Zęby tygrysa (1926)/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zęby tygrysa |
Wydawca | E. Wende |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Zakłady graficzne „Polska Zbrojna” |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Dents du tigre |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
P. Demalion patrzył to na niego, to na sufit, nie rozumiejąc nic, Perenna rzekł:
— To nie złudzenie, panie prefekcie i choć tego listu nikt z góry nie rzucił, ani też w suficie niema najmniejszego otworu, tłumaczenie tego zjawiska jest bardzo proste.
Prefekt spojrzał na niego z niedowierzaniem.
— Tak, panie prefekcie, — powtórzył Perenna — bardzo proste... a zarazem niezmiernie tragiczne. Sierżancie Mazeroux, proszę odsłonić okna, żeby zrobić jaknajwięcej światła.
Podczas, kiedy Mazeroux wykonywał dany mu rozkaz, a prefekt rzucił okiem na ów czwarty list, którego zawartość zresztą nie przedstawiała znaczenia, don Luis chwycił podwójną drabinę, pozostawioną w kącie przez robotników i ustawiwszy ją na środku pokoju, wdrapał się na górę.
Siedząc na najwyższym szczeblu drabiny, znalazł się na wysokości pająka elektrycznego, zdobiącego środek sufitu.
Pająk ten składał się z grubej miedzianej obręczy złoconej, poniżej której krzyżowały się wisiorki kryształowe. Trzy żarówki umieszczane były wewnątrz, na trzech rogach miedzianego trójkąta, kryjącego druty.
Perenna odczepił i poprzecinał druty i zaczął odkręcać przyrząd. Lecz żeby przyśpieszyć robotę, zmuszony był usunąć tynk z haków, na których wisiał pająk. Przyczem zawezwał sierżanta na pomoc.
Mazeroux wszedł na drabinę i wspólnymi siłami zdjęli pająk i spuścili go na dół wzdłuż drabiny z większym trudem, niżby się zdawało z powodu niezwykłej wagi takowego.
I rzeczywiście, przy bliższem zbadaniu okazało się, że ponad pająkiem przytwierdzony był rodzaj pudełka w formie sześcianu, które to pudełko wmurowane było pierwotnie w sufit, co zmusiło Perennę do usuwania tynku.
— Cóż to ma znaczyć u djabła? — wykrzyknął p. Demalion.
— Proszę otworzyć panie prefekcie — odparł Perenna.
P. Demalion podniósł nakrywkę. Wewnątrz pudełka znajdowały się kółka i sprężyny, tworzące cały mocno skomplikowany mechanizm, przypominający niezmiernie ruch zegarowy.
Perenna podniósł go i pod spodem ukazał się drugi mechanizm, złączony z pierwszym tylko zazębieniem dwóch kółek, ten ostatni był trochę odmiennego rodzaju i przypominał prędzej aparaty automatyczne do rozwijania drukowanych taśm.
W głębi pudełka zrobione było wcięcie półkoliste w metalu, w miejscu, w którem spód pudełka dotykał sufitu. Na brzegu wcięcia znajdował się list.
Ostatni z pięciu listów — rzekł Perenna. — Widocznie wszystkie listy były ułożone w głębi pudełka, misternie zaś obmyślony mechanizm chwytał je, jeden po drugim w oznaczonym czasie i wykuwał brzeg wcięcia, ukrytego wśród żarówek i kryształowych wisiorków, skąd list leciał w próżnię.
Głuche milczenie panowało wokoło Perenny i dawał się zauważyć nawet lekki zawód na twarzach obecnych. Było to wszystko bez zaprzeczenia, świetnie obmyślone, lecz oczekiwali widocznie czegoś więcej, niż mechanicznych sztuczek, chociażby, najpomysłowszych.
— Trochę cierpliwości jeszcze moi panowie. Obiecałem wam coś, co przechodzi grozą najśmielszą imagimację i nie będziecie zawiedzeni.
— Dobrze — rzekł prefekt. — Przypuśćmy, że listy stad spadały. Zostaje jednakże ogromna ilość punktów niewyjaśnionych. Między innemi, jakim sposobem zbrodniarze zdołali pająk ten tak urządzić? I to, w willi pilnowanej przez policję, w pokoju strzeżonym dniem i nocą? Jak mogli uskutecznić całą tę pracę, nie zauważeni przez nikogo?
— Odpowiedź łatwa, panie prefekcie, wszystko to było wykonane, zanim policja zaczęła strzedz tego domu.
