<<< Dane tekstu >>>
Autor Maurice Leblanc
Tytuł Zęby tygrysa
Wydawca E. Wende
Data wyd. 1926
Druk Zakłady graficzne „Polska Zbrojna”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Dents du tigre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ CZTERNASTY.
Nowy spadkobierca.

Don Luis patrzył, nie wierząc własnym oczom. Florencja tu?... Florencja, którą był pozostawił w pociągu pod opieką Mazeroux i której powrót z Mans przed ósmą wieczorem był fizyczną niemożliwością.
Pomimo jednak silnego zdumienia, zrozumiał natychmiast, jak się to stało. Florencja, widząc, że jest ścigana, zaciągnęła ich za sobą na dworzec Saint-Lazare i wsiadłszy do wagonu, wysiadła zeń odrazu po przeciwnej stronie pociągu, kiedy tymczasem Mazeroux jechał do Mans, pilnując nieobecnej podróżniczki.
Kiedy ochłonął z pierwszego wrażenia, don Luis zrozumiał nagle całą okropność danej sytuacji. Florencja przybyła tam w celu upomnienia się o spadek Morningtona, a on, don Luis Perenna, tylko co przecież udowodnił zebranym, że fakt ten może służyć za dowód niezbity najstraszliwszej winy.
Pod wpływem nieprzepartego popędu rzucił się ku niej i chwyciwszy ją za ramię, rzekł gwałtownie, nienawistnie prawie:
— Poco pani tu przyszła1? Czemu mię pani nie uprzedziła?
Pan Demalion zbliżył się, chcąc Perennę powstrzymać. Lecz don Luis, nie puszczając ramienia Florencji, zawołał:
— Ależ panie prefekcie, czyż pan nie widzi, że to tylko jakaś omyłka? To nie jest osoba, której przyjście tu zapowiedziałem. Tamta ukrywa się gdzieś, jak zwykle. To niemożliwe, żeby Florencja Levasseur...
— Nie mam żadnego uprzedzenia przeciwko pannie Levasseur — odparł prefekt głosem stanowczym.
— Lecz moim obowiązkiem jest wybadać ją co do okoliczności, które spowodowały jej wizytę.
Poczem uwolnił Florencję z uścisku Perenny i wskazał jej fotel, siadając sam przy biurku. Na twarzy p. Demaliona widać było silne wrażenie, które na nim wywierała ta wizyta, ilustrująca jakby twierdzenia don Luisa. Ukazanie się na scenie nowej osoby, pretendującej do spadku, było w tym razie równoznaczne z ukazaniem się zbrodniarki, przynoszącej osobiście dowody swych zbrodni. Don Luis odczuł to wyraźnie, to też nie spuszczał oczu z prefekta policji.
Florencja patrzyła to na jednego, to na drugiego tak, jakby to wszystko było dla niej nierozwiązalnem zagadnieniem. Jej piękne czarne oczy zachowały swój zwykły pogodny wyraz. Nie miała już na sobie stroju pielęgniarki, lecz skromną popielatą suknię, która uwydatniała jej harmonijną figurę. Poważna była i spokojna, jak zwykle.
Pan Demalion zwrócił się do niej:
— Niechże się pani wytłumaczy.
Ona odrzekła:
— Nie mam nic do tłumaczenia, panie prefekcie. Przybywam do pana dla spełnienia zlecenia, nie rozumiejąc właściwie, jakie jest jego znaczenie.
— Co pani chce przez to powiedzieć?
— To, panie prefekcie, że ktoś, do kogo mam najgłębsze zaufanie i szacunek, prosił mnie o wręczenie panu pewnych papierów, dotyczących podobno sprawy, będącej celem dzisiejszego zebrania.
— A więc sprawy przyznania spadku po Kozunie Morningtonie?
— Tak, panie prefekcie.
— I nie wie pani, dlaczego pani właśnie powierzono te papiery?
— Nie wiem, panie prefekcie.
— I nie wie pani też oczywiście, w czem te papiery tyczą się pani?
— Ależ one minie się wcale nie tyczą, panie prefekcie.
P. Demalion uśmiechnął się i patrząc Florencji prosto w oczy, powiedział wyraźnie:
— Według załączonego listu, papiery te tyczą się pani. Ustalają one podobno niewątpliwie, że pochodzi pani z rodziny Roussel, wskutek czego ma pani wszelkie prawa do spadku po Morningtonie.
