Zęby tygrysa (1926)/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zęby tygrysa |
Wydawca | E. Wende |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Zakłady graficzne „Polska Zbrojna” |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Dents du tigre |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Na bulwarze Richard-Wallace, komisarz Weber, główny inspektor Aucenis sierżant Mazeroux, trzech innych inspektorów i komisarz policji z Neuilly stali pod sztachetami numeru ósmego.
Mazeroux patrzył ciągle z niepokojem w stronę alei Madryckiej, skąd miał przyjść don Luis i dziwić się zaczynał, że go jeszcze nie widać, gdyż pół godziny upłynęło od ich telefonicznej rozmowy i Mazeroux nie umiał już znaleźć pretekstu dla opóźnienia zamierzonego działania.
— Czas już rozpoczynać — rzekł komisarz policji Weber.
— Stróżka dała umówiony znak przez okno, nasz ptaszek już się ubiera.
— Czemubyśmy nie mieli n a niego tu zaczekać — zapytał Mazeroux — wzięlibyśmy go odrazu.
— A gdyby nam się wymknął jakiemś innem wyjściem, którego nie znamy? — odparł komisarz — trzeba się wystrzegać takich bestji i najlepiej je w norze osaczyć.
— Jednakże...
— Co tobie jest Mazeroux — zapytał go Weber, odprowadzając go na bok. — Czyż nie widzisz, że nasi ludzie denerwują się. Człowiek ten ich niepokoi. Najlepiej byłoby puścić ich na niego, jak na dziką bestję. A przedewszystkiem musimy wszystko załatwić zanim prefekt przybędzie.
— To będzie prefekt?
— Tak, chce się na miejscu o wszystkiem przekonać. Cała ta historja ogromnie go interesuje. A więc, naprzód! Gotowi jesteście chłopcy1? No, to dzwonię.
Dzwonek dał się słyszeć rzeczywiście i natychmiast wybiegła stróżka, aby drzwi otworzyć.
Pomimo, że był wydany rozkaz zachowania jaknajwiększego spokoju, żeby nie spłoszyć przeciwnika, postrach, który wzbudzał, był tak wielki, że agenci policyjni rzucili się hurmem do ataku... W tej chwili okno na drugiem piętrze otwarło się i ktoś zapytał:
— Kto tam jest?
Komisarz nie odpowiadał. Dwóch agentów, główny inspektor, podkomisarz i on wpadli do wnętrza domu, podczas gdy pozostali pilnowali wyjścia i uniemożliwiali wszelką ucieczkę.
Spotkanie nastąpiło na pierwszem piętrze. Nieznajomy schodził ze schodów gotów do wyjścia w palcie i kapeluszu na głowie, kiedy komisarz Weber zastąpił mu drogę wołając: Stój! ani kroku dalej! Czy to pan jest Hubertem Lautier?
Nieznajomy zmieszał się. Widział pięć rewolwerów, skierowanych lufami ku sobie. Jednakże twarz jego nie wyrażała strachu, zapytał spokoj — Czego panowie sobie życzą? Ponoście tu przyszli?
— Przyszliśmy tu w imię prawa aresztować pana. A oto mandat, tyczący się pańskiej osoby.
— Mandat aresztu przeciw mnie!
— Przeciw Hubertowi Lautier, zamieszkałemu pod numerem ósmym bulwaru Richard-Wallace.
— Ależ to jest wprost niedorzeczne!... — zawołał. — Niewiarogodne!... Z jakiej przyczyny?...
Nie próbował się nawet bronić, kiedy go chwycono za ramiona i pchnięto do niewielkiego pokoju, w którym za całe umeblowanie służyły trzy wyplatane krzesła i stół zawalony książkami.
— Nie ruszać mi się, bo będzie z panem źle! — krzyknął komisarz Weber.
Nieznajomy nie protestował. Trzymany za kołnierz przez dwóch policjantów, wydawał się być zamyślony, jakby starał się zrozumieć tajemniczą przyczynę swego aresztowania. Twarz miał inteligentną z brodą w klin ciemną o rudawym odcieniu, oczy jego szaro-błękitne nabierały chwilami z poza binokli trochę twardego wyrazu. Szerokie ramiona i mocny kark zwiastowały siłę.
— Czy włożyć mu kajdanki, panie komisarzu*? — zapytał Mazeroux.
— Za chwilę... Prefekt nadchodzi... Czy przeszukaliście go? Niema broni?
— Nie.
— Żadnych flaszek? nic podejrzanego?
— Nie, nic.
P. Demalion nadszedł i przypatrując się badawczo więźniowi, zaczął półgłosem rozmowę z komisarzem Weberem i kazał sobie opowiedzieć przebieg aresztowania.
— Doskonały interes, — rzekł po chwili — to nam ogromnie dopomoże. Teraz, kiedy obu wspólników mamy, będą musieli gadać i sprawa nareszcie się wyjaśni. Więc mówi pan, że nie stawiał żadnego oporu?
