcze raz! — odparł p. Demalion, który się widocznie obawiał mimo wszystko interwencji don Luisa i z tego powodu chciał przedsięwziąć wszelkie możliwe środki ostrożności.
Wśród nocy niecierpliwość zaczęła ogarniać obecnych. Ludzie ci, przygotowani do walki, pragnęli móc wyładować nagromadzoną w sobie energję. To też patrzyli i słuchali z natężoną uwagą. Około pierwszej, powstał lekki popłoch, dowodzący, że nerwy wszystkich zgromadzonych były w naprężeniu. Z pierwszego piętra dał się słyszeć wystrzał a następnie okrzyki. Jak się okazało, dwóch agentów, obchodzących pokoje, nie poznało się wzajemnie i jeden z nich strzelił w powietrze na alarm.
Na bulwarze było jednakże mniej osób, jak się o tem przekonał p. Demalion, otworzywszy drzwi do ogrodu. Rozkazy straży były już mniej ostre tak, że ciekawi mieli możność przybliżać się do ogródka i willi.
— Całe szczęście, że to nie dziś ma być wybuch, panie prefekcie — rzekł Mazeroux — gdyż wszyscy ci poczciwcy wylecieliby w powietrze razem z nami.
— Za dziesięć dni nie będzie wybuchu, tak samo, jak dziś nie będzie listu — odparł p. Demalion, wzruszając ramionami.
Poczem dodał:
— Zresztą dnia tego rozkazy będą niewzruszone i nikt do wilii nie zbliży się.
Było to o godzinie 2-giej minut 10.
I godzinie 2-giej minut 25, kiedy prefekt zapałał cygaro, dyrektor policji powiedział z uśmiechem:
— Tej przyjemności będzie się pan musiał na przyszły raz wyrzec, panie prefekcie, groziłoby to bowiem zbyt wielkiem niebezpieczeństwem.
— Na przyszły raz — odrzekł p. Demalion — nie będę tracił czasu na wartowanie tutaj. Gdyż zdaje mi się, że sprawę tych listów można uważać za ostatecznie zlikwidowaną.
Mazeroux szepnął z powątpieniem:
— Niedawno jeszcze... Ubiegło jeszcze kilka minut. P. Demalion usiadł. Inni też pozajmowali miejsca w milczeniu.
Nagle rzucili się wszyscy tym samym ruchem i z tym samym zdumionym wyrazem twarzy.
Rozległ się głos dzwonka.
Naturalnie zorjentowano się zaraz, że był to poprostu dzwonek telefonu.
Fakt ten jednakże zadziwił wszystkich obecnych, gdyż nikomu na myśl nie przyszło, że telefon mógł jeszcze działać w willi inżyniera Fauville.
Prefekt zbliżył się do aparatu, kiedy dzwonek odezwał się znowu.
— Może jakaś ważna wiadomość z prefektury?...
Zadzwoniono po raz trzeci.
Prefekt ujął słuchawkę.
— Hallo!... kto mówi?
Odpowiedział głos jakiś z oddali, tak przytłumiony i słaby, że zrozumieć można było zaledwie oderwane sylaby.
— Proszę mówić głośniej! Co takiego? Kto mówi?...
Jeszcze jakieś bełkotanie... Potem parę słów wyraźniejszych, które wywarły na prefekcie widoczne wrażenie...
— Hallo! — zawołał. — Nie rozumiem... proszę powtórzyć!... Kto przy telefonie?
— Dom Luis Perenma — brzmiała nieco wyraźniejsza odpowiedź.
— Jakto?... Don Luis... Perenna?...
P. Demalion chciał już powiesić słuchawkę i mruknął z niechęcią: — Jakieś niewczesne żarty!...
Jednakże mimowoli zbliżył się znów do aparatu i zapytał:
— A więc, czego pan chce?
— Zapytać, która godzina?
— Która godzina?
— Tak jest, która godzina.
Nie tyle może niedorzeczna odpowiedź, ile głos Perenny, który rozpoznał nareszcie, zirytowały prefekta.
— Cóż to za nowa historja? Odzie pan jest?
