Zęby tygrysa (1926)/XVII
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Zęby tygrysa |
Wydawca | E. Wende |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Zakłady graficzne „Polska Zbrojna” |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Dents du tigre |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nazajutrz rano trochę przed dziewiątą, prezes rady ministrów p. Valenglay rozmawiał u siebie z prefektem policji.
— Więc myśli pan, że on przyjdzie? — zapyta! p. Demaliona.
— Bez wątpienia, panie prezydencie. I to przyjdzie ze zwykłą sobie punktualnością z ostatniem uderzeniem zegara.
— Myśli pan?...
— Panie prezydencie, miałem możność od kilku miesięcy obserwować tego człowieka. I tak, jak się dziś rzeczy przedstawiają, stojąc między życiem, a śmiercią Florencji, jeśli on tego bandyty nie zgnębi i nie przywiezie nam tu związanego! to chyba Florencja nie żyje i Arsene Lupin też umarł.
— A że Lupin jest nieśmiertelny... — zaśmiał się p. Valenglay. — Ma pan rację. I sam byłbym bardzo zdziwiony, gdyby nasz kochany Perenna nie zjawił się w umówionym czasie. Wspomniał pan, że telefonowano panu z Anders?
— Tak, panie prezydencie. Nasi Indzie widzieli tam wczoraj don Luisa Perennę, który ich wyprzedził samolotem. Następnie telefonowali jeszcze z Mans, po przeprowadzeniu śledztwa w jakiejś opuszczonej remizie.
— Śledztwo było już pewnie przeprowadzone poprzednio przez Łupina. Zaraz się zresztą o tem dowiemy: dziewiąta bije.
W tej samej chwili dał się słyszeć pomruk samochodu. który zatrzymał się przed domem. I natychmiast rozległ się głos dzwonka.
Rozkazy były wydane. Wprowadzono więc zaraz gościa. Drzwi się otworzyły i ukazał się w nich don Luis Perenna.
Choć p. Valenglay i prefekt przygotowani byli na jego przybycie, jednakże zachowanie ich zdradzało mimo wszystko zdziwienie, jakie się odczuwa wobec rzeczy, przechodzących miarę ludzką.
— A więc? — zawołał żywo p. Valenglay.
— Wszystko w porządku, panie prezydencie.
— Schwytał pan bandytę?
— Do kroćset! — szepnął p. Valenglay. Tęgi z pana człowiek.
I ciągnął dalej:
— Jakiż jest ów zbrodniarz? Pewnie wielkolud niezwyciężony?
— Kaleka, panie prezydencie, degenerat... Odpowiedzialny naturalnie za swoje czyny, ale ruina fizyczna i moralna.
— I w tym człowieku kochała się Florencja Levasseur?
— Ależ, panie prezydencie, Florencja się w nam nigdy nie kochała! Miała dla niego wiele współczucia, jak dla kogoś, skazanego na bliski koniec i z litości też pozwalała mu wierzyć, że kiedyś w dalszej przyszłości zostanie jego żoną. Litość prawdziwie kobieca. Tem łatwiejsza do wytłumaczenia, że Florencja nie miała najmniejszego pojęcia o roli, którą grał ten człowiek. Wierząc w jego uczciwość i oddanie i oceniając jego niepowszednią inteligencję, radziła go się we wszystkiem i pozwalała sobą kierować w walce, podjętej w obronie Marji-Anny Fauville.
— Pewien jest pan tego?
— Najzupełniej, panie prezydencie, gdyż mam na to wszystko niezbite dowody.
I bez dalszych wstępów ciągnął dalej:
— Mając bandytę w ręku, łatwo będzie władzom sądowym zbadać wszystkie szczegóły jego życia. Ale już dziś możemy streścić tę potworną egzystencję w jej kryminalnym przebiegu w sposób następujący:
— Jan Vernocq, pochodzący z Alençon i wychowany dzięki staraniom p. Langernault, poznawszy małżeństwo Dedessuslamare, obdarł ich z pieniędzy i zanim zdołali wnieść skargę przeciw niewiadomemu złoczyńcy, zawiódł ich do pewnej stodoły koło Formigny, gdzie zrozpaczeni, powiesili się oboje.
„Stodoła owa znajdowała się w majętności jego opiekuna p. Langernault, zwanej Starym Zamkiem. P. Langernault był chwilowo chory. Zaledwo jednak wrócił do zdrowia, zabił się wypadkowo, czyszcząc własną strzelbę, dostawszy w brzuch cały nabój grubego śrutu. Kto był nabił strzelbę bez wiedzy jej właściciela? Jan Vernocq, który też przy tej okazji opróżnił kasę swego opiekuna.