— Żadnego, panie prefekcie.
— Trzeba się mieć jednak na baczności.
Więzień nie wymówił ani słowa. Twarz miał zamyśloną, jak ktoś nie mogący pojąć przyczyny wydarzeń. Jednakże, kiedy zrozumiały że nowoprzybyły jest prefektem policji, podniósł głowę i gdy go p. Demalion zapytał:
— Zbyteczne byłoby chyba tłumaczenie panu przyczyny aresztowania?
Odpowiedział tonem pełnym szacunku:
— Proszę mi wybaczyć panie prefekcie, ale pragnąłbym właśnie objaśnień w tej sprawie, gdyż o niczem pojęcia nie mam i przypuszczam, że to jakieś nieporozumienie, które jednem słowem da się wyjaśnić.
Prefekt wzruszył ramionami, mówiąc:
— Jest pan posądzony o udział w zabójstwie inżyniera Fauville i jego syna Edmunda.
— Hipolit nie żyje!
I drżąc nerwowo, głosem zmienionym powtórzył raz jeszcze:
— Hipolit zamordowany? Co pan mówi? Czyż to możebne?...
Prefekt powtórnie wzruszył ramionami.
— Sam fakt, że pan inżyniera Fauville nazywa po imieniu oznacza, że był pan z nim w zażyłych stosunkach.
Przypuszczając więc, nawet, że pan nie brał udziału w jego zabójstwie, z gazet musiał się pan jednakże o jego śmierci dowiedzieć.
— Kiedy ja nigdy gazet nie czytam, panie prefekcie.
— Jakto? Nie będzie pan chyba twierdził...
— Może to nieprawdopodobne, lecz prawdziwe. Życie prowadzę niezmiernie zajęte studjami naukowemi i badaniami, robionemi w celu wydania dzieła, nad którem już lata pracuję. Nie biorę więc żadnego udziału w życiu zewnętrznem i od wielu i wielu miesięcy dziennika w ręku nie miałem. Mam więc prawo twierdzić, że nie wiedziałem o zabójstwie Hipolita Fauville. Znałem go kiedyś, lecz później poróżniliśmy się.
— Z jakiej przyczyny?
— Sprawy rodzinne... — Sprawy rodzinne! Byliście więc spokrewnieni?
— Tak, Hipolit był moim kuzynem.
— Inżynier Fauville był pańskim kuzynem1? No, to... w takim razie... Niechże mi pan wyjaśni: p. Fauville i jego żona byli dziećmi dwóch sióstr Elżbiety i Armandy Roussel, Te dwie siostry wychowywały się razem ze swoim ciotecznym bratem Wiktorem, czy tak?
— Tak jest, Wiktorem Sauverand, który następnie ożenił się zagranicą i miał dwóch synów. Jeden z nich umarł przed piętnastu laty. Drugim jestem ja.
P. Demalion drgnął. W zruszenie jego było widoczne. Jeśli ten człowiek mówił prawdę, jeśli był rzeczywiście synem Wiktora Sauverand, którego stanu cywilnego policja dotychczas stwierdzić nie zdołała, to był on tem samem ostatecznym spadkobiercą Morningtona, a to wobec śmierci inż. Fauville i jego syna, oraz utraty praw pani Fauville wskutek dowiedzionego zabójstwa.
Lecz jakby aberacją wiedziony dawał on dobrowolnie wszystkie te szczegóły, mogące się obrócić w ciężkie zarzuty przeciw niemu.
— Moje rewelacje zdają się pana dziwić, panie prefekcie — ciągnął dalej. — Może zdołają wyjaśnić panu pomyłkę, której jestem ofiarą?
Wyrażał się bez zmięszania z wielką uprzejmością i niezwykłą dystynkcją w sposobie mówienia. I nie zdawał się przypuszczać, że jego rewelacje potwierdzają właśnie konieczność powziętych przeciw niemu środków.
Nie odpowiadając na jego pytanie, prefekt policji zapytał go:
— Więc pańskie prawdziwe nazwisko jest? — Gaston Sauverand.
— A dlaczego każe się pan nazywać Hubertem Lautier?
Sauverand zawahał się. Po chwili jednak odrzekł:
— To moja osobista sprawa i policji nic do tego.
P. Demalion uśmiechnął się.
— To słaby argument. Czy będzie się pan nim też zastawiał, jeśli pana zapytam, czemu się pan kryje, czemu pan opuścił swoje mieszkanie w alei du Roule, nie zostawiając adresu i dlaczego odbiera pan korespondencję na poczcie pod umówionemi literami?
— Tak, panie prefekcie, to są wszystko rzeczy prywatne, podlegające tylko memu sumieniu. I pytać mnie pan o nie nie powinien.
— To są właśnie odpowiedzi, któremi ciągle zasłania się pańska wspólniczka.
