<<< Dane tekstu >>>
Autor Maurice Leblanc
Tytuł Zęby tygrysa
Wydawca E. Wende
Data wyd. 1926
Druk Zakłady graficzne „Polska Zbrojna”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Dents du tigre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ PIĘTNASTY.
„Sidła już gotowe, miej się na baczności, Lupinie“.

Rozpęd, który porwał don Luisa do walki i zwycięstwa był tak gwałtowny, że ta chwilowa porażka nie zdołała go nawet zatrzymać. Zawód, wściekłość, upokorzenie, niepokój, wszystko to się zlało w jedną wielką potrzebę czynu. Odczuł tem większe pragnienie dowiedzenia się nareszcie wszystkiego i nie przerywania pościgu.
Szofer, nieruchomy z przerażenia, patrzył wzrokiem wyczekującym w stronę wieśniaków, nadchodzących z dalszych folwarków, zaciekawionych ukazaniem się aeroplanu.
Don Luis chwycił go za gardło i przyłożywszy mu do skroni lufę rewolweru, rzekł:
— Mów, co wiesz... inaczej zginiesz!
Nieszczęśnik zaczął jąkać jakieś słowa błagalne.
— Nie pomogą ci jęki — przerwał mu don Luis.
— I nie licz na pomoc niczyją. — Ludzie ci przyjdą za późno. Jeden masz tylko sposób ratunku, mów co wiesz! Tej nocy w Wersalu jacyś państwo przybyli z Paryża, zostawili swoje auto i najęli twoje, nieprawdaż!
— Tak.
— I kazali ci jechać dc Nantes!
— Tak.
— W drodze jednak zmienili zamiar i kazali ca się zatrzymać!
— Tak.
— W jakiem mieście!
— Przed przybyciem do Mans, była mała drożynka na prawo, prowadząca do jakiejś stodoły, oddalonej może o dwieście kroków. Tam wysiedli oboje.
— A ty jechałeś dalej!
— Zapłacono mii za to.
— Wiele!
— Dwa tysiące franków. W Nantes zaś miałem zabrać drugiego klijenta, którego mogłem odwieźć do Paryża za trzy tysiące franków.
— I ty wierzysz w tego klijenta!
— Nie, zdaje mi się, że chcieli chyba zmylić pościg i skierować go za mną do Nantes, podczas gdy oni zostali po drodze. Ale, cóż było robić... zapłacili...
— No, a jak odjeżdżałeś, nie wzięła cię ciekawość zobaczyć, co się z nimi stało!
— Nie.
— Baczność! Pamiętaj, że wystarczy mi nacisnąć kurek...
— A więc, tak! Wróciłem piechotą i ukryłem się wśród drzew pod wzgórzem.
Mężczyzna otworzył stodołę i puścił w ruch małą samochodową karetkę. Pani jednak nie chciała wsiadać. Dyskutowali długą chwilę. On jej groził i błagał naprzemian. Ona robiła wrażenie mocno znużonej. Wkońcu dał jej się wody napić, której nabrał z fontanny, znajdującej się koło stodoły. Wówczas zdecydowała się, wsiadła do karety, on zaś zamknąwszy za nią drzwiczki, sam usiadł na koźle.
— Mówisz, że dał jej szklankę wody! — krzyknął don Luis. — Czy pewien jesteś, że do tej wody nic nie dolał.
Szofer wydał się zadziwiony tem pytaniem, wreszcie odrzekł:
— Rzeczywiście... zdaje mi się... że wlał coś z flaszeczki, którą wyjął z kieszeni.
— Bez wiedzy pani!
— Tak. Widzieć tego bowiem nie mogła.
Don Luis starał się zapanować nad ogarniającą go trwogą, tłumacząc sobie, że przecież nieprawdopodobnem było, żeby ów bandyta otruł Florencję tak nagle i bez przyczyny, któraby ten pośpiech mogła była wywołać. Trzeba było prędzej przypuszczać użycie jakiegoś narkotyku w celu uśpienia jej tylko.
— I potem zdecydowała się wsiąść! — zapytał.
— Tak jest. On zaś zamknął drzwiczki auta, usiadł na koźle i ruszył z miejsca. Widząc to i ja wróciłem do swojej maszyny.
— I nie widziałeś, w którą się stronę udali!
