Zęby tygrysa (1926)/XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zęby tygrysa |
Wydawca | E. Wende |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Zakłady graficzne „Polska Zbrojna” |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Dents du tigre |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Czwartego dnia po tych tragicznych zdarzeniach, stary dorożkarz, okutany w szeroką opończę, zadzwonił do pałacu Perenny i oddał list dla don Luisa. Zaprowadzono go wnet do gabinetu na pierwszem piętrze. Wszedłszy tam i ledwo zdążywszy zrzucić opończę, rzucił się ku don Luisowj:
— Stało się, szefie! Nie pora już na zabawę, trzeba manatki zbierać i umykać jaknajprędzej!
Don Luis, który spokojnie palił cygaro, siedząc wygodnie w głębi fotela, zapytał:
— Co wolisz, Aleksandrze, cygaro czy papierosa?
Mazeroux oburzył się:
— Ależ, szefie, pan chyba gazet nie czyta?
— Niestety!
— W takim razie sytuacja musi się panu przedstawiać równie jasno, jak i mnie i jak wszystkim wogóle. Od trzech dni, t. j. od owego podwójnego samobójstwa, albo raczej... podwójnego morderstwa, Marji-Anny Fauville jej kuzyna Gastona Sanveranda, nie znajdzie pan ani jednej gazety, gdzieby pan nie czytał: „Teraz, kiedy p. Fauvalle, jego syn i żona oraz kuzyn ich Gaston Sauverand nie żyją, nic już nie dzieli don Luisa Perenny od spadku po Kozmie Morningtonie“. Rozumie pan chyba, co to znaczy? Oczywiście, mówi się też o wybuchu na bulwarze Suchet i o zwierzeniach inżyniera Fauville. Oburzają się ludzie na tego potwornego Fauville i zachwycają się pańską zręcznością. Lecz to nie przeszkadza, że jeden fakt góruje we wszystkich rozmowach i dyskusjach. Po usunięciu wszystkich trzech gałęzi rodziny Roussel, kto zostaje? Don Lujs Perenna. W braku spadkobierców naturalnych, kto dziedziczył Don Luis Perenna.
— A to szczęśliwiec!
— Oto, co sobie wszyscy powtarzają, szefie. Mówią sobie też, że ta serja zbrodni i okropności nie może być wynikiem wypadkowego zbiegu okoliczności, lecz przeciwnie wskazuje na istnienie jakiejś woli kierującej, która rozpoczęła dzieło od zamordowania Kozmy Morningtona, a skończy na zdobyciu jego dwustu miljonów. Żeby zaś nazwać tę wolę, biorą co jest pod ręką, a więc osobistość bohaterską, a zarazem tajemniczą i wszechobecną, przyjaciela Morningtona, który od początku sprawy kieruje wydarzeniami, oskarża, uniewinnia, każe aresztować lub zwalniać, dopomaga w ucieczce, jednem słowem intryguje w całej tej sprawie spadkowej, na której, jeśli dobrze pójdzie, zarobi dwieście miljonów. Osobistością ową jest don Luis Perenna, inaczej mówiąc, smutnej pamięci Arsene Lupin, o którym trudno nie wspomnieć wobec tak kolosalnej afery.
— Dziękuje!
— Oto, co mówią, szefie, powtarzam. Póki pan Fauville i Sauverand żyli, publiczność niezbyt myślała o pańskich prawach do sukcesji. Ale z chwilą, kiedy oni umarli... mimowoli człowiek się pyta: komu przynosi korzyść zniknięcie wszystkich spadkobierców rodziny Roussel? Don Luisowi Perennie!
— Bandyta!
— Tak, bandyta, to właśnie słowo, które Weber wykrzykuje po całej prefekturze i dyrekcji policji. Pan jest bandytą, a Florencja Levasseur jest pańską wspólniczką. I nie słyszy się prawie słów protestu. Prefekt policji pamięta niezawodnie, że mu pan podwakroć życie uratował i że pan oddał władzom bezcenne usługi i chętnie to zawsze podniesie. Lecz choćby się nawet zwracał z tem do prezydenta rady p. Valenglay, który zresztą pana proteguje, to jeszcze nie poradzi. Nie pomoże prefekt policji ani prezydent rady tam, gdzie jest dyrekcja policji, władze sądowe, sędzia śledczy, dzienniki, a szczególnie opinja publiczna, która czeka, która się domaga winowajcy. Winowajcą jest pan lub Florencja Levasseur. A właściwie pan i Florencja Levasseur.
