Zęby tygrysa (1926)/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zęby tygrysa |
Wydawca | E. Wende |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Zakłady graficzne „Polska Zbrojna” |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Dents du tigre |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pałacyk przy placu Palais-Bourbon miał dwa skrzydła, zakończone pawilonami. W jednem skrzydle mieściły się wozownie, siodlarnie, garaż i mieszkanie odźwiernego. W drugiem kredens, pralnia, kuchnia i na końcu w pawilonie mieszkanie panny Leyasseur.
To ostatnie położone było na parterze i składało się z ciemnego przedpokoju i dużego pokoju, którego główna część służyła za salon, w głębi zaś alkowa oddzielona kotarą, mieściła łóżko i toaletę. Dwa duże okna wychodziły n a plac Palais-Bourbon.
Don Luis po raz pierwszy wchodził do mieszkania panny Levasseur. I choć był bardzo zaabsorbowany ostatniemi zdarzeniami, doznał jednakże miłego wrażenia. Meble były proste bez pretensji stare fotele i krzesła mahoniowe, biurko w stylu „Empire“, bez bronzów, stolik na grubych nogach masywnych i półki z książkami, tworzyły całe umeblowanie. Lecz jasne, kolorowe firanki płócienne rozweselały pokój. Na ścianach wisiały reprodukcje obrazów i widoki słonecznych miast włoskich.
Panna Levasseur stała, czekając na zapowiedziane wyjaśnienia. Odzyskawszy zimną krew, twarz jej przybrała znów swój zwykły, tajemniczy wyraz chłodny i obojętny poci którym Perenna domyślał się całej głębi uczuciowości, opanowanej niezwykłą siłą woli.
Spojrzenie jej nie było ani niespokojne, ^ani wyzywające. Można było rzeczywiście pomyśleć, że się nie obawia żadnych tłumaczeń.
Don Luis milczał długą chwilę. Irytowała go świadomość, że wobec tej kobiety, zasługującej w jego mniemaniu na najcięższe zarzuty, czuł się zakłopotanym. Nie mając odwagi jasno postawić kwestji, zapytał:
— Wie pani zapewne o tem, co się dziś rano stało.
— Dziś rano!
— Tak, podczas kiedy telefonowałem.
— Dowiedziałem się niedawno od służby, mówił mi kamerdyner...
— Dopiero od służby dowiedziała się pani?
— A jakże inaczej mogłabym o tem wiedzieć?
Kłamała najwidoczniej. Lecz mówiła to dziwnie spokojnym głosem.
— Oto więc w kilku słowach co zaszło — ciągnął dalej don Luis. — Wychodziłem właśnie z kabiny telefonicznej, kiedy żelazna zasłona, ukryta w murze u góry, opadła tuż przedemną. Przekonawszy się, że o własnych siłach z poza niej się nie wydostanę, skorzystałem z telefonu, żeby wezwać pomocy. Major d‘Astrignac, do którego się zwróciłem, przybył tu natychmiast i wraz z kamerdynerem uwolnił mnie.
— Tak mi to też opowiadano. Nie wiedziałam nic o tem zajściu, ani o bytności majora d‘Astrignac, gdyż byłam właśnie w swoim pokoju.
— Jednakże wiedziała pani jako i służba cała, o istnieniu owej żelaznej zasłony.
— Wiedziałam.
— Od kogo?
— Od hr. Maloneseo. Opowiadał mi kiedyś, że w czasie rewolucji jego prababka, która zamieszkiwała wówczas ten pałac i której mąż został ścięty na szafocie, spędziła w tej kryjówce trzynaście miesięcy. Lecz za owych czasów zasłona ta była pokryta boazerją, tak jak i reszta pokoju.
— Szkoda tylko, że ja nie byłem o niczem powiadomiony. Gdyby nie szczęśliwy traf, który mnie ocalił, byłbym zdruzgotany na miejscu.
— Trzeba będzie zrewidować mechanizm i przekonać się, jaka mogła być przyczyna opadnięcia zasłony — rzekła panna Levasseur z niewzruszonym spokojem.
— Mechanizm działa doskonale. Sprawdziłem to osobiście. Nie mogło to więc być przypadkowe.
— Jeśli zaś nie przypadek, to co?
— Jakiś ukryty wróg...
— Widzianoby go przecież.