— W moim pałacu w kryjówce, mieszczącej się w suficie nad kabiną telefoniczną...
— W suficie?...
— Tak. I mocno wycieńczony muszzę przyznać.
— Przyjdziemy panu zaraz z pomocą odpowiedział p. Demalion ubawiony.
— To na. później, panie prefekcie. Niech mi pan najprzód powie... i to zaraz... bo może zbraknąć sił... Która godzina?
— Ależ... dlaczego?
— Panie prefekcie... proszę pana!...
— Za dwadzieścia minut trzecia.
— Za dwadzieścia minut trzecia! W przystępie nagłej trwogi den Luis Perenna odzyskał nieoczekiwanie energję. Głos jego dotychczas słaby nabrał mocy i na przemian rozkazującym, na przemian zaś błagalnym i zrozpaczonym tonem począł mówić:
— Panie prefekcie, uchodźcie statąd opuśćcie wszyscy willę... O godzinie trzeciej willą Fauville wyleci w powietrze... Napewno... ręczę panu za to Niech pan nie zapomina, że w ukazywaniu się listów nastąpiło dziesięciodniowe opóźnienie. A przvtem proszę pamiętać o tem, co było napisane w kartce, którą dziś rano Weber znalazł: „Wybuch jest niezależny od listów. Nastąpi o trzeciej rano“. A więc dziś o trzeciej parne prefekcie... Uchodźcie... błagam pana! Niech nikt w willi nie pozostaje!... Nic na świecie nie zdoła wstrzymać wybuchu... Niech mi pan wierzy... Ja znam już całą prawdę... Sił mi brak... Ja czuję... czuję, że mi pan nie wierzy... To straszne!...
Jeszcze kilka słów wymówił, lecz p. Demalion nie mógł już ich rozróżnić. Zdawało się przez chwilę jeszcze prefektowi, że słyszy jakieś wołanie czy krzyki, ale dziwnie niezrozumiałe i odległe.
P. Demalion powiesił słuchawkę.
— Moi panowie — rzekł z uśmiechem — jest teraz za siedemnaście minut trzecia... I za siedemnaście minut mamy wylecieć w powietrze, jak twierdzi nasz przyjaciel don Luis Perenna.
Pomimo żartów, któremi ta wiadomość została przyjęta, zapanowało jakby zaniepokojenie.
Komisarz Weber zapytał:
— Czy to naprawdę don Luis z panem mówił?
— We własnej osobie. Schował się w jakiejś kryjówce swego pałacu i zdaje się. że głód i zmęczenie na mózg mu uderzyły. Mazeroux, pójdź go tam wziąć w norze... jeśli to nie jest w dodatku nowa sztuczka z jego strony... Czy masz mandat?...
Sierżant Mazeroux zbliżył się do prefekta. Blady był i drżący.
— Panie prefekcie, czy „on“ panu powiedział, że będzie wybuch!...
— Tak, i opiera swoje twierdzenie na kartce, którą Weber znalazł w ósmym tonie Shakespeara. Wybuch nastąpić ma dziś o godzinie trzeciej.
— O trzeciej?
— Tak, za kwadrans.
— I pan tu zostaje, panie prefekcie?
— A cóż ty myślisz, że będziemy słuchać konceptów tego pana?
Mazeroux zawahał się, lecz mimo całego szacunku nie mógł się wstrzymać i zawołał:
— To nie koncepty, panie prefekcie! Ja pracowałem z don Luisem i znam go dobrze... Jeśli on coś przepowiada, to ma po temu dane...
— Fałszywe dane...
— Nie, panie prefekcie — ciągnął dalej Mazeroux, zapalając się coraz bardziej — jemu trzeba wierzyć... Jeśli powiedział, że willa wyleci w powietrze o trzeciej, to tak się stanie napewno. Mamy jeszcze kilka minut czasu... Chodźmy, panie prefekcie, błagam pana!...
— Chcesz powiedzieć: uciekajmy...
— Ależ, to nie ucieczka, panie prefekcie, to tylko ostrożność. Nie można przecież ryzykować...
— Dosyć!...
— Panie prefekcie, don Luis powiedział...
