Zęby tygrysa (1926)/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zęby tygrysa |
Wydawca | E. Wende |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Zakłady graficzne „Polska Zbrojna” |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Dents du tigre |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Niebywałe wzruszenie wywołała nietylko we Francji — ale i na całym świecie wiadomość o ohydnej serji popełnionych zbrodni. Jednocześnie prawie, gdyż w dwa dni później, ogłoszona została sprawa testamentu Morningtona, równocześnie więc dowiadywano się o czterech morderstwach. Ta sama osoba z całą pewnością powaliła Kozmę Monningtona, inspektora Verota, inżyniera Fauville i syna jego Edmunda. Ta sama osoba zrobiła dwukrotnie identyczny odcisk zębów, zostawiając przeciw sobie przez roztargnienie, któreby nazwać można zemstą losu, dowód najwięcej obciążający, dowód dający tłumom jakby dreszcz straszliwej pewności, kto zbrodnię popełnił.
I w najdramatyczniejszej chwili tej ponurej tragedji niezwykła osobistość wyłoniła się z cienia. Oto, jakiś bohaterski awanturnik, zdumiewająco inteligentny, rozwiązywał w ciągu kilku godzin poplątane nici intrygi, przeczuwał zamordowanie Kozmy Morningtona, oznajmiał śmierć Verota, brał w ręce kierunek badania, wydawał sprawiedliwości potworną istotę, znaczącą swe zbrodnie zębami tygrysa, otrzymywał nazajutrz czek na milion franków i na zakończenie stawał się prawdopodobnym spadkobiercą ogromnej fortuny.
Arsen Lupin zmartwychwstał!...
Gdyż tłum intuicją wiedziony, nie czekając potwierdzenia tej niewiarogodnej hipotezy owego zmartwychwstania, ogłosił, że don Luis Perenna to nie kto inny, jak sławny Arsen Lupin.
Oczywiście byli i tacy, którzy w to wierzyć nie chcieli. Wywiązała się więc polemika dziennikarska. Jednakże reporterzy byli dość dyskretni, unikając zbyt kategorycznych twierdzeń i nie zgłębiając tego, ile z Lupina mogło się kryć pod maską Perenny. Lecz zato, kiedy zaczęto mówić o legjoniście i jego pobycie w Maroku, pochwałom nie było końca.
Major d’Astrignac zabrał głos. A za nim inni oficerowie i koledzy Perenny opowiadali, co na własne oczy widzieli. Wydano raporty i rozkazy dzienne, tyczące się jego. I to, co nazywano „Epopeą bohatera“ zamieniło się w złotą księgę, której każda kartka opowiadała najszaleńsze i najnieprawdopodobniejsze czyny.
Tak powstała legenda o bohaterstwie Perenny. Uwydatniała ona nadludzką energję, dzielność niesłychaną, niebywałą fantazję, duch awanturniczy, zręczność fizyczną i zimną krew tej dziwnie tajemniczej osobistości, którą trudno było nie porównać z Arsenem Lupin, lecz z Arsenem Łupin jakby większym, uszlachetnionym bohaterskimi czynami, idealniejszym i oczyszczonym w ogniu walki i poświęcenia.
Pewnego ranka, we dwa tygodnie po zabójstwie przy bulwarze Suchet, ów niezwykły człowiek, wywołujący tak gorące zaciekawienia, o którym mówiono, jak o jakiejś legendarnej postaci, don Luis Perenna, ubrał się i poszedł obejrzeć swój pałacyk.
Był to wygodny i obszerny budynek z XVIII w., stojący przy placu Palais-Bourbom, który był kupił wraz z umeblowaniem od bogatego Rumuna, hrabiego Malonesco, zatrzymując też dla swego użytku konie, powozy, auta, liczną służbę a nawet sekretarkę pannę Levasseur, która się podjęła prowadzić dom i przyjmować gości.