— Jedna tylko osoba mogła go widzieć, a tą osobą jest pani. Była pani bowiem w moim gabinecie w czasie mojej telefonicznej rozmowy z Mazeroux i słyszałem pani okrzyk przerażenia na wieść o niedoszłem samobójstwie pani Fauville.
— Tak, wiadomość ta ogromnie mnie wzruszyła. Serdecznie mi żal tej kobiety niezależnie od tego, ozy jest winną lub nie.
— A ponieważ znajdowała się pani tuż koło arkady w pobliżu owego mechanizmu obecność złoczyńcy nie uszłaby pani uwagi.
Nie spuściła wzroku. Może tylko lekki rumieniec oblał jej policzki.
— Na wszelki wypadek byłabym go spotkała po drodze, gdyż jak się okazuje, opuściłam gabinet na parę sekund przed tym wypadkiem.
— Ale jeszcze dziwniejsze, że pani nie słyszała hałasu opadającej zasłony, ani też wołania i rumoru, który robiłem w nadziei przywołania kogoś na ratunek.
— Wychodząc z gabinetu drzwi zamknęłam za sobą tak, że nic nie słyszałam.
— W takim razie przypuścić trzeba, że był tu ktoś w gabinecie ukryty. Ktoś. kto ma stosunki wśród mojej służby, a jest zarazem wspólnikiem bandytów, którzy dokonali morderstwa przy bulwarze Suchet. Bo właśnie prefekt znalazł w moim gabinecie części laski, należącej do jednego z nich.
Ta ostatnia wiadomość zdziwiła ogromnie pannę Levasseur. Widocznie była jej zupełnie nieznana. Perenna zbliżył się do niej i patrzą jej w oczy, powiedział z naciskiem:
— Proszę przyznać, że jest to conajmniej dziwne.
— Że co jest dziwne?
— Cały ten szereg wypadków, skierowanych przeciwko mnie. Wczoraj ten bruljon listu, znaleziony na dziedzińcu, a który był bruljonem artykułu w „Echo de France!“ Dziś rano opadnięcie tej kurtyny w chwili właśnie, kiedy pod nią przejść miałem. Następnie ukrycie laski tego bandyty na mojej kanapie... a teraz jeszcze karafka wody zatrutej...
— Tak... tak... — szeptała — jest to rzeczywiście szereg wydarzeń...
— Nie pozwalający wątpić, że jest kierowany przez mego najstraszliwszego wroga — dokończył Perenna. — Jego cel widoczny. Za pomocą artykułu i laski chciał mnie skompromitować i doprowadzić do tego, żeby mnie aresztowano. Opuszczeniem zasłony żelaznej dążył do zabicia mnie, lub conajmniej uwięzienia na kilka godzin. Teraz przyszła kolej na truciznę, podstępnie wsypaną do wody i której jutro dodadzą mi do innych potraw. A potem będzie sztylet, kula z rewolweru lub sznur, który dusi... Wszystko jedno co, byle się mnie pozbyć. Jestem przeciwnikiem, którego się boją, który wcześniej czy później odkryje całą sprawę i weźmie miljony, na które oni ostrzą sobie zęby... Oni stoją na straży spadku Morningtona. Na mnie więc kolej. Cztery ofiary już padły. Ja będę piątym... Tak postanowił Gaston Sauverand lub inny, który kieruje tą sprawą. A wspólnik ich jest tu, w moim pałacu, u mego boku... Czyha na mnie... Źyję w cieniu moim i czeka sposobnej chwili... Dość tego mam, do kroćset! Chcę i dowiem się kto to jest!...
Panna Levasseur cofnęła się o parę kroków i oparła o stolik.
Perenna postąpił ^ku niej i nie spuszczając z niej oka, szukał na jej nieporuszonej twarzy bodaj najlżejszej oznaki zmieszania lub niepokoju. Powtórzył potem gwałtownie:
— Kto jest tym wspólnikiem? Kto mi śmierć poprzysiągł?
— Ja nie wiem... nie wiem... — odparła. — Może to nie żadna zmowa, jak się to panu wydaje, lecz przypadkowy zbieg okoliczności...