— Dosyć! — powtórzył p. Demalion ostrym tonem. — Jeśli się obawiasz — to korzystaj z rozkazu, który ci wydałem i zmykaj do don Luisa Perenny.
Mazeroux żołnierskim ruchem zasalutował i rzekł:
— Zostaję tu, panie prefekcie...
Poczem, zawróciwszy na pięcie, poszedł na swoje miejsce w głąb pokoju.
Nastała cisza. P. Demalion zaczął znów chodzić po pokoju następnie, zwracając się do dyrektora policji i sekretarza, jeneralnego. zapytał:
— Mam nadzieję, że panowie są mego zdania?
— Naturalnie, panie prefekcie.
— Ostatecznie przypuszczenia te nie opierają się na żadnych poważnych danych. Jesteśmy przytem strzeżeni! Bomby, dzięki Bogu, nie spadają same ludziom n a głowę! Musi je ktoś rzucić... Którędy?...
— Tą samą drogą, co listy — odezwał się sekretarz generalny.
— Co, a więc przypuszcza pan?...
Sekretarz generalny nie odpowiedział, a p. Demalion nie dokończył rozpoczętego zdania. I jego też zaczął ogarniać w miarę przemijających sekund nie wysłowiony niepokój.
„O trzeciej zrana“!... Słowa te nie schodziły mu z myśli. Dwa razy spojrzał na zegarek. Było jeszcze dwanaście minnt — jeszcze dziesięć... Czyżby, naprawdę wskutek jakiejś piekielnej mocy miał być dom ten wysadzony w powietrze?
— Ależ to idjotyczne! — zawołał prefekt z gniewem.
Lecz spojrzawszy na swych towarzyszy był zdumiony wyrazem ich twarzy. Sam zaś odczuwać zaczął dziwne ściskanie w sercu.
— Nie był to lęk — tylko wpływ tego don Luisa Perenny, którego widziano dokonywującego tak niebywałych czynów i tak świetnie orientującego się w ponurych tajnikach całej tej sprawy. Wpływ ten ogarniał wszystkich, od kierowników począwszy, a kończąc n a zwykłych agentach. Z wiedzą, czy bezwiednie, chcąc czy nie chcąc, myśleli o nim wszyscy, jak o kimś niezwykłym, o wyjątkowych zdolnościach, którego postać mimowoli nasuwała wspomnienie niezrównanego Arsene Lupin, o legendarnej odwadze i genjuszu nadludzkim.
Arsene Łupin kazał im uchodzić. Goniony i prześladowany sam się wydawał w ręce policji, byle ich mógł uprzedzić o grożącem niebezpieczeństwie.
Jeszcze siedem minut... jeszcze sześć...
Z najwyższą prostotą Mazeroux ukląkł, przeżegnał się i zaczął się modlić po cichu. Gest ten był tak wymowny, że sekretarz generalny i dyrektor policji zwrócili się równocześnie w stronę prefekta.
Lecz prefekt odwrócił głowę, nie przerywając przechadzki wzdłuż i wszerz pokoju. Jednakże niepokój nurtował w nim coraz bardziej. Głos Perenny, jego perswazje i prośby wzburzały go do głębi. Znał już Perennę i wiedział, że nie można było lekceważyć ostrzeżeń takiego człowieka.
— Chodźmy stąd! — rzekł.
Słowa te wypowiedziane były z zupełnem spokojem. To też ci, do których się zwracały, przyjęli je jako logiczny wynik najzwyklejszego stanu rzeczy i wyszli spokojnie, nie spiesząc Się, nie jak zbiegowie, lecz jak ludzie świadomie posłuszni nakazowi obowiązującej ostrożności.
Na progu drzwi usunęli się wszyscy przed prefektem policji.
— Nie, idźcie naprzód, ja idę za wami.
I wyszedł ostatni, zostawiając elektryczność zapaloną.
W przedpokoju poprosił dyrektora policji, żeby dał sygnał świstawką. Kiedy wszyscy agenci zebrali się, kazał im opuścić willę, jako też odźwiernym i sam wyszedł, zamknąwszy drzwi za sobą.