Ukończywszy przegląd stajni i garażu, przeszedł przez dziedziniec pałacu i udał się do swego gabinetu. Otworzywszy okno, spojrzał w górę. Ponad nim znajdowało się lustro, ustawione pochyło, w którem odbijała się część placu Palais-Bourbon...
— Do kroćset! — szepnął. — Ci przeklęci policjanci nigdy się stąd nie wyniosą! Dość mam już tego nadzoru!
W złym humorze zasiadł do przejrzenia korespondencji. Listy osobiste darł po przeczytaniu, inne zaś znaczył i odkładał ma bok.
Po chwili zadzwonił i kazał prosić pannę Levasseur, o przyniesienie dzienników. Była ona po przednio lektorką u hrabiego rumuńskiego. Perenna zaś wymagał, żeby czytała wszystko, co się jego tyczyło i żeby mu codziennie zdawała ścisłą relację ze śledztwa, prowadzonego przeciw pani Fauville.
Była to osoba jeszcze zupełnie młoda, o eleganckiej i miłej powierzchowności, zawsze czarno ubrana. Rysy jej wyrażały wiele godności, powagi i zastanowienia, poprzez które trudno było dotrzeć do tajników jej duszy i które nadawałyby jej wygląd może zbyt surowy, gdyby nie aureola jasnych włosów, okalająca jej głowę nimbem młodości i światła. Perenna lubił jej głos łagodny i dźwięczny i mocno go intrygowało, co ona myśli o nim i jego tajemniczej przeszłości.
— Czy niema nic nowego? — zapytał przeglądając nagłówki artykułów: „Bolszewizm na Węgrzech“, „Żądania Niemiec i t. d.
Panna Levasseur przeczytała mu wiadomości, tyczące się pani Fauville i don Luis przekonał się, że śledztwo nie robi wcale postępów. Marja Anna Fauville trzymała się zawsze tego samego systemu: płakała, oburzała się i twierdziła, że o niczem nie wie.
— Nie widziałem osoby, któraby się tak niezręcznie broniła — pomyślał głośno Perenna.
— A jeśli ona jest niewinna?
Po raz pierwszy panna Levasseur wyraziła swoje zdanie, a właściwie tylko swoją uwagę w tej sprawie. Don Luis spojrzał na nią zdziwiony.
— Czyżby ją pani uważała za niewinną? Można było myśleć chwilę, że odpowie i wytłumaczy myśl swoją. Zdawało się, że zdejmie nareszcie maskę obojętności i pod naporem uczuć nabierze więcej ożywionego wyrazu. Lecz widocznym wysiłkiem woli powstrzymała się i szepnęła tylko:
— Nie wiem... nie mam żadnego zdania...
— Ma pani jednakże co do tego wątpliwości — odpowiedział Perenna, przyglądając jej się z zaciekawieniem. — Wątpliwości zrozumiałe, gdyby nie ów znak zębów pani Fauville, który, niestety, więcej ma znaczenia, niż jej własnoręczny podpis lub zeznanie winy. To też dopóki ona nie wytłumaczy tego w sposób zadawalający...
Lecz Marja Anina nie dawała żadnych wyjaśnień. Policja też ze swej strony nie mogła odkryć jej wspólników, ani owego osobnika o hebanowej lasce, o którym chłopiec z kawiarni Pont-Neuf mówił sierżantowi Mazeroux, a którego rola wydawała się mocno podejrzaną. Szukano też bezskutecznie śladów Wiktora, tego kuzyna sióstr Roussel, na którego miał przejść spadek po Kozinie Morningtonie w razie wygaśnięcia sukcesorów w prostej linji.
— To wszystko — zapytał Perenna.
— Nie — odparła sekretarka — jest jeden artykuł w „Echo de France“.
— Tyczący się mnie?
— Zdaje mi się, że tak. Zatytułowany jest: Dlaczego nie aresztują go?