— Ja! — wyrwał się jej okrzyk szczerego zdumienia i protestu. — Ja miałabym mieć prawa do tego spadku? Ależ to niemożebne! Ja żadnych praw nie mam. Żadnych, panie prefekcie! Nigdy pana Morningtona nie widziałam. Musi w tem być jakieś nieporozumienie.
Mówiła z wielkiem ożywieniem i widoczną szczerością, która na kim innym zrobiłaby może wrażenie. Lecz prefekt policjo, nie mógł zapomnieć ścisłej argumentacji Perenny i oskarżenie, które rzucił zgóry na mającego się zjawić nowego pretendenta do sukcesji.
— Proszę mi dać te papiery — rzekł krótko.
Florencja wyjęła z torebki błękitną kopertę nie zaklejoną, w której prefekt znalazł kilka pożółkłych kartek, gdzieniegdzie podartych.
Wśród głębokiej ciszy, p. Demalion oglądał je na wszystkie strony, odczytał od początku do końca i za pomocą szkła powiększającego zbadał podpisy i pieczęcie. W końcu rzekł:
— Papiery te mają wszystkie cechy autentyczności, i pieczęcie są oficjalne.
— A więc, panie prefekcie! — zapytała Florencja drżącym głosem...
— Ha, cóż muszę pani powiedzieć, że pani nieświadomość wydaje md się niezmiernie wątpliwą.
I zwracając się do notarjusza, rzekł:
— Oto w skróceniu, co zawierają te papiery: Gaston Sauverand, spadkobierca w czwartym stopniu Kozmy Morningtona, miał brata starszego, imieniem Raoul, który był osiadł w Argentynie. Brat ten przed śmiercią przysłał do Europy pod opieką starej niańki dziewczynkę pięcioletnią, która była jego córką naturalną, lecz przyznaną, którą miał z panną Levasseur, nauczycielką francuską, zamieszkałą w Buenos-Ayres. Oto metryka ich córki. A to deklaracja ojca, napisana własnoręcznie. Tu zaś poświadczenie owej niańki i trzech przyjaciół, znanych przemysłowców w Buenos-Ayres. A oto metryka zgonu ojca i matki. Wszystkie te papiery są legalizowane i noszą pieczęć konsulatu francuskiego. Nie mam więc żadnych danych, żeby podejrzewać ich autentyczność i zmuszony jestem uważać Florencję Levasseur, jako córkę Raoula Sauveranda, a bratanicę Gastona Sauveranda.
— Bratanica Gastona Sauveranda... — wyszeptała Florencja...
Wspomnienie ojca, którego właściwie nie znała, nie wzruszało jej zbytecznie. Lecz płakać zaczęła na myśl o Gastonie Sauverandzie, którego serdecznie kochała, nie wiedząc, jak bliskie łączyły ich więzy.
Czy były to łzy szczere? Czy też łzy dobrej aktorki, która umiała odegrać siwą rolę?
Don Luis obserwował p. Demaliona, więcej jeszcze, niż Florencję i starał się wyczytać jego tajne myśli i zamiary. I nagle z całą pewnością zrozumiał, że aresztowanie Florencji jest już rzeczą ostatecznie postanowioną i to pod zarzutem najstraszliwszych zbrodni. Postąpił więc ku niej, mówiąc:
— Florencjo, żeby się bronić, musisz przedewszystkiem zrozumieć, w jak okropnej pozycji stawiają cię wypadki. Pan prefekt, kierowany logiką tych wypadków, doszedł do przekonania, że osoba, która wejdzie do tego pokoju i której prawa do spadku Morningtona będą uzasadnione, będzie tą właśnie osobą, która zamordowała spadkobierców Morningtona. I weszłaś ty, Florencjo...
Panna Levasseur zadrżała od stóp do głowy i stała się blada, jak śmierć. Nie zaprzeczyła jednak ani słowem ani giestem.
Perenna ciągnął dalej:
— Oskarżenie jest wyraźne, czy nie masz nic do powiedzenia?
Florencja milczała długą chwilę, poczem rzekła:
— Nie mam nic do powiedzenia. To wszystko jest tak niezrozumiałe... tak ciemne...
Naprzeciw niej don Luis drżał ze wzruszenia.
Z rozpaczą zapytał jeszcze:
— A więc zgadzasz się!
Po chwili Florencja zapytała półgłosem:
— Czy chce pan przez to powiedzieć, że nie odpowiadając, przyjmuję oskarżenie!
— Tak jest.
— A w takim razie!...