Wówczas zawołał policjantów, sprawiających straż na bulwarze i rzekł im:
— Niech się wszyscy oddalą i usuńcie tłum jak można najdalej... I to natychmiast... Za kwadrans wrócimy do willi.
Poczem przeszedł bulwar w towarzystwie dyrektora policji, sekretarza generalnego i Mazeroux i wdrapali się na wał fortyfikacji, znajdującej się naprzeciw willi.
— Trzebaby się może schylić? — zaproponował Mazeroux.
— Możemy się schylić — zgodził się prefekt wesoło. — Lecz, gdyby wybuch nie nastąpił, to by ani chyba nic innego nie pozostało, jak kula w łeb! Nie przeżyłbym takiego ośmieszenia się.
— Będzie wybuch, panie prefekcie — upewnił go sierżant.
Umilkli, zniecierpliwieni czekaniem, walcząc z ogarniającym ich niepokojem. Liczyli sekundy jedną po drugiej, według bicia własnych serc. Trwało to nieskończoność.
Trzecia wybiła.
— A widzisz, nie mówiłem! — zaśmiał się p. Demalion — nic nie będzie... Dzięki Bogu! Ależ bo to było idiotyczne, w coś podobnego uwierzyć!
Drugi zegar wydzwonił w oddali, potem trzeci na wieży pobliskiego kościoła dzwonić też zaczął.
Lecz, zanim trzeci raz uderzył, rozległ się jakby trzask i nastąpił wnet wybuch straszliwy, pochłaniający wszystko i tak szybki, że mieli ledwo czas ujrzeć wielki snop ognia i dymu, z którego wytryskały kamienie i resztki ścian, coś w rodzaju olbrzymiego fajerwerku. I w jednej chwili wszystko się skończyło. Wulkan umilkł.
— Naprzód! — rzucił się prefekt wołając: — Zatelefonować zaraz po straż pożarną.
Następnie, chwyciwszy Mazeroux za ramię, rzekł:
— Leć do mego auta, które tu stoi o sto kroków. Każ się zawieść do don Luisa i jeśli go tylko odnajdziesz, oswobodź go i przywieź tu.
— Czy pod aresztem, panie prefekcie?
— Pod aresztem! Zwarjowałeś?
— Ale, jeśli komisarz Weber...
— Bądź spokojny, damy sobie z Weberem radę. Śpiesz się.
Powierzoną sobie misję wypełnił Mazeroux, może nie z większym pośpiechem, niż gdyby się rozchodziło o aresztowanie don Luisa, gdyż był to człowiek niezmiernie obowiązany, lecz za to z ogromną, radością. Walka, którą był zmuszony prowadzić przeciw temu, którego „szefem“ nazywał, doprowadzała go do rozpaczy, wyciskając mu nieraz łzy z oczu. Tym razem przybywał mu na ratunek!...
Po południu, zaprzestając na rozkaz p. Demaliona dalszych poszukiwań w pałacu, wskutek oczywistej ucieczki don Luisa, komisarz Weber zostawił tylko trzech ludzi na straży, Mazeroux zastał ich w jednym z pokojów na parterze, gdzie czuwali na zmianę. Zapytani przez sierżanta, czy nie słyszeli nic podejrzanego, upewnili go, że nie słyszeli nic zupełnie.
Mazeroux poszedł sam na górę, nie chcąc mieć świadków swego spotkania się z „szefem“, przeszedłszy salon, wszedł do gabinetu.
Kiedy zapalił elektryczność i rozejrzawszy się wokoło siebie nie ujrzał nic, opanował go silny niepokój.
— Szefie! — zawołał.
— Szefie! gdzie pan jest!
Żadnej odpowiedzi...
— Jednakże, — powiedział sobie Mazeroux — telefonować mógł tylko stąd...
Rzeczywiście przekonał się, że słuchawka była zdjęta, zbliżywszy się zaś do kabiny telefonicznej natknął się na kawałki cegły i tynku, leżącego na dywanie. Zapalił więc światło w kabinie i ujrzał nad sobą rękę ludzką, zwieszającą się z sufitu. Wybity otwór był zbyt mały, żeby się mogło ramię w nim zmieścić, to też i głowy więźnia dojrzeć nie było można.