Don Luis nie drgnął. Mazeroux przeczekał jeszcze chwilę, poczem, nie otrzymując odpowiedzi, rzekł zrozpaczonym tonem:
— Czy wie pan, do czego mię pan zmusza, szefie? Do zdrady obowiązku! Otóż, proszę słuchać: Jutro rano otrzyma pan wezwanie sędziego śledczego. Poczem, niezależnie od wyniku badania, zaprowadzą pana wprost do aresztu. Mandat jest podpisany. Oto jednem słowem, co uzyskali pańscy wrogowie.
— Do kroćset! źle z nami, Aleksandrze!...
— To jeszcze nie wszystko. Weber, który się aż pali, żeby się na panu zemścić, otrzymał zezwolenie strzeżenia pańskiego pałacu, żeby się pan nie mógł wymknąć, jak Florencja Levasseur. Za godzinę będzie już tu ze swymi ludźmi. Co pan na to szefie?
Nie zmieniając swej wygodnej pozycji w fotelu, don Luis skinął od niechcenia na Mazeroux.
— Sierżancie, spójrz-no pod kanapę, tam, pomiędzy oknami...
Perenna rzekł to poważnym tonem. Mazeroux instynktownie usłuchał rozkazu. Pod kanapą stała walizka.
— Słuchaj jeszcze, sierżancie! Za dziesięć minut, kiedy służbie każę iść spać, zaniesiesz te walizkę na ulice Rivoli, Nr. 143. bis, gdzie wynająłem małe mieszkanko pod nazwiskiem pana Lecocq.
— Jakto? Co to znaczy, szefie?
— To znaczy, mój drogi, że od trzech dni, nie mając nikogo pewnego w domu, komubym mógł powierzyć tę walizę, czekałem twoich odwiedzin.
Mazeroux patrzył na niego wzrokiem zdumionym.
— A więc pan miał zamiar umknąć stąd?
— Oczywiście! Tylko nie było czego się spieszyć. Z chwilą kiedy ciebie umieściłem na służbie w policji, zrobiłem to naturalnie, żeby wiedzieć o wszystkiem, co się przeciwko mnie knuje. Powiadasz, że jest niebezpieczeństwo, wynośmy si.
I uderzając po ramieniu sierżanta coraz bardziej zdumionego, dodał surowo:
— Widzisz, Mazeroux, że nie warto było przebierać się za dorożkarza i zdradzać swych obowiązków. Nigdy nie trzeba zdradzać obowiązków, sierżancie! Zapytaj swego sumienia, a pewien jestem, że cię osądzi, jak na to zasługujesz...
Don Luis mówił prawdę. Widząc, jak dalece śmierć Marji-Anny i Sauveranda zmienia sytuację, uważał za wskazane ukryć się czasowo. Nie uczynił tego wcześniej, gdyż oczekiwał ciągle wiadomości od Florencji Levasseur. Niestety, oczekiwał ich daremnie. Florencja trwała w uporczywem milczeniu. Don Luis zdecydował się więc nie narażać się nadal na coraz prawdopodobniejsze aresztowanie.
I rzeczy wiście, przewidywania jego sprawdziły Mazeroux zjawił się nazajutrz rozradowany w mieszkanku przy ul. Rivoli.
— A to się panu upiekło! Weber mało się nie wściekł, skoro się dowiedział, że mu ptaszek z klatki wyfrunął. Zresztą, trzeba przyznać, że sytuacja jest coraz bardziej zagmatwana. W prefekturze policji zupełnie głowy potracili i sami nie wiedzą, czy mają ścigać Florencję Levasseur. Musiał pan to w gazetach czytać! Sędzia śledczy twierdzi, że ponieważ inżynier Fauville zabiwszy syna, sam popełnił samobójstwo, sprawa jest tem samem skończona i Florencja Levasseur nic z tem nie może mieć wspólnego. Jak się to panu podoba! Co?... Dobry sobie jest ten sędzia! A zabójstwo Gastona Sauveranda! Czyż to nie jasne, że ona w tem brała udział! Tak jak we wszystkiem zresztą! Przecież to u niej znaleziono te notatki, tyczące się listów i wybuchu w willi Fauville, a następnie...
Mazeroux nie dokończył zdania, onieśmielony wzrokiem don Luisa i rozumiejąc nareszcie, że szef więcej niż kiedykolwiek dba o Florencję.
— Et, lepiej nie mówmy o tem wcale. Przyszłość okaże, kto miał rację...
Dni płynęły spokojnie. Mazeroux przychodził jak mógł najczęściej, lub telefonował do don Luisa o wszystkich szczegółach podwójnego śledztw a w więzieniu „Saint-Lazare“ i „la Sante“.