— Czeka cię areszt... więzienie...
— Więzienie!
Widać było szalone cierpienie i bojaźń na jej pięknej twarzy. Więzienie, było to dla mej wyobrażenie męczarń, przeżytych przez Marję-Annę i Sauveranda. Oznaczało rozpacz, wstyd, śmierć, wszystkie te okropności, których Marja-Anna i Sauverand nie uniknęli i których ona stanie się teraz ofiarą.
Ogromne przygnębienie opanowało ją widocznie i ledwo dosłyszalnym głosem wyjęknęła:
— Jestem taka znużona!... I czuję dobrze, że nic Florencja poradzić nie da!... Duszę się wśród ciemności... Ach, żebym mogła widzieć i zrozumiej!...
I znów długa cisza. Pochylony nad Florencją p. Demalion studjował ją też ze skupioną uwagą. Wkoócu, widząc, że milczy, wyciągnął rękę i po trzykroć zadzwonił.
Don Luis nie poruszył się. W głębi duszy jego toczyła się ostateczna walka pomiędzy miłością i szlachetnością, nakazującą mu wiarę i ufność w niewinność Florencji, a głosem rozsądku, nasuwającym mu wątpliwości i podejrzenia. Winna! czy też nie! Sam nie wiedział. Wszystko przeciw niej świadczyło, on jednak nie przestawał jej kochać.
Wszedł Weber ze swymi ludźmi. P. Demalion rozmówił się z nim, wskazując mu na Florencję. Poczem Weber zbliżył się do niej.
— Florencjo! — zawołał don Luis.
Ona spojrzała na niego, potem na Webera i policjantów i nagle zrozumiała co ją czeka, cofnęła się, zachwiała, oszołomiona, mdlejąca i padła w ramiona don Luisa.
— Niech mnie pan ratuje! Niech mnie pan ratuje! błagam pana!
W geście tym było tyle poddania i była taka bezradność w tym krzyku, w którym brzmiało przerażenie niewinnej istoty, że don Luis nagle przewidział. Gorąca wiara przeniknęła go do głębi. Jego wątpliwości, wahania i niepokoje pochłonęła fala niewzruszonej pewności. I zawołał gwałtownie:
— Nie, to niemożebne! P. prefekcie, są rzeczy niedopuszczalne!
Pochylił się nad Florencją, którą trzymał w objęciach tak mocno, że niktby mu jej wydrzeć nie zdołał. Oczy ich spotkały się. Twarz jego dotykała prawie jej twarzy. Drgnął ze wzruszenia, tuląc ją do siebie, tak słabą i bezradną i szepnął jej gorąco tak cichym głosem, że ona jedna mogła go dosłyszeć:
— Kocham cię... Kocham Florencjo!... Żebyś ty mogła widzieć, co się ze mną dzieje!... jak ja cierpię... i jak sam jestem szczęśliwy! Florencjo, Florencjo kocham cię...
Na znak prefekta Weber oddalił się. P. Demalion obserwował z zajęciem to nieoczekiwane zetknięcie tych dwóch tajemniczych postaci, don Luisa Perenny i Florencji Levasseur.
Don Luis uwolnił Florencję z uścisku i posadził ją na fotelu. Potem stanął naprzeciw niej i oparłszy obie ręce na jej ramionach, wymówił:
— Jeśli ty nie rozumiesz, Florencjo, to ja rozumieć zaczynam wiele rzeczy i widzę już pra wie w ciemnościach, które cię przerażają. Słuchaj mnie, Florencjo, uważnie: To nie ty działasz nieprawdaż? Jest ktoś poza tobą... I to on tobą kieruje... nieprawdaż! Ty sama nawet nie wiesz, gdzie on cię prowadzi.
— Nikt mną nie kieruje... Co pan chce powiedzieć!...
— To, że nie jesteś sama w życiu. Że wypełniasz wiele czynów, gdyż ci je każą wypełniać i wierzysz w ich sprawiedliwość i nie wiesz, jakie są ich skutki. Odpowiedz mi... Czy jesteś zupełnie wolna! Czy nie podlegasz czyjemuś wpływowi!
Florencja już się była opanowała i twarz jej odzyskiwała powoli swój zwykły wyraz spokoju. Jednakże pytanie don Luisa zrobiło na niej wrażenie.
— Ależ bynajmniej — odparła.
— Pod żadnym wpływem nie jestem... Nie... napewno.