Don Luis miał ochotę krzyknąć: „Kłamiesz! tym ich wspólnikiem ty jesteś! Ty jedna mogłaś to wszystko podstępnie uczynić! To ty zabić pnę pragniesz! I ta ręka grożąca mi w ciemności jest twoją ręką!“
Lecz nie mógł się zdobyć na wypowiedzenie tych wszystkich zarzutów. Bezwiednie tylko chwycił jej rękę i miażdżył jej palce w uścisku. Panna Levasseur wyrwała mu rękę szybkim gestem, w którym wyczuć można było jakby bunt i nienawiść.
Perenna opanował się i rzekł:
— Dobrze więc, wypytam jeszcze służbę i w razie danym odprawię tych, którzy mi się wydadzą podejrzani.
— Ależ, nie! Niech pan tego nie robi. Ja ich znam wszystkich.
Czyżby ich chciała bronić! Czy przemówiło w niej sumienie w chwili, w której przez swoją dwulicowość i upór narażała ludzi o których uczciwości była przekonaną!
Don Luis miał wrażenie, że w jej oczach wyczytał prośbę o litość. Lecz o litość dla kogo! dla nich, czy dla siebie!
Milczeli długą chwilę. Don Luis, stojąc o kilka kroków od niej, myślał o fotografji, znalezionej w portfelu Verota. I ze zdumieniem odnajdywał w stojącej opodal kobiecie piękność tamtego wizerunku, piękność, której dotychczas nie zauważył, a która uderzyła go w tej chwili jak objawienie. Jej złote włosy lśniły nieznanym mu dotąd blaskiem. Usta miały wprawdzie wyraz mniej radosny, może nawet trochę zgorzkniały, lecz pomimo tego zachowały formę uśmiechu. Owal twarzy, rysunek szyi i ramion ręce oparte na kolanach, wszystko to było pełne wdzięku i tchnęło łagodnością i jakby wielką prostotą i szczerością. Czyż ta kobieta mogła być zbrodni arką i trucicielką?...
— Nie pamiętam, jakie mi pani imię podała jako swoje, lecz to nie było prawdziwe — powiedział jej don Luis.
— Ależ owszem... Marta. Nazywam się Marta — odparła żywo.
— Nie, pani imię jest Flora. Florencja Levasseur...
Ona drgnęła.
— Co? Kto panu powiedział? Flora... Skąd pan wie?
— Oto pani fotografja i imię trochę zatarte.
— Ach! — zawołała zdumiona, patrząc na portret — To nie do uwierzenia! Skąd to się wzięło? Gdzie to pan znalazł?
Nagle dodała:
— To prefekt policji musiał ją panu dać, nieprawdaż? Tak... to on... jestem tego pewna... Jestem pewna, że ta fotografja służy policji jako opis mojej osoby... i że mnie poszukują... Mnie także... I to za pańską przyczyną... Wszędzie, za wsze pan...
— Niech się pani nie obawia — rzekł Perenna.
— Wystarczy zrobić kilka kresek na tej odbitce, żeby ją uczynić zupełnie niepodobną... Ja to zrobię... Może się pan i nie obawiać.
Ona jednak nie słuchała, tak zapatrzona była w fotografję.
— Miałam lat dwadzieścia... — szeptała. — Mieszkałam we Włoszech... Boże! jaka ja byłam szczęśliwa wówczas! I tak się cieszyłam tą fotografją! Czułam się piękną... A potem, ktoś mi ją ukradł...
I ciszej jeszcze wymówiła swe imię, jakby zwracając się do innej, drogiej i nieszczęśliwej istoty:
— Flora...
I łzy płynęły jej po twarzy.
— Ta kobieta nie byłaby zdolna zabić — powiedział sobie Perenna. — To nawet niemożliwe, żeby w zmowie była z tymi bandytami... A jednak...
Oddalił się od niej i począł chodzić po pokoju. Przypatrywał się widokom włoskim na ścianach. Następnie oglądał książki na półce i odczytywał tytuły. Były to różne wybitne dzieła literatury francuskiej i obcej, świadczące o rozległej i różnorodnej kulturze właścicielki. Racine stał koło Dantego, dalej Stendhal i Edgar Poe. Montaigne zaś znajdował się między Goethem i Virgiljuszem. Nagle uwagę jego zwrócił jeden tom Shakespeara, który mu się wydał inny niż tamte. Grzbiet oprawny w czerwoną szagrynową skórę zdawał się trochę sztywniejszy bez tych załamań i fałd, które oznaczają zużycie książki.