Wszelkie badania pozostawały bezskuteczne. Stwierdzono conajmniej, że przed swem aresztowaniem Sauverand robił starania nawiązania korespondencji z Marją-Anną Fauville za pośrednictwem jednego z dostawców infirmerji więziennej. Czy jednak strzykawka i flaszeczka z trucizną przeszły tą samą drogą? trudno było powiedzieć. Również nie można było dojść, jakim sposobem wycinki z gazet, tyczące się samobójstwa Marji-Anny, doszły do celi Gastona Sauveranda...
Niewyjaśnioną tajemnicą były też zawsze owe ślady zębów na jabłku. „Zębów tygrysa“, jak je nazywano...
Jednem słowem, jak mówił Mazeroux, plątali się wszyscy w tej gmatwaninie bez wyjścia, tak dalece, że prefekt, który miał misję zebrania sukcesorów Morningtona najwcześniej we trzy miesiące a najdalej we cztery, po przeczytaniu testamentu, zdecydował nagle zwołać to zebranie w ciągu następnego tygodnia, t. j. 9 czerwca. Miał nadzieję skończyć nareszcie z tą sprawą, w której władze sądowe wykazały tyle niepewności i wahania. Podług okoliczności powzięłoby ostateczne postanowienie, tyczące się spadku. Następnie zamkniętoby śledztwo. I powoli zapanowałoby milczenie nad tą potworną hekatombą spadkobierców Morningtona. I tajemnica zębów tygrysa poszłaby zczasem w zapomnienie.
Lecz co najdziwniejsze, dni te ostatnie niespokojne i gorączkowe, jak przed wielką bitwą, don Luis Perenna przepędził spokojnie, w głębokim fotelu, na balkonie, paląc papierosy lub puszczając bańki mydlane, które wiatr unosił wdal.
Mazeroux nie mógł mu się nadziwić.
— Nie rozumiem pana, doprawdy! Jak pan może wyglądać tak obojętnie i spokojnie?
— Ale ja jestem spokojny, Aleksandrze.
— Jakto, więc ta sprawa nic już pana nie interesuje? Zrzekł się pan pomszczenia śmierci pani Fauville i Sauveranda? Otwarcie oskarżają pana, a pan puszcza tymczasem bańki mydlane?...
— Nie znam nic więcej pasjonującego, Aleksandrze!
— Chyba, że pan doprawdy zgłębił tę przeklętą tajemnicę?
— Kto wie...
Godziny mijały za godzinami a don Luis nie ruszał się ze swego balkonu. Dla odmiany karmił wróble, które zlatywały się na balkon, żeby jeść chleb, który im rzucał. Można było rzec naprawdę, że dla niego też sprawa ta była zakończona, i że wszystko szło jaknajpomyślniej.
Lecz w dniu zebrania wpadł Mazeroux zaaferowany z listem w ręku:
— To dla pana, szefie. List był do mnie adresowany, lecz w podwójnej kopercie, na drugiej zaś jest pańskie nazwisko. Jak to wytłumaczyć... sam nie wiem.
— Bardzo łatwo, Aleksandrze. W róg znając nasze przyjazne stosunki, a nie znając mego adresu...
— Jaki wróg?
— Powiem ci to dziś wieczór...
Don Luis otworzył kopertę i przeczytał następujące słowa, pisane czerwonym atramentem:
„Lupinie, jeszcze czas, wycofaj się z walki! Jeśli tego nie uczynisz, czeka cię śmierć, jak tamtych. Kiedy będziesz myślał że jesteś u celu, kiedy rękę na mnie podniesiesz z okrzykiem: zwycięstwo, wówczas przepaść otworzy się pod twemi nogami.
Miejsce twej śmierci jest już obrane i sidła zastawione. Strzeż się, Lupinie!“
Don Luis uśmiechnął się.
— No, nareszcie coś się zarysowuje...
— Tak pan myśli! szefie!
— Ależ tak.. A kto ci wręczył to pismo!
— W tem, to mamy szansę, szefie! Agent prefektury, któremu był list ten oddany, mieszka przy ul. Ternes, w sąsiednim domu oddawcy listu.
Don Luis rzucił się rozradowany:
— Gadajże prędko! Masz jakieś bliższe wiadomości!
— Osobnik ten jest służącym w jednej klinice przy ul. des Ternes.
— Lećmy tam. Nie mamy chwili do stracenia!...
— Nareszcie! szefie! odnajduję pana!
— No, rozumie się, póki nie było nic do roboty, to czekałem dzisiejszego wieczora i wypoczywałem, gdyż przewiduję, że walka będzie ciężka... Ale jak się nieprzyjaciel nareszcie odezwał i jest trop po którym można go śledzić, to nie mamy racji dłużej czekać. A więc dalejże na tygrysa, Mazeroux!