„Oto są prawdopodobnie pierwsze trzy zbrodnie naszego bandyty, nie mające nic wspólnego ze sprawą Morningtona.
„Zdobywszy w ten sposób mały kapitalik, Jan Vernocq wyjechał do Paryża, gdzie zdarzyła, mu się sposobność kupienia od jakiegoś nicponia dokumentów, stwierdzających urodzenie i prawa Florencji Levasseur do wszelkich spadków po rodzinie Roussel i Wiktorze Sauverand. Dokumenty wykradzione były swego czasu niańce, która przywiozła Florencję z Ameryki, po śmierci jej ojca. Po długich poszukiwaniach udało się Vernocqowi najpierw odnaleźć fotografję Florencji, później zaś Florencję samą. Zapoznawszy się z nią, oddał jej parę drobnych usług i starał się w następstwie dowieść jej swojej przyjaźni i oddania. Sam jeszcze wówczas nie wiedział, jaki zysk uda mu się wyciągnąć z owych wykradzionych papierów i znajomości zawartej z Florencją, kiedy nagle wszystko się zmieniło. Dowiedziawszy się przez niedyskrecję jednego ze znajomych, kancelistę notarjusza Lepertuis, że w biurku jego pryncypała znajduje się jakiś bardzo ważny testament, wymógł na owym przyjacielu, (który znikł potem bez śladu) za pomocą tysiąca franków, że mu pozwoli zapoznać się z zawartością powyższego testamentu.
Traf chciał, że był to właśnie testament Kozmy Morningtona, który zapisywał swoje niezliczone bogactwa potomkom rodziny Roussel i Viktora Sauverand.
„Sprawa zapowiadała się świetnie. Dwieście miljonów!... Ażeby zaś niemi owładnąć, żeby zdobyć bogactwo, przepych, władzę i możność kupienia zdrowia u wielkich uzdrowicieli świata wystarczało, najpierw usunąć wszystkie osoby, dzielące Florencję od spadku, następnie, biedy wszystkie przeszkody zostaną obalone, ożenić się z Florencja.
„Ułożywszy plan, Jan Vernocq zabrał się do dzieła. W papierach p. Langernault, dawnego przyjaciela Hipolita Fauville, znalazł liczne szczegóły o rodzinie Roussel oraz o nieporozumieniach, dzielących małżeństwo Fauvillów. Ostatecznie pięć osób tylko stało mu na drodze do miljonów Morningtona, on sam zaś oczywiście w pierwszym rzędzie. Następnie trzeba było usunąć inżyniera Fauville i Edmunda, potem Marję-Annę Fauville i Gastona Sauverand.
„Z Kozmą Morningtonem poszło mu łatwo. Dostawszy się do niego jako doktór, zamienił jedną z ampułek, przygotowanych do zastrzyków, podsuwając taką samą, napełnioną poprzednio przygotowaną trucizną.
„Z Hipolitem Fauville sprawa była więcej zawiła. Poznał się z nim, powołując się na p. Langennault i w krótkim czasie potrafił owładnąć najkompletniej słałbym umysłem tego człowieka. Znając nienawiść inżyniera Fauville do żony i wiedząc skądinąd o jego beznadziejnym stanie zdrowia, on to podsunął mu straszliwy projekt samobójstwa, którego machiawelskie wykonanie znane jest już panom. W ten sposób więc, jednym wysiłkiem, nie będąc w niczem do sprawy wmieszany, zdołał się pozbyć wszystkich zawadzających mu osób, zwracając wszelkie podejrzenia na Marję-Annę i Gastona Sauverand.
I plan mu się powiódł.
„W początku, jedyną poważną przeszkodą była nieoczekiwana interwencja inspektora, Verot. To też inspektor Verot umarł.
„Następnie, prawdziwe niebezpieczeństwo przedstawiała moja przypuszczalna interwencja, tem łatwiejsza do przewidzenia, że byłem ogólnym sukcesorem Kozmy Morningtona, w razie wygaśnięcia potomków rodziny Roussel. Aby zapobiec temu niebezpieczeństwu, Jan Vernocq dał mi pałac przy ul. Palais-Bourbon, jako mieszkanie i Florencję Levassenr, jako sekretarkę. Następnie zaś, z pomocą Gastona Sauverand po czterykroć starał się zgładzić mię ze świata.
Tak więc, mając w ręku wszystkie nici intrygi, będąc panem w moim pałacu, dzięki nieograniczonemu wpływowi, który wywierał na Florencję Levassenr, a przez nią na Sauverand, kierował całą sprawą jak chciał.
