<<< Dane tekstu >>>
Autor Maurice Leblanc
Tytuł Zęby tygrysa
Wydawca E. Wende
Data wyd. 1926
Druk Zakłady graficzne „Polska Zbrojna”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Dents du tigre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ SZESNASTY
Tajemnica Florencji

Nadeszła godzina, w której druga część dramatu miała się odegrać. Po mękach don Luisa Perenny, męczarnie Florencji. Jako kat potworny, kaleka przechodził od jednego do drugiego bez clenia litości, jakby to szło o bydło zabijane w rzeźni.
Osłabiony jeszcze, powlókł się do Florencji i zapaliwszy papierosa, rzekł jej z wyrafinowanem okrucieństwem:
— Kiedy ten papieros wypali się do końca, będzie na ciebie czas. Nie spuszczaj go z oka. To twoje ostatnie chwile życia zamieniają się w popiół. Zastanów się dobrze, Florencjo. Spójrz na kamienie, tworzące tę grotę i wiedz, że trzymają się one dotychczas tylko jakiemś niepojętem prawem równowagi. Wystarczy jednakże parę uderzeń motyką, żeby spowodować katastrofę.
Odetchnął głębiej i ciągnął dalej:
— A wówczas? Wówczas Florencjo, albo zawalenie się groty będzie tak kompletne, że nie będzie wcale widać twego trupa, albo gdyby część trupa pozostała widoczną, w takim razie porozcinam wszystkie więzy, któremi jesteś spętana, a wtedy śledztwo wykryje niechybnie, iż Florencja Levasseur ścigana przez policję, ukryła się w grocie, która się zawaliła i żywcem ją pogrzebała. Zaśpiewają ci „De profundis“... i przestaną o tobie mówić.
— Co do mnie zaś... Zakończywszy dzieło po śmierci ukochanej zwijam manatki, zacieram wszelkie ślady mego tu pobytu, biorę swój samochód i znikam na czas jakiś z horyzontu. A potem nagle zjawię się i upomnę o swoje dwieście miljonów.
Uśmiechnął się, pociągnął parę razy papierosa i dodał spokojnie:
— Upomnę się o dwieście miljonów i otrzymam je. Bo, jak ci to już tłumaczyłem, z chwilą twojej śmierci mam do nich prawo. Otrzymam je, gdyż nikt na świecie nie zdoła mi nic zarzucić zdrożnego. Nikt mnie nie zna nawet. Jedni widzieli mnie dużym, inni małym. Nazwisko moje jest im niewiadome. Zbrodnie moje wszystkie są bezimienne... To nie są zbrodnie nawet, to samobójstwa. Policja tu jest bezsilna. Z chwilą śmierci Łupina i Florencji Levasseur nikt na świecie nie może przeciw mnie świadczyć. Żadnych dowodów, mówię ci, oprócz paru drobiazgów oraz kilku papierów, zawartych tu w tym portfelu, któreby wystarczyły wprawdzie, żeby mi głowę ucięto gdybym ich za chwilę nie spalił i nie wrzucił popiołów do studni. Jak widzisz, wszelkie ostrożności przedsięwziąłem. Nie możesz więc wyczekiwać ani współczucia odemmie, ponieważ śmierć twoja reprezentuje dla mnie dwieście miljonów, ani też ratunku, gdyż nikt na świecie nie zna naszej kryjówki, a Lupin już nie żyje. W tych więc warunkach, wybieraj Florencjo. Rozwiązanie dramatu tobie pozostawiam: albo śmierć pewna, i nieunikniona, albo... moja miłość. Tak, czy nie? Jednem skinieniem głowy zdecydujesz o swym losie. Jeśli zaś tak, uwolnię cię i wyjedziemy razem. Później zaś, kiedy twoja niewinność zostanie udowodniona, (co zresztą biorę na siebie), zostaniesz moją żoną. I cóż, czy tak, Florencjo?