— Nie, nie widziałem.
— A w drodze czy nie miałeś wrażenia, że się ten pan obawiał pościgu!
— I owszem gdyż co chwila wychylał się z auta i rozglądał na wszystkie strony.
— A pani nie krzyczała!
— Nie.
— Czy mógłbyś go poznać!
— Wątpię bardzo. W Wersalu już była ciemna noc, a dziś byłem za daleko. A przytem w Wersalu wydał mi się duży, a dziś rano był zupełnie mały i jakby zgięty we dwoje. Nic z tego wszystkiego nie rozumiem.
Don Luis zastanowił się i szukał w myśli, czy wszystkie niezbędne pytania już zadał. Zresztą trzeba już było kończyć, gdyż kilka furmanek chłopskich zbliżało się do rozdroża.
Rzekł więc do szofera:
— Słuchaj, przyjacielu, widzę po twojej fizjognomji, że masz długi język i że nie omieszkasz opowiadać o naszem spotkaniu, więc żeby ci buzię zamknąć masz tu tysiąc franków. Tylko pamiętaj, że gdybyś słówko pisnął, to potrafię się z tobą też inaczej porachować...
Poczem wrócił do Davanna, którego aparat ściągał coraz liczniejsze grupy ciekawych.
— Cóż jedziemy? — zapytał.
— Według rozkazu. A dokąd jedziemy?
Don Luis rozpostarł mapę. I patrząc na zagmatwaną sieć dróg, prowadzących w różne strony, zawahał się chwilę. Lecz opanował się natychmiast. Nie chciał się zastanawiać, szukać i kombinować — chciał wiedzieć, i to wiedzieć odrazu, bez żadnych wskazówek i danych, kierując się tylko swoją cudowną intuicją, która go nie zawiodła nigdy w ważnych chwilach życia.
I z oczyma utkwionemi w mapę położył jeden palec na Paryżu, a drugi na le Mans i zanim sobie zdołał postawić pytanie, dlaczego bandyta wybrał ów kierunek: Paryż — le Mans — Angers, już wiedział... Jedna nazwa miasta, ukazując mu się znienacka, jak błyskawica rozjaśniła mu umysł i rozproszyła niepewności... Alençon! I w jednej chwali, oświecony wspomnieniami, dotarł do głębi mroków tajemnicy.
— Dokąd jedziemy? — powtórzył pytanie.
— Jedziemy wstecz...
— W kierunku?
— Alençon.
— Dobrze — rzekł Davanne. — Niechże mi tylko kto dopomoże. Widzę tu opodal pole, z którego można się będzie wznieść bez trudności.
Don Luis z kilku innymi osobami pośpieszyli mu z pomocą i wszystkie przygotowania do drogi zostały w jednej chwili załatwione. Davanne sprawdził motor. Działał bez zarzutu.
W tej chwili mocne torpedo, którego syrena warczała jak jaki zwierz dziki, wyłoniło się od strony Angers i zatrzymało się n miejscu.
Trzech ludzi wyskoczyło zeń i podbiegło do szofera żółtego auta. Don Luis poznał ich, był to komisarz Weber z dwoma agentami policji.
Rozmawiali chwilę z szoferem i robili wrażenie niezmiernie zdziwionych. Zasypując go gradem pytań, spoglądali co chwila na zegarki i na mapę Francji.
Don Luis przybliżył się do nich. W kasku lotniczym i okularach był nie do poznania. Zmieniając też głos, rzekł:
— Cóż, ptaszki ulotniły się? panie komisarzu Weberze?!
Ten spojrzał na niego wystraszonym wzrokiem.
Don Luis zaśmiał się:
— Bo też to i spryciarz nielada ten osobnik z wyspy Saint-Louis. Poraź trzeci zmienił auta i pomknął w niewiadomym kierunku.
Komisarz patrzył na Perennę ze zdumieniem, nie rozumiejąc wcale, kto jest ten tak dobrze poinformowany jegomość. Nareszcie zapytał:
— Przepraszam, ale kto pan jest właściwie?
— Jakto, nie poznaje mnie pan?
I don Luis zdjął maskę z twarzy, kłaniając mu się z uśmiechem:
— Arsene Lupin, do usług, pieszo, konno i pod obłokami. Tam też i wracam chwilowo. Żegnam więc pana, życząc powodzenia w dalszych poszukiwaniach.