„Kiedy zaś, dzięki moim Wysiłkom, udowodnioną została niewinność Marji-Anny Fauville i Gastona Sauverand — bez wahania pchnął ich do grobu...
„Wszystko szło jaknajlepiej, ścigano mnie i Florencję. O jego zaś istnieniu nawet nie wiedziano. Na to nadszedł termin ostatecznego oznaczenia spadkobiercy.
„Było to przedwczoraj. Jan Vernocq, chory, umieścił się w klinice przy ulicy Ternes i tam, dzięki swemu wpływowi na Florencję Levasseur i zapomocą listów, wysyłanych z Wersalu do matki przełożonej, kierował dalej sprawą. Z rozkazu przełożonej i nie rozumiejąc znaczenia danego kroku, Florencja udała się do prefektury na zebranie, przynosząc, tyczące się jej dokumenty. Przez ten czas Vernocq opuścił dom zdrowia i okrył się w pobliżu wyspy Saint-Louis, oczekując końca przedsięwzięcia, mogącego się w najgorszym razie zwrócić przeciw Florencji, lecz, jak się zdawało, nie mogącego w żadnym wypadku jego skompromitować...
„Reszta, panie prezydencie, jest już panu wiadoma. Florencja, wzburzona na myśl o roli, którą nieświadomie odegrała, a szczególnie przerażona potworną rolą Vernocq, Florencja uciekła z kliniki, (gdzie ją na moją prośbę zawieziono), z jedną myślą i jednem pragnieniem: ujrzeć Jana Vernocq i zażądać od niego wyjaśnień. Ten ostatni zaś, pod pretekstem dostarczenia jej dowodów swojej niewinności, wywiózł ją samochodem do Formigny“.
Prezydent Valenglay słuchał z rosnącem zainteresowaniem tej ponurej historji, najbardziej potwornego genjusza, jakiego można było sobie wyobrazić. Słuchał jej z tem większem zainteresowaniem, że uwydatniała ona przez opozycję jasny, łatwy i szczęśliwy genjusz tego, który walczył za dobrą sprawę.
— I odnalazł ich pan? — zapytał.
— Wczoraj o trzeciej po południu, panie prezydencie. W samą porę. A właściwie mógłbym powiedzieć zapóźno nawet, gdyż Jan Vernocq rozpoczął od wyprawienia mnie w głąb studni i rozmiażdżenia Florencji pod zwalonymi głazami.
— Ach, więc pan został zabity? — zapytał Valenglay, śmiejąc się.
— Jeden raz więcej, p. prezydencie.
— Lecz dlaczego ten bandyta chciał zgładzić Florencję Levasseur? Przecież śmierć jej burzyła cały projekt małżeństwa, nieodzowny dla osiągnięcia miljonów?
— Żeby się pobrać, panie prezydencie, trzeba Zgody drugiej osoby, Florencja zaś odmawiała.
— A więc?
— Swego czasu Jan Vernocq napisał był list, w którym wszystko, co posiadał zapisywał Florencji Levastseur. Florencja wzruszona tem i pełna litości dla biednego kaleki, nie znając przytem wartości powyższego kroku, napisała też podobny list, w którym, Jana Vernocqa ustanawiała swoim ogólnym spadkobiercą. List ten mógł służyć za najlegalniejszy testament i Jan Vernocq dziedziczyłby niezaprzeczenie po Florencji Levasseur, ostatecznej sukcesorce Kozmy Morningtona. Mógł więc, w braku jakichkolwiek poszlak przeciw niemu, żyć spokojnie, z czternastu zbrodniami na sumieniu ale i dwustu miljonami w kieszeni...
— Ale, dowody! Czy ma pan na to dowody? — zawołał żywo Valenglay.
— Oto są — rzekł Perenna, wskazując na branżowy portfel, wyjęty z kurtki bandyty.
— Oto listy i dokumenty, zachowane przez niego wskutek jednej z tych aberacyj, które się często spotyka u wielkich zbrodniarzy. Oto korespondencja jego z inżynierem Fauville. To zaś oferta kupna pałacu przy placu Palais-Bourbon. To notatka dowodząca, że inspektor Verot podsłuchał rozmowę pomiędzy inżynierem Fauville i jego wspólnikiem, że wykradł fotografję Florencji i że Vernocq skierował Fauvilla przeciw inspektorowi. To jest kopja notatek, znalezionych w ósmym tomie Shakespeama, która dowodzi, że Jan Vernocq, do którego te książki należały, znał doskonale całą machinację Fauvilla. Tu zaś... Lecz nie potrzebuję panu chyba wyszczególniać wszystkich dowodów. Oddaję w pańskie ręce tę plikę aktów, które najlepiej udowodnią władzom sądowym, że wszystkie oskarżenia uczynione przedwczoraj przeze mnie, w obecności pan a prefekta policji, były ściśle prawdziwe...