Głos jego drżał głębokim niepokojem. Błagał i groził, czołgając się po ziemi. Lecz jego potworna natura tak go ciągnęła do zbrodni, że trudno było zgadnąć czy więcej pragnie jej zgody, czy też odmowy.
— Czy tak, Florencjo? Jedno najlżejsze skinienie głowy, a będę ci ślepo wierzyć, gdyż jesteś tą, która nie kłamie nigdy i słowo twoje święte jest. Czy tak, Florencjo? Odpowiedz-że mi!... Wahanie byłoby przecież szaleństwem. Twoje życie jest zależne od jednego drgnięcia mego gniewu... Patrz, papieros mój zgasł, rzucam go... Ostatnia chwila nadeszła Florencjo!... Tak, czy nie?...
Pochylił się nad nią i biorąc ją za ramiona potrząsnął zlekka, jakby chcąc ją zmusić do dania odpowiedzi, lecz nagle jakby porwany szałem wścieklizny, podniósł się, krzycząc:
— Ona płacze! Ona śmie płakać! Czyż ty nie rozumiesz, nieszczęsna, że ja wiem dlaczego płaczesz? Znam oddawna twoją tajemnicę i wiem, że łzy twoje nie ze strachu pochodzą. Bać się? Ty?... Ależ ty się niczego nie boisz! Nie, inna jest twoich łez przyczyna, czy chcesz, żebym ci ją powiedział? Nie!... po stokroć nie!... Nie mogę! Ha! Przeklęta kobieto! Samaś tego chciała! Giń więc!... Umieraj!...
Mówiąc to, zaczął wykonywać pośpiesznie przygotowania do straszliwej zemsty. Na ziemi leżał bronzowy portfel, który poprzednio pokazywał Florencji, podniósł go i schował do kieszeni. Poczem zdjął kurtkę i rzucił ją na pobliski krzak, chwycił motykę i drżąc cały z gniewu począł się wspinać po kamieniach groty, miotając groźbami:
— Chciałaś umrzeć, Florencjo! Nic cię więc już nie uratuje... Gdybyś nawet zmieniła zdanie... gdybyś mnie błagała o życie... nic nie pomoże? Zapóźno!...
Był już prawie na wierzchu groty. Nienawiść dodawała mu sił. Wyprostował się znienacka, przerażający, ohydny, z oczyma krwią nabiegłymi. Żelazo motyki założył pomiędzy dwie bryły, wśród których widniał niewielki kamyk, wciśnięty tam i utrzymujący całą równowagę sklepienia. Następnie usunąwszy się trochę na bok, uderzył raz... drugi... aż za trzecim razem kamyk wyleciał...
To, co się wówczas stało było tak nagłe, cała piramida kamieni zawaliła się tak gwałtownie w środek i wkoło groty, że on sam pomimo zachowanych ostrożności, porwany został i rzucony na trawnik opodal. Powstał jednak natychmiast wołając:
— Florencjo! Florencjo!
Katastrofa, którą był z taką dokładnością przygotował i z takiem okrucieństwem wywołał, zdawała się teraz przerażać go swymi skutkami. Okiem nieprzytomnym szukał swojej ofiary. Pochylił się i czołgając się wokoło kupy gruzów, pokrytej mgła kurzu, zaglądając w szpady pomiędzy zwaliska, nie widząc nic.
Florencja była zagrzebana pod gruzami, niewidzialna, zabita.
— Zabita! — rzekł, patrząc osłupiałym wzrokiem. — Florencja... nie żyje!...
I znowu popadł w zupełną prostarnację.
Dwa te wysiłki tak bliskie siebie, zakończone katastrofą, której był bezpośrednim świadkiem, wyczerpały go ostatecznie. Pozbawiony nienawiści wskutek śmierci Lupina i miłości wobec śmierci Florencji, robił wrażenie człowieka, który utracił rację bytu.
Parę razy powtórzył imię Florencji i łzy spłynęły po jego twarzy.