On jednak nie dawał za wygraną:
— Nie mów tego! Jest ktoś, kto nad tobą panuje bez twojej wiedzy nawet. Zastanów się... Jesteś oto dziedziczką Kozmy Morningtona... Dziedziczką fortuny, o którą nie dbasz, wiem o tem. Komuż więc na niej zależy! Odpowiedz... Czy jest ktoś, ktoby miał w tem wyrachowanie, żebyś była bogata! W tem jest wszystko. Czy twoja egzystencja jest związana z czyjąś egzystencją! Czy jest:.. jego przyjaciółką! czy narzeczoną!
Ona zadrżała z oburzenia.
— Ależ przenigdy! Ten, o którym pan mówi, nie byłby zdolny...
— Ach! — zawołał don Luis tknięty zazdrością — a więc przyznajesz, że istnieje ten, o którym ja mówię! Ha! nędznik! przysięgam, że go odnajdę!
Zwrócił się do p. Demaliona z twarzą zmienioną przez nienawiść, nie starając się już panować nad sobą.
— Panie prefekcie, dochodzimy do celu, znam już drogę, która nas tam zaprowadzi. Osadzimy tę dziką bestię tej nocy jeszcze... a najdalej jutro. List dołączony do tych dokumentów, list ów nie podpisany, który panna Levasseur wręczyła panu, był pisany przez przełożoną, która kieruje kliniką przy ul. Ternes.
Przeprowadzając śledztwo natychmiast, badając przełożoną i konfrontując obie te panie, dojdziemy aż do winowajcy. Lecz nie traćmy ani chwili czasu, gdyż owa dzika hestja jeszcze nam umknie.
Jego zapał i siła przekonania udzieliły się wszystkim.
P. Demalion zauważył jednak:
— Panna Levasseur mogłaby nam wyjaśnić...
— Panna Levasseur nic nam nie powie, a przynajmniej nie powie nam nic teraz, dopóki nie zdołamy zdemaskować tego człowieka w jej oczach. Niechże mi pan zaufa, panie prefekcie, tak jak poprzednio. Czyż nie wypełniłem wszystkich obietnic? Czyż nie sprawdziły się wszystkie moje przepowiednie1? Niech mi pan wierzy, panie prefekcie, i niech pan nie zapomina, że najgorsze zarzuty ciążyły na Marji-Annie Fauville i Gastonie Sauverand i że zginęli pomimo swej niewinność. Czyżby Florencję miał spotkać tenże sam los? Ja nie proszę pana nawet o jej wolność, lecz proszę tylko o prawo bronienia jej... o parę godzin czasu..
P. Demalion nie odpowiedział. Po chwili wziął komisarza Webera na stronę i kilka minut z nim rozmawiał półgłosem. W rzeczywistości p. IDemalion nie zdawał się zbytnio sprzyjać prośbie den Luisa. Ale Weber zaręczył mu, że nie ma się czego obawiać i że nic nie ryzykują, zgadzając się na nią.
P. Demalion ustąpił.
W kilka chwil potem, don Luis Perenna i Florencja Levasseur wsiadali do auta wraz z Weberem i dwoma inspektorami. Za nimi szedł drugi samochód z agentami policji.
Lecznica została literalnie osaczona przez policję i Weber zarządził wszelkie środki ostrożności, stosowane w wypadkach regularnego oblężenia.
Prefekt, który podczas tego przybył, został wprowadzony do poczekalni, gdzie niebawem nadeszła wezwana przełożona. W obecności don Luisa, Florencji i Webera zaczął ją prefekt badać.
— Moja siostro — rzekł — oto jest list, który został md przyniesiony do prefektury i w którym zapowiedziano mi istnienie ważnych dokumentów, tyczących się pewnego spadku. Otóż według informacji, które mi się udało zebrać, list ten pisany umyślnie zmienionem pismem i pozostawiony bez podpisu, byłby pani listem. Czy zgadza się to z prawdą?
Przełożona, robiąca wrażenie osoby energicznej i zdecydowanej, odparła beż najmniejszego zmieszania:
— Zgadza się najzupełniej, panie prefekcie. Wolałabym była, jak to miałam honor napisać panu, żeby moje imię nie było wymówione i to dla bardzo zrozumiałych powodów. Zresztą w danym wypadku, szło tylko o przesłanie powyższych dokumentów. Ponieważ pan jednak uważał za potrzebne dotrzeć aż do mnie, gotowa jestem odpowiadać.
