Zęby tygrysa (1926)/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zęby tygrysa |
Wydawca | E. Wende |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Zakłady graficzne „Polska Zbrojna” |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Dents du tigre |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Około godziny dziewiątej rano prefekt wszedł do gabinetu, w którym się rozegrał straszliwy dramat tego podwójnego morderstwa.
Wchodząc nawet się nie ukłonił Perennie i sędziowie, którzy z nim przybyli mogliby przypuszczać, że don Luis był tylko pomocnikiem Mazeroux, gdyby dyrektor policji nie był ich na wstępie zaznajomił z rolą odegraną przez tego intruza.
P. Demalion szybko obejrzał trupy i zadał kilka pytań sierżantowi. Następnie udał się na pierwsze piętro do salonu pani Fauvile, gdzie ta ostatnia powiadomiona o jego wizycie, przybyła niebawem.
Perenna, który nie opuszczał przez ten czas korytarza, wyszedł do przedpokoju, przez który służba przelatywała co chwilę. Stam tąd skierował się ku schodom, prowadzącym do drzwi wchodowych.
Stało tam dwóch ludzi, jeden z nich zatrzymał go.
— Wyjście wzbronione.
— Przez kogo wzbronione?
— Przez prefekta policji.
— A to prawdziwy pech! — zaśmiał się Perenna.
— Całą noc nie spałem i umieram z głodu. Czy nie byłoby sposobu coś przegryść?
Agenci popatrzeli na siebie, poczem jeden z nich kiwnął na Sylwestra, z którym pomówił chwilę. Sylwester odszedł w stronę kredensu, skąd wrócił wkrótce z rogalikiem w ręku.
— Dobrze, — powiedział do siebie don Luis, podziękowawszy uprzejmie — doświadczenie zrobione. Jestem zamknięty. Byłby to jednak brak logiki ze strony p. Demaliona, gdyż jeśli on tu chce Arsena Lupin zatrzymać, to mu ci agenci nie wystarczą. A jeśli mu o don Luisa Perennę idzie, to agenci są zbyteczni, gdyż ucieczka pana Perenny pozbawiłaby go nadziei na flotę tego poczciwca Kozmy. — Co powiedziawszy siadam i czekam dalszych kolei losu.
Przez otwarte drzwi do gabinetu ujrzał sędziów, prowadzących śledztwo. Doktór przysięgły zbadał oba trupy i rozpoznał te same ślady zatrucia, które odkrył dzień przedtem na trupie Verota. Następnie agenci zabrali ciała nieboszczyków i zanieśli je do pokoi, które dawniej zajmowali na drugiem piętrze.
Prefekt policji zeszedł wówczas z góry i don Luis usłyszał, jak mówił do sędziów:
— Nieszczęśliwa kobieta! Z początku nie chciała wierzyć... Ale kiedy nareszcie zrozumiała, padła zemdlona na ziemię. Pomyślcie tylko, co za cios! Męża i syna tak nagle utracić!
Od tej chwili Perenna nic już nie Widział i nie słyszał, gdyż drzwi zostały zamknięte. W przedpokoju u wyjścia korytarzyka, dwaj agenci umieścili się po obu stronach kotary.
— Moje papiery stanowczo nie wysoko stoją — powiedział sobie Perenna w myśli. — Musi tam Aleksandrowi skóra za mnie cierpnąć!
O dwunastej zjawi! się Sylwester ze śniadaniem na tacy.
Poczem nastąpiło znów wyczekiwanie długie i nużące. W gabinecie śledztwo, przerwane chwilowo śniadaniem, ciągnęło się dalej. Don Luis słyszał chodzenie i dźwięk głosów. Nareszcie zmęczony i znudzony wyciągnął się w swym fotelu i usnął.
Była już czwarta, gdy Mazeroux przyszedł go obudzić.
— No cóż, odkrył go pan? — szepnął Perennie do ucha.
— Kogo? — zapytał don Luis.
— Zabójcę?
— No przecież; poszło mi to, jak po maśle...
— Dzięki Bogu — ucieszył się Mazeroux, nie rozumiejąc żartu. — Inaczej źle byłoby z panem!
Don Luis wszedł do gabinetu. Znajdowali się tam prokurator, sędzia śledczy, dyrektor^ policji, komisarz obwodowy, dwóch inspektorów i trzech agentów w mundurach.