Długo pozostał tak, przygnębiony i ponury. I kiedy, po zażyciu powtórnem swego eliksiru, zabrał się znów do roboty, robił to machinalnie bez radości i zapału.
Za krzakiem głogu, pomiędzy dwoma drzewami, zrobione było schronienie dla narzędzi ogrodowych. Były tam motyki, łopaty, grabie i wśród nich strzelby, kłęb sznura i drutu.
Zaczął wszystko znosić ku studni, żeby tam później przed odejściem powrzucać. Następnie szczelnie obejrzał okolicę groty i pozacierał wszelkie porobione ślady.
Zdawał się zakłopotany i, myśląc o czem innem, działał machinalnie, niby z przyzwyczajenia.
Sięgnął po kurtkę, wiszącą na krzaku i włożył ją na siebie. Poczem zaczął szukać bronzowego portfelu, który był włożył do jednej z kieszeni.
Portfelu nie było. I co dziwniejsze, inne przedmioty, które się niewątpliwie w kieszeniach znajdowały, jak papierośnica, pudełko zapałek i notes, znikły bez śladu.
Opanowało go silne zmieszanie. Wyjąkał parę słów niezrozumiałych, podczas, gdy straszliwe podejrzenie owładnęło jego umysłem: Ktoś musiał być w obrębie starego zamku.
I ktoś ten, krył się obecnie w ruinach zamku. I był oczywiście świadkiem śmierci Arsen a Łupina i Florencji Levasseur. I on to widocznie, wiedząc ze słów jego o zawartości portfelu, przeszukał mu kurtkę i opróżnił kieszenie.
Twarz zbrodniarza wyrażała wzruszenie człowieka, przyzwyczajonego do działania w ciemnościach, który przekonał się nagle, że czyjeś oczy podpatrzyły jego karygodne czynności i że te same oczy śledzą teraz każdy jego ruch i widzą to, czego nikt nie widział. Lecz skąd był ten wzrok, który go niepokoił, jak światło dzienne niepokoi nocnego ptaka? Czy był to tylko świadek przypadkowy? czy też wspólnik Lupina, przyjaciel Florencji lub agent policji? I czy przeciwnik ów zadowoli się wziętą zdobyczą, czy też zamierza go atakować?
Znajdując się na otwartem miejscu, narażony w każdej chwili na napaść niewiadomego przeciwnika, kaleka nie śmiał się poruszyć.
W końcu jednak świadomość niebezpieczeństwa dodała mu trochę energji.
Nie ruszając się jeszcze z miejsca, rozejrzał się badawczo wokoło siebie. Nie widząc jednak nic podejrzanego, postąpił naprzód. Szedł, opierając się na kuli, lecz kroki jego były tak ciche, że nie wydawały najlżejszego szelestu. W prawej ręce kurczowo ściskał rewolwer, gotowy do strzału.
Skierował się na lewo. Pomiędzy wawrzynami, a bocznemi skałami groty, znajdowała się ścieżka, wyłożona cegłą, którą wróg mógł się przedostać aż do krzaku, na którym wisiała poprzednio kurtka z portfelem, nie pozostawiając po sobie żadnych śladów. Idąc ścieżką kaleka natrafił na gąszcz powikłanych krzewów, chcąc je obejść, okrążył wielki głaz, przylegający bokiem do groty.
Zrobiwszy kilka kroków, cofnął się nagle i zachwiał, jakby tracąc równowagę, podczas gdy kula upadła mu na ziemię, a rewolwer wyśliznął się z ręki.
Widok, który się jego oczu przedstawił, napoił go niewypowiedzianem przerażeniem. Jakaś postać męska stała o kilka kroków dalej, oparta plecami o głaz, trzymając ręce w kieszeni. Lecz to nie mógł być człowiek żywy, gdyż ten, którego widział przed sobą, był już pogrążony w głębokościach studni. Było to więc chyba widmo pozagrobowe.