Był to ósmy tom. Perenna dyskretnie wziął go do ręki.
Przekonał się, że miał rację. Książka była fałszywa, a właściwie było to pudełko w formie książki, mogące służyć za doskonałą skrytkę. Był w niem papier listowy i koperty i prócz tego kartki papieru kratkowanego, jakby wyrwane z bloc-notesu.
Wygląd tych kartek uderzył go. Przypomniały mu bruljon artykułu, znaleziony na dziedzińcu. Ten sam rozmiar papieru i tej samej wielkości kratka.
Podniósł kilka ćwiartek jedne po drugich i ujrzał na przedostatniej jakieś notatki, pisane naprędce ołówkiem.
Przeczytał:
Pierwszy list. W nocy z 15 kwietnia na 16
Drugi. W nocy z 25 kwietnia na 26
Trzeci i czwarty. W nocy 5 maja i 16 maja
Zwróciło jego uwagę przedewszystkiem to, ze pierwszy list nosił datę nadchodzącej nocy. Następnie, że pomiędzy jednym a drugim listem była zawsze 10 dniowa przerwa. Przyczem uderzyło go podobieństwo pisma notatki z pismem bruljonu artykułu „Echo de France“.
Bruljon ten miał w portfelu. Chcąc więc sprawdzić charakter pisma oraz wygląd papieru, sięgną! do kieszeni po portfel.
Bruljonu w nim nie było.
— Psiakrew! — zaklął z wściekłością.
I równocześnie przypomniał sobie, że kiedy rano telefonował do Mazeroux, portfel jego znajdował się w kieszeni palta, leżącego na krześle w gabinecie, opodal telefonicznej kabiny.
W tej chwili zaś właśnie panna Levasseur z niewiadomej przyczyny przechodziła przez gabinet.
— Ależ to komedjantka! — powiedział do siebie Perenna, zirytowany — łzy jej i rozczulające wspomnienia wszystko to oszukaństwo blaga. Z tej samej rasy dziewczyna co pani Fauville i Gaston Sauverand, jak oni fałszywa i komedjantka do szpiku kości w najdrobniejszych ruchach i dźwięku głosu tchnącego niewinnością!
Tym razem dowód był niezbity. Widocznie w obawie śledztwa, któreby mogło aż do niej dotrzeć, wolała nie zostawiać bruljonu artykułu w ręku swego przeciwnika. I jakże wątpić w takim razie, że to ona była wspólniczką bandytów, prowadzących sprawę Morningtona i pragnących się go pozbyć! I kto wie nawet, czy to nie ona przewodniczyła tej bandzie zbrodniarzy czy nie brała czynnego udziału w morderstwie Fauvillów — czy nie jej ręką została im trucizna wstrzyknięta.
Don Louis drgnął patrząc na jej ładne szczupłe ręce. Znalezioną notatkę złożył z powrotem do książki i książkę wsunął na dawne miejsce. Następnie zbliżył się do panny Levasseur i rzekł jej tonem kategorycznym:
— Życzę sobie, żeby cała służba została dziś zapłacona. Ureguluje pani ich pensje i zapłaci im odszkodowanie, jakiego zażądają. Dziś jeszcze mają opuścić mój dom. Wieczorem zjaw i się tu nowy personel przezemnie wybrany.
Wyszedł, nie czekając odpowiedzi i unosząc jakieś dziwne uczucie niesmaku, zrodzonego przez jego stosunek do panny Levasseur. Pomiędzy nimi atmosfera była zawsze ciężka i przygnębiająca. Zamieniane słowa nie wyrażały ich szczerych myśli, ani czyny nie odpowiadały słowom. Jedynem logicznem wyjściem z sytuacji było natychmiastowe wydalenie Florencji Levasseur. Jednakże Perennie nie przyszło to nawet na myśl.
Wróciwszy do gabinetu, zawezwał Mazeroux do telefonu i mówiąc szeptem prawie, żeby nie być słyszanym z drugiego pokoju zapytał:
— To ty Mazeroux!
— Tak, szefie.
— Czy prefekt oddał cię do mojej dyspozycji!
— Tak jest.
— No to powiedz mu, że wypędziłem całą moją służbę i że ci dałem ich adresy, żebyś rozciągnął nad nimi czujny nadzór. Zdaje mi się, że tam, a nie gdzieindziej, trzeba szukać wspólników Gastona Sauverand. Prócz tego proś prefekta o pozwolenie dla ciebie i dla mnie na przepędzenie dzisiejszej nocy w domu inżyniera Fauville.