— A więc przed dokonaniem zbrodni1?
— Tak, przed dokonaniem zbrodni.
— A któż mi dowiedzie, że tak było?
— Fakt, że inaczej być nie mogło, jak to pan sam zauważył.
— Ależ mówże pan nareszcie! — zawołał prefekt z widocznem zniecierpliwieniem. — Jeśli pan ma rzeczywiście. ważne odkrycia do wyjawienia, to czemu pan zwleka?
— Lepiej będzie panie prefekcie, jeśli pan sam pójdzie do prawdy tą samą drogą, którą ja do niej doszedłem. Jak się zna tajemnicę tych listów, to się jest o wiele bliżej prawdy, niż się wydaje. Tak dalece, że jużby pan był nazwał zbrodniarza, gdy nie to, że sama okropność jego zbrodni oddala od niego wszelkie podejrzenie.
P. Demalion spojrzał na niego uważnie. Czuł wagę słów jego i coraz większy niepokój zaczął zaczął go przejmować.
— A więc, według pana, — rzekł — listy te, oskarżające panią Fauville i Gastona Sauveranda, zostały tu umieszczone, mając na celu jedynie ich zgubę?
— Tak, panie prefekcie.
— A ponieważ umieszczone tu były przed dokonaniem zbrodni, więc i spisek cały musiał być uknuty przed zbrodnią?
— Tak, panie prefekcie, przed zbrodnią. Z chwilą, kiedy się dopuszcza niewinność pani Fauville i Gastona Sauveranda, logicznie nasuwa się wniosek, że wszystkie oskarżające ich dowody były tvlko szeregiem umyślnie sfałszowanych okoliczności. I tak, zgóry uknuty był wyjazd pani Fauville do teatru w dniu zbrodni, jej spacer w stronę la Muette, jak i bytność kuzyna jej Gastona Sauveranda w okolicy willi Fauville, tak samo odcisk zębów pani Fauville na jabłku. Wszystko to było uknute z niesłychaną przebiegłością, z całym planem zgóry obmyślonym, nie pozostawiającym nic losowi.
Znów zapanowała chwila milczenia. Prefekt policji, nie ukrywając wzruszenia, rzeki powoli, patrząc w oczy Perenny:
— Ktokolwiek tu jest winowajcą, muszę przyznać, że nie znam straszliwego dzieła nienawiści!...
— Dzieło to jest jeszcze nieprawdopodobniejsze, niżby pan to mógł sobie wyobrazić, panie prefekcie, — rzekł don Luis, ożywiając się powoli. Nienawiści tej nie mógłby pan objąć w całej jej mocy, nie znając jeszcze wynurzeń Sauveranda. Ja ją odczułem w pełni, słuchając go i od tej pory myśl o tej nienawiści kierowała mną we wszystkich moich badaniach. Kto był ten, który tak nienawidził? Kto był ten genjusz przewrotny, który otoczył swoje ofiary nieprzebytem kołem intryg i zarzutów?
Inna myśl jeszcze kierowała moim umysłem.
Myśl, która mnie kilkakrotnie uderzyła i o której wspominałem już sierżantowi Mazeroux, a mianowicie, charakter czysto matematyczny ukazywania się listów. Przychodziły one mechanicznie, mimo wszelkich przeciwstawianych trudności, według raz ustalonego porządku, z bezmyślną ścisłością praw a fizycznego.
I starcie się tych dwóch myśli wykrzesało wreszcie iskrę. Wywołało we mnie wspomnienie, że Hipolit Fauville był inżynierem.
Słuchano go z rosnącym niepokojem. I coraz bardziej wyłaniała się ku nim z cienia postać „tego, który nienawidził“, jak go nazwał don Luis. I dreszcz zgrozy przejął ludzi tych, przyzwyczajonych jednakże do najdziwniejszych zboczeń kryminalnych. Prawda nie błąkała się już wokoło nich. Lecz walczyli z nią tak, jak się walczy z przeciwnikiem, który, choć niewidzialny, chwyta nas za gardło i obala.
Prefekt policji, streszczając swoje wrażenia, rzekł głuchym głosem:
— A wiec pan Fauville napisał te listy, żeby zgubić żonę swoją i człowieka, który ją kochał1?
— Tak.
— W takim razie...
— W takim razie?
— Wiedząc z drugiej strony, że mu grozi śmierć, chciał, jeśliby się ta groźba kiedykolwiek sprawdziła, żeby na nich padło oskarżenie?