Była już godzina pierwsza popołudniu kiedy don Luis i Mazeroux przyjechali do kliniki Ternes. Otworzył im służący. Mazeroux szturchnął łokciem Perennę, był to bezwątpienia oddawca listu. Zapytany przez sierżanta, człowiek ten przyznał bez trudności, że był rzeczywiście dnia tego rano w prefekturze.
— Z czyjego rozkazu! — Zapytał Mazeroux.
— Z rozkazu pani przełożonej.
— Co za przełożonej?
— Przy klinice jest dom zdrowia prowadzony przez zakonnice.
— Czy można mówić z przełożoną?
— Oczywiście, lecz chwilowo pani przełożona wyszła.
— A kiedy wróci?
— Lada chwila.
Służący wprowadził ich do przedpokoju, gdzie czekali przeszło godzinę. Ogromnie byli obaj zaciekawieni, co znaczyła interwencja owej zakonnicy. Jaką rolę ona w tem grała?
Przez ten czas różne osoby przechodziły przez pokój. Jedni przychodzili odwiedzać chorych, inni wychodzili. Zakonnice chodziły to tu, to tam w milczeniu, jakoteż i pielęgniarki w długich białych bluzach, ściśniętych w pasie.
— No będziemy tu chyba pleśnieć w nieskończoność, szefie — szepnął Mazeroux.
— A ciebie co nagli? Twoja ukochana?
— Nie, tylko... czas tracimy.
— Ja czasu nie tracę. Zebranie u prefekta jest dopiero o piątej.
— Ha! Co pan mówi, szefie? Nie ma pan przecież zamiaru być obecnym...
— Czemu nie?
— Jakto? A mandat?...
— Mandat? Świstek papieru...
— Tak, tylko, że ten świstek papieru może się stać niemiłą rzeczywistością, jeśli pan zmusi sędziego do działania. Pańska obecność będzie uważana za prowokację.
— A moja nieobecność za wyznanie. Ktoś, kto dziedziczy dwieście miljonów, nie kryje się w chwili przyznania spadku. Otóż pod groźbą utraty praw muszę wziąść udział w tem zebraniu.
— Szefie...
W tej chwili dał się słyszeć koło nich zdławiony okrzyk i równocześnie pielęgniarka, która przechodziła przez pokój, zaczęła biec i zniknęła za kotarą.
Don Luis w stał zmieszany, wahając się, potem nagle po paru sekundach namysłu rzucił się za nią, przebiegł korytarzyk i natrafił na drzwi, skórą materacowane, które się były tylko co zamknęły i wkoło których, don Luis, szukając klamki drżącemi ze wzruszenia rękami, stracił jeszcze kilka sekund.
Kiedy je nareszcie otworzył, znalazł się u stop służbowych schodów. Czy wejść na górę? Na lewo te same schody szły na dół do suteren. Perenna zbiegł wdół, wszedł do kuchni i chwyciwszy za ramię kucharkę, zawołał gwałtownie:
— Tylko co pielęgniarka stąd wyszła?
— Ach, to ta nowa... Panna Gertruda.
— Prędko... prędko... wołają ją na górze!...
— Kto taki?
— Ależ, do jasnego pioruna! Którędy wyszła ta panna?
— Tu... temi drzwiami.
Don Luis rzucił się, przebył małą sień i wybiegł na ulicę les Ternes.
— Wcale niezły bieg! — zawołał Mazeroux, który go dogonił.
Don Luis obserwował ulicę. Na małym placyku opodal widać było ruszający z miejsca autobus.
— Ona tam jest! — zawołał — tym razem nie wypuszczę jej...
Skinął na samochód.
— Proszę jechać za tym autobusem w odległości pięćdziesięciu metrów.
Mazeroux zapytał:
— Czy to Florencja Levasseur!
— Tak.
— A to dobre! — mruknął sierżant. Poczem dodał z nagłą naiwnością:
— Czy pan doprawdy nic nie widzi! Przecież nie wolno być tak dalece zaślepionym!...
Dom Luis nie odpowiedział.
— Obecność Florencji Levasseur w klinice dowodzi, jak a+b, że to ona kazała służącemu przynieść mi ten list z pogróżkami dla pana. A w takim razie, przyzna pan, że wszelkie wątpliwości upadają! Florencja Levasseur prowadzi całą sprawę! I pan wie o tem równie dobrze, jak ja! Jeśli pan potrafił w ciągu tych dziesięciu dni z miłości dla tej kobiety uważać ją za niewinną, pomimo wszystkich oskarżających ją dowodów, to dziś prawda w oczy kłóje! Dziś widzi pan jasno, nieprawdaż, szefie!