— Jakto? W domu przy bulwarze Suchet?
— Tak, mam dane po temu, że się tam tej nocy coś stanie.
— Ależ co się ma stać?
— Nie wiem jeszcze co, ale cos się stanie, żądam tego koniecznie. Rozumiesz?
— Rozkaz, szefie. Spotykamy się więc o dziewiątej wieczór na bulwarze Suchet.
Dnia tego Perenna nie widział więcej panny Levasseur. W ciągu popołudnia udał się do biura stręczeń, gdzie wybrał nowy personel służby, a mianowicie szofera, woźnicę, kamerdynera, kucharkę i t. d.
Następnie był u fotografa, któremu kazał zrobić zdjęcie z portretu panny Levasseur, przyczem odbitkę tę kazał wyretuszować w taki sposób, zęby zatrzeć podobieństwo, lecz żeby prefekt nie spostrzegł zamiany.
Obiad zjadł w restauracji. O godzinie dziewiątej udał się na spotkanie Mazeroux.
Ód czasu zbrodni willa inż. Fauville zostawała pod opieką odźwiernego. Wszystkie pokoje i zamki były opieczętowane, oprócz drzwi wewnętrznych, prowadzących do pracowni inżyniera, od który en klucze zatrzymała policja, dla potrzeby prowadzacego śledztwo.
Pokój ten przedstawiał wygląd ten sam co poprzednio. Tylko papiery i rysunki zostały sprzątnięte lub zabrane, tak, że na dużym stole służącym za biurko nie było nic, ani jednej książki, ani świstka papieru. Trochę kurzu pokrywało czarną skorą wyklejony środek oraz mahoniowe brzegi stołu.
— No cóż, Aleksandrze, — zawołał Don Louis, gdy usiedli wygodnie przy stole — czyż to nie ciekawe uczucie wrócić tu znów w tak odrębnych warunkach? Tylko, że tym razem nie będziemy drzwi barykadować, lecz przeciwnie, zostawimy tym panom wszelką swobodę działania.
Don Louis mówił to żartobliwym tonem, jednakże w rzeczy samej pozostawał pod wrażeniem wspomnień owej tragicznej nocy i zbrodni, której nie zdołali wówczas przeszkodzić. Wzruszeniem też przejmowało go wspomnienie bezlitosnej walki, którą stoczył przeciw pani Fauville, jej rozpacz i aresztowanie.
— Mów mi o niej — rzekł do Mazeroux — czy naprawdę chciała się zabici?
— Tak, naprawdę, i to przez powieszenie się za pomocą sznura z podartego prześcieradła. Ledwo ją odratowano. Obecnie ma się już dobrze, lecz muszą jej pilnować ciągle, gdyż zapowiedziała, że nie da za wygranę i że tak czy owak odbierze sobie życie.
— Do winy się jednak nie przyznaje?
— Nie, twierdzi zawsze, że jest niewinna.
— A jakie jest mniemanie władz sądowych?
— Oczywiście przeciw niej. I nie może być inaczej. Śledztwo potwierdziło wszystko, co przeciw niej zebrano. A głównie udowodniło niezbicie, że odcisk na jabłku jest odciskiem jej zębów i nie mógł być przez nikogo innego zrobiony, gdyż nie ma na świecie dwóch szczęk, któreby dawały to samo odbicie.
— Tak, masz słuszność — potwierdził don Louis — to nie ulega wątpliwości. Ale co z tem wszystkiem ma do czynienia Flora...
— Jaka Flora1?
— Nie... nie... tak wyrwało mi się. Widzisz, w całej tej historji jest tyle rzeczy niezwykłych, tak dziwne zbiegi okoliczności, często jedne drugim przeczące, że nie śmiem już w coś wierzyć!
Długo jeszcze rozmawiali półgłosem, studjując ubiegłe wypadki.
Około północy zgasili elektryczność i postanowili czuwać na zmianę.
Godziny uchodziły, jedna za drugą, jak owej pamiętnej nocy. Te same dalekie odgłosy spóźnionych powozów i aut. Te same przeciągłe świsty pociągów. Ta sama cisza.