— Tak, to bez wątpienia o mnie — zaśmiał się Perenna.
Wziąwszy dziennik do ręki, czytał artykuł z uwagą:
„Dlaczego nie aresztują go? Czemu przedłużać, wbrew wszelkiej logice, sytuację anormalną, napełniającą zdumieniem porządnych ludzi? Jest to pytanie, które sobie wszyscy zadają, a na które możemy dać odpowiedź dzięki szczęśliwemu trafowi, który kierował naszymi dociekaniami.
„W rok po rzekomej śmierci Arsena Lupin władze sądowe odkryły, że Arsen Lupin, był to niejaki Floriani, urodzony w Blois, który był znikł bez śladu. Zapisano więc w księgach stanu cywilnego na stronie tyczącej się p. Floriani: umarł pod nazwą Arsen Lupin.
„Wobec tego więc, żeby wskrzesić Arsena Lupin, trzebaby nietylko mieć niezbite dowody jego egzystencji, ale w dodatku poruszyć najwięcej skomplikowane sprężyny administracyjne i zdobyć rozporządzenie Rady Stanu.
„Otóż, podobno prezydent rady p. Valenglay zgodnie z prefektem policji sprzeciwiają się dociekaniom, mogącym wywołać skandal, którego się obawiają w wyższych sferach. Wskrzesić Arsenu Łupin? Rozpocząć znów walkę z tym potępieńcem? Narażać się raz jeszcze na porażkę i śmieszność? Nie, po stokroć nie!
„I dzięki temu dzieje się ta rzecz niebywała, niedopuszczalna, skandaliczna, że Arsen Lupin, były złodziej, recydywista niepoprawny, król bandytów i włamywaczy, może dziś jawnie prowadzić najstraszliwsze dzieło, na jakie się dotąd pokusił. Mieszkając pod cudzem nazwiskiem, którego mu jednak nikt nie zaprzecza, potrafił bezkarnie zgładzić ze świata cztery osoby, wtrącić do więzienia niewinną kobietę, przeciw której sam nagromadził najfałszywsze dowody i wkońcu zagarnie dwustu-miljonowy spadek po Morningtonie.
„Oto haniebna prawda, która musiała raz nareszcie być wypowiedziana. Miejmy nadzieję, że publicznie wyjawiona, wpłynie ona na dalszy przebieg wypadków“.
— Wpłynie ona na wszelki wypadek na losy tego bałwana, który ten artykuł napisał — zaśmiał się don Luis szyderczo.
Pożegnawszy pannę Levasseur, zatelefonował do majora d’Astrignac.
— Czy przeczytał pan, panie majorze, artykuł w „Echo de France“?
— Czytałem.
— Czy zgodziłby się pan zażądać od autora satysfakcji w mojem imieniu?
— Jak to, pojedynek?
— Trzeba, panie majorze. Znudziły mi się te ciągle napaści. Muszę im buzię zamknąć. Ten zapłaci za wszystkich...
Major d‘Astrignac zgodził się być sekundantem Perenny.
Dyrektor dziennika „Echo de France“ oświadczył, że chociaż powyższy artykuł został nadesłany bez podpisu i pisany na maszynie, wydrukowany został bez jego wiedzy, przyjmuje jednakże za niego pełną odpowiedzialność.
Tegoż samego dnia o trzeciej po południu don Luis Perenna w towarzystwie majora d‘Astrignac, drugiego oficera i doktora opuszczał samochodem pałacyk swój przy placu Palais-Bourbon.
Tuż za nimi dorożką samochodową jechali tajni agenci, mający strzec Perennę. I wszyscy razem przybyli do Parc des Princes, gdzie się miał odbyć pojedynek.