— Północny wschód, — zakomenderował don Luis — sto pięćdziesiąt kilometrów na godzinę. Dziesięć tysięcy franków...
— Mamy wiatr w oczy.
— Pięć tysięcy na wiatr — dodał don Luis z niewzruszonym spokojem.
Tak mu było śpieszno, żeby się dostać jak najprędzej do Formigny, że nie przypuszczał nawet możliwości przeszkód, mogących go w tem opóźnić.
Teraz rozumiał całą sprawę i dziwił się tylko, że wcześniej nie powstało w jego umyśle zbliżenie pomiędzy wisielcami ze stodoły w Formigny, a resztą zbrodni, wywołanych spadkiem Morningtona. Jasnem się też stawało, że ta sama ręka musiała pozbawić życia starego Langernault. I w tem właśnie znajdowało się jądro intrygi.
Wszystko się powoli wyświetlało. Zbrodniarz ów musiał rozpocząć od zabójstwa p. Langernault, potem zaś państw a Dedessuslamare. Następnie, zawsze według tego samego systemu: nigdy jaw na zbrodnia, lecz zabójstwo skryte, bezimienne, zginął amerykanin Mornington, również jak inżynier Fauville, Marja Anna i Sauverand.
I to stamtąd, z Formigny, przybył ów tygrys krwiożerczy do Paryża, gdzie potem spotkał inżyniera Fauville i Kozmę Morningtona i ułożył całą tragiczną historję miljonowego spadku.
I tam też dziś powracał. Powracał z Florencją Levasseur, uśpioną, bezwładną...
Straszliwe pytanie wżerało się w mózg Perennie: Co on z nią zrobić zamierzał — Prędzej! prędzej! — przynaglał don Luis Daranna.
Od kiedy kryjówka bandyty była mu znana, zamiary tego człowieka ukazywały się z przerażającą jasnością. Czując się ściganym, bezpowrotnie zgubionym i znienawidzonym przez Florencję, której oczy otwarły się nareszcie i przejrzały prawdę, jakiż plan mógł powstać w jego zbrodniczym umyśle, jeśli nie plan jeszcze jednego zabójstwa1?
— Prędzej! — krzyczał don Luis. — Prędzej, bo będzie zapóźno!
Florencja zamordowana! Może jednak przybędę w porę... Trzeba przecież trochę czasu, żeby zabić... Musiałoby to być poprzedzone wielu prośbami, proźbami, całym szeregiem tortur moralnych...
Gdyby się jednak spóźnił?... Florencja zginęłaby niewątpliwie z ręki kochającego się w niej bandyty. Gdyż on się w niej kochał... don Luis intuicyjnie wyczuwał te miłość potworną, mogącą się skończę tylko w torturach i we krwi.
Ziemia uciekała pod nimi. Miasta i domy przesuwały się jak cienie...
Nareszcie dotarli do Alençon.
Musiało być około pól do drugiej, kiedy wylądowali na łączce, położonej pomiędzy miastem, a Formigny. Don Luis zasięgnął wiadomości i dowiedział się, że kilka samochodów przejeżdżało dnia tego tamtędy, między innymi karetka, którą prowadził pan jakiś i zwrócił w boczną drogę.
Owa zaś boczna droga prowadziła do lasku, za Starym Zamkiem w dawnej posiadłości p. Langernault.
Don Luis pożegnał się z lotnikiem i został sam. Ostateczny pojedynek miał się lada chwila rozpocząć.
Kierując się śladem pneumatyków, pozostałym na piasku, biegł boczną drogą w stronę Starego Zamku. Ze zdziwieniem zauważył, że droga owa nie prowadzi do „stodoły wisielców“, którą był zwiedził przed kilku tygodniami. Przebywszy lasek, don Luis znalazł się przed dużą bramą, żelazem okutą. W bramie widniały wyraźne ślady samochodu.
— Muszę i ja się przedostać na tam tą stronę i to zaraz, gdyż niema czasu do stracenia — rzekł sobie Perenna.
Zadanie nie było łatwe, gdyż mur był niezwykle wysoki. Na szczęście, gdzieniegdzie brakowało w nim cegieł. Don Luis skorzystał z tego i ze zwykłą sobie zręcznością wdrapał się na wierzch ogrodzenia, pomagając sobie rękami i nogami. Po drugiej stronie odnalazł znów ślady kół, kierując się na lewo, w nieznaną mu część parku, urozmaiconą wzgórkami i ruinami jakichś budowli, pokrytemi grubym płaszczem bluszczu.