I tak im noc zeszła bez wydarzeń.
Nad ranem, życie zewnętrzne znów się rozpoczęło. I w czasie swych godzin czuwania don Luis nie słyszał w pokoju nic prócz monotonnego chrapania swego towarzysza.
— Czyżbym się był pomylił? — zastanawiał się zdziwiony.
— Czyżby owa notatka z ósmego tomu Shakespeara miała inne znaczenie? Lub może tyczyła się rzeczy już ubiegłych?
Pomimo tego ogarniał go niepokój w miarę jak dzień wślizgiwał się do pokoju przez szpary zamkniętych okiennic. W ową noc pamiętną przed dwoma tygodniami też nic nie zaszło, a jednak rano zastali dwa trupy.
O siódmej zawołał na śpiącego sierżanta:
— Aleksandrze!
— Rozkaz, szefie?
— Żyjesz jeszcze?
— A no tak, żyję!
— Pewien tego jesteś?
— A to dobre! Czemużbym miał umierać prędzej niż pani.
— Och, na mnie też kolej przyjdzie! Po takich bandytach można się spodziewać, że swojego dopną.
Około ósmej Perenna otworzył okna i okiennice.
— Wiesz co, Aleksandrze — zawołał — możeś ty i nie umarł, lecz zato jesteś... zielony!
Mazeroux zaśmiał się trochę wymuszonym smiechem.
— Prawdę mówiąc, przeżyłem niemiłe chwile, podczas czuwania.
— Jakto, bałeś się?
— Straszliwie. Ciągle mi się zdawało, że coś się stanie. Ale pan też nie wydaje mi się być w swoim sosie! Czyżby pan też?...
Przerwał, patrząc na Perennę, którego twarz wyrażała w tej chwili najgłębsze zdumienie.
— Co się stało, szefie?
— Patrz... na stole... list...
Mazeroux spojrzał. Na stole leżał rzeczywiście list a właściwie kartka zwana sekretnikiem, której brzeg był wokoło obdarty. Na wierzchu widoczny był adres oraz ostemplowany znaczek pocztowy.
— Czy to ty położyłeś tu ten list, Aleksandrze?
— Żartuje pan chyba? Przecież nikt inny nie mógł go tu położyć, prócz pana.
— Tak, ale to nie ja...
— Więc któż?...
— A więc to list z przed trzech miesięcy — rzekł Perenna.
Otworzył kartkę i zawołał nagle:
— Podpis inżyniera Fauville!
— I jego pismo — dodał Mazeroux. — Znam je już dobrze. Lecz co to może znaczyć? List Fauvilia w trzy miesiące po jego śmierci...
Perenna przeczytał głośno:
Mogę ci tylko potwierdzić, co ci już pisałem poprzednio, spisek zacieśnia się. Nie znam jeszcze ich planu i nie wiem, jak go wykonają, lecz widzę ze wszystkiego, że koniec zbliża się. Widzę to w jej oczach. Jakże ona dziwnie na mnie czasem patrzy! I co to za nikczemność! Któżby się był spodziewał, że ona byłaby zdolna... Smutno mi strasznie, przyjacielu...“
I podpisano: Hipolit Fa-wille — dokończył Mazeroux. Mógłbym zaręczyć, że to przez niego pisane. I to pisane do jakiegoś przyjaciela, którego wcześniej czy później odnajdziemy i który nam udzieli wszelkich objaśnień i dowodów.
Mazeroux zapalał się coraz bardziej:
— Dowody! Ależ my ich więcej nie potrzeb ujemy! Przecież Fauville daje nam dostateczne: „Zakończenie zbliża się. Widzę to w jej oczach“. „Ona“, to jego żona, to Marja-Anna Fauville, i to świadectwo męża potwierdza wszystko cośmy już przeciw niej wiedzieli. Nieprawdaż, szefie?
— Masz rację — odparł Perenna z roztargnieniem — list ten jest decydujący. Jednakże, chciałbym wiedzieć...
— Kto go tu mógł położyć? Tak, bo przecież bylibyśmy coś słyszeli... To mię najwięcej zdumiewa!
— Rzeczywiście... trudno zrozumieć...
— Nieprawdaż? Przed dwoma tygodniami było to już zdumiewające. Lecz wówczas byliśmy w korytarzu, kiedy tu się zbrodnia stała. Ale dziś byliśmy tu, na miejscu. I na tym stole, na którym z wieczora nie było and świstka papieru, rano znajdujemy ten list.