— Moja wspólniczka?
— Tak, pani Fauville.
— Pani Fauville?
Gaston Sauverand wydał ten okrzyk, jak poprzednio, dowiadując się o śmierci inżyniera Fauville, tylko tym razem zdumienie i przerażenie było tak wielkie, że mu się twarz zmieniła do niepoznania.
— Co? Co pan mówi?... Marja-Anna?.. Nie, to nieprawda... to nie może być!...
P. Demalion nie odpowiedział nawet, tak nierozsądnem wydawało mu się to uparte udawanie nieświadomości we wszystkiem, co się tyczyło tragedji bulwaru Suchet.
Oszalały z przerażenia Gaston Sauverand szeptał:
— Tak, to prawda... Ona musi być ofiarą tej samej pomyłki, co ja... Może jest już aresztowana.
Ona! Ona! Marja-Anna w więzieniu!...
Jego wzniesione pięści wygrażały wszystkim nieznanym wrogom, którzy go prześladowali tym, którzy zamordowali Fauvilla i którzy wydali Marję-Annę.
Mazeroux oraz inspektor Aucenis pochwycili go w swoje brutalne ramiona. Sauverand zrobił ruch. jakby chciał napastników odtrącić, lecz trwało to chwilę tylko, poczem padł na krzesło, ukrywając twarz w dłoniach.
— Co to za tajemnica! — jęknął. — Nic nie rozumiem...
I umilkł.
Prefekt zwrócił się do Mazeroux.
— Zupełnie ta sama komedja, co z panią Fauville. Tak samo grana i przez równie dobrego aktora. Widać, że są krewnymi.
— Trzeba go się strzedz, panie prefekcie. Chwilowo widać, że jest przygnębiony, ale jak się ocknie!...
Komisarz policji Weber, który był wyszedł na chwilę, wrócił właśnie. P. Demalion spytał go:
— Czy wszystko gotowe?
— Tak, panie prefekcie. Kazałem podjechać taxometrowi pod samą furtkę i stanąć koło pańskiego samochodu.
— Wielu was jest?
— Ośmiu. Dwóch agentów tylkoco przybyło z komisarjatu.
— Czy przeszukaliście dom?
— Tak. Zresztą dom jest prawie pusty. Są w nim tylko niezbędne meble i w sypialnym pokoju stosy papierów.
— Dobrze. Prowadźcie go z największą ostrożnością.
Gaston Sauverand dał się prowadzić bez oporu i szedł spokojnie za Weberem i Mazeroux.
Na progu odwrócił się:
— Panie prefekcie — rzekł — chciałem pana prosić, żeby przy poszukiwaniach nie poniszczono mi papierów. Wiele bowiem nocy nad nimi straciłem i bardzo mi na nich zależy. Prócz tego...
Zawahał się, widocznie zakłopotany.
— Prócz tego? — spytał prefekt.
— Chciałbym panu jeszcze jedną rzecz powiedzieć... która...
Szukał słów, widocznie obawiając się, żeby za wiele nie powiedzieć! Nagle zdecydował się i rzekł:
— Panie prefekcie, tam są ukryte listy... droższe mi od własnego życia. Listy te źle zrozumiane, mogłyby może nawet dać broń w ręce moim przeciwnikom. Lecz mniejsza o to... trzeba je koniecznie ocalić! Przekona się pan, że tam są dokumenty niezmiernej wagi... To też panu je polecam... tylko panu, panie prefekcie.
— Gdzie one są?
— Kryjówka łatwa jest do znalezienia. Trzeba wejść na poddasze nad moją sypialnią i nacisnąć gwóźdź, znajdujący się na prawo od okna. Gwóźdź ten pozornie jest nieużyteczny, lecz służy właśnie jako zamek sekretny dla kryjówki umieszczonej na zewnątrz pod jedną z dachówek wzdłuż rynny.
Powiedziawszy to, ruszył dalej razem z towarzyszącymi mu agentami. Prefekt zatrzymał ich.
— Jeszcze chwilę, proszę... Mazeroux, idź na poddasze i przynieść te listy.
Mazeroux oddalił się, lecz wrócił wkrótce. Nie udało mu się bowiem odkryć tajemniczej kryjówki.
Prefekt rozkazał głównemu inspektorowi Aucenis, żeby wraz z Mazeroux i więźniem udali się na poddasze i żeby ten ostatni wskazał im działanie owego mechanizmu. Sam zaś pozostał na miejscu z Weberem, oczekując skutku poszukiwań i przeglądając tymczasem stosy książek, leżących na stole.
Były to dzieła naukowe, pomiędzy któremi zauważył traktat o chemji organicznej oraz o chemji w styczności z elektrycznością. Wszystkie te księgi były pełne zakreślań i notatek. P. Demalion wertował właśnie jedną z nich, kiedy mu się wydawało, że słyszy jakiś hałas. Skierował się więc szybko ku schodom, lecz nie przeszedł jeszcze przez próg, kiedy dał się słyszeć wystrzał i prawie równocześnie okrzyk bólu.