Na dworze słychać było hałas i okrzyki. I kiedy komisarz z agentami wyszli z rozkazem prefekta, żeby rozpędzić zebrany tłum, uszu obecnych doszedł wyraźnie ochrypły głos roznosiciela gazet wykrzykujący:
— „Podwójne morderstwo przy bulwarze Suchet! Ciekaw>e szczegóły o śmierci inspektora Verot! Nieudolność policji“.
Poczem zaległa cisza.
— Mazeroux nie mylił się — pomyślał Perenna — sytuacja jest groźna. Jeśli mi się nie uda wywnioskować czegoś decydującego w ciągu śledztwa, czegoś coby mi pozwoliło wskazać owe X niewiadome, to dziś wieczorem oddany będę na pastwę opinji publicznej.
Przejął go dreszcz radosny, który ogarniał go zawsze wobec zbliżającej się walki. A ta zdawała się być jedną z najcięższych, jakie przeżywał dotychczas. Znał reputację prefekta, jego doświadczenie i amatorstwo, z jakiem przeprowadzał osobiście badania ważniejszych spraw, zanim je zdał w ręce sędziego śledczego. Znał też don Luis niezrównaną rutynę dyrektora policji oraz przebiegłość i nieprzepartą logikę sędziego śledczego.
P. Demalion rozpoczął atak. I to wprost bez żadnych kołowań głosem trochę twardym, pozbawianym owej sympatycznej nuty, z jaką poprzednio zwracał się do Perenny.
— Ponieważ okoliczności zrządziły — rzekł — iż jako spadkobierca Kozmy Morningtona, spędził pan noc w tym domu, podczas, gdy się w nim stała podwójna zbrodnia, chcielibyśmy więc mieć pańskie szczegółowe zeznanie, tyczące się wydarzeń tej nocy.
— Inaczej mówiąc, panie prefekcie, — odparł atak Perenna, — ponieważ dał mi pan zezwolenie na spędzenie tu nocy, chciałby się pan przekonać, czy moje zeznanie nie będzie sprzeczne z zeznaniem sierżanta Mazeroux.
— Tak jest — przyznał prefekt.
— Czyli rola moja wydaje się panu podejrzana? P. Demalion zawahał się. Spojrzał w oczy Perennie i widocznie odniósł dobre wrażenie z jego odważnych i szczerych oczu. Mimo to odpowiedział jasno i nieco brutalnie:
— Nie pańską rzeczą jest zadawać mi tego rodzaju pytania.
Don Luis skłonił się.
— Jestem na rozkazy pana prefekta.
— Proszę nam powiedzieć wszystko, co pan wie.
Don Luis zdał szczegółową relację z wydarzeń nocy ubiegłej. P. Demalion po krótkiem namyśle zapytał:
— Chcielibyśmy jedną kwestję wyjaśnić. Kiedyście tu weszli do przedpokoju o godzinie pół do trzeciej i zasiedli przy łożu inżyniera Fauville, czy żadne oznaki nie mogły dać do myślenia, że on już nie żyje?
— Żadne, panie prefekcie. W innym razie zaalarmowaliśmy zaraz...
— Czy drzwi od ogrodu były zamknięte!
— Oczywiście, gdyż o siódmej rano musieliśmy je otwierać.
— Czem otwieraliście te drzwi!
— Kluczami pana Fauville.
— Więc jakże zbrodniarze mogliby się byli dostać z zewnątrz!
— Za pomocą fałszywych kluczy.
— Czy ma pan na to jakie dowody!
— Żadnych.
— Nie mając więc na to dowodów musimy przypuszczać, że zbrodniarze znajdowali się wewnątrz domu.
— Ależ panie prefekcie, wewnątrz znajdowaliśmy się tylko Mazerous i ja!
Zaległa pełna znaczenia cisza.
— Czy nie spał pan całą noc? — pytał dalej pan Demalion.
— Owszem nad ranem.
— A sierżant Mazeroux?
Niepewność ogarnęła Peremnę, lecz czyż mógł się spodziewać, żeby uczciwy do skrupulatności sierżant wszedł był w konflikt z własnem sumieniem?