— Lecz on? Gdzież jest on? Gdzie jest ten zbrodniarz? — wykrzyknął prezydent Valenglay.
— Na dole w automobilu...
— Czy uprzedził pan moich agentów? — zapytał p. Demalion z niepokojem.
— Tak, panie prefekcie. Zresztą jest on mocno związany. Niema obawy. Nie ucieknie.
— No, — rzekł p. Valenglay — widzę, że pan wszystko przewidział i sprawa wydaje mi się ostatecznie skończoną. Jedno tylko zagadnienie pozostaje dotąd niewyjaśnione i to zagadnienie, które najbardziej swego czasu roznamiętniało publiczność. Mam na myśli ślad zębów na jabłku, „zębów tygrysa*‘, jak je ogólnie zwano. Prefekt twierdzi, że pan nam i tę zagadkę objaśni?...
— Tak, panie prezydencie, muszę jednak zgóry uprzedzić, że zagadnienie jest o wiele mniej zawiłe, niżby się to zdawać mogło. Jest to rzeczywiście odcisk zębów pani Fauville, choć to nie ona ugryzła to jabłko.
— Jak to rozumieć?
— Zaraz to panom wytłumaczę. Kilka lat temu, w Palermo pani Fauville upadła tak nieszczęśliwie, że uderzywszy ustami o marmur stolika, nadwyrężyła sobie mocno kilka zębów, u górnej i dolnej szczęki. Żeby je wzmocnić na nowo, trzeba było zrobić złote tubki ściśle dopasowane do formy zębów, które pani Fauville zmuszona była nosić w ciągu kilku miesięcy. W tym to celu dentysta wziął według zwyczaju akuratny odlew obu szczęk. I właśnie odlew ten, zachowany wypadkowo, posłużył inżynierowi Fauville do naznaczenia owego jabłka.
Głuche milczenie zaległo w pokoju. Tłumaczenie było rzeczywiście tak proste, że napełniło zdumieniem prezydenta Valenglay. Podstawa całego dramatu, oskarżenie Marji-Anny Fauville, które ostatecznie spowodowało jej śmierć, jako też śmierć Gastona Sauveranda, wszystko to opierało się na tym drobnym szczególe, o którym nie pomyślał nikt, z licznych miljonów czytelników, pasjonujących się tą sprawą.
— „Zęby Tygrysa“ — szepnął p. Valenglay. — Przypomina to trochę owe „jajko Kolumba“, o którem trzeba było tylko pomyśleć — dodał z uśmiechem.
Rozmowa dobiegała do końca. P. Valenglay rzekł do Perenny:
— Po dokonaniu licznych cudów, dotrzymał pan słowa i wydał nam pan złoczyńcę. Muszę i ja słowa dotrzymać i wrócić panu honor i wolność. Wszelkie zarzuty, uczynione przeciw panu, upadają tem samem. Jest pan don Luisem Perenną i pozostaje nim pan nadal.
— A Florencja Levasseur, panie prezydencie?
— Niech się zgłosi osobiście do sędziego śledczego. Odstąpienie od procesu jest w danym razie nieuniknione. Będąc zaś wolną i oczyszczoną z wszelkich zarzutów, zostanie bez wątpienia uznana, jako sukcesorka Kozmy Morningtona i otrzyma owe dwieście miljonów...
— Florencja ich nie przyjmie, panie prezydencie!
— Jakto!
— Moja narzeczona nie chce tych pieniędzy. Zbyt wielu zbrodni były one przyczyną. Za wiele łez i krwi kosztowały.
— Jakże więc będzie!
— Pieniądze Kozmy Morningtona zostaną całkowicie obrócone na budowanie dróg i szkół w południowym Maroku i północnem Kongu.
— Prawdziwie królewski dar... Trzeba przyznać, że don Luis Perenna spłaca wspaniale długi zaciągnięte wobec ojczyzny... Arsena Lupin.
Ożeniwszy się z Florencją Levasseur, don Luis Perenna, zamieszkał w Saint-Maclou. Jego ładnie położona willa, otoczona jest ogrodem, w którym don Luis hoduje z zapałem kwiaty. Dumą zaś jego są różne odmiany wspaniałych łubinów, skąd też; powstała nazwa willi: „Cios des lupins“ czyli „Zagroda łubinów“.
Wiecznie młody ze swoją uroczą małżonką często odwiedzani przez licznych przyjaciół, w spokoju i ciszy pędzą żywot szczęśliwy.