— Tak.
— I żeby się na nich zemścić za ich miłość, żeby nasycić swą nienawiść, chciał otoczyć ich całą siecią dowodów, któreby ich wskazywały, jako winnych morderstwa, któregoby on miał paść ofiarą?
— Tak.
— Możnaby więc powiedzieć, że pan Fauville w swojem przeklętem dziele był jakby wspólnikiem swego mordercy? Walczył ze śmiercią... obawiał się jej... a równocześnie starał się ją wykorzystać dla tewej nienawiści. Czy tak?
— Mniejwięcej tak, panie prefekcie. Idzie pan tą samą drogą, którą ja poszedłem, i tak jak ja, waha się pan przed ostateczną prawdą tą, która całej tej tragedji nadaje złowrogi charakter i wprost nieludzkie rozmiary.
Nagle prefekt uderzył pięścią w stół, wołając:
— Brednie! Przypuszczenia, nie wytrzymujące krvtyki! Pan Fauville zagrożony śmiercią i obmyślający zgubę żony z tą machiaweliczną wytrwałością!... Przecież to nie ma sensu! Ten człowiek był u mnie na kilka godzin przed śmiercią i jedynym postrachem jego była śmierć!... Jedyną myślą, jak jej uniknąć... W takich chwilach nie nastawia się sideł i nie ustawia mechanizmów... Chyba... chyba, że się jest pewnym śmierci... I w zgodzie z mordercą poddaje się jej dobrowolnie karku... Chyba...
Przerwał, dziwiąc się jakby własnym słowom.
Don Luis nie spuszczał oka z prefekta, czekając dalszych konkluzji.
P. Demalion szepnął wreszcie:
— Nie zaprzeczy pan, że rozumując logicznie...
— Pan Fauville, jak pan to słusznie mówi, brał udział we własnem morderstwie.
— Dość już słów — zawołał prefekt — wszystkie te przypuszczenia prowadzą do konkluzji bezsensownych.
— Bezsensownych pozornie, panie prefekcie, lecz kto wie, czy niepojęty czyn inżyniera Fauville nie dałby się wytłumaczyć zupełnie naturalną przyczyną! Oczywiście, nie umiera się li tylko dla przyjemności zemszczenia się na kimś. Lecz kto wie, czy pan Fauyille, którego niezwykła bladość i wychudzenie musiały zwrócić pańską uwagę, nie był dotknięty jakąś chorobą nieuleczalną i wiedząc, że jest zagrożony...
— Dość słów, powtarzam panu, — przerwał mu prefekt. — Dowodów chcemy nareszcie i czekamy ich daremnie!
— A więc, oto dowód, panie prefekcie.
— Co! Co pan mówi!
— Panie prefekcie, kiedy zdejmując pająka obijąłem tynk, który go podtrzymywał znalazłem na wierzchu metalowego pudełka tę oto kopertę zapieczętowaną. Ponieważ pająk ten był umieszczony poniżej pokoiku Edmunda, pan Fauville mógł łatwo, podnosząc deszczułki podłogi, dostać się do górnej części mechanizmu przez siebie urządzonego. I tak w ciągu ostatniej nocy złożył tam tę kopertę zamkniętą, na której zresztą napisał datę zbrodni: „Trzydziesty pierwszy marca, jedenasta godzina w nocy“ i podpis: „Hipolit Fauville“.
Ręką drżącą z pośpiechu p. Demalion rozerwał kopertę. I rzuciwszy okiem na pierwsze zdanie drgnął.
— Ach! nikczemnik, nikczemnik... — powtórzył. — Czy to możebne, żeby istniały podobne potwory? Co to za okropność!
Głosem drżącym ze wzruszenia zaczął, czytać:
„Nareszcie dosięgnąłem celu, moja godzina nadchodzi. Uśpiony przeżeranie Edmund umarł i jad trucizny nie przywrócił mu świadomości. Zaczyna się moja agonja. Cierpię piekielne katusze. Ledwie pisać mogę. Cierpię straszliwie a jednak szczęście moje jest bez granic!
Szczęście to datuje się od bytności mojej z Edmundem w Londynie przed czterema miesiącami. Do tego czasu ciągnąłem najstraszliwszy żywot, ukrywając nienawiść moją do tej, która mnie niecierpiała, kochając innego. Czując się coraz bardziej chorym i patrząc na syna mego słabego i wątłego, w Londynie zasięgnąłem porady słynnego lekarza. Nie było wątpliwości, toczył mnie rak.