Sierżant wskoczył na krzesło, żeby dosięgnąć ręki. Dotknąwszy jej, przekonał się, że jest ciepła, co go uspokoiło.
— Czy to ty, Mazeroux? — zapytał głos zgóry, który się wydał sierżantowi niezmiernie dalekim.
— Tak, to ja. Czy nie jest pan ranny?... nic groźnego?...
— Nie, ogłuszony tylko... i mocno osłabiony... Słuchaj...
— Słucham, szefie.
— Otwórz drugą szufladę na lewo w mojem biurku. Znajdziesz tam...
— Co takiego?
— Kawałek czekolady.
— Ależ...
— Śpiesz się, Aleksandrze, bo mi się djabelnie chce jeść!
I rzeczywiście po chwili don Luis ciągnął już głosem o wiele silniejszym:
— Jest mi lepiej. Mogę już czekać. Pobiegnij teraz do kuchni i przynieś mi kawałek chleba i wody.
— Zaraz wracam, szefie.
— Czekaj, wrócisz przez pokój Florencji i przez tajemnicze przejście.
I wytłumaczył mu w jaki sposób uchylić miał kamień, zagradzający wejście do kryjówki, w której mógł go był spotkać koniec tak tragiczny.
W dziesięć minut Wszystko było wykonane. Mazeroux oczyścił otwór kryjówki i chwyciwszy dan Luisa za nogi, wyciągnął go z nory.
— A, ładnie się pan urządził, niema co mówić! Lecz, jak pan zdołał tę dziurę wygrzebać! Trzeba było na to niezwykłej odwagi!... I to z pustym żołądkiem!
Kiedy don Luds znalazł się już w swoim pokoju i posilił kilku kawałkami chleba, zaczął opowiadać:
— Masz rację, trzeba mi było wielkiej odwagi! Kiedy się człowiekowi w głowie mąci od głodu a w dodatku niema czem oddychać, trudno jest zdobyć się na energję. Grzebałem jednakże na pół we śnie, jak w senną zmorę pogrążony. Patrz, palce mam pokaleczone! Tylko, widzisz, myślałem ciągle o tym wybuchu i chciałem koniecznie was uprzedzić. Grzebałem więc do upadłego! Nareszcie uczułem próżnię... Ręka przeszła aż po ramię. Gdzie byłem? Naturalnie nad telefonem. Przekonałem się o tem natychmiast, namacawszy drut telefoniczny na ścianie. W tedy dopiero zacząłem kombinować, jak dostać się do aparatu. Ramię moje było za krótkie. Wkońcu udało mi się za pomocą sznurka i pętli chwycić słuchawkę i przybliżyć ją do ust... a przynajmniej zbliżyć ją o jakich trzydzieści centymetrów. Zacząłem więc krzyczeć ile mi sił starczyło... Wkońcu sznurek się zerwał... słuchawka spadła... A ja byłem już bezsilny.... Lecz wyście byli uprzedzeni, waszą więc rzeczą było teraz działać.
Wzniósł głowę ku sierżantowi i zapytał, jakby nie wiedząc o odpowiedzi:
— Wybuch miał miejsce, nieprawdaż?
— Tak, szefie.
— Punktualnie o trzeciej?
— Tak.
— I oczywiście p. Demalion kazał ewakuować: willę?
— Tak.
— W ostatniej chwili!
— W ostatniej chwili.
Don Luis zaśmiał się:
— Pewien byłem, że będzie z sobą walczył i że się podda dopiero w ostatniej chwili. Musiał to być ciężki moment dla ciebie. Aleksandrze, gdyż ty naturalnie uwierzyłeś mi odrazu!
Nie przestawał jeść, mówiąc i każdy kęs zdawał się wracać mu po trochę energji i ożywienia.
— Dziwna rzecz ten głód, jak to rozstrajająco na umysł działa!
— Na wszelki wypadek, szefie, nikt by nie powiedział, że pan pościł około czterdziestu ośmiu godzin!