Widmo Arsena Lupin!
Trzęsąc się jak w febrze, powiększonymi ze strachu oczyma, patrzył na to niepojęte zjawisko d przepojony cały wierzeniami szatańskiemi, nie mógł wzroku oderwać od tego widma, którego groza wzrastała z każdą chwilą.
Do człowieka można strzelić, można go zabić, lecz jakaż jest broń przeciw upiorom? Jak tu walczyć z istotą nierealną, a rozporządzającą przecież siłą nadprzyrodzoną1?
Ukrył twarz w dłoniach... Nie chciał więcej widzieć. Była li to zjawa czy przywidzenie, emanacja z tamtego świata, ozy też obraz, zrodzony z jego wyrzutów sumienia — nie był w stanie rozróżnić, lecz nie chciał więcej dręczyć się tym widokiem.
Po chwili usłyszał wyraźny odgłos zbliżających się kroków! Uczuł jakiś byt obcy wokoło siebie? I czyjaś ręka chwyciła jego ramię w żelazny uścisk. A uszu jego doleciały słowa, wymówione znanym mu głosem, głosem Arsena Lupin:
— No i cóż, panie kochany, czego się pan tak zmieszał! Przyznaję, że mój powrót jest trochę nieoczekiwany, a nawet niestosowny. Lecz niema się co znów tak bardzo przejmować! Widziano dziwniejsze rzeczy na świecie, jak np. zatrzymanie słońca przez Jozuego, albo trzęsienie ziemi w Lisbonie w r. 1755... Mędrzec powinien sprowadzać wypadki do ich rzeczywistej wartości, nie zaś sądzić o nich według wpływu, który wywierają na jego przeznaczenie.
Kaleka zdobył się nareszcie na odwagę i podniósł głowę do góry. Rzeczywistość przedstawiła mu się z taką dokładnością, że wszelkie wątpliwości musiały upaść: stał przed nim Aresene Lupin żywy i zdrów! ten sam Arsene Lupin, ktorego przed chwilą pochłonęły czeluście ziemi.
Jak się to mogło stać! nawet się nad tem nie zastanawiał, dość, że wróg jego żył.
Kierowany instynktem nienawiści przypadł nagle do ziemi i chwyciwszy rewolwer, strzelił.
Strzelił jednak daremnie, gdyż don Luis nogą wytrącił mu broń z ręki.
Zgrzytając zębami z wściekłości kaleka począł szukać czegoś po kieszeniach.
— Czy tego pan może pragnie! — zapytał don Luis, pokazując mu strzykawkę, napełnioną żółtawym płynem. — Wybaczy pan, lecz obawiałem się, żeby się pan wypadkiem nie ukłuł. Ukłucie bowiem mogłoby być śmiertelne, a tegobym sobie nigdy nie darował.
Tym razem potwór uczuł się bezbronny. Zrozumiał, że człowiek, w którego rękach znajdował się, jest jednym z tych, których moc jest prawie bez granic.
Zawahał się chwilę, widząc jednak, że don Luis zajęty rozplątywaniem zwoju sznura, nie patrzy w jego stronę, zaczął się cofać po ziemi. Odsunął się tak o kilka kroków, nie spuszczając oka z don Luisa Perenny, ten ostatni jednak zdawał się go nie widzieć. Korzystając z tego potwór zawrócił na miejscu i podniósłszy się na swoich krzywych nogach, począł umykać w stronę studni.
Dwadzieścia kroków zaledwie dzieliło go od celu. Biegł, co mu sił starczyło. Przebiegł już większą część drogi... Już dobiegł do końca... Wyciągnął ramiona i głową naprzód rzucił się w otwór studni.
Lecz rozpęd jego został nagle wstrzymany. Runął na ziemię, zaciągnięty wstecz i tak spętany, że się nie mógł wcale poruszyć.