Szczegółowe badania na miejscu nie dały żadnego rezultatu. Zwiedzili dom cały od piwnic aż do strychów i przekonali się, że nie ukrywał się tam nikt. Tajemnica pozostała niewyjaśniona.
— Dajmy pokój tym poszukiwaniom — rzekł Perenna wkońcu — gdyż to do niczego nie prowadzi. W sprawach tego rodzaju wcześniej czy później jakiś promień światła zakradnie się znienacka i rozjaśni wszystko. Zanieś ten list prefektowi policji, opowiedz mu, jakeśmy tu noc spędzili i proś go o pozwolenie przybycia tu znów 25 kwietnia. Ciekaw jestem niezmiernie, czy drugi list otrzymamy też za pośrednictwem jakiego ducha.
Pozamykali drzwi i opuścili willę.
Kiedy zwrócili się na prawo, żeby poszukać taksometra i doszli do końca bulwaru Suchet, don Luis obrócił się ku szosie.
Jakiś mężczyzna szedł przed nimi.
Perenna ledwo zdołał dojrzeć jego twarz wygoloną i błyszczące oczy, na nich zwrócone.
— Baczność! — krzyknął don Luis do sierżanta i pchnął go tak, że się ten omało nie przewrócił.
Mężczyzna ów wyciągnął rękę, uzbrojoną w rewolwer. Padł strzał. Kula gwizdnęła nad uchem Perenny, który się w porę pochylił.
— Pędźmy za nim! — zawołał.
— Nie jesteś ranny, Aleksandrze!
— Nie, szefie.
Rzucili się obaj za uciekającym, wołając o pomoc. Lecz o tak wczesnej godzinie mało jeszcze było przechodni w tej dzielnicy miasta. To też mężczyzna, który ich znacznie wyprzedził, oddalił się jeszcze bardziej. Nareszcie zawrócił w ulicę Oktava Feuiletta i znikł im z oczu.
— Znajdę ja cię jeszcze, nicponiu! — zgrzytnął don Luis zaprzestając bezowocnego pościgu.
— Przecież pan, nawet nie wie, kto to jest, szefie.
— Owszem, to on.
— Kto taki!
— Człowiek o hebanowej lasce. Poznałem go pomimo, że sobie ogolił brodę i wąsy. Ten sam, który do nas strzelał ze schodów swego domu na bulwarze Richard-Wallace, ten, który zabił głównego inspektora Aucenisa. Nędznik! Ale skąd on wiedział, żeśmy nocowali w willi Fauvillow! Chyba mnie ktoś szpieguje. Ale w jakim celu i jakim sposobem!
Mazeroux pomyślał chwilę i rzekł:
— Proszę sobie przypomnieć, szefie. Rozmawialiśmy telefonicznie wczoraj popołudniu. Mówił pan wprawdzie głosem przyciszonym, ale kto wie, czy pana ktoś z drugiego pokoju nie słyszał.
Don Luis nie odpowiedział. Myślał o Florencji...
Dnia tego panna Levasseur nie przyniosła mu korespondencji, jak zwykle. I on też jej nie wzywał. Widział ją parę razy przez okno, wydającą rozkazy nowej służbie. Poczem musiała pójść do siebie, gdyż więcej się nie ukazała.
Po południu udał się samochodem do willi przy bulwarze Suchet, żeby tam z rozkazu prefekta, razem z Mazeroux robić dalsze poszukiwania, które zresztą pozostały bez rezultatu.
Była już szósta, kiedy wrócił. Zjadł obiad w towarzystwie sierżanta Mazeroux. Wieczorem, chcąc jeszcze zbadać mieszkanie człowieka o hebanowej lasce, pojechał wraz z Mazeroux na bulwar Richard-Wallace.
Przejechali Sekwanę i jechali jej prawym brzegiem.
— Prędzej — zawołał Perenna do szofera.
— Nie cierpię powolnej jazdy.
— Przewróci się pan niechybnie, dziś albo jutro — zauważył Mazeroux.
— Wypadki zdarzają się tylko głupcom — odparł Perenna lekceważąco.
Przejeżdżali właśnie plac de l‘Alma. Samochód zwrócił na lewo.