Tym razem don Luis nie protestował. Z twarzą skupioną i twardym wyrazem w oczach bacznie śledził autobus, który w tej chwili zatrzymał się na rogu bulwaru Haussmanna.
— Stój! — krzyknął do szofera.
Pielęgniarka wysiadła. Pomimo stroju łatwo w niej było poznać Florencję Levasseur. Rzuciła wzrokiem wokoło siebie, jak ktoś, co chce sprawdzić, czy nie jest ścigany, następnie wsiadła do dorożki i kazała się zawieść na dworzec Saint-Lazare.
Zdaleka don Luis widział ją, wchodzącą na schody, a potem jeszcze w głębi sali przy okienku, gdzie kupowała bilet.
— Prędko, Mazeroux! — zawołał — dobądź twoją legitymację i zapytaj tę urzędniczkę, jaki bilet sprzedała. Tylko śpiesz się, zanim kto inny nadejdzie.
Mazeroux szybko wykonał rozkaz i wrócił, mówiąc:
— Bilet drugiej klasy do Rouen.
— Weź także bilet.
Sierżant usłuchał. Przyczem urzędniczka poinformowała go, iż pociąg pośpieszny odchodził natychmiast. Kiedy wyszli na peron, ujrzeli Florencję, wsiadającą do przedziału.
Lokomotywa zagwizdała.
— Wsiadaj — rzekł don Luis, który się ukrywał jak mógł. — Zatelegrafujesz do mnie z Rouen, a ja cię tam dziś wieczorem dogonię. Tylko otwieraj dobrze oczy, żeby ci się z rąk nie wyśliznęła.
— Proszę ze mną jechać, szefie! Dużoby lepiej było...
— Nie mogę. Pociąg przed Rouen, nie staje, mógłbym więc być z powrotem dopiero wieczorem. A zebranie w prefekturze jest o piątej.
— A pan chce na niem być koniecznie?
— Więcej niż kiedykolwiek. Prędko, wsiadaj!
Pchnął go do jednego z końcowych wagonów. Pociąg ruszył i wkrótce znikł w tunelu.
Wówczas don Luis rzucił się na ławkę w jednej z poczekalni i siedział tam dwie godziny, udając, że czyta gazety. W rzeczywistości zaś rozmyślał nad dręcząeem go niewymownie pytaniem: „Czy Florencja jest winną?“
Punktualnie o piątej godzinie otwarty się drzwi gabinetu p. Demaliona przed majorem hr. d‘Astrignac, mecenasem Lepurtuis i sekretarzem ambasady amerykańskiej. W tej samej chwili wyszedł ktoś do przedpokoju woźnych i oddał swą kartę wizytową.
Woźny, będący dnia tego na służbie, rzucił okiem na kartę i zwrócił się żywo do kilku osób, rozmawiających na uboczu, następnie zapytał nowoprzybyłego:
— Pan nie ma wezwania?
— Zbyteczne. Proszę anonsować don Luisa Perennę.
Jakby elektryczne wstrząśnienie przeszło wszystkich obecnych. Ktoś oddzielił się od grupy rozmawiających osób i postąpił parę kroków. Był to komisarz Weber.
Wrogowie spojrzeli sobie w oczy. Don Luis uśmiechał się uprzejmie. Weber był blady z wściekłości i widać było wysiłki, które czynił, żeby nad sobą panować.
Wkoło niego, oprócz dwóch dziennikarzy, było jeszcze czterech agentów policji.
— „Psiakrew! ci panowie na mnie tu czyhają — pomyślał don Luis. — Lecz ich zdumienie dowodzi jasno, że nie przypuszczali, iż będę miał tupet zjawić się tu. No, zaaresztują, czy nie?“
Weber nie ruszył się. Wkońcu twarz jego nabrała wyrazu pewnego zadowolenia, jakby mówił sobie: „Ciebie, kochanku, trzymam nareszcie! Nie wywiniesz mi się więcej!“
Woźny powrócił i nie mówiąc słowa, wskazał drogę don Luisowi.
Don Luis przeszedł koło Webera; kłaniając mu się uprzejmie, agentom zaś przesłał przyjazne skinienie, poczem wszedł do gabinetu.
Natychmiast major d’Astrignae pośpieszył ku niemu z wyciągniętą dłonią, okazując tem samem, że żadne plotki nie mogły wpłynąć na uznanie, które miał dla legjonisty Perenny. Lecz chłodne zachowanie prefekta policji było niezmiernie wymowne. Przerzucał w dalszym ciągu akta. leżące przed nim i rozmawiał szeptem z sekretarzem ambasady i notarjuszem.