I dowiedziałem się również, że syn mój Edmund był tak jak i ja na drodze do grobu, beznadziejnie stracony, dotknięty gruźlicą.
„Tegoż wieczora, powstała we mnie wspaniała myśl zemsty.
„ I jakiej zemsty! Oskarżenie najstraszliwsze dla kochającej się pary ludzi. Więzienie! Sad! Galery! Szubienica! I żadnego ratunku możliwego, żadnej walki, ani nadziei! Wszystkie dowody nagromadzone i to dowody tak groźne, że człowiek najniewinniejszy uwierzyłby w swoją winę i umilkłby zgnębiony i bezsilny. Wspaniała zemsta!
Z radością w sercu zacząłem więc wszystko przygotowywać, każdy nowy pomysł cieszył mnie niezmiernie. Nie czułem bólu, który mnie pożerał tak, jak nie czuję w tej chwili jadu trucizny, który mi pali wnętrzności.
„Jestem szczęśliwy. Śmierć, którą sobie zadaję, jest początkiem ich męki. Ponieważ zaś Edmund też umrzeć musiał, czemu nie skrócić mu długiej agonji, czemu nie zadać mu śmierci, któraby podwoiła zbrodnię Marji-Anny i Sauveranda?
„Koniec się zbliża. Musiałem przerwać, zwyciężony cierpieniem. Teraz korzystam z chwilowej ulgi, żeby wszystko napisać. Co za cisza wokoło... Opodal policja strzeże mojej zbrodni. Marja-Anna wkrótce, wezwana listem, posłanym przezemnie, podaży na schadzkę, na którą jej ukochany nie przyjdzie. A Sauverand tymczasem chodzi pod jej oknami, w których ona się nie ukaże. Prawdziwo marjonetki... tańczą, jak im rozkażę! Czyż to nie pan otruł dziś rano inspektora Verota i poszedł za nim do kawiarni „Pont-Neuf“ razem ze swoją ładną hebanową laseczką? Ależ tak, to pan. Wieczorem zaś piękna pani truje mnie i swego pasierba. Lecz jaki dowód? A to jabłko, którego pani nie ugryzła, a na którem jednakże znajdą odcisk pana zębów! Co za farsa! tańczcie laleczki!...
„A owe listy! Listy do nieboszczyka Langernault to mój najlepszy pomysł! Wiele radości sprawił mi ten wynalazek i wykonanie owego przyrządu!
„I co mnie najwięcej bawi, to myśl, że nikt się nie domyśla. Nikt się nigdy nie dowie! Za kilka tygodni, kiedy zguba obojga winowajców będzie już rzeczą bezpowrotnie dokonaną, w nocy z 25 na 26 maja o trzeciej z rana nastąpi wybuch, który pochłonie wszystko. Bomba jest podłożona, mechanizm zupełnie niezależny od mechanizmu pająka wysadzi wszystko w oznaczonym czasie. Koło 26 maja. o trzeciej zrana nastąpi wybuch, który miał niby zawierać mój dziennik, flaszeczkę z trucizną, igły, które mi do zastrzyków służyły, laskę hebanową, dwa listy inspektora Verota, jednem słowem wszystko, coby ich mogło uratować. Nikt się więc nigdy nie dowie!...
„Chyba.. że się cud stanie... Chyba, że bomba pozostawi sufit w całości... Chyba, że genjusz jakiś, intuicją i jasnowidzeniem nawiedziony, zdoła rozwikłać powikłane przezemnie nici. I po długich poszukiwaniach odnajdzie ten ostatni list.
„Dla niego piszę to, pewnym będąc, że on nie istnieje. A zresztą, czy to nie wszystko jedno? Do tego czasu Marja-Anna i Sauverand będą już w głębi przepaści prawdopodobnie nieżywi, a napewno rozdzieleni nazawsze. Nic więc nie ryzykuję, zostawiając ten dowód mojej nienawiści.