— Jedź prosto przez plac Trocadero — krzyknął don Luis.
Samochód zawrócił we wskazanym kierunku, lecz nagle zatoczył się raz i drugi w pełnym biegu, wjechał na chodnik, uderzył o drzewo i przewrócił się.
W parę sekund kilkunastu przechodniowi nadbiegło. Rozbito okno, żeby otworzyć drzwiczki. Don Luis ukazał się pierwszy.
— Nic mi nie jest — zawołał. — A ty Aleksandrze?
Wydobyto sierżanta trochę potłuczonego lecz bez poważnych ran.
Tylko szofer, który wypadł z siedzenia, leżał na chodniku z pokrwawioną głową, nie dając znaku życia.
Przeniesiono go do pobliskiej apteki, gdzie w 10 minut potem skonał.
Kiedy Mazeroux, który towarzyszył nieszczęsnej ofierze wypadku, sam nieco oszołomiony, wrócił do auta, zastał tam dwóch policjantów, spisujących protokół. Peremny już nie było.
Don Luis wskoczył do taksometra i kazał się wieść do domu. Wysiadłszy, przebiegł dziedziniec i skierował się korytarzem do mieszkania panny Levasseur...
Doszedłszy do drzwi zapukał i, nie czekając odpowiedzi, wszedł.
W drzwiach salonu ukazała się Florencja.
Perenma usunął ją z drogi i wszedłszy do pokoju zawołał silnie wzburzony:
— A więc stało się. Mieliśmy wypadek, pomimo, iż nikt z dawnej usługi przygotować go nie mógł, gdyż nikogo z nich już tu niema. Zresztą popołudniu wyjeżdżałem autem. Widocznie więc między szóstą a dziewiątą wieczorem musiał się ktoś zakraść do garażu i przepiłować w automobilu kierownicę.
— Nie rozumiem... Nic nie rozumiem — powtórzyła widocznie przerażona.
— Doskonale pani rozumie, że wspólnikiem bandytów nie może być żaden z nowych służących, i rozumie pani też, że się wypadek nie mógł w tych warunkach nie udać. Jest też ofiara, która za mnie życiem przepłaciła.
— Ależ jaki wypadek? co się stało? Mówże pan nareszcie!
— Samochód przewrócił się i szofer zabity.
— Jezus Marja! — krzyknęła.
— Ależ to straszne! I pan przypuszcza, że ja... że jabym mogła... Ta śmierć! to okropne! biedny człowiek...
Głos jej był coraz słabszy. Stała tuż koło Perenny blada jak chusta. Nagle zamknęła oczy i zachwiała się.
Perenna chwycił ją w ramiona. Chciała uwolnić się, lecz sił jej zabrakło. Don Luis ułożył ją na fotelu ona zaś jęczała z cicha:
— Biedny człowiek... biedny człowiek...
Podtrzymując jej głowę ramieniem, ocierał jej chustką czoło potem zroszone, i blade policzki, po których łzy spływały. Straciła widocznie wszelką świadomość tego, co ją otaczało, gdyż poddawała się biernie i bez protestu jego opiece. On zaś nieruchomie patrzał na jej usta, te ładne usta zwykle tak czerwone, w tej chwili jednak jakby pozbawione krwi.
I pod wpływem straszliwego podejrzenia, które nurtowało w nim oddawna, delikatnie dwoma palcami rozchylił jej wargi, jak dwa płatki róży i spojrzał na podwójny rząd jej zębów.
Były to zęby śliczne, nieporównanej formy i białości, może trochę mniejsze, niż zęby pani Fauville i tworzące trochę szersze półkole. Lecz któż mógł zaręczyć, że ich ślad nie byłby ten sam? Przypuszczenie nieprawdopodobne. — Wiedział o tem. Jednakże tyle okoliczności świadczyło przeciw niej, oskarżając ją jako najśmielszą i najokrutniejszą zbrodniarkę...
Oddech jej stawał się równym. Perenna uczuł na swojej twarzy jej lekkie tchnienie, świeże i upajające, jak woń kwiatów. Mimo woli pochylił się nad nią tak blisko, że go ogarnął zawrót głowy i tylko wielkim wysiłkiem woli zdołał się opanować i oderwać oczy od jej pięknej twarzy o rozchylonych ustach.
Ułożył jej głowę na poręczy fotela i wyszedł.