Don Luis pomyślał:
„Mój drogi Łupinie, ktoś stąd wyjdzie dzisiaj z kajdankami na rękach. Jeśli nie prawdziwy winowajca, to ty, mój biedny sitary! Mądrej głowie...“
Myśl ta jednak nie przygnębiała go bynajmniej. Przeciwnie, dodawała mu bodźca do nowej walki.
Prefekt policji dalej przeglądał akta, rzucając okiem od czasu do czasu na dom Luisa Perennę, którego wesoła i swobodna mina mocno go intrygowała... Wkońcu p. Demalion przemówił:
— Spotykamy się tu, moi panowie, tak jak przed dworna miesiącami, żeby powziąć ostateczne postanowienia w sprawie spadku po Kozinie Morningtonie. Pan Caceres „attache“ poselstwa Peruwiańskiego nie przybędzie, gdyż, jak mię o tem powiadomiono depeszą, z Włoch nadesłaną, jest dość poważnie chory. Obecność jego tu zresztą nie była konieczna. Nie brakuje więc nikogo... oprócz tych niestety, których to zebranie miało utwierdzić w prawach, t. j. spadkobierców Kozmy Morningtona.
— Brakuje jeszcze kogoś, panie prefekcie.
P. Demalion podniósł głowę. I zobaczywszy, że to Perenna przemówił, zawahał się, lecz po chwili zdecydował się zapytać:
— O kim pan mówi! O zabójcy spadkobierców Momingtona.
Jeszcze raz don Luis zmusił obecnych pomimo oporu, który mu przeciwstawiano, do liczenia się z jego osobą i zdaniem.
— Panie prefekcie, czy pozwoli mi pan przedstawić sobie fakty tak jak się one wyłaniają z teraźniejszej sytuacji! Będzie to dalszy ciąg i zakończenie rozmowy, którąśmy mieli swego czasu po wybuchu na bulwarze Suchet.
Milczenie p. Demaliona dało do zrozumienia Perennie, że może mówić dalej:
— Będę treściwym, panie prefekcie. I to dla dwóch powodów: najprzód dlatego, że mając zwierzenia inżyniera Fauville, wiemy ostatecznie, jaką potworną rolę odegrał w całej tej sprawie: a następnie dlatego, że prawda, choćby skomplikowana pozornie, w rzeczywistości jest zupełnie prosta. Mieści się ona całkowicie w pytaniu, które mi pan zadał panie prefekcie, wychodząc z ruin willi bulwaru Suchet:
„Jak wytłumaczyć, że w swojem zwierzeniu Hipolit Fauville nie wspomina ani razu o spadku Morningtona!“
„W tem jest wszystko panie prefekcie. Hipolit Fauville nie wspominał ani razu o spadku, gdyż najwidoczniej o nim nie wiedział. Tak, jak nie wiedział o nim Gaston Sauverand, jak również pani Fauville i Florencja Levasseur“.
„A więc mamy jeden pewnik: spadek nie gra żadnej roli w postanowieniach i czynach inżyniera Fauville.
„A jednakże, z niewzruszoną regularnością jeden po drugim, umierają wszyscy spadkobiercy i to według porządku ustanowionego przez samego testatora.
„Czyż to nie dziwne! I jak tu nie przypuszczać jakiejś myśli kierowniczej! Jak nie dopuścić, że ponad nienawiścią i zazdrością potwornego Fauville, znajduje się ktoś, obdarzony jeszcze stokroć większą energją, dążący do wytkniętego celu i prowadzący w objęcia śmierci, jakby zgóry ponumerowane ofiary wszystkich nieświadomych aktorów dramatu, którego nici sam powiązał i sam rozwiązuje.
„Panie prefekcie, instynkt publiczny jest tak dalece zgodny z mojem twierdzeniem, część policji z komisarzem Weberem na czele rozumuje w sposób tak dalece indentyczny z mojem, że istnienie danej osobistości, utwierdziło się odrazu we wszystkich imaginacjach. Nie widząc zaś, ktoby mógł uosabiać tę energję i myśl kierowniczą, wskazano na mnie. Ostatecznie, dlaczego nie? Czyż nie jestem spadkobiercą Kozmy Morningtona, a tem samem, czy nie wypełniam koniecznego warunku, żeby mieć wyrachowanie w zbrodni?
„Bronić się nie będę. Może się zdarzyć, panie prefekcie, że obce interwencje lub też okoliczności zmuszą pana do przedsięwzięcia przeciw mnie środków nieusprawiedliwionych, lecz nie uwierzę nigdy, żeby pan choć chwilę uważał za zdolnego do takich zbrodni człowieka, którego czyny mógł pan sądzić w ciągu całych dwóch miesięcy.