To don Luis, który, pomimo pozornej obojętności, nie tracił go z oczu i widząc, jakie są jego zamiary, sznurem związanym w formie lassa, obezwładnił go w ostatniej chwili.
W ciągu kilku sekund kaleka próbował się bronić, lecz pętla, zacieśniając się coraz bardziej wkoło niego i wpijając mu się w mięśnie, zmusiła go do nieruchomości.
Wówczas don Luis zbliżył się do niego i związał go mocno resztą sznura. Przyczem począł mu tłumaczyć tonem wyszukanej uprzejmości:
— Tak, drogi panie, ludzie zwykle się gubią ze zbytku zaufania. Nie wyobrażają sobie bowiem, że ich przeciwnicy rozporządzają środkami, których oni są pozbawieni. I tak naprzykład, widząc mnie wpadającego do studni, jak pan mógł przypuścić, że taki człowiek jak Arsene Lupin, da się tam pogrzebać jak pierwszy lepszy. Przeciez połową ciała byłem poza otworem studni, z niewielkim więc wysiłkiem mogłem się stamtąd wydobyć i nie powstrzymałyby mnie pańskie kule, tembardziej, że szło nietylko o moje życie, lecz i o życie Florencji Levasseur! Jeśli więc tego me uczyniłem, to tylko z powodu, iż miałem już inny plan ratunku. Mogę to panu teraz szczegółowo opowiedzieć, jeśli to pana interesuje? Otóż, z chwilą, kiedy wpadłem do studni, nogi moje, opierając się o wewnętrzny brzeg studni, wybiły cienką powłokę tynku, którą zamurowane było widocznie wgłębienie, zostawione w jednej ze ścian studni. Gdy to zmiarkowałem, ułożyłem sobie natychmiast cały plan działania. Zagrałem komedję człowieka, który dobywając ostatnich wysiłków woli walczy z losem, starając się utrzymać na powierzchni, lecz bezsilny spada w głąb czeluści. Przyczem dostosowałem do tego wyraz mojej twarzy, coraz bardziej przerażonej z oszalałymi oczyma, podczas, gdy nogami starałem się powiększyć otwór. I w chwili właśnie, kiedy moja twarz omdlewająca znikła z powierzchni ziemi, w tej samej chwili wskoczyłem do kryjówki. Byłem ocalony.
Don Luiis odwrócił kalekę, jak pakiet, który się obwiązuje sznurkiem i mówił dalej:
— Czy zwiedzał pan może w Normandji nad brzegiem Sekwany stary feodalny zamek Tancarville? Otóż jest tam poza ruinami strażnicy studnia, która, jak wiele zresztą studni z tej epoki ma tę właściwość, że oprócz zwykłego otworu, wychodzącego na powierzchnię ziemi, ma drugi poprzeczny otwór, tworzący jakby korytarz podziemny do jednej z sal zamku. W Tancarville otwór ten jest zamknięty kratą, a tu zaś był zamurowany cienką powłoką z kamyczków i tynku. Dostawszy się więc do owej kryjówki, mając wspomnienie Tancarville w pamięci, zacząłem badać, dokąd mnie owo przejście zaprowadzi. Prędko zmiarkowałem, że idzie ono w kierunku groty. Zrobiwszy ze trzydzieści kroków, natrafiłem na schodki, u góry których przeświecało światło przez szczeliny nagromadzonych tam kamieni i cegieł. Z łatwością usunąłem kamienie, zagradzające wyjście, i znalazłem się wśród ruin strażnicy, tuż za grotą, w której leżała Florencja. Kierując się pańskim głosem, prześliznąłem się pomiędzy głazy i ukryłem się w głębi groty, skąd mogłem obserwować pańską pożegnalną scenę z Florencją oraz prośby i groźby, któremi ją pan dręczył. Przyznaję, że było to nawet mocno zabawne chwilami, szczególnie, kiedy już z wysokości groty zawołał pan z patosem: „Samaś tego chciała, Florencjo! umieraj więc!...“ W grocie zaś w owej chwili już nie było nikogo, skorzystałem bowiem z pańskiego oddalenia się, żeby Florencję stamtąd usunąć. I tak udało mi się przeprowadzić szczęśliwe rozwiązanie iw: krwawym dramacie, ułożonym przez pana.