P. Demalion zapytał, patrząc na Florencję:
— Przedewszystkiem proszę mi powiedzieć, czy zna siostra tę osobę?
— Znam panie prefekcie. Florencja spędziła u nas sześć miesięcy jako pielęgniarka, przed kilku laty. Byłam z niej wówczas tak zadowolona, że niezmiernie ucieszyłam się jej powrotem, kiedy do nas tydzień temu zgłosiła się. Znając jednakże jej historję z gazet, prosiłam ją, żeby zmieniła imię. Ponieważ zaś służbę mamy nową, dom nasz mógł być więc dla niej zupełnie pewnem schronieniem.
— Jeśli siostra znała jej historję z gazet, to musi też siostra wiedzieć o ciążących na niej zarzutach!
— Zarzuty te nie mogą iść w rachubę dla kogoś, kto zna Florencję. Jest to jedna z najbardziej prawych i szlachetnych istot, jakie kiedykolwiek znałam.
— A owe dokumenty skąd siostra miała!
— Nie wiem. Przed dwoma dniami znalazłam u siebie na stole list, w którym mnie powiadomiono, że dokumenty jakieś zostaną przesłane do Wersalu „poste-restante“, na moje imię. Proszono mnie przytem, żebym nikomu o tem nie wspominała i żebym oddała dokumenty Florencji o godzinie 3-ciej po południu z poleceniem, żeby je wręczyła natychmiast prefektowi policji. Równocześnie polecono md przesłać dołączony list sierżantowi Mazeroux.
— Sierżantowi Mazeroux! to dziwne.
— Tyczyło się to podobno tej samej sprawy. A że bardzo kocham Florencję, spełniłam wszelkie zlecenia w przekonaniu, że to dla jej dobra. Kiedy wróciłam z Wersalu, Florencji nie było. Wręczyłam jej więc papiery po jej powrocie, około 4-tej godziny.
— Skąd były wysłane!
— Z Paryża. Na kopercie był znaczek z napisem ul. Niel. Jest to najbliższe biuro pocztowe w tej stronie.
— I nie wydało się siostrze dziwnem znalezienie tego listu u siebie w pokoju?
— Owszem, panie prefekcie. Lecz cała ta sprawa jest taka dziwna...
— Jednakże... — ciągnął dalej p. Demalion. wpatrując się badawczo w bladą twarz Florencji, — jednakże, przekonywując się, że wskazówki te pochodziły z tego samego domu i tyczyły się osoby dom ten zamieszkującej, czyż nie przyszło siostrze na myśl że ta osoba...
— Oh, panie prefekcie, Florencja nie byłaby zdolna!...
P. Levasseur milczała, lecz twarz jej wyrażała przerażenie, wstrząsające nią do głębi.
Don Luis zbliżył się do niej, mówiąc:
— Ciemności rozpraszają się. nieprawdaż Florencjo? i dręczy cię to. Lecz któż położył ów list na stole w pokoju przełożonej? Ty to wiesz, nieprawdaż, i wiesz także, kto cała tę sprawę prowadzi?
Ona jednak nie odpowiadała. Wówczas prefekt, zwracając się do komisarza rzekł:
— Panie Weber, zechciej pan przeszukać pokój, w którym mieszka panna Levasseur. Musimy się bowiem przekonać, jakie są przyczyny jej upartego milczenia.
Florencia wskazała im drogę. W chwili jednak, kiedy Weber wychodził z pokoju, don Luis krzyknął:
— Ostrożnie tylko, panie komisarzu!
— Jak to? Ostrożnie z czem?
— Sam nie wiem — odparł don Luis, który rzeczywiście nie byłby zdolny powiedzieć, dlaczego zachowanie się Florencji niepokoiło go. — Nie wiem, jednakże uprzedzam pana...
Weber wzruszył ramionami i wyszedł w towarzystwie przełożonej. W przedpokoju wziął jeszcze dwóch łudzi. Florencja szła naprzód, weszła na schody, potem szła długim korytarzem, po bokach którego widać było drzwi od szeregu pokoi, nareszcie korytarz zawracał na lewo i przechodził w wąskie przejście, w głębi którego były drzwi.
Były to właśnie drzwi od pokoju Florencji. Otwierały się one nazewnątrz, to też Florencja cofnęła się, ciągnąc je ku sobie, czem zmusiła Webera do cofnięcia się też. Korzystając z tego, Florencja jednym susem znalazła się w pokoju i zatrzasnęła drzwi za sobą z taką szybkością, że komisarz, chcąc uchwycić skrzydło drzwi, napotkał tylko próżnię.