— No, bo maszyna jeszcze dobra, wytrzyma niejedno. Za pół godziny nie będzie już śladu z całego przejścia. Wykąpię się tylko i ogolę.
Po skończonej toalecie zasiadł do śniadania, które mu Mazeroux przygotował naprędce z zimnego mięsa i jaj.
Poczem, w stając zawołał:
— A teraz, w drogę!
— Ależ nic nie nagli, szefie. Proszę się parę godzin przespać. Prefekt zaczeka.
— Zwariowałeś! A Marja-Anna Fauville!
— Pani Fauville!
— A cóż ty myślisz, że pozostawię ją i Sauveranda w więzieniu? Ani chwili do stracenia, mój drogi.
Mazeroux, mówiąc sobie w duchu, że szef niezupełnie jeszcze wrócił do przytomności, jeśli zamierza jednem skinięciem różdżki czarodziejskiejskiej, uwolnić panią Fauville i Sauveranda z więzienia. — Mazeroux prowadził do samochodu prefekta don Luisa Perennę, wyświeżonego i wesołego, jak za najlepszych czasów.
— Ogromnie pochlebne dla mnie jest to wahanie prefekta po mojem ostrzeżeniu i ustąpienie w chwili decydującej. Dobrze muszę mieć w ręku tych panów, kiedy tak słuchają każdego mojego skinienia! Gdybym nie był uosobieniem skromności!...
Przybyli na bulwar Suchet, gdzie tłum był tak wielki, że musieli wysiąść z auta, Mazeroux przeszedł kordon policjantów, pilnujących dostępu do willi i przeprowadziwszy don Luisa na przeciwną stronę, rzekł mu:
— Proszę tu na mnie zaczekać, szefie, pójdę uprzedzić prefekta policji.
Naprzeciw w bladem świetle porannego nieba, po którem przesuwały się jeszcze ciemne chmury, don Luis ujrzał spustoszenie, spowodowane wybuchem. Wydało mu się mniej znaczne na pozór, niż się tego spodziewał. Pomimo zapadnięcia się kilku sufitów, których rumowiska widać było przez otwory wywalonych okien, mury willi stały. Nawet pawilon u inż. Fauville pozornie niezbyt ucierpiał i co dziwniejsze, elektryczność, którą prefekt pozostawił zapaloną wychodząc, nie zgasła. W ogródku i na ulicy były nagromadzone meble, których strzegła policja i wojsko.
— Proszę iść za mną, szefie, — rzekł Mazeroux, który przyszedł po don Luisa i skierował się ku pracowni inżyniera Fauville.
Część podłogi była zniszczona. Ściany na lewo od przedpokoju były wybite, i żeby podtrzymać sufit, dwóch robotników ustawiało belki, przyniesione z pobliskiego warsztatu ciesielskiego. Ostatecznie jednak wybuch nie dał tych wyników, na które liczył ten, co go urządzał.
W pracowni znajdował się p. Demalion, jako też ci wszyscy, którzy tam noc spędzili; było też jeszcze parę wybitnych osobistości z sądownictwa i policji. Tylko komisarz Weber, nie chcąc się spotkać ze swym wrogiem, był przed chwilą odjechał.
Przybycie don Luisa wywołało silne wzruszenie. Prefekt postąpił kilka kroków na jego spotkanie, mówiąc:
— Pozwoli pan sobie wyrazić naszą wdzięczność. Swojem wyjątkowem jasnowidzeniem uratował nam pan życie, stwierdzamy to jednogłośnie, co do mnie zaś, zawdzięczam je panu już poraz wtóry.
— Miałby pan doskonały sposób wywdzięczenia mi się, panie prefekcie — odrzekł don Luis — a mianowicie: pozwalając mi dokończyć podjętego zadania.
— Tak, panie prefekcie. Mój czyn dzisiejszy jest tylko zapoczątkowaniem takowego. Dokończeniem byłoby uwolnienie Marji-Anny Fauville i Gastona Sauveranda.
— Ho, ho! — uśmiechnął się p. Demalion.
— Czyżby to było za wielkie wymaganie, panie prefekcie?