Odpowiedział więc:
— Sierżant Mazeroux spał w fotelu do powrotu pani Fauvile, t. j. w ciągu dwóch godzin.
I znów zapanowała cisza, mówiąca wyraźnie:
Miałeś więc dwie godziny czasu dla zgładzenia obu Fauvillow!
Badanie szło więc tak, jak to Perenna przewidział. Zacieśniało się coraz bardziej koło podejrzeń. Jego przeciwnik prowadził walkę z godną podziwu logiką i mocą.
— Psiakrew, — mówił sobie Perenna w duchu — nigdy nie myślałem, że tak trudno jest bronić się, gdy się jest niewinnym.
Po krótkim porozumieniu z sędzią śledczym p. Demalioin pytał dalej:
— Wczoraj wieczorem, kiedy p. Fauville otwierał kasę w waszej obecności, co się tam znajdowało?
— Pliki papierów i na nich zeszyt szary, który od tej pory znikł.
— Nie dotykał pan tych papierów?
~ Nie dotykałem wogóle kasy, panie prefekcie. Mazeroux musiał panu mówić, że z legalnych względów trzymał się umyślnie na uboczu.
P. Demalion rzucił porozumiewawcze spojrzenie sędziemu. Gdyby Perenna był dotychczas wątpił, że mu zastawiono sidła, wystarczyłoby mu spojrzeć na Mazeroux. Mazeroux był blady jak ściana.
Tymczasem prefekt zwrócił się znów do Perenny:
— Pan się zajmował podobno dochodzeniami śledczemi. Pozwoli pan więc, że jako detektywowi, zadam panu następujące pytanie:
— Gdyby w tej kasie znajdował się obecnie klejnot, powiedzmy brylant od szpilki, należącej niezaprzeczalnie do kogoś znanego nam, kogoś, który spędził noc w tej willi, coby pan myślał o tym trafie?
— Tum cię czekał — pomyślał Peremna. — Widocznie znaleźli w kasie coś, co w ich mniemaniu do mnie należy. Ponieważ jednak ja się do kasy nie zbliżałem, musiałby ten przedmiot być chyba umyślnie podrzucony...
Prefekt przerwał mu te rozważania, powtarzając pytanie:
— Coby pan o tem myślał?
— Myślałbym, że jest niezaprzeczalny, związek pomiędzy obecnością w willi danej osoby, a zbrodnią dokonaną.
— Mielibyśmy więc prawo conajmniej podejrzewać tę osobę?
— Oczywiście.
P. Demalion wyjął z kieszeni papierek, który rozwinął i uchwyciwszy we dwa palce niebieski kamyczek, pokazał mu go:
— Oto jest turkus, znaleziony przez nas w kasie, a który bez najmniejszej wątpliwości pochodzi z pierścionka, który pan ma na palcu.
Wściekłość porwała Pereninę. Zgrzytnął zębami, patrząc na swój pierścionek, w którym duży kaboszon z turkusa jakby zmarłego otoczony był drobnymi nieregularnymi kamyczkami. Jednego z nich brakowało...
— Co pan na to powie?
— A cóż, powiem, że kamyk ten pochodzi z mego pierścionka — pierścionka, który mi ofiarował Kozma Mornington, kiedy mu po raz pierwszy życie uratowałem.
Don Luis zaczai chodzić po pokoju pogrążony w myślach. Nagle zatrzymał się przed prefektem, chwycił za poręcz krzesło, obrócił i usiadł, mówiąc.
— Porozmawiajmy.
Gest jego i ton były tak pełne stanowczości, że prefekt szepnął stropiony:
— Nie bardzo widzę...
— Zaraz panu wszystko wytłumaczę. Sytuacja jest zupełnie jasna. Szukacie winnych i chcecie ich odkryć jaknajprędzej. W braku więc kogo innego wydacie mnie. Przyznaję, że moja tu obecność, jako też fakt, że Mazeroux zasnął — i w końcu ten turkus znaleziony w kasie, zdaje się tworzyć szereg obciążających mnie okoliczności. Tembardziej, że mimowolii nasunąć się może podejrzenie, iż zależało mi na usunięciu Fauvillów dla zagarnięcia spadku po Morningtonie. Pozostaje mi więc chyba tylko udać się wprost do więzienna... albo też...