I znów dwa wystrzały, krzyki, odgłosy walki i jeszcze strzały...
W kilku skokach ze zwinnością zdumiewającą, jak na człowieka swojej tuszy, prefekt policji wraz z komisarzem Weberem wdarli się na drugie piętro a stamtąd po wąskich i stromych schodach dostali się na trzecie.
Kiedy znaleźli się na ostatnim zakręcie schodów, z góry spadł im w objęcia ranny Mazeroux. O kilka kroków dalej leżał inspektor Aucenis, ale dający już znaku życia.
W małych drzwiczkach, na górze, stał Gaston Sauverand z dzikim wyrazem w twarzy i wyciągniętą ręką, uzbrojoną w rewolwer. Dał piąty strzał przed siebie na chybił trafił. Ujrzawszy jednak p. Demaliona wycelował w niego.
Prefekt widząc lufę rewolweru, skierowaną ku sobie, miał się już za zgubionego. Lecz w tej chwili właśnie usłyszał poza sobą strzał. Gastonowi Sauverand w7ypadła broń z ręki zanim zdołał strzelić 1 prefekt ujrzał jakąś postać, przeskakującą przez sierżanta i inspektora i rzucającą się w kierunku drzwi, poza którymi znikł Sauverand. Agenci pośpieszyli w ślad za nim. Prefekt poznał go.
Był to don Luis Perenna. który swem przybyciem w samą porę, uratował mu życie.
Don Luis wbiegł na poddasze, gdzie się skrył Sauverand. Lecz zdążył tylko zobaczyć, jak ten ostatni, stanąwszy na brzegu okna. skoczył w przestrzeń z trzeciego piętra.
— Rzucił się stąd! — zawołał prefekt wzburzony.
— Nie dostaniemy go już żywym.
— Ani żywym ani umarłym, panie prefekcie. Proszę patrzeć, już wstał. Chyba specjalna opatrzność czuwa nad takimi ludźmi... Już zmyka ku furtce... Ledwo kuleje trochę.
— Gdzież są policjanci?
— Wszyscy są na schodach i w domu, zwabieni strzałami i zajęci opatrywaniem rannych.
I rzeczywiście Gaston Sauverand uciekał, nie spotkawszy nikogo po drodze.
— Złapcie go! na miłość boską! — ryknął p. Demalion.
Dwa samochody stały wzdłuż chodnika w tem miejscu bardzo szerokiego. Był to samochód prefekta policji i taxometr sprowadzony przez komisarza Webera dla więźnia. Obaj szoferzy, siedząc na swych maszynach, nie zauważyli walki, która się odbyła w pobliżu. Ale widzieli skok Gastona Sauverand z trzeciego piętra; to też szofer prefekta, który miał pod ręką cały stos dowodów rzeczowych, zabranych podczas przeszukiwania domu, pochwycił leżącą na wierzchu laskę hebanową i skoczył odważnie naprzeciw uciekającemu.
— Zatrzymajcie go! — ryczał dalej pan Demalion.
Spotkanie nastąpiło u wyjścia z dziedzińca. Nie trwało jednak długo. Sauverand rzucił się na swego napastnika, wyrwał mu laskę i odskoczywszy w bok, złamał mu ją jednem uderzeniem na głowie. Poczem, nie wypuszczając rączki od laski, zaczął uciekać, ścigany przez drugiego szofera oraz czterech agentów policji, którzy się nareszcie wyłonili z domu. Wyprzedzał ich jednak conajmniej o trzydzieści kroków. Jeden z policjantów strzelił do niego kilka razy z rewolweru, lecz daremnie.
P. Demalion, schodząc z góry wraz z komisarzem Weberem, zastali w sypialni Gastona Sauveranda na drugiem piętrze głównego inspektora Aucenis, leżącego na łóżku z twarzą trupio-bladą.
Trafiony w głowę konał.
Rana sierżanta Mazeroux była nieznaczna. Podczas, kiedy go opatrywano, opowiadał, jak ich Sauverand wyprowadził na poddasze i tam, z kieszeni od jakiejś bluzy domowej, wiszącej na gwoździu koło drzwi, wyciągnął szybko rewolwer i strzelił prosto w głównego inspektora, który się zwalił na miejscu. Mazeroux pochwycił go w ramiona, lecz tam ten wyrwał mu się i dał jeszcze trzy strzały, z których ostatni trafił sierżanta w ramię.
Było to rzeczywiście zdarzenie niesłychane, żeby w walce, w której policja rozporządzała całą grupą agentów doświadczonych i w której nieprzyjaciel, ze wszech stron osaczony, zdawał się nie mieć żadnej szansy ocalenia, żeby ten ostatni potrafił nadzwyczaj przebiegłym podstępem uprowadzić na bok dwóch przeciwników, obezwładnić ich i umknąć.