Czekając na przeciwnika, hr. d‘Astrignac rzekł Perennie na uboczu:
— Mój kochany, nie pytam się ciebie o nic. Ale powiedz, wiele jest prawdy w tem co o tobie piszą! Jakie jest twoje prawdziwe nazwisko? Nic mię to nie obchodzi. Dla mnie jesteś legjonistą Perenną i przeszłość twoja rozpoczyna się w Maroku. To mi wystarcza. Co do przyszłości, to pewien jestem, że cokolwiek by się stało i jakiekolwiek miałbyś pokusy, potrafisz je opanować i celem twoim pozostanie wyłącznie pomszczenie śmierci Morningtona i opieka nad jego spadkobiercami. Jedna mię tylko rzecz niepokoi...
— Co takiego, panie majorze?
— Daj mi słowo, że nie zabijesz dziś tego człowieka.
— Słowo, panie majorze.
Przeciwnicy stanęli w umówionej odległości. Po drugim strzale dyrektor „Echo de France“ runął, trafiony w pierś.
— To niedobrze, Perenno. Obiecałeś mi przecie... — mruknął d‘Astrignac.
— Słowa dotrzymałem, panie majorze.
Przez ten czas doktorzy badali rannego.
— Nic mu nie będzie — rzekł jeden z nich po chwili.
— Trzy tygodnie wypoczynku i będzie zdrów. Ale gdyby kula była poszła o centymetr wyżej, byłoby z nim źle.
— Tak — szepnął Perenna — lecz właśnie tego centymetra brakuje...
I znów w asystencji agentów policji powracał don Luis do siebie, kiedy drobny na pozór wypadek zadziwił go mocno, rzucając nieoczekiwane światło na zajście z artykułem w „Echo de France“.
Na dziedzińcu swego pałacu ujrzał Perenna dwoje szczeniąt, bawiących się kłębkiem czerwonego szpagatu. Kłębek toczył się w różne strony, rozwijając się coraz bardziej, aż się ukazał zwitek papieru na który był nakręcony sznurek.>Don Luis, przechodząc, spojrzał na ów papier i widząc, że to jakiś list czy bruljon, podniósł go machinalnie i rozprostował.
Rzuciwszy okiem na pierwsze słowa, drgnął, rozpoznając początek artykułu umieszczonego w „Echo de France“. Był to ten sam artykuł w całości, ręcznie pisany na kratkowanym papierze, pełen poprawek i przekreślań.
Don Luis zawołał woźnicę, lecz nic się od niego nie zdołał dowiedzieć, prócz tego, że papier ów znalazł na śmietniku poprzedniego wieczora.
Perenna prowadził dalej badania, niestety, bez oczekiwanego skutku. Służba, pytana przez niego lub p. Levasseur, zdawała się o niczem nie wiedzieć. Jedno nie ulegało wątpliwości, a mianowicie, iż artykuł powyższy, jak to udowadniał znaleziony brulion, pisany był przez kogoś mieszkającego w pałacu lub też mającego bliższą styczność z jego mieszkańcami.
Wróg był więc na miejscu.
Lecz jaki wróg! i do czego dążący? czy szło mu tylko o zaaresztowanie Perenny?
Przez resztę dnia don Luis był zamyślony a nawet zaniepokojony otaczającą go tajemnicą. Ciążyła mu bezczynność oraz groza aresztu, której się nie obawiał wprawdzie, lecz która paraliżowała mu ruchy i uniemożliwiała działanie.
To też, kiedy koło dziesiątej wieczorem powiedziano mu, że jakiś osobnik, Aleksander, chciał się z nim koniecznie widzieć, i kiedy, rozkazawszy go wprowadzić, ujrzał Mazeroux przebranego w stary płaszcz — rzucił się ku niemu z radością.
— A co, czy nie mówiłem! Przyszedłeś po mnie! Sami sobie rady dać nie możecie, nieprawdaż? Nie mieliście też tupetu aresztować mnie, bo czyż się zamyka kogoś, kto może być potrzebny? I niewczesne zapały Webera nic nie zdziałały! No, mówże! czemu milczysz jak mumia? Pewien jestem, że idzie o tego człowieka z hebanową laską, którego widziano w dniu śmierci Verota?