„Ręka mi drży coraz bardziej. Pot kroplisty spływa mi z czoła. Cierpię, jak potępieniec i jestem bosko szczęśliwy! Czekaliście mojej śmierci1? I ty Marjo-Anno nie umiałaś ukryć radości, błyszczącej w twych oczach, kiedy skrycie śledziły postępy choroby na mojej twarzy! Byliście tak pewni przyszłości, że mieliście odwagę pozostać cnotliwi! Oto macie moją śmierć! I ponad mym grobem złączą was... kajdany. Ha! co za rozkosz! Na ciebie kolej, Marjo-Anno! Wybieraj Sznur czy truciznę? Giń w płomieniach... jak ja, który ciebie nienawidzę... nienawidzę...“
P. Demalion umilkł, wśród ogólnego zdumienia. Ostatnie zdania czytał z wielką trudnością, gdyż pismo pod koniec stawało się zupełnie nieczytelne.
Z oczyma utkwionymi w papier rzekł półgłosem:
— „Hipolit Fauville“. Nędznik znalazł jeszcze siłę, żeby podpisać wyraźnie. Obawiał się widocznie żeby nie zwątpiono o jego hańbie. I rzeczywiście, jak można było przypuszczać?...
I dodał, patrząc na don Luisa:
— Trzeba było, żeby dojść do celu intuicji prawdziwie wyjątkowe3 i zdolności, przed którymi musimy schylić czoła. Wszystkie wyjaśnienia, dane przez tego szaleńca, były przewidziane najakuratniej i w sposób najbardziej zdumiewający.
Don Luis skłonił się i nie odpowiadając na pochwały. rzekł:
— Ma pan rację, panie prefekcie, był to szaleniec najniebezpieczniejszego gatunku. Warjat przytomny, który raz powziętą myśl wykonywał z wytrwałością, godną swego drobiazgowego umysłu, podlega prawom mechaniki. Inny na jego miejscu byłby brutalnie postąpił. On się wysilił na zadanie śmierci na dłuższą metę. I trzeba przyznać, że mu się to powiodło, gdyż władze sądowe wpadły w sidła, a pani Fauville prawdopodobnie przypłaci to życiem.
P. Demalion zdecydowanym ruchem otrząsnął się z przygnębiającego wrażenia. Cała ta sprawa była w samej rzeczy już tylko przeszłością, którą dalsze śledztwa wyjaśnią należycie. W danej zaś chwili jeden tylko wzgląd mógł mieć znaczenie: wybawienie pani Fauville.
— To prawda, — zawołał — nie mamy ani chwili do stracenia. Pani Fauville musi być natychmiast powiadomiona. Równocześnie wezwę sędziego śledczego i jestem pewien, że odstąpienie od procesu da się przeprowadzić bezzwłocznie.
Szybko wydał rozkazy, żeby przeprowadzono dalsze badania i sprowadzono wszystkie hipotezy don Luisa. Następnie, zwracając się do niego, rzekł:
— Mam nadzieję, że zechce mi pan towarzyszyć, należy się bowiem, żeby pani Fauville mogła wyrazić swą wdzięczność swemu zbawcy. Sierżant Mazeroux pojedzie z nami.
Zebranie było skończone. Zebranie, na którem don Luis dał miarę swego genjuszu.
W walce z pozagrobową siłą zmusił śmierć do wyjawienia swej tajemnicy.
P. Demalion całem swem zachowaniem wyrażał mu głębokie uznanie. Perennę zaś, jeszcze przed kilku godzinami ściganego przez policję, bawiła niezmiernie ta jazda samochodem w towarzystwie szefa tejże policji. Nic lepiej nie uwydatniało z jakiem mistrzostwem przeprowadził całą tę sprawę i jaką wagę nadawano osiągniętemu rezultatowi. Dziś nawet urazy Webera nic już nie były zdolne zdziałać przeciw don Luisowi Perennie.
Prefekt jednakże zaczął rozpatrywać niektóre szczegóły ostatecznego rozwiązania sprawy i rzekł, dyskutując jeszcze nad pewnymi punktami:
— Tak... niema wątpliwości... zgadzamy się najzupełniej... Pozostaje jednakże parę kwestyj niewyjaśnionych. Przedewszystkiem ów odcisk zębów pani Fauville. Pomimo zeznania męża, jest to fakt, którego nie możemy lekceważyć.
— Zdaje mi się, panie prefekcie, że wyjaśnienie nie będzie zbyt trudne. Dam je panu, jak tylko będę je mógł poprzeć dowodami.
— Dobrze. Ale niech mi pan powie, jakim sposobem Weber znalazł wczoraj rano w pokoju panny Levasseur tę kartkę, tyczącą się wybuchu?
— A jakim sposobem ja znalazłem tam lisę dat, oznaczających ukazywanie się listów? — zaśmiał się Perenna.