„A jednak instynkt publiczny nie myli się, panie prefekcie. Niezależnie od inżyniera Fauville jest niewątpliwie inny winowajca i to ktoś, kto dziedziczy po Kozinie Morningtonie. A ponieważ to nie ja nim jestem, więc musi być jeszcze jakiś spadkobierca Morningtona. Jego więc oskarżam, panie prefekcie.
„W ponurym dramacie, który się przed nami rozwija, nietylko wola zmarłego istnieje. Nietylko ze zmarłym walczyłem w ciągu tych dwóch miesięcy. Niejednokrotnie, potykając się, czułem jakby tchnienie życia na twarzy. I nie raz czułem zęby tygrysa, starającego się mnie rozszarpać. Zmarły zdziałał wiele, ale czy działał sam, nie wiem. Tak, jak me wiem, czy „tamten“ był tylko wykonawcą czy też wspólnikiem i inspiratorem dzieła, które na własną korzyść obrócił i doprowadził do ostatecznych granic. I dlatego, że znał testament Morningtona...
„Jego więc oskarżam panie prefekcie.
„Oskarżam go przynajmniej o tę część zbrodni, której nie można przypisać Hipolitowi Fauville.
„Oskarżam, że sforsował zamek w szufladzie biurka, gdzie mecenas Lepertuis adwokat Kozmy Morningtona, złożył testament swego klijenta.
„Oskarżam go, że się zakradł do mieszkania Kozmy Morningtona i zamienił ampułkę lekarstwa, używanego przez niego do zastrzyków, na takąż ampułkę z trucizną.
„Oskarżam go, że odegrał rolę doktora, który stwierdził zgon Kozmy Morningtona i wydał fałszywe zaświadczenie.
„Oskarżam go, że dostarczył Hipolitowi Fauville truciznę, która zabiła inspektora Verota, Edmunda Fauville i w końcu samego Hipolita Fauville.
„Oskarżam go, że uzbroił przeciw mnie rękę Gastona Sauveranda, który pod jego wpływem po trzykroć nastawał na moje życie i wkońcu spowodował śmierć mego szofera.
„Oskarżam go, że korzystając z porozumienia, które Gaston Sauverand zdołał nawiązać z niektóremi osobami w infirmerji więziennej, przeklął Marji-Annie Fauville strzykawkę i flaszeczkę z trucizną, która jej ułatwiła wykonanie samobójczych zamiarów.
„Oskarżam go, iż niewiadomym mi sposobem, lecz przewidując zgóry niezawodny skutek swego czynu, przesłał Gastonowi Sauverand wycinki z gazet, donoszące o śmierci Marji-Anny.
„Oskarżam go jednem słowem o zamordowanie wszystkich osób, które go dzieliły od miljonów Morningtona. I twierdzę, że jeśli ktoś zagładzi ze świata miljonera i jego czterech sukcesorów, to widocznie sam jest piątym sukcesorem i zamierza spadek sobie zagarnąć. Za chwilę człowiek ten zjawi się przed nami.
— Co takiego?! — zawołał prefekt zdumiony, zapominając o tak ścisłej i mocnej argumentacji Perentny i myśląc tylko o nieoczekiwanym zjawisku, przez niego zapowiedzianem.
— Panie prefekcie — odparł don Luis — odwiedziny te będą tylko logicznym wynikiem oskarżenia, które wnoszę. Niech pan sobie przypomni, że testament Morningtona jest pod tym względem kategoryczny: prawa spadkobiercy będą ważne pod warunkiem, jeśli takowy będzie obecny na dzisiejszem zebraniu.
— A jeśli nie przybędzie? — zapytał prefekt.
— Przybędzie, panie prefekcie. Gdyż inaczej cała ta sprawa nie miałaby racji bytu. Musi przybyć! ażeby się upomnieć o dwieście miljonów, zdobytych za cenę tych straszliwych zbrodni.
— A jeśli nie przybędzie? — powtórzył prefekt z uporem.
— W takim razie, panie prefekcie, musiałoby to oznaczać, że ja jestem tym winowajcą i nic panu nie pozostanie innego, jak aresztować mnie. Pomiędzy piątą a szóstą godziną popołudniu musi pan tu dziś zobaczyć naprzeciw siebie tego, który zabił spadkobierców Morningtona. Inaczej być nie może i w każdym wypadku sprawiedliwości stanie się zadość. A więc on, albo ja, sprawa jest jasna.