P. Demalion był blady ze wściekłości i rozpaczy.
— A to n as oszukał!... Jego listy... skrytka... ów gwóźdź rzekomy... wszystko blaga! Zbój! Bandyta!
Wyszedłszy na dziedziniec spotkał jednego z agentów, którzy ścigali zabójcę.
— Cóż się z nim stało? — zapytał gwałtownie prefekt.
— Panie prefekcie, uciekł nam... skręcił w pobliską ulicę, gdzie czekał na niego samochód i tyleśmy go widzieli!
— Czemuście go moim autem nie gonili?
— Zanim szofer puścił w ruch motor, tamci już byli daleko.
— Czy to był prywatny samochód?
— Nie... taxometr.
— No, to go odnajdziemy. Szofer sam się zgłosi, jak się z gazet dowie...
Weber wzruszył ramionami powątpiewająco i rzekł:
— O ile się nie okaże, że ów szofer jest też wspólnikiem. A nawet, gdyby tak nie było, Sauverand napewno potrafił zmylić pogoń. Będziemy mieli jeszcze ciężki orzech do zgryzienia, panie prefekcie.
— Tak — szepnął don Luis, który był obecny przy całej rozmowie i został na chwilę sam z sierżantem Mazeroux — łatwo wam z tem nie pójdzie, szczególnie jeśli pozwolicie swoim więźniom tak umykać. A nie mówiłem ci, Aleksandrze, że sami sobie rady nie dacie1? Ale swoją drogą, co to za bandyta! I on nie jest sam... Zaręczam ci, że ma wspólników... i to nie dalej, jak w moim domu!
Rozpytawszy się Mazeroux o cały przebieg aresztowania i ucieczki Gastona Sauverand, don Luis wrócił do domu.
Badania, które zamierzał przeprowadzić, tyczyły się wydarzeń niezwykłych i choć rola Gastona Sauverand w sprawie sukcesji Morningtona zasługiwała na całą jego uwagę, może więcej jeszcze intrygowało go zachowanie się panny Levasseur.
Perenna nie mógł zapomnieć tego okrzyku zgrozy, który się jej wyrwał na wieść o niedoszłym zamachu samobójczym pani Fauville w czasie telefonicznej rozmowy z Mazeroux.
Don Luis wszedł wprost do swego gabinetu i skierował się ku telefonicznej kabinie. Była to jakby wnęka sklepiona na dwa metry szeroka i dość niska. Zamknięta była tylko aksamitną kotarą zwykle podniesioną. Poza kotarą na ścianie don Luis odkrył guzik ruchomy, za pociśnięciem którego spadała owa zasłona żelazna, która go odcięła od świata dwie godziny temu.
Po kilka razy sprawdzał mechanizm i przekonał się, że jest w doskonałym stanie i działa tylko za pociśnięciem. Trzeba więc było przypuścić, że panna Levasseur rozmyślnie spuściła kotarę, w celu pozbawienia go życia. Lecz z jakiej przyczyny?...
Chciał już zadzwonić i kazać ją prosić, żeby się z nią nareszcie rozmówić. Lecz nie był zdecydowany. Spojrzał przez okno i ujrzał ją przechodzącą przez dziedziniec. Ruchy jej były powolne i niezwykle harmonijne. A włosy miały w słońcu blask złota.
Resztę poranka spędził Perenna w domu, leżąc na kanapie i paląc cygaro. Był w złem usposobieniu, niezadowolony z siebie, i z biegu rzeczy. Rwał się do czynu, a tu na każdym kroku natrafiał na przeszkody, przeciwstawiane mu jakąś niewidzialną ręką, lub też czuł się skrępowanym okazywaną mu nieufnością. Kiedy około dwunastej kazał sobie podać śniadanie, wszedł do kabiny kamerdyner z tacą w ręku i zawołał wzburzony:
— Proszę pana, prefekt policji przyjechał.
— Co mówisz! prefekt policji! Gdzież on jest!
— Na dole. Nie wiedziałem sam... chciałem uprzedzić pannę Levasseur. Lecz...
— Pewien jesteś, że to prefekt! — Oto jest karta, proszę pana.
Don Luis zbliżył się do okna, otworzył je i za pomocą lustra umieszczonego obserwował przez chwilę płac Palais-Bourbon. Z pół tuzina jakichciś osobistości spacerowało przed domem. Perenna poznał ich. Byli to ci sami tajni agenci.
— Nie ma ich więcej niż zwykle powiedział sobie Perenna. — Prefekt ma widoczniep rzyjazne względem mnie zamiary. Przewidywałem to wprawdzie. Dobrze się też stało że mu życie uratowałem.