I choć reszta parku była bardzo opuszczona, ta część zdawała się jeszcze bardziej dzika, pomimo, iż wśród pokrzyw i jeżyn, wśród bujnej wegetacji dzikiego kwiecia, obfitującego w walerjanę, naparstnicę i szalej, rosły żywopłoty z lauru i bukszpanu.
Nagle, na zakręcie szpaleru grabowego, don Luis ujrzał samochód, pozostawiony tam, lub może właśnie umyślnie ukryty w gęstwinie. Drzwiczki były otwarte. Widoczny nieład panujący wewnątrz samochodu, dywanik zwieszający się na stopnie, wybita szyba i powywracane poduszki, świadczyły o walce, stoczonej widocznie pomiędzy zbrodnia rzem, a jego ofiarą. Niewątpliwie, korzystając z uśpienia Florencji, musiał ją spętać sznurami po przyjeździe zaś, kiedy ją chciał z auta wynieść, musiała się czepiać otaczających ją przedmiotów.
Don Luis sprawdził niebawem akuratność swoich przypuszczeń. Idąc wąską ścieżką, zarośniętą trawą i prowadzącą na pobliski pagórek, zauważył, że trawa była zgnieciona wzdłuż całej ścieżki.
„Ach, kanalja! — pomyślał — ależ on ją ciągnie po ziemi!“
Idąc za instynktem, byłby się rzucił odrazu na pomoc Florencji. Lecz głębokie poczucie i zrozumienie sytuacji, nie dało mu popełnić podobnej nieostrożności. Przy najmniejszym popłochu lub hałasie tygrys mógłby swą ofiarę udusić. Żeby więc tej okropności uniknąć, don Luis musiał go zaskoczyć znienacka i obezwładnić odrazu.
Opanował się więc i powoli, ostrożnie posuwał się dalej.
Ścieżka wznosiła się pomiędzy stosem nagromadzonych kamieni z rozwalonych budynków, oraz grupami krzewów, nad którymi górowały buki i dęby. Było to widocznie miejsce owego starego zamczyska, od którego pochodziła nazwa całej tej miejscowości i tu też widocznie bandyta miał swoją kryjówkę na wzgórzu. Trop był widoczny na pochylonej trawie. Wtem don Luis zauważył coś błyszczącego na ziemi. Był to mały pierścionek bardzo skromny, złożony z wąskiej obrączki i dwóch drobnych perełek, który niewątpliwie widział niejednokrotnie na palcu Florencji. Ale co zwróciło jego uwagę, to źdźbło trawy, owinięte po trzykroć wkoło pierścionka...
„Wyraźny sygnał — rzekł do siebie Perenna. — Prawdopodobnie zbrodniarz musiał się tu zatrzymać dla wypoczynku, a Florencja, choć związana, ale władająca palcami, pozostawiła ten znak swojej tu bytności“.
Widocznie więc nie traciła nadziei i oczekiwała ratunku. Don Luis pomyślał ze wzruszeniem, że może jego właśnie tyczyło się to ostateczne wezwanie.
Pięćdziesiąt kroków dalej — nowe oznaki postoju i kwiatek szałwji, zerwany widocznie po drodze i pozostawiony, jako nowa wskazówka. Potem był odcisk pięciu palców na ziemi. Następnie krzyżyk, nakreślony kamyczkiem. A więc można było śledzić minutę za minutą wszystkie stacje tej okrutnej drogi krzyżowej.
Ostatni etap zbliżał się. Ścieżka stawała się stroma. Zwalone kamienie tworzyły coraz częstsze przeszkody. Na prawo dwie arkady gotyckie, pozostałość po jakiejś starożytnej kapliczce, zarysowały się na błękitnem niebie. Na lewo na połaci ściany, sterczącej samotnie, widać było jeszcze obramowanie marmurowego kominka.
Jeszcze dwadzieścia kroków... Don Luis zatrzymał się... Wydało mu się, że słyszy jakieś odgłosy.