— Psiamać! — zaklął ze złości. — Popali wszystkie papiery.
Poczem zwrócił się do zakonnicy:
— Czy pokój ten niema innego wyjścia?
— Nie, niema, panie komisarzu.
Weber próbował drzwi otworzyć, lecz zamknięte były na klucz i zaryglowane. Zawołał więc do pomocy jednego ze swoich ludzi znanego siłacza, który uderzeniem pięści rozbił skrzydło drzwi. Przez zrobiony w ten sposób wyłom, komisarz włożył rękę, odryglował i otworzył drzwi.
Florencji w pokoju nie było.
Otwarte okno wskazywało drogę, którą musiała uciec.
— Ha, do kroćset piorunów! — zawołał — wymknęła się nam.
I wracając ku schodom rozkazał głosem donośnym:
— Pilnować wszystkich wejść! Aresztować ją.
P. Demalion nadbiegł, żeby się dowiedzieć, co zaszło.
Agenci rozproszyli się na wszystkie strony, żeby zagrodzić drogę zbiegowi. Nadeszła już jednak noc i niemożliwością wprost było prowadzić dalej poszukiwania w tej zaludnionej dzielnicy.
Prefekt nie ukrywał niezadowolenia. Don Luis mocno też zawiedziony tą ucieczką, która mu krzyżowała plany, nie omieszkał podkreślić niezgrabności Webera:
— Uprzedzałem pana przecież, panie komisarzu, żeby się pan miał na baczności! Z zachowania panny Levasseur można było wiele wywnioskować. Nie ulega wątpliwości, że ona zna winowajcę i pośpieszyła go uprzedzić, a może i ratować, o ile potrafi on wytłumaczyć się i przekonać ją.
P. Demalion zaczął znów wypytywać przełożoną i dowiedział się niebawem, że Florencja Levasseur przed schronieniem się w lecznicy, a więc przed tygodniem mniejwięcej, zamieszkiwała przez parę dni w małym hoteliku na wyspie Saint-Louis.
Choć wskazówka ta była bardzo niejasna, nie można jej było jednakże lekceważyć. Prefekt policji, który zachował wiele wątpliwości co do Florencji i który przywiązywał ogromne znaczenie do pojmania jej, rozkazał Weberowi, żeby się udał natychmiast ze swymi ludźmi dla zbadania tego tropu. Don Luis towarzyszył komisarzowi w wyprawie.
Wydarzenia przyznały niebawem rację prefektowi. Florencja schroniła się była w owym hoteliku na wyspie Saint-Louis pod fałszywem nazwiskiem. Ledwo jednak przybyła, kiedy zjawił się w biurze hotelowym mały chłopczyk, który zapowiedział, że się chce z nią widzieć, poczem wyszli razem.
Dalsze poszukiwania pozostały daremne Nareszcie, trochę po północy, dwaj agenci dali znać, że na wybrzeżu Henri IX stał przed jednym z domów, przez czas dłuższy jakiś wynajęty samochód, że słyszano tam mocno ożywioną dyskusję, poczem samochód ruszył i znikł w stronę Vincennes.
Udano się natychmiast na wybrzeże Henri IX do wskazanego domu. Tam dowiedziano się od naocznych świadków, że z mieszkania na parterze, którego drzwi wychodziły wprost na chodnik, wyszły dwie osoby, mężczyzna i kobieta. Kiedy zaś wsiedli do auta, mężczyzna wychylił się przez; drzwiczki wołając:
— Jedź bulwarem Saint-Germain, potem wybrzeżem i drogą do Wersalu.
Wiadomości portjerki okazały się ściślejsze. Zaintrygowana mocno lokatorem z parterowego mieszkania, którego raz jeden tylko poprzednio widziała, i który opłacał komorne przekazami podpisanymi „Karol“, skorzystała z tego, że jej izdebka przylegała do jego mieszkania, żeby podsłuchać toczącą się w niem rozmowę.
Doszedł ją wyraźny odgłos sprzeczki. W pewnej chwili głos męski dał się słyszeć wyraźnie:
— Jedź ze mną, Florencjo koniecznie, a dowiodę ci niezbicie, że jestem niewinny. Gdybyś mi jednak pomimo tego odmówiła zostać moją żoną, to opuszczę Francję na zawsze.