P. Demalion wszedł, nie mówiąc ani słowa. Skłonił tylko lekko głowę. Weber, który mu towarzyszył, nie starał się nawet ukrywać uczucia, które mógł w nim wzbudzać człowiek w rodzaju Perenny...
Don Luis udał, że tego nie zauważył, lecz w zamian ostentacyjnie jeden tylko fotel podsunął prefektowi. Lecz p. Demalion zaczął chodzić po pokoju, jakby chcąc się dobrze namyślić, zanim miał przemówić.
Milczenie przedłużało się. Don Luis czekał spokojnie. Nagle prefekt zatrzymał się i zapytał:
— Czy z bulwaru Richard-Wallace wrócił pan wprost do domu?
— Tak panie prefekcie — odparł don Luis.
— Wprost tu, do gabinetu?
— Tak, wprost do gabinetu.
P. Demalion po chwili namysłu ciągnął dalej:
— Ja zaś wyjechałem stamtąd trzydzieści do czterdziestu minut po panu i udałem się wprost do prefektury, gdzie otrzymałem ten list, nadany pocztą pneumatyczną, który pan może przeczytać. Jak pan widzi, nadany był w okręgu giełdy o godzinie pół do dziesiątej.
Don Luis wziął podany list i przeczytał, co następuje:
Don Luis wzruszył ramionami. List był wprost niedorzeczny, gdyż od swego powrotu do domu nie widział nikogo i nie opuszczał wcale gabinetu. Złożył go spokojnie i oddał prefektowi, nie mówiąc nic na swe usprawiedliwienie.
Prefekt zapytał go:
— Co pan ma do powiedzenia na te zarzuty?
— Nic, panie prefekcie.
— Przyzna pan, że są wyraźne i łatwe do sprawdzenia.
— Niechże je pan sprawdzi, panie prefekcie, otomana stoi tam pomiędzy oknami.
P. Demalion zatrzymał się kilka sekund, poczem zbliżył się do otomany i podniósł poduszki...
Pod jedną iz nich leżała srebrna rączka od laski.
Don Luis nie mógł po-wstrzymać gestu zdumienia i irytacji. Ani chwili nie przypuszczał takiej ewentualności. Jednakże opanował się zaraz. Ostatecznie nic nie dowodziło, że była to rzeczywiście rączka od złamanej laski Sauveranda.
— Mam tu drugą połowę tej laski — rzekł prefekt. — Komisarz Weber podniósł ją na bulwarze Richard-Wallace.
I wydobył z wewnętrznej kieszeni palta odłamaną część hebanowej laski. Obie połowy pasowały do siebie doskonale.
Zapanowało znów milczenie. Perenna był zmieszany tem nieoczekiwanem zajściem. I nie mógł zrozumieć, w jaki sposób Gaston Sauverand zdołał w tak krótkim czasie dostać się do jego mieszkania. Trzeba było przypuścić, że miał wspólnika na miejscu... Lecz kogo?
— Tym razem nie wykręcę się — pomyślał Perenna. — Udało mi się poprzednio z owym turkusem pani Fauyille, lecz p. Demalion nigdy nie uwierzy, że Sauverand również jak pani Fauville chcąc mię z drogi usunąć, stara się skompromitować mnie ostatecznie i doprowadzić do zaaresztowania.
— No i cóż! — zawołał prefekt zniecierpliwiony — niechże się pan wytłumaczy.
— Nie, panie prefekcie, nie mam nic do powiedzenia w tej sprawie...
Prefekt tupnął nogą zniecierpliwiony.
— Jeśli tak... jeśli się pan przyznaje... w takim razie...
I zbliżył się do okna, jakby je chciał otworzyć. Chwila jeszcze... jedno gwizdnięcie... i agenci wpadną...
— Czy mam kazać zawołać inspektora policji, panie prefekcie1? — zapytał don Luis spokojnie.
P. Demalion nie odpowiedział. Oddalił się od okna i zaczął znowu chodzić po pokoju. Nagle, kiedy Perenna gubił się w domysłach, nie rozumiejąc przyczyny jego wahania, prefekt zatrzymał się naprzeciw niego i zapytał znienacka:
— A gdybym uważał dzisiejsze zdarzenie za niebyłe1? Albo raczej, gdybym je uważał, jako dowód niezaprzeczony zdrady ze strony pańskiej służby, nie mogący w żadnym razie skompromitować pana? Gdybym, przez wzgląd na oddane nam już przez pana usługi, pozostawił pana na wolności?...
Perenna nie mógł powstrzymać uśmiechu. Pomimo zdarzenia z hebanową laską, w chwili, w której wszystko zdawało się świadczyć przeciw niemu, bieg rzeczy jednakże zwracał się w kierunku przewidzianym zgóry przez niego. W kierunku, o którym mówił sierżantowi Mazeroux na początku śledztwa w sprawie Fauville. Krótko mówiąc: potrzebowano go.
— Pozostawiłby mi pan wolność zupełną? żadnego nadzoru?...