Don Luis podniósł się i patrząc z zadowoleniem ma dokonane dzieło, rzekł, śmiejąc się:
— Wyglądasz, jak salceson, niezbyt gruby wprawdzie, raczej kiełbasa ljońska dla ubogiej rodziny! Niezbyt ładnie przedstawiasz się, ale ostatecznie nie gorzej niż zwykle. Za to świetnie jesteś przygotowany do pewnej gimnastyki, którą chcę ci zastosować. Zaczekaj tylko cierpliwie, a zaraz się przekonasz, jak genjalną myśl miałem...
Mówiąc to Perenna wziął jedną ze strzelb bandyty i przywiązał po środku takowej sznur, długi na dziesięć metrów. Drugi zaś koniec przymocował do sznurów, któremi kaleka był związany, mniej więcej na wysokości pasa.
Następnie, wziąwszy swego jeńca w ramiona, rzekł mu, trzymając go nad studnią:
— Zamknij oczy, jeśli cierpisz na zawrół głowy. A przedewszystkiem, nie bój się, gdyż jestem bardzo ostrożny. Cóż, gotów jesteś?
Powoli spuścił bandytę do wnętrza studni, opuszczając go coraz głębiej ostrożnie, żeby się o brzegi studni nie obijał. Kiedy się już na dziesięć do dwunastu metrów zagłębił, zatrzymała go strzelba położona w poprzek studni. I tak pozostał, wisząc w ciemnościach, pośrodku wąskiego obwodu.
— Jak widzisz, kawał dobrze obmyślony. Zupełnie w twoim stylu. Ale, cóż chcesz! Obiecałem Florencji, że cię nie zabiję, rządowi zaś francuskiemu, że cię wydam o ile możności żywego. Nie wiedząc zaś, co z tobą uczynić do jutra, pozostawię cię tu w bezpieczeństwie. Pamiętaj jednak, ze oba końce strzelby spoczywają na samym brzegu studni, tak że najlżejszy ruch z twojej strony, może spowodować kataklizm. A wtedy, ja za nic me odpowiadam! Przytem da ci to przedsmak tych kilku nocy, które cię dzielą od chwili, kiedy ci głowę utną. Pozostawiam cię samego wobec twego sumienia, przypuszczając, że macie sobie wiele do powiedzenia. Rozmyślaj więc w spokoju i żegnaj tymczasem.
Don Luis odszedł ścieżką, okrążającą zwał ruin i prowadzącą w stronę świerkowego lasku, gdzie był pozostawił Florencję.
Spokojna i dzielna jak zwykle, pomimo przebytych męczarni, czekała go Florencja pewna, jak gdyby szczęśliwego wyniku ostatniej walki pomiędzy don Luisem, a potwornym kaleką.
— Skończyłem — rzekł, zbliżając się don Luis — jutro go oddam władzom sądowym.
Drgnęła, lecz nie odpowiedziała nic, gdy tym czasem Perenna przypatrywał jej się w milczeniu.
Poraz pierwszy spotkali się sam na sam od czasu, kiedy dramatyczne wydarzenia ostatnich tygodni rozdzieliły ich i rzuciły przeciw sobie do walki jako wrogów nieprzejednanych. Don Luis mocno wzruszony, ledwo się zdobył na kilka frazesów, nie mających nic wspólnego z przeżywaną chwilą:
— Idąc wzdłuż muru i zwracając się na lewo spotkamy automobil... Czy nie męczy pani ta przechadzka!.. Autem udamy się do Alençon... Jest tam porządny i cichy hotel na głównym placu, gdzie będzie pani mogła przeczekać, dopóki przebieg sprawy nie stanie się dla pani pomyślnym, co musi wkrótce nastąpić wobec znalezienia winowajcy.