Po chwili zaś zaczął się śmiać, mówiąc:
— Czegóż ty się obawiasz, Florencjo? Żebym cię nie zabił, może? Ależ, nie bój się, wierz mi...
Portjerka więcej nie słyszała nic.
Don Luis chwycił komisarza za ramię:
— W drogę! — zawołał. — Ten człowiek ją zabije! Nie mamy chwili do stracenia...
Mazeroux, który był już wrócił z Rouen wściekły na Florencję, doradzał, żeby poprzednio zbadać dom i mieszkanie owego tajemniczego lokatora. Perenna jednak nie chciał o niczem słyszeć. Wsiedli więc z Weberem i sierżantem do jednego auta, agenci zaś wtłoczyli się do drugiego i ruszono w stronę Wersalu.
Przybywszy tam, jedyną wskazówką, którą udało im się zdobyć było, że dwie osoby, odpowiadające opisem, zatrzymały się na krótko w Wersalu dla nabrania benzyny. Auto ich, stara maszyna pomarańczowego koloru, należała do przedsiębiorstwa „des Cometes“. Szofer miał czapkę z szarego płótna z czarnym skórzanym daszkiem i wiózł, siedząc po lewej stronie. Odjechali w stronę Nantes.
Z powodu ciemności i późnej nocy, postanowiono wrócić do Paryża, i dalszy pościg odłożyć do następnego ranka...
Nazajutrz don Luis, chcąc na własną rękę prowadzić nadal poszukiwania, wsiadł do samochodu i kazał jechać szoferowi do Issv-les-Moulineaux.
W dziesięć minut dotarli do lotniska.
Samolotów żadnych nie było widać z powodu silnego wiatru.
Don Luis podążył do hangarów. Ponad każdemi drzwiamj widać było napisane nazwisko.
— „Davanne“! — przeczytał Perenna — tego mi właśnie potrzeba.
Drzwi hangaru były otwarte. Mały, gruby człowiek o długiej, czerwonej twarzy palił papierosa, podczas gdy mechanicy pracowali przy jednopłatowcu. Był to słynny lotnik Davanne.
Don Luis wziął go na stronę i, znając go już z reputacji, zaczął odrazu rozmowę tak, żeby go zadziwić i zainteresować.
— Panie Davanne — rzekł rozkładając mapę Francji — pragnę dogonić kogoś, kto mi porwał samochodem kobietę, którą kocham. Stało się to o 12-tej w nocy. Pojechali w stronę Nantes. Obecnie jest dziewiąta rano. Przypuszczając, że samochód (stara najęta maszyna) będzie robić przeciętnie trzydzieści kilometrów na godzinę... w ciągu, dwunastu godzin nasz osobnik przejechałby trzysta sześćdziesiąt kilometrów, a więc dotarłby do miejscowości, znajdującej się pomiędzy Angers i Nantes...
— Tak, les Ponts-de-Drives — potwierdził Davanne spokojnie.
— Przypuśćmy z drugiej strony, że samolot wyleciałby z Issy-les-Moulineaux o godzinie dziewiątej rano i leciałby z szybkością stu dwudziestu kilometrów na godzinę. W ciągu trzech godzin, t. j. o dwunastej w południe znalazłby się nad les Ponts-de-Drives w chwili, kiedyby samochód tam tędy przejeżdżał. Nieprawdaż!
— Podzielam pańskie zdanie w zupełności.
— Jeśli tak, to wszystko dobrze. Pański aparat może wziąć pasażera!
— Ewentualnie tak.
— No to pojedziemy. Jakie są pańskie warunki!
— To zależy... Kto pan jest!
— Arsene Lupin!
— Żartuje pan! — zawołał Davanne, nie kryją zdziwienia.
— Arsene Lupin, we własnej osobie. Musi pan znać z dzienników przebieg sprawy Morningtona! Otóż Florencja Levasseur została porwana tej nocy. Pragnę więc pośpieszyć jej na ratunek. Wiele pan żąda!
— Nic.
— To za wiele!
— Może być, lecz zdarzenie to mnie bawi. A przytem zrobi mi to reklamę.
— Zgoda, ale potrzebne mi jest pańskie milczenie do jutra. Kupuję więc takowe. Oto dwadzieścia tysięcy franków.
W dziesięć minut potem don Luis, włożywszy strój odpowiedni, czapkę i okulary lotnicze, wsiadł do samolotu, który się wzniósł odrazu na wysokość 800 metrów i poszybował na zachód Francja.
Wersal, Maintenon, Chartres...