— Żadnego.
— A jeśli prasa będzie w dalszym ciągu prowadzić przeciw mnie kampanję? Jeśli na podstawie oszczerstw i plotek zażądają mego aresztowania?
— To ich nie usłuchamy.
— Nie mam się więc czego obawiać?
— Absolutnie niczego!
— I nawet pan Weber wyzbędzie się swych uprzedzeń do mnie?
— Przynajmniej będzie postępował tak, jakby się ich wyzbył. Nieprawdaż Weberze?
Komisarz, mruknął coś, co można było przyjąć za potakiwanie. Perenna zaś zawołał:
— W takim razie, panie prefekcie, pewien jestem zwycięstwa. I sprawiedliwości stanie się zadość.
Sytuacja zmieniała się najniespodziewaniej i policja sama skłaniała głowę przed wyjątkowemi zdolnościmi don Luisa Perenny, uznając wszystko1, co zdziałał dotychczas i przewidując, co jeszcze uczyni, prosiła go o pomoc, powierzając mu jakby kierownictwo dalszych działań.
Był to hołd dla Perenny niezmiernie pochlebny. Czy zwracał się on jednak w stronę don Luisa Perenny1? Czy groźny i nieposkromiony Arsen Lupin nie miałby prawa upomnieć się o swoją cząstkę odniesionego zwycięstwa? Czy można było uwierzyć, że p. Demałion w głębi duszy nie przypuszczał tożsamości tych dwóch postaci?...
Nic jednak w zachowaniu prefekta nie zdradzało jego myśli. Pozornie proponował Perennie układ taki, jakie policja często zmuszona jest robić dla łatwiejszego osiągnięcia celu.
— Czy nie potrzebuje pan żadnych wyjaśnień? — zapytał prefekt Perenny.
— I owszem, panie prefekcie. Dzienniki mówiły o jakimś notesie, znalezionym w jednej z kieszeni tego biednego Verota. Czy ów notes nie zawierał żadnych wskazówek?
— Nie, żadnych. Jakieś osobiste notatki i cyfry tylko. Ale... ale... zapomniałem... była w nim jakaś fotografja kobiety, o której dotychczas nic się dowiedzieć nie mogłem... Wątpię jednak, żeby to miało coś wspólnego ze sprawą, to też nie zakomunikowałem tego dziennikom. Zaraz ją panu pokażę.
P. Demalion wyjął z portfelu fotografję i podał ją Perennie, który spojrzawszy na nią drgnął. Nie uszło to uwagi prefekta.
— Czy zna pan tę kobietę?
— Nie... panie prefekcie, w pierwszej chwili zdawało mi się... lecz nie... tylko lekkie podobieństwo rodzinne, o czem łatwobym się mógł przekonać gdyby mi pan zechciał zostawić tę fotografję do wieczora...
— Chętnie zostawię ją panu z tem, że ją pan dziś wieczorem odda sierżantowi Mazeroux, któremu zresztą rozkażę, żeby działał tylko w porozumieniu z panem we wszystkiem, co się tyczy sprawy Morningtona.
Na tem zakończyła się rozmowa. Don Luis odprowadził prefekta do hallu.
Na progu p. Demalion zwrócił się do Perenny i rzekł mu z prostotą:
— Uratował mi pan dziś rano życie. Gdyby nie pan, ten bandyta Sauverand...
— Ależ, panie to prefekcie... — zaprotestował don Luis.
— Tak, ja wiem, dla pana to są rzeczy zwykłe. Pozwoli pan sobie jednakże wyrazić moją wdzięczność...
I prefekt policji skłonił się, jakby się rzeczywiście kłaniał don Luisowi Perennie, szlachcicowi hiszpańskiemu i bohaterskiemu legjoniście. Zato Weber, włożywszy obie ręce do kieszeni, przeszedł z miną psa na uwięzi, rzucając przeciwnikowi spojrzenie pełne nienawiści.
„No, — pomyślał Perenna — ten mi nie daruje, jeśli mu się kiedy nadarzy sposobność!“
Z okna ujrzał odjeżdżający samochód p. Demaliona. Za nim podążyli też tajni agenci. Oblężenie skończyło się...
— Teraz bierzemy się do roboty! — zawołał don Luis. — Nic mi już ruchów nie krępuje. Będziemy działać!
Zadzwonił na kamerdynera i kazał sobie podać śniadanie, opóźnione wizytą prefekta. Równocześnie uprzedził pannę Levasseur, że chce się z nią po śniadaniu rozmówić.
Poszedł do sali jadalnej i usiadłszy przy stole, położył przed sobą fotografję, zostawioną mu przez p. Demaliona. Wpatrywał się w nią badawczo. Była trochę wyblakła i zniszczona, jak fotografję noszone dłuższy czas w portfelach wśród innych papierów, lecz obraz pozostawał zupełnie wyraźny. Był to promienny wizerunek młodej kobiety w balowej sukni, o obnażonych ramionach, z kwiatami we włosach i czarującym uśmiechem na ustach.