— Wymagać można, byle w granicach możności. Otóż, niestety, niewinność tych osób odemnie nie zależy.
— Lecz od pana zależy ewentualne zawiadomienie ich, o ile dowiodę panu ich niewinności.
— Oczywiście, o ile mi pan to udowodni niezbicie.
Mimo wszystko, i może więcej jeszcze niż dotychczas pewność siebie don Luisa wywierała wrażenie na p. Demaliona, który dodał po chwili:
— Mogę panu zakomunikować wynik śledztwa, powierzchownego wprawdzie, któreśmy przeprowadzili, może się panu przyda. Stwierdziliśmy więc, że bomba umieszczona była u wejścia przedpokoju, prawdopodobnie pod samą posadzką.
— Zbyteczne, panie prefekcie, są to tylko drugorzędne szczegóły. Najważniejszą rzeczą jest teraz, żebyście się panowie dowiedzieli całkowitej prawdy.
Prefekt zbliżył się do Perenny. Sędziowie i agenci otaczali ich. Śledzono jego słowa i ruchy z gorączkową niecierpliwością. Była to chwila wielkiej wagi, to też serca wszystkich biły zdwojonem tempem.
Zapowiedź wybuchu, zrobiona przez don Luisa, nadawała jego przepowiedniom wartość rzeczy dokonanych i ci, którym życie uratował z grożącej im katastrofy, gotowi byli uważać fakty realne najnieprawdopodobniejsze twierdzenia, któreby chciał wygłosić.
— Panie prefekcie — zaczął don Luis. — Czekał pan daremnie tej nocy ukazania się czwartego z rzędu tajemniczego listu. Otóż, dziwnym trafem, będziemy mieli możność być obecni przy zjawieniu się owego listu. Przekona się pan przytem, że to ta sam a ręka popełniła wszystkie zbrodnie...
Następnie zwrócił się do Mazeroux:
— Sierżancie, proszę o ile możności, przyćmić światło w tym pokoju. Okna trzeba przysłonić i drzwi pozamykać. Panie prefekcie, czy elektryczność pali się tu wypadkowo?
— Najzupełniej wypadkowo. Zgasimy ją zaraz.
— Chwilę jeszcze... Czy który z panów nie posiada latarki elektrycznej? Albo, się... to zbyteczne. Jest tu coś, co nam najzupełniej wystarczy.
W jednym z kandelabrów była świeca. Perenna zapalił ją, poczem zgasił elektryczność.
Zapanował w pokoju półmrok, w którym ogień świecy drżał pochylany przez przeciąg. Don Luis, ochraniając ją ręką, zbliżył się do stołu.
— Nie myślę, żebyśmy długo czekali — rzekł. — O ile mi się zdaje, zanim kilka sekund przejdzie, fakty same przemówią, lepiej niżbym ja to potrafił.
Te kilka sekund, podczas których nikt nie przerwał milczenia, należały do tych, których się nie zapomina.
P. Demalion jednakże z ciekawością przypatrywał się don Luisowi. Siedząc na brzegu stołu, z głową lekko wzniesioną i roztargnionym wzrokiem Perenna zajadał chleb i chrupał tabliczkę czekolady. Wyglądał na zgłodniałego, lecz najzupełniej spokojnego.
Na twarzach innych obecnych malowało się zdenerwowanie, zrozumiałe zresztą. Gdyż zbliżanie się, tego co się stać miało, również jak i wspomnienie przebytej eksplozji, dręczyły ich umysły. Na ścianie ogień świecy rysował fantastyczne cienie.
Upłynęło tak kilkadziesiąt sekund.
Nareszcie Perenna wzniósł świecę w górę, mówiąc:
— Patrzcie...
Z sufitu spadał list, krążąc zlekka, jak liść opadający z drzewa. Lecąc, musnął don Luisa i upadł n a posadzkę, tuż koło nogi stołu.
Don Luis podniósł go i podając p. Demalionowi, rzekł:
— Oto, panie prefekcie, czwarty list, zapowiedziany na dzisiejszą noc.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maurice Leblanc i tłumacza: anonimowy.