— Tak, szefie...
— Cóż, odnaleźliście go?
— Prawie... to jest...
— Gadajże nareszcie!
— Kiedy... to trzeba zacząć od początku.
— Zaczynaj prędzej, to prędzej skończysz!
— Zaraz. Otóż, szefie, nietylko chłopak z kawiarni widział wówczas tego człowieka, ale i gość jeden, który był tam równocześnie, zauważył go i słyszał, jak wychodząc, pytał przechodnia, gdzie jest najbliższa stacja kolei podziemnej w stronę przedmieścia Neuilly.
— Doskonale! A w Neuilly, szukając na prawo i na lewo, udało wam się go wykryć?
— Dowiedzieliśmy się nawet jak się nazywa, szefie: Hubert Lautier i mieszka w alei du Roule. Tylko, że go tam już niema. Znikł przed sześciu miesiącami, zostawiając meble; zabrał tylko dwa kufry ze sobą.
— No, a poczta?
— Na poczcie powiedziano nam, że osobnik o podobnej powierzchowności przychodzi mniejwięcej raz na tydzień odbierać korespondencję. Dość dawno go jednak nie widziano.
— Czy korespondencja adresowana jest na jego nazwisko?
— Nie, oznaczona jest tylko literami.
— Jakie litery?
— B.R.W.S.
— Czy to wszystko?
— Z mojej strony wszystko. Lecz jednemu z kolegów udało się stwierdzić na mocy zeznań dwóch policjantów, że facet z laską hebanową o srebrnej rączce i w binoklach szyldkretowych wysiadł na stacji w Auteuil przed północą i skierował się w stronę Ranelaghu właśnie w ową pamiętną noc zamordowania obu Fauvillów. Przypomina zaś pan sobie pewnie równoczesną obecność pani Fauville w tej stronie oraz okoliczność, że zabójstwo miało miejsce właśnie trochę przed dwunastą. Wnioskuję więc z tego...
— Dosyć Aleksandrze, zmykaj już.
— Jakto? i nie zobaczymy się?
— Owszem, naznaczam ci schadzkę przed mieszkaniem tajemniczego nieznajomego.
— Jakiego nieznajomego?
— Wspólnika Marji-Anny Fauville.
— Przecież nie znamy jego obecnego adresu...
— Jakto, sam mi go tylkoco dałeś. Bulwar Richard-Wallace numer ósmy. Idź już i nie rób tak głupiej miny.
Mówiąc to Perenna wypchnął sierżanta za drzwi, sam zaś wyszedł w kilka minut później, w towarzystwie nieodstępnych policjantów. Na szczęście, udało mu się posiać ich po drodze, co uczyniwszy, wsiadł do auta i kazał się zawieźć do Neuilly.
Wysiadł w pobliżu bulwaru Richard-Wallace i udał się pieszo na miejsce oznaczonej schadzki.
Mazeroux czekał już na niego przed wąskim trzypiętrowym domem, stojącym w głębi podwórza, otoczonego wysokim murem sąsiednich nieruchomości.
— Czy to napewno numer ósmy? — zapytał don Luis.
— Tak jest, szefie, ale proszę mi wytłumaczyć...
— Czekaj, niech tchu złapię!
Zaczerpnął parę razy powietrza.
— Co za rozkosz znów działać! I módz ścigać nareszcie tych przeklętych bandytów!
Wziąwszy Mazeroux pod ramię rzekł mu:
— Chciałbyś wiedzieć, Aleksandrze, skąd znam ten adres? No to słuchaj i ucz się. Jeśli ktoś wybiera jakieś litery jako adres dla swej korespondencji, to zwykle nie rządzi się trafem, lecz oznacza takie litery, któreby, mając pewne znaczenie, ułatwiały temsamem korespondentowi zapamiętanie takowych.