— Czyżby to była panna Levasseur? — szepnął do siebie.
Na dole w rogu widniały jeszcze prawie starte litery. Odczytał je: Flora. Jej imię widocznie.
Powtórzył raz jeszcze:
— Florencja Levasseur... Ale jakim sposobem fotografja jej mogła się znaleźć w portfelu Verota? I co ją może łączyć z tą całą historją?
Przypomniał sobie zdarzenie z żelazną za słoną, a także z artykułem w „Echo de France“, którego brulion znalazł na własnym dziedzińcu i to ostatnie, niezrozumiałe wydarzenie z rączką od laski, ukrytą w jego gabinecie.
I podczas, kiedy myśl jego starała się przejrzeć wszystkie te wypadki i określić w nich rolę panny Levasseur, oczy jego błądziły po fotografji i mimowoli podziwiał ładny rysunek ust, wdzięk uśmiechu i śliczną linję ramion i szyi.
Nagle drzwi się otwarły i weszła panna Levasseur.
W tej chwili właśnie Perenna podniósł do ust szklankę z wodą, którą sobie przed chwilą nalał.
Panna Levasseur rzuciła się ku niemu i wytrąciła mu z rąk szklankę, która upadła na dywan i rozbiła się.
— Czy się pan napił tej wody? — zapytała zdławionym głosem.
— Nie — odparł Perenna.
— Dlaczego?
— Bo woda w tej karafce... jest zatruta... — wyjąkała sekretarka.
— Zatruta? Co pani mówi? Czy pani wie na pewno?
Pomimo zwykłego panowania nad sobą, był naprawdę przerażony. Znał już działanie straszliwej trucizny, używanej przez bandytów, z którymi walczył. Widział trupy Verota i Fauvillów i rozumiał, że choć organizm jego był przyzwyczajony do zażywania różnych trucizn w dość znacznych dozach, nie oparłby się jednak piorunującemu działaniu tej właśnie trucizny. Gdyż ta zabijała niechybnie.
Panna Levasseur milczała.
— Niechże pani odpowie! — rozkazał Perenna. Czy jest pani pewną?
— Nie... wydało mi się tylko... pewien zbieg okoliczności... przeczucie może...
Zdawała się żałować słów wypowiedzianych i pragnęła je odwołać.
— Łatwo nam będzie przekonać się o tem powiedział Perenna, sięgając ręką po karafkę.
Ona jednak uprzedziła go błyskawicznym ruchem chwyciwszy karafkę, jednem uderzeniem o stół rozbiła ją.
— Co pani robi? — krzyknął Perenna gwałtownie.
— Mówię panu, że się pomyliłam, nie trzeba więc przywiązywać znaczenia...
Don Luis wyszedł szybko z sali jadalnej. Woda do picia brana była zawsze według jego rozkazu z filtra, stojącego w korytarzu, prowadzącym do kuchni. Perenna tam się skierował i wziąwszy miskę z pobliskiej półki, nalał w nią wody z filtra.
Następnie, idąc dalej korytarzem, który zawracał w tem miejscu, wyszedł na dziedziniec. Opodal bawiła się Mirza, suczka woźnicy. Don Luis przywołał ją i podał jej naczynie z wodą. Mirza zaczęła chłeptać, lecz prawie natychmiast przestała pić i jakby zdrętwiała. Wstrząsnął nią silny dreszcz. Wydała jakiś jęk ochrypły, zakręciła się dwa razy na miejscu i padła.
— Nie żyje — powiedział don Luis, dotknąwszy jej.
Panna Levasseur stała w pobliżu. Perenna zwrócił się do niej gwałtownie:
— A więc woda była zatruta... I pani wiedziała o tem... Ale skąd pani wiedziała?...
Zmęczona jeszcze szybkim krokiem, powstrzymując ręką silne bicie serca, odrzekła:
— Widziałam przed chwilą pieska, który się napił wody i padł nieżywy. Uprzedziłam więc szofera i woźnicę, którzy tu są w stajni i pobiegłam panu powiedzieć...
— Nie było więc żadnej wątpliwości. Dlaczego pani w takim razie twierdziła, że pani nie wie?
Szofer i woźnica wyszli ze stajni. Perenna skierował pannę Levasseur ku domowi, mówiąc:
— Muszę się z panią rozmówić. Chodźmy do mieszkania pani.
Weszli na korytarz, który na zakręcie w okolicy filtra, łączył się z drugim korytarzykiem, wiodącym do mieszkania panny Levasseur.
Perenna otworzył drzwi. Przez niewielki przedpokój weszli do salonu. Poczem don Luis zamknął szczelnie drzwi jedne i drugie.
— A teraz niech się pani tłumaczy — rzekł tonem stanowczym.