— Chodźmy, — rzekła Florencja.
Nie śmiał jej zaproponować, żeby się wsparła na jego ramieniu. Zresztą szła równo i harmonijnie, jak zwykle i don Luis patrząc na jej postać odnajdywał cały swój zachwyt i uwielbienie miłosne. Choć może nigdy jeszcze nie wydała mu się tak daleką, jak w tej chwili, kiedy cudem energji uratował jej życie. Bez słowa podzięki, bez serdeczniejszego spojrzenia pozostała taką, jak od pierwszego dnia, niedostępną, tajemniczą istotą, której tajników duszy nie zdołał nigdy przeniknąć. Dokąd dążyła? Czego pragnęła i co myślała? były to zagadnienia, nad rozwiązaniem których już się nawet nie silił.
„Otóż nie! — rzekł do siebie, siadając do samochodu — tak się nie rozstaniemy. Musimy się choć raz nareszcie rozmówić i czy chce czy nie chce, potrafię rozedrzeć zasłonę, za którą się tak szczelinie ukrywa“.
Droga nie trwała długo. Kiedy przybyli do Alençon, don Luis zapisał Florencję pod cudzem nazwiskiem i zainstalowawszy ją w hotelu, sam wyszedł na miasto. Po godzinie wrócił i zapukał do jej drzwi.
Lecz i tym razem nie odważył się przystąpić wprost do wyjaśnienia, jak był to sobie postanowił. Zaczął więc od zapytania:
— Może mi pani zechce powiedzieć, co łączyło panią z tym człowiekiem! chciałbym to bowiem wiedzieć, zanim go wydam władzom.
— Łączyła nas przyjaźń i współczucie, które miałam dla niego przez wzgląd na jego kalectwo. Dziś sama nie mogę zrozumieć, jak mogłam odczuwać współczucie dla takiego potwora. Lecz kiedy go poznałem przed kilku laty, przywiązałam się do niego, widząc jego chorobę, słabość i wszystkie objawy, zapowiadające bliski koniec. W początkach oddał mi kilka drobnych usług, i pomimo, że jego tajemnicze życie trochę mnie dziwiło J niepokoiło, potrafił z czasem zdobyć silny wpływ nade mną. Wierzyłam w jego przyjaźń i oddanie i kiedy wyniknęła sprawa Morningtona, to on zaczął kierować mną i Gastonem Sauverand, jak to teraz dopiero rozumiem. On też zmuszał mnie do kłamstw i komedji, tłumacząc, że to konieczne dla ratowania Marji-Anny Fauville. I on natchnął nas nieufnością do pana i nauczył taką tajemnicą okrywać wszelkie jego uczynki, że, kiedy Gaston Sauverand w swojej rozmowie z panem wyjawił panu wszystkie tajniki swej duszy, nie ośmielił się nawet wspomnieć o jego istnieniu. Jak ja mogłam być tak dalece zaślepiona1? nie mogę teraz zrozumieć! Lecz nie przyszło mi na myśl podejrzenie co do tego człowieka, wiecznie chorego, spędzającego połowę życia w lecznicach i sanatorjach, który przebył niezliczoną ilość różnorodnych operacyj i który jeśli mi czasem mówił o swej miłości, nie mógł się przecież spodziewać...
Florencja przerwała, gdyż spotkawszy wzrok don Luissi zrozumiała, że on jej słów nie słyszy. Patrzył na nią, lecz tak był zaabsorbowany zagadnieniem jej uczuć względem siebie, że wszystko inne nie miało dla niego znaczenia.
Zbliżył się do niej i zapytał stłumionym głosem:
— Florencjo, wszak znasz moje uczucia dla ciebie, nieprawdaż?
Zarumieniła się, zaskoczona tem nieoczekiwanem pytaniem. Nie spuszczając jednak oczu, odrzekła szczerze:
— Tak, znam je.