Nasłuchiwał chwilę. Nie omylił się, odgłos ów powtórzył się. Był to dźwięk śmiechu, śmiechu wprost szatańskiego, przejmującego dreszczem zgrozy.
Chwila ciszy. I nowy odgłos, tym razem ziemi uderzanej jakiemś narzędziem. Potem znów cisza...
Działo się to o jakich sto kroków od miejsca, w którem stał.
Ścieżka zakończona była trzema stopniami, wyciętymi w ziemi. Powyżej była duża płaszczyzna również pokryta rumowiskiem zwalonych ścian i kamieni. Naprzeciw don Luisa wznosiła się zasłona z olbrzymich wawrzynów, posadzonych w półkole. W tę stronę zwracały się ślady zgniecionej trawy.
Zdziwiony tem, gdyż owa zasłona wydawała się nieprzebyta don Luis postąpił kilka kroków i przekonał się, iż poprzednio musiał w niej być wycięty otwór, który z czasem zakryty został gałązkami, łatwemi do odchylenia.
Widocznie więc tędy musiał przejść złoczyńca, ciągnąc za sobą ofiarę i prawdopodobnie znajdował się tam, u celu podróży, zajęty jakiemiś złowróżbnemi przygotowaniami.
Rzeczywiście, śmiech złowrogi rozdarł powietrze tak blisko, że don Luis drgnął z przerażenia, gdyż wydało mu się, że śmiech ten z niego się naigrywa. I przypomniały mu się słowa listu, pisanego czerwonym atramentem:
„Wycofaj się z walki, Łupinie! Póki czas... Inaczej czeka cię śmierć. W chwili, kiedy będziesz u celu i wzniesiesz na mnie rękę z okrzykiem zwycięstwa, przepaść otworzy się pod twemi stopami. Sidła już nastawione... Miej się na baczności Lupinie!“
List ten w całości przesunął mu się w pamięci groźny i złowrogi. I dreszcz trwogi wstrząsnął don Luisem. Lecz trwało to krotką chwilę, gdyż trwoga nie mogła powstrzymać takiego jak on człowieka! Chwycił oburącz gałęzie, zasłaniające przejście i powoli zaczął się pomiędzy niemi przeciskać.
I zatrzymał się na chwilę. Już tylko cienka zasłona z liści dzieliła go od celu. Rozsunął więc lekko gałązki na wysokości oczu.
Przede wszystkiem o trzydzieści metrów od siebie ujrzał leżącą Florencję. Po ledwie dostrzegalnych ruchach głowy rozpoznał, że żyje i to go przejęło wielką radością. Przybywał w porę.
Wówczas dopiero zaczął badać inne szczegóły.
Na prawo i na lewo od niego, zasłona z wawrzyńców zagłębiała filię, obejmując jakby rodzaj areny, gdzie pomiędzy strzyżonymi cisami leżały kapitele, kolumny, części arkad i sklepień, ustawione tu kiedyś widocznie dla ozdoby tego ogrodu o regularnych linjach, założonego na ruinach dawnego zamku.
Naprzeciwko, cały stos nagromadzonych kamieni oraz skał naturalnych, połączonych krętymi korzeniami drzew, tworzył w głębi obrazu jakby małą grotę, przez szczeliny której przebijało światło.
W grocie tej Florencja Levasseur leżała związana, jak prawdziwa ofiara, skazana na stracenie i przygotowana do jakiejś tajemniczej ceremonji, mającej się spełnić na ołtarzu groty, w amfiteatrze tego starego ogrodu, zamkniętego obręczą olbrzymich laurów, nad którymi, górowały szczątki starożytnych ruin.
Pomimo odległości, don Luis mógł rozróżnić wszystkie szczegóły jej bladej twarzy. Choć wyraz przerażenia wyraźnie się na niej malował, zachowała jednakże jakby zwykłą pogodę, przez którą przebijała nadzieja i wyczekiwanie. Widocznie Florencja nie wyrzekła się jeszcze życia i wierzyła do ostatniej chwili w możliwość cudu. Jednakże choć ust nie miała zakrytych, nie wołała o pomoc, rozumiejąc, że krzyk jej pozostałby bezskutecznym. Wzrok jej był tylko ciągle utkwiony w miejsce, gdzie się don Luis znajdował, jak gdyby przeczuciem wiedziona, odgadywała jego obecność.