— W tym więc wypadku?
— W tym wypadku, mój kochany, człowiek, który tak jak ja zna Neuilly i okolice lasku Bulońskiego, nie może nie zwrócić uwagi na te trzy litery: B. R. W. Szczególnie zaś W. litera cudzoziemska, spotykana przeważnie w angielskich wyrazach, musi go uderzyć. Natychmiast więc ujrzałem powyższe litery w porządku logicznym, tworząc wyrazy znanej mi ulicy: B...ulward R...ichard-W...allace, które naturalnie oznaczały adres tego pana.
Don Luis, rozmawiając z sierżantem, baczną zwracał uwagę na dom, naprzeciw którego steli. Nagle zdało mu się, że słyszy jakiś ruch, jakby zamknięcie drzwi. Na dziedzińcu rozległy się czyjeś kroki i zbliżały się ku sztachetom. Po chwili zgrzytnął klucz w zamku furtki i ukazała się jakaś postać w pełnem świetle latarni.
— Do kroćset! — mruknął Mazeroux — to on.
— Zdaje się, że tak...
— To on, szefie. Proszę spojrzeć na laskę czarną z błyszczącą rączką... I binokle... i broda... Niema to, jak mój szef!
— Uspokój się i chodźmy za nim.
Tajemniczy osobnik przeszedł przez i skręcił na bulwar Maillot. Szedł dość szybko z głową do góry wzniesioną, wywijając laską w powietrzu.
Przy końcu bulwaru Maillot przeszedł rogatkę i wszedł do miasta. Stacja kolei obwodowej była w pobliżu. Zawrócił ku niej i wsiadł do pociągu, idącego do Auteuil.
— To dziwne — rzekł Mazeroux — robi on zupełnie to samo, co przed dwoma tygodniami. W tych stronach właśnie zauważono go.
Nieznajomy szedł wzdłuż fortyfikacji. Po kwadransie był już na bulwarze Suchet niedaleko willi, w której inżynier Fauville z synem zostali zamordowani. Naprzeciw willi zatrzymał się, wszedł na fortyfikacje i pozostał tam kilka minut nieruchomo, zwrócony twarzą ku oknom willi.
Po chwili ruszył dalej i, przeszedłszy la Muette, zagłębił się w ciemnościach lasku Bulońskiego.
Tu dom Luis chciał go zaaresztować, Mazeroux jednak gwałtownie się temu oparł, tłumacząc, że nie ma na to upoważnienia. Wywiązała się ostra dyskusja pomiędzy szefem a byłym podwładnym, zakończona zwycięstwem Mazeroux, którego obowiązkowość i form alistyka wzięły górę.
Perenna wrócił wściekły do domu. Irytował go brak swobody działania i mus stosowania się do przepisów i ludzi tam, gdzie jego zdaniem, jedynym argumentem powinna być pięść.
Nazajutrz rano po przebudzeniu się wzięła go jednak chęć zobaczenia, jak to policja zabierze się do nieznajomego z hebanową laską.
— Jeśli ja im nie przyjdę z pomocą, to sobie z nim rady nie dadzą. Nie im się mierzyć z takim przeciwnikiem — szeptał, ubierając się.
Właśnie w tej chwili Mazeroux zawołał go do telefonu. Perenna wszedł do kabiny, w której jego poprzednik kazał był umieścić telefon. Była to ciemna komórka na pierwszem piętrze, łącząca się z jego gabinetem i nie mająca innego wyjścia. Zapaliwszy elektryczność, wziął słuchawkę do ręki.
— To ty, Aleksandrze?
— Tak, szefie, mówię z winiarni w pobliżu domu na bulwarze Richard-Wallace.
— A nasz facet?
— Ptaszek jest w gniazdku. Ale trzeba się spieszyć.
— Jakto?
— Ano wybiera się w podróż. Walizka już spakowana.
— Kto wam to mówił.