P. Demalion milczał chwilę, gryząc własny wąs i chodząc naokoło stołu. Wkońcu wybuchnął nagle:
— Nie! po stokroć nie, to niemożliwe! Jeśli istnieje człowiek dość potworny, żeby wykonać taką serję mordów, to nie będzie on tak głupi, żeby się sam wydać...
— Przychodząc tu, panie prefekcie, on nie wie nic o niebezpieczeństwie, które mu grozi, ponieważ nikomu na myśl nie przyszło dotąd przypuszczać nawet o jego istnieniu. A zresztą, co on ryzykuje!
— Jakto, co ryzykuje! Ależ jeśli on rzeczywiście dokonał tego szeregu zbrodni...
— On go nie dokonał bynajmniej, panie prefekcie, a dał go wykonać innym. On sam nie działa, lecz uzbraja ich rękę i doprowadza do tego, że śmierć sobie zadają. Oto jest człowiek i oto jego sposoby...
I półgłosem, jakby z niepokojem, dodał:
— Przyznaję, że nigdy jeszcze w ciągu życia mego, bogatego w przeróżne doświadczenia, nie natknąłem się na równie straszliwą osobistość, działającą z taką djabelską przebiegłością i równie zdumiewającą znajomością psychologji...
Słowa te wywołały w otoczeniu z każdą chwilą rosnące wzruszenie. Widziano wprost ową niewidzialną istotę. Hipoteza nabierała form realnych, stawała się człowiekiem. Oczekiwano go.
Nagle odgłos kroków dał się słyszeć w przedpokoju. Zastukano do drzwi.
— Proszę!...
Wszedł woźny, trzymając tacę w ręku.
Na tacy był list i jedna z tych kartek drukowalnych, na których pisze się nazwisko i cel wizyty.
P. Demalion rzucił się ku wchodzącemu.
Chwytając kartę, zawahał się. Blady był bardzo i widocznie wzruszony. Po chwili nagle zdecydował się:
— Ach! — wykrzyknął z najwyższem zdumieniem.
Spojrzał na don Luisa, zastanowił się, poczem wziął list z tacy i zapytał woźnego:
— Czy ta osoba jest tu?
— W przedpokoju, panie prefekcie.
— Jak zadzwonię, proszę ją wprowadzić.
Woźny wyszedł.
Pan Demalion stał przed swojem biurkiem bez ruchu. Po raz wtóry don Luis spotkał jego wejrzenie i zaczął go dziwny ogarniać niepokój.
Prefekt zdecydowanym gestem otworzył kopertę, trzymaną w ręku i zaczął czytać list.
Wszyscy obecni z żywem zainteresowaniem śledzili każdy jego ruch, każdy wyraz twarzy. Czyżby przepowiednie Perenny miały się sprawdzić! Czy to piąty sukcesor upomina się o swoje prawa!
Przeczytawszy pierwszych parę wierszy p. Demalion podniósł głowę i zwracając się ku Perenmie, szepnął:
— Miał pan rację, jest to rzeczywiście reklamacja.
— W czyjem imieniu, panie prefekcie! — zapytał mimowoli don Luis.
P. Demalion nie odpowiedział. Skończył list, poczem rozpoczął go na nowo powoli, jakgdyby ważąc każde słowo. Nareszcie przeczytał głośno:
„Panie Prefekcie!
„Trafem dowiedziałem się o istnieniu nieznanego dotąd spadkobiercy rodzimy Roussel. Otrzymałam dziś dopiero papiery potrzebne dla stwierdzenia jego tożsamości, wskutek czego przesyłam je panu dopiero w ostatniej chwili przez osobę, której się tyczą. Szanując cudzą tajemnicę i pragnąc pozostać poza nawiasem sprawy, do której wmieszana zostałam tylko wypadkowo, proszę pana o wybaczenie, iż nie czuję się w obowiązku złożenia mego podpisu poniżej listu“.
A więc Perenna przewidział dobrze i wydarzenia sprawdzały jego przepowiednie. Oto w oznaczonym terminie zjawiał się zapowiedziany sukcesor.
Pozostawało jeszcze ostateczne pytanie: Kim był ten nieznajomy, ten przypuszczalny spadkobierca, a tem samem morderca kilkakrotny? Ściana tylko oddzielała ich od niego... Za chwilę go ujrzą!...
Nagle prefekt zadzwonił.
Minęło kilka sekund silnego niepokoju. Co dziwne, pan Demalion nie spuszczał Perenny z oka. Ten ostatni zachowywał pozornie panowanie nad sobą, lecz w głębi był mocno niespokojny i zmieszany.
Drzwi otwarły się. Ukazała się w nich jakaś postać kobieca...
Była to Florencja Levasseur.