Nagle don Luis pochwycił jeden ze swych rewolwerów i podniósł ramię, gotów do strzału. W pobliżu ołtarza, na którym leżała ofiara, ukazał się jej oprawca.
Wyszedł z pomiędzy dwóch skał, zarośniętych krzewami jeżyny. Przejście musiało hyc bardzo niskie, gdyż szedł jeszcze zgięty we dwoje, długiemi rękami dotykając prawie ziemi.
Zbliżył się do groty, wydając znowu śmiech okropny.
— Jesteś tu jeszcze — rzekł. — Zbawca nie przyszedł! Spóźnia się coś trochę... Nieprawdaż!
Dźwięk jego głosu był tak ostry, że słychać było wyraźnie każde słowo, a przytem tak dziwny, tak nieludzki, że don Luis zadrżał ze zgrozy i nerwowo ścisnął w garści rewolwer.
— Niechby się pośpieszył, jeśli chce przyjść w czas! — zaśmiał się jeszcze złowrogo. — za pięć minut będzie już po wszystkiem. Jak widzisz Florencjo najdroższa, jestem człowiekiem systematycznym.
Równocześnie podniósł coś z ziemi. Była to laska w kształcie kuli. Wziął ją pod lewe ramię, oparł się na niej i zgięty we dwoje szedł tak, jak człowiek nie mający siły utrzymać się na nogach. Potem nagle, bez żadnej widocznej przyczyny, wyprostował się i oparłszy się na kuli, jak na lasce, obszedł grotę wokoło, przypatrując jej się uważnie.
Był to mężczyzna wysokiego wzrostu. I teraz dopiero don Luis zrozumiał opowiadanie szofera, który go widział w obu tak różnych fazach i nie mógł określić, czy jest on duży, czy mały.
Lecz giętkie jego nogi chwiały się pod nim, jakby niezdolne do dłuższego wysiłku. Po chwili więc znów się pochylił.
Był to poprostu kaleka, dotknięty jakąś chorobą kości pacierzowej, rachityk, wychudzony niezmiernie. Don Luis ujrzał właśnie twarz jego bladą, kościste policzki, zapadnięte skronie i skórę, jak z pergaminu, — twarz suchotnika, w której krew przestała krążyć.
Kiedy dokładnie grotę zbadał, zbliżył się do Florencji, mówiąc:
— Chociaż grzeczna byłaś dotychczas, moja mała i nie krzyknęłaś ani razu, musimy jednak przedsięwziąć niektóre środki ostrożności, żeby się zabezpieczyć od niemiłych niespodzianek...
Pochylił się nad dziewczyną i zawiązał jej usta szerokim fularem, poczem pochylając się jeszcze bardziej, zaczął jej coś szeptem mówić do ucha. I tylko wybuchy śmiechu przerywały chwilami ten szept złowrogi.
Don Luis, czując zbliżające się niebezpieczeństwo, obawiając się każdego gestu złoczyńcy, grożącego nagłem zabójstwem, lub nieprzewidzianym zastrzykiem trucizny, zmierzył się do niego z rewolweru i czekał, pewien swej zręczności.
Lecz co do niej mówił! Jaki targ haniebny proponował on Florencji Levasseur! Za jaką cenę mogłaby się uwolnić?
Nagle kaleka cofnął się gwałtownie, krzycząc z wściekłością:
— Czyż ty nie rozumiesz, że jesteś zgubiona! Teraz, kiedy nie mam się już czego obawiać, kiedy byłaś tak głupia, że mi tu towarzyszyłaś i oddałaś się w moje ręce, czegóż ty się jeszcze spodziewasz! Czy myślisz może, że mnie wzruszysz, rachując na moją miłość! Jeśli tak, to się srodze mylisz! Ha! ha! Ależ twoja śmierć obchodzi mnie jak zeszłoroczny śnieg! Z chwilą śmierci przestajesz dla mnie istnieć. A więc co!... Wyobrażasz sobie może, iż będąc kaleką nie zdołam cię zamordować? Ależ ja nie zabijam! Zbyt wielki tchórz ze mnie! Ręka by mi drżała, bałbym się... Bądź spokojna, Florencjo, nie dotknę się ciebie, a jednakże... Ale, ot patrzaj, a sama sobie zdasz sprawę, jak to świetnie obmyślone. Lecz przedewszystkiem nie bój się, gdyż to będzie tylko wstępna próba...