— Stróżka, która mu usługuje. Weszła do niego właśnie i ma nam otworzyć.
— Czy mieszka sam?
— Tak. Ta kobieta gotuje mu jedzenie i wieczorem odchodzi. Nie odwiedza go nikt, oprócz pewnej zawoalowanej pani, która tu była trzy razy, od kiedy on tu mieszka. Stróżka nie potrafiłaby jej jednak poznać. On zaś ma być uczonym, który czas swój spędza wśród ksiąg.
— Czy masz mandat aresztowania go?
— Mam. Zaraz zaczniemy operować.
— Zaczekajcie na mnie. Przylecę w mig.
— To niemożliwe, szefie, gdyż to komisarz Weber nami kieruje. Ale... czy nie słyszał pan ostatniej wiadomości o pani Fauville?
— Nie, nie słyszałem?...
— Usiłowała zabić się tej nocy.
— Co chciała się zabić??...
Perenna wydał okrzyk zdumienia, lecz niemniej zdziwiony był, kiedy usłyszał drugi okrzyk tuż koło siebie.
Nie puszczając z rąk słuchawki odwrócił się. Panna Levasseur stała pośrodku gabinetu blada jak ściana z wyrazem głębokiego przerażenia w twarzy. Oczy ich spotkały się. Chciał rozmówić się z nią, lecz ona oddaliła się prędko.
— Dlaczego ona mnie tu podsłuchiwała — zastanowił się Perenna — i skąd to przerażenie?
Tymczasem Mazeroux mówił dalej:
— Uprzedzała też, że się zabije. Tylko potrzeba jej było wiele odwagi.
— Lecz jakże to było! — zapytał don Luis.
— Opowiem to panu później. Wołają mnie. Ale proszę tu nie przychodzić, szefie.
— I owszem, przyjdę — odparł stanowczo. — Należy mi się obecność przy pochwyceniu zwierzyny, mnie, który odkryłem jej legowisko. Lecz nie obawiaj się, pozostanę za kulisami.
— No to proszę spieszyć się, szefie. Idziemy już do ataku.
— Będę natychmiast.
Zawiesił słuchawkę i obrócił się, żeby wyjść z kabiny. Nagle, instynktem zachowawczym wiedziony, odskoczył w głąb do ściany. W chwili, w której miał próg przekroczyć, coś się oberwało jakby ponad jego głową i ciężka żelazna zasłona spadła gwałtownie, oddzielając go od gabinetu. Jedna sekunda jeszcze, a byłby zmiażdżony jej ciężarem. I może nigdy jeszcze Perenna nie odczuł tak silnie grozy niebezpieczeństwa, jak w tej krótkiej chwili.
Zrozumiał też odrazu, że zapora jest nie do przebycia. Była to bowiem zasuwa, zrobiona z jednego bloku żelaza i szczelnie po obu stronach w mur zachodząca.
Był więc uwięziony. Z prawdziwą furją zaczął walić pięściami przypominając sobie obecność panny Levasseur w gabinecie. Jeśliby nawet już opuściła gabinet, nie mogła być jeszcze daleko. Musiałaby go usłyszeć i przyjść z pomocą.
Nasłuchiwał chwilę. Nic. Zaczął wołać. Żadnej odpowiedzi. Głos jego odbijał się od ścian i sufitu kabiny, w której był zamknięty i miał wrażenie, że pałac wraz ze swymi salonami, korytarzami i schodami pozostawał głuchy na jego wołanie.
Jednakże... panna Levasseur?
— Co to może być — szepnął Perenna. — Co to wszystko znaczyć?
Nieruchomy i milczący zastanawiać się zaczął głęboko nad dziwnem zachowaniem się sekretarki. I przyszło mu na myśl pytanie, jakim sposobem tak nieoczekiwanie odskoczył ów niewidzialny mechanizm tych drzwi żelaznych i spadł na niego znienacka.