— A więc pan jest mego zdania — zapytał prefekt — że udział panny Levasseur w tej sprawie jest conajmniej mocno podejrzany?
— Jestem pewien, że to się wszystko wyjaśni, panie prefekcie. Wystarczy panu wybadać teraz, parnią Fauville i Sauveranda, żeby rozproszyć ostatnie ciemności i uwolnić pannę Levasseur od wszelkich podejrzeń.
— Jeden fakt jeszcze mocno mię zadziwia — nastawał prefekt. — A mianowicie to, że w całem swem Wyznaniu inżynier Fauville nie wspomina wcale o spadku Morningtona. Dlaczego? Czyżby o nim nie wiedział? Czyżbyśmy mieli przypuszczać, że niema żadnego związku pomiędzy tym szeregiem zbrodni, a sprawą spadku. I że ten zbieg okoliczności jest tu zupełnie wypadkowy?
— W tem zgadzam się z panem najzupełniej, parnie prefekcie. Przemilczenie tej sprawy przez Hipolita Fauville, dziwi mnie trochę, przyznaję. Lecz przywiązuję do tego taktu tylko względną wagę. Najważniejszem w danym wypadku jest, według mnie udowodnienie winy inżyniera Fauville, a niewinności oskarżonych.
Radość don Luisa była bez granic. Jego zdaniem cała ta złowroga historja kończyła się z chwilą odkrycia własnoręcznego zeznania inżyniera Fauville. To, coby w niem brakowało, zostałoby niechybnie wyjaśnione później przez panią Fauville, Florencję lub Sauveranda. I nie zajmowało go wcale.
Stanęli przed więzieniem Saint-Lazare, ohydnem w swej ponurości.
Prefekt wyskoczył z auta.
Drzwi więzienia otworzyły się.
— Czy jest dyrektor? — zapytał portjera. — Niech go prędko poproszą w bardzo pilnej sprawie.
I nie czekając, pośpieszył korytarzem ku infirmerji. Wszedłszy na pierwsze piętro, natknął się na samego dyrektora.
— Pani Fauville!... — rzekł bez wstępu. — Chciałbym ją widzieć.
Lecz zatrzymał się na miejscu, widząc silne zmieszanie na twarzy dyrektora.
— Co się stało! Co panu jest!
— Jakto! panie prefekcie — wyjąkał ten ostatni. — Pan jeszcze nie wie! Przecież telefonowałem do prefektury...
— Mówże pan! Co się stało?
— Pani Fauville umarła dziś rano. Pomimo nieustającego dozoru, zdołała się otruć.
P. Demalion chwycił dyrektora więzienia za ramię i pobiegł z nim do infirmerji. Perenna i Mazeroux pośpieszyli za nimi. W jednym z pokoi ujrzeli młodą kobietę leżącą martwo.
Brunatne plamy widniały na jej bladej twarzy i ramionach. Plamy podobne do tych, które widziano poprzednio na trupie inspektora Verota, inżyniera Fauville i jego syna Edmunda.
Prefekt wyszeptał wzburzony:
— Lecz skąd truciznę dostała?...
— Znaleziono pod jej poduszką tę oto flaszeczkę i strzykawkę, panie prefekcie.
— Pod poduszką? Lecz skądże się one tam znalazły? Jakim sposobem dostała je! Kto mógł je przynieść!
— Nie wiemy jeszcze, panie prefekcie.
P. Demalion spojrzał na don Luisa. A więc śmierć Hipolita Fauville nie stawiała tamy morderstwom. Jego czyn nietylko wywołał zgubę Marji-Anny, lecz spowodował otrucie nieszczęśliwej kobiety! Czyż można było uwierzyć, że zemsta nieboszczyka ścigała ją w dalszym ciągu i zawsze równie automatycznie i bezimiennie! Lub.., prędzej... czy nie było innej jakiejś woli tajemniczej, która prowadziła dalej w cieniu z tą samą śmiałością szatańskie dzieło inżyniera Fauville?
W dwa dni później nowa sensacja wstrząsnęła nerwami publiczności. Znaleziono Gaston a Sauveranda w jego celi, dogorywającego. Zadusił się prześcieradłem. Próbowano przywrócić mu życie, lecz nadaremnie.
Na stole koło niego leżało pół tuzina wycinków gazet, dostarczonych mu jakąś nieznaną ręką.
Wszystkie donosiły o śmierci Marji-Anny Fauville.