Oddalił się i pomagając sobie rękami, czepiając się gałęzi pobliskiego drzewa, w drapał się na pierwsze podstawy groty. Tam przyklęknął i małą motyką, którą miał przy sobie, dał parę uderzeń w nagromadzone kamienie. Z głuchym łoskotem kamienie się posypały.
Jednym susem don Luis wyskoczył ze swojej kryjówki z okrzykiem trwogi. Zrozumiał on nagle, że cała ta grota i pokrywające ją kamienie znajdują się w takiej pozycji, że najmniejsze uderzenie może zachwiać ich równowagą i spowodować całkowite zawalenie, grożące Florencji śmiercią pod gruzami.
W parę sekund przebył połowę oddzielającej go przestrzeni, kiedy raptem błyskawicą przeleciała mu myśl, że ślady kroków i trawy zgniecionej okalały to miejsce... dlaczego! Nie miał czasu zastanowić się nad tem, gdyż ledwie nogę postawił przed siebie, stała się katastrofa...
Ziemia rozwarła się pod jego nogami i don Luis zapadł się gwałtownie w czeluść.
Wpadł do studni, której obrzeżenie zostało zrównane z ziemią. Otwór studni miał może metr i pięćdziesiąt centymetrów szerokości. Stała się jednak rzecz nieoczekiwana, a mianowicie don Luis biegł tak prędko, że pęd szybkości przerzucił górną część jego ciała na przeciwległy brzeg, tak, że ręce jego, pozostałe na zewnątrz studni, uchwycić się mogły gałązek krzewów.
Dzięki swej niezwykłej sile mógłby się może don Luis wydobyć stamtąd, gdyby nie złoczyńca, który się rzucił ku niemu i stanąwszy o dziesięć kroków od studni, groził mu wyciągniętym rewolwerem:
— Nie ruszać się! — krzyknął — bo głowę? rozbiję...
Don Luis więc pod groźbą śmierci musiał zachować nieruchomość.
Oczy ich spotkały się na kilka sekund. Oczy kaleki pałały gorączką, jak oczy chorego człowieka.
Pełzając, śledząc każdy ruch don Luisa, przybliżył się do studni i tam przykucnął na brzegu, W ręku trzymał rewolwer, z którego celował w niego bezustannie. I śmiech jego piekielny znów wybuchnął znienacka:
— Ha! ha! ha! Ładnieś się urządził Lupinie. A uprzedzałem cię przecież, przypomnij sobie: „Miejsce twej śmierci jest już wybrane. Sidła już nastawione. Strzeż się, Lupinie!“ I pomimo tego przyszedłeś1! Na szczęście przewidziałem to i przedsięwziąłem wszelkie ostrożności... No, cóż, powiedz sam, dobrze obmyślone1! Wszystko przewidziałem... Myślę sobie tak: „Cała policja rzuci się za mną w pogoń. Lecz jeden jest tylko człowiek, któryby się mógł ze mną zmierzyć, to Lupin. Wskażmy mu więc drogę, poprowadźmy go, jak na smyczy, wzdłuż ścieżki, naznaczonej przejściem ofiary. A więc gdzieniegdzie pozostawmy rozsiane znaki... Tu pierścionek omotany źdźbłem trawy, tam kwiatek oskubany, dalej pięć palców zagłębionych w ziemi i na koniec krzyżyk zrobiony kamyczkiem... Nie sposób pomylić się, nieprawdaż? Z chwilą, kiedy miałeś mnie za tak głupiego, że pozwoliłem Florencji zabawić się w tak naiwną grę, trzeba to było wykorzystać i poprowadzić cię prosto w paszczę studni, po tej murawie umyślnie tu przed miesiącem zasadzonej. Przypomnij sobie moje słowa: „Sidła gotowe“. I jak widzisz, sidła najlepszego gatunku. Muszę ci bowiem wyznać, że wielką przyjemność mi sprawia, pozbywanie się ludzi z ich własną pomocą i dobrą wolą. Współdziałamy z sobą, jak dobrzy przyjaciele. Zresztą, jak to już sam dawno zauważyłeś, ja osobiście nie działam! Oni się sami wieszają lub trują, o ile nie wolą wpaść w paszczę studni, jak ty naprzykład... Ależ bo i pocóż tyś tu wlazł, mój biedny Łupinie! Ładnie teraz wyglądasz! Florencjo, spójrz na twego kochanka!