Don Luis po raz pierwszy leciał aeroplanem, lecz nie odczuwał boskiego upojenia człowieka, który się pierwszy raz oderwał od ziemi. Jedna tylko myśl opanowała go całego i w calem jego jestestwie wywoływała niezwykłe podniecenie. Oczekiwał chwili, w której z wysokości ujrzy ścigany samochód.
Było to brutalne uczucie myśliwego, który forsuje zwierzynę w biegu, lub też uczucie drapieżnego ptaka, któremu się nie wymknie upatrzona ofiara.
Towarzysze podróży nie zamienili ani jednego słowa. Przed sobą Perenna widział tylko szerokie plecy Davanna. Lecz za to pochylając się widział pod sobą niezmierzoną przestrzeń. Interesowała go jednak tylko wąska taśma drogi, wijąca się z miasta do miasta i od wsi do wsi. Czasem prosta, równa, jakby naciągnięta, czasem wijąca się, krętka, załmująca się chwilami na zakrętach rzeki, lub przed starożytnymi zamkami.
A na tej taśmie lada chwila miała się ukazać Florencja i jej uwodziciel.
Jakieś miasto, zamek z wieżami, to Angers.
Don Luis zapytał Davanna, która godzina? Była dwunasta za dziesięć minut.
Angeres rozpłynęło się już we mgle oddalenia.
I znów widać było tylko różnokolorowe pasma pól i łąk, poprzecinane lasami i wśród nich wijącą się drogę.
A na tej drodze widniał wyraźnie żółty samochód!...
Radość don Luisa była niezmierna, chociaż; pozbawiona najmniejszej nawet domieszki zdziwienia. Pewny był od początku, że go rachuby nie zawiodą.
Davanne odwrócił się pytając:
— Jesteśmy u celu, nieprawdaż!
— Tak, niech pan zlatuje ku nim.
Samolot rzucił się w próżnię i dogonił po chwili auto..
Wówczas Davanne zwolnił szybkości i trzymając się na wysokości dwustu metrów, leciał za samochodem.
Z tej odległości mogli dostrzec dokładnie wszystkie szczegóły. Szofer siedział po lewej stronie i miał czapkę szarą z czarnym daszkiem. Samochód należał rzeczywiście do „Compagme des Cometes“. Był to więc niewątpliwie ten, który ścigali. Za chwilę więc ujrzą Florencję i jej uwodzi ciela.
— Nareszcie trzymam ich! — pomyślał don Luis.
Lecieli dość długo, utrzymując tę samą odległość.
Davanne czekał sygnału, don Luis zaś nie spieszył się zbytnio z daniem takowego, gdyż upajało go wprost poczucie swej mocy i władzy. Czuł się orłem, krążącym pod obłokami, któremu szpony drżą z rozkoszy na myśl pochwycenia bliskiej oflary.
Podniósł się z siedzenia i dał potrzebne wskazówki lotnikowi.
— Proszę się do nich zbytnio me przybliżać dodał, — gdyż mogliby łatwo kulą samolot uszkodzić.
Upłynęła jeszcze minuta.
Nagle ujrzeli o kilometr dalej miejsce, gdzie droga, rozdzielając się na trzy ramiona, tworzyła szerokie rozdroże, przedłużone jeszcze dwoma trójkątami trawy pomiędzy krzyżującemi się drogami.
Dananne spojrzał na Perennę pytającym wzrokiem.
— Niech pan ląduje! — zawołał don Luis. Samolot jakby się odprężył: znienacka, niby ciśnięty w przestrzeń nieprzepartą siłą, przeleciał na sto metrów ponad jadącem autem, potem, opanowawszy się odrazą, wybrał miejsce, gdzie zamierzał dotrzeć do celu i spokojny, cichy, jako ptak nocny, omijając zwinnie drzewa i słupy, usunął się na trawę rozdroża.
Don Luis wyskoczył szybko i podbiegł naprzeciw samochodu, który nadjeżdżał z dobrą szybkością. Stanąwszy pośrodku drogi, don Luis wymierzył oba rewolwery, wołając:
— Stój! bo strzelę!...
Przerażony szofer zahamował na miejscu. Maszyna zatrzymała się.
Don Luis rzucił się ku drzwiczkom samochodu.
— Do kroćset piorunów — zaryczał, dając bez przyczyny wystrzał z rewolweru, którym rozbił szybę.
W samochodzie nie było nikogo.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maurice Leblanc i tłumacza: anonimowy.