— Lecz może nie znasz ich głębi i mocy? Może nie wiesz, że jesteś jedynym celem mego życia?
— I to wiem też, — odparła.
— Jeśli wiesz o tem, to muszę chyba wywnioskować, że to właśnie jest przyczyną twojej niechęci dla mnie. Od początku miałem dla ciebie wiele przyjaźni i starałem się bronić cię na każdym kroku. I od początku także czułem, że jestem dla ciebie przedmiotem wstrętu, tak instynktownego, jak wyrozumowanego. Nigdy w twych oczach nie widziałem nic, prócz chłodu, pogardy nienawiści nawet. W chwilach niebezpieczeństwa, kiedy szło o twoje życie lub wolność, wolałaś niejednokrotnie narazić się na wszelkie nieostrożności, niż przyjąć moją pomoc. Byłem wrogiem, tym któremu się nie ufa, zdolnym do wszystkich niegodziwości, byłem tym, którego się unika i o którym się myśli z rodzajem bojaźni. Nienawiścią tylko można wytłumaczyć podobne postępowanie...
Florencja zrazu nie odpowiadała, chcąc jakby oddalić chwilę wypowiedzenia słów, cisnących się jej na usta, Twarz jej, wychudzona zmęczeniem i przebytemi cierpieniami, łagodniejsza była niż zwykle.
— Nie, — odrzekła po chwili, — nie tylko nienawiścią tłumaczyć się to może.
Don Luis patrzył na nią zdumiony, nie rozumiejąc w pierwszej chwili znaczenia jej słów. Lecz ton, którym to wypowiedziała, wzruszył go do głębi, a przytem oczy jej nie miały już wyrazu wzgardy i pełne były wdzięku i uśmiechu.
— Mów! o mów! błagam cię... — wyszeptał.
— Chciałam powiedzieć, — ciągnęła dalej — że jest też inne uczucie, które niejednokrotnie tłumaczy chłód, nieufność i bojaźń. Unika się często nie tych, których się nienawidzi. I unikając, czyni się to nieraz z obawy przed samym sobą, pragnąc się oprzeć, zapomnieć... i nie mogąc...
Don Liuis zachwiał się, jakby pijany tem nieoczekiwanem szczęściem. Po strasznych, chwilach, świeżo przeżytych wśród ruin zamczyska, taka pełnia radości wydawała mu się wprost Niewiarygodna. Czuł się u szczytu szczęścia. Stanęło mu w oczach życie Florencji od chwili poznania, aż do owego tragicznego momentu, kiedy ohydny potwór pochylony nad nią i widząc jej oczy pełne łez, zawył z wściekłością:
„Ha, ty płaczesz Florencjo! Ty się ośmielasz płkaać? A więc wiedz, że zmam twoją tajemnicę“.
Tajem nicę miłości, uniesienia namiętności:, które od pierwszego wejrzenia rzuciły ją ku don Luisowi, mieszając ją i napełniając trwogą, uważała je bowiem za zdradę względem Marji-Anny Fauville i Gastona Sauverand. Uczucia te oddalały ją i przybliżały naprzemian ku temu, którego kochała i podziwiała za jego szlachetność i bohaterską odwagę, lecz wyrzuty sumienia, targające jej duszę i podsycane ciągle przez potwornego bandytę, rzuciły mu ją w końcu na pastwę, bezsilną i zgnębioną.
Don Luis nie wiedział sam, co czynić, nie wiedział, jak wyrazić szalejące w nim uczucia. Usta mu drżały i oczy napełniły się radością. Chciałby ją chwycić w ramiona i całować bez pamięci. Lecz wstrzymywał go głęboki szacunek, który miał dla ukochanej. Nareszcie zwyciężony wzruszeniem padł jej do nóg, szepcąc słowa miłości i zachwytu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maurice Leblanc i tłumacza: anonimowy.