Przerwał, gdyż napadł go paroksyzm śmiechu, który trząsł nim jak febra i nadawał twarzy jego najdzikszy wyraz, podczas, gdy nogi jego wykrzywiały się i tańczyły, jak nogi pajaca. Tymczasem Perennę zaczęły siły opuszczać. Wysiłek stawał się z każdą chwilą cięższy. Ręce, uczepione z początku gałązek krzewów, daremnie chwytały już kamieni ścian. I ramiona powoli zaczęły się zagłębiać.
— Nareszcie! — wybełkotał złoczyńca wśród wybuchów śmiechu. — Dziś się przynajmniej ubawię... Lupin w swojej dziurze, a Florencja w swej grocie, jedno wiszące nad przepaścią, a drugie charczące już pod głazami. Co za widok! No, Lupinie, nie wysilaj się zbytecznie. Poco tyle trudu! Czyżbyś się obawiał wieczności! Ty! tak uczciwy człowiek! Nowożytny don Quichotte! Puść-że się raz nareszcie... No trochę odwagi! Żegnaj Lupinie — dowidzenia!...
Umilkł, czekając straszliwego rozwiązania, tak genjalnie zgóry obmyślonego i którego przebieg cały rozwijał się ściśle według jego niezachwianej woli...
Oczekiwanie zresztą niedługo już trwało. Ramiona zagłębiły się. Broda, a potem usta wykrzywione skurczem agonji, potem oczy pijane przerażeniem, następnie czoło, włosy i głowa cała... Tak... w końcu cała głowa znikła.
Kaleka wpatrywał się jak w ekstazie, nieruchomy, z wyrazem dzikiej rozkoszy, w głębokiem milczeniu.
Na brzegu przepaści widniały już tylko ręce. Ręce uporczywie wytrzymałe, heroicznie zażarte, biedne ręce bezsilne, które powoli też ustępować zaczęły przed śmiercią. Chwilę jeszcze niby szpony uczepiły się brzegu studni. Zdawało się nawet, że zwątpiły, iż o własnej mocy zdołają wydobyć na światło dzienne trupa już pochłoniętego przez ciemność otchłani. Lecz wyczerpały się w końcu. I nagle znikło wszystko...
Kaleka rzucił się naprzód z krzykiem radości:
— Ha! nareszcie Lupin jest w czeluści piekielnej... Finita la comedia.
Zwracając się w stronę Florencji rozpoczął znów swój taniec szkieletów, śpiewając i gwiżdżąc, wyrzucając potoki wyzwisk i przekleństw okropnych.
Potem znów ku studni powrócił i zdaleka, jak by się jeszcze obawiał zbliżyć, splunął potrzykroć.
Lecz i to nie zaspokoiło jego nienawiści. Na ziemi leżały kawałki zwalonych posągów. Chwycił więc głowę jednego z nich, potoczył po trawie i rzucił w próżnię. Następnie gromadzić zaczął i rzucać do studni jakieś stare żelastwo, które spadało, bijąc się o ściany z łoskotem złowrogim, pomnożonym przez echo, jakby huk rozszalały oddalającego się grzmotu.
Zachwiał się na nogach, pot kroplisty pokrył mu czoło i upadł na trawnik, jęcząc i wijąc się z bólu.
Pozostał tak kilka minut, skulony i drżący, zdając się cierpieć niewypowiedziane katusze. Po chwili, jakby machinalnie sięgnął do kieszeni i wydobywszy flaszeczkę z jakimś tajemniczym płynem, przechylił ją do ust i wypił kilka łyków.
Natychmiast ożywił się, jakby ciepło i moc napłynęły mu w żyły. Oczy uspokoiły się, a usta wykrzywiły w półuśmiech ohydny. Zwracając się do Florencji, rzekł:
— Nie ciesz się przedwcześnie, moja mała, jeszcze mię djabli nie wezmą i będę miał czas uporać się z tobą. A potem, życie spokojne, rozkoszne!... Dwieście miljonów, pomyśl sobie, to nie byle co! można sobie urządzić życie!... No, już mi o wiele lepiej.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maurice Leblanc i tłumacza: anonimowy.