— Albo też?...
— Albo wydać w ręce sprawiedliwości rzeczywistego winowajcę.
Prefekt policji uśmiechnął się ironicznie i wyjął z kieszeni zegarek, mówiąc:
— Czekam więc.
— Nie potrwa dłużej niż godzinkę, panie prefekcie zapewnił Perenna — jeśli mi pan zostawi swobodę działania. Wykrycie prawdy zasługuje przecież na trochę cierpliwości.
— Czekam więc — powtórzył p. Demalion.
— Sierżancie Mazeroux, proszę tu przywołać Sylwestra, służącego pana Fauville, p. prefekt chce się z nim rozmówić.
Na znak p. Demaliona Mazeroux usłuchał rozkazu.
— Panie prefekcie — mówił dalej Perenna — muszę panu powiedzieć, że znalezienie tego turkusa, które panowie uważają za dowód przeciw mnie, ja uważam za odkrycie niezmiernej wagi. Musiał on bowiem wypaść z mego pierścionka na dywan wczoraj wieczorem. Otóż tylko cztery osoby mogły to zauważyć i ewentualnie włożyć kamyczek do kasy w celu skierowania podejrzeń na moją osobę. Pierwsza osoba to agent pański Mazeroux... o nim miema co mówić. Druga, to p. Fauville, który nie żyje, nie może wiec wchodzić w rachubę. Trzecia — to służący Sylwester. Z nim też chciałbym zamienić słów parę.
Badanie Sylwestra było krótkie. Udowodnił on z łatwością, ze przed powrotem pani Fauville, której musiał drzwi otwierać, nie wychodził z kuchni, gdzie grał w karty z resztą służby.
— Dobrze, zakończył badanie Perenna — proszę uprzedzić panią Fauville, że p. prefekt pragnąłby ja widzieć.
— Ależ panie — zawołał prefekt — nie podejrzewa pan chyba pani Fauville?
— Panie prefekcie, pani Fauville jest czwartą osobą, która mogła znaleźć mój turkus.
— I cóż z tego? To są zbyt wątpliwe poszlaki, aby módz przypuszczać, żeby żona była zdolna zabić męża... I matka otruć syna!
— Ja też nic nie przypuszczam, panie prefekcie.
— A więc?
Don Luis nie odpowiedział. P. Demalion, nie kryjąc irytacji rzekł:
— Dobrze, zgadzam się na badanie pani Fauville, ale pod warunkiem, że się pan nie odezwie. Pytać ja będę osobiście. Może mi pan tylko wskazać, jakie mam zadawać pytania.
— Jedno pytanie tylko, panie prefekcie, a mianowicie: czy pani Fauville nie zna innych potomków sióstr Roussel oprócz męża?
— Poco to pytanie?
— Bo jeśli istnieją inni potomkowie to nie ja dziedziczę miljony, tylko oni. I w takim razie im, a nie mnie zależało na usunięciu z tego świata p. Fauville i syna.
— Oczywiście... oczywiście... — szepnął p. Demalion.
W tej chwili weszła pani Fauville. Ładna była ii urocza mimo łez wylanych, które zaczerwieniły jej powieki i ujęły cerze świeżości. W oczach jej jednak pozostawał wyraz przerażenia, a ruchy i cała, postać miały coś gorączkowego, robiącego przykre wrażenie.
— Niech pani zajmie miejsce — rzekł prefekt z głębokim szacunkiem — i proszę mi wybaczyć, że panią trudzę i, narażam na wzruszenie. Czas jest jednak drogi, i musimy dołożyć wszelkich starań, żeby pomścić życie bliskich pani istot.
Łzy spłynęły znów po tw7arzy p. Fauville. Łkając odrzekła:
— Jeśli tylko sprawiedliwość może mnie potrzebować, panie prefekcie...
— Chcielibyśmy panią prosić o parę wyjaśnień. Matka męża pani umarła już, nieprawdaż?
— Tak, panie prefekcie.
— Była oma z domu Roussel, na imię miała Elżbieta i pochodziła z Saint-Etienne?
— Tak.
— Czy mąż pani miał braci lub siostry?
— Nie, był jedynakiem.
— Nie pozostali więc żadni potomkowie po Elżbiecie Roussel?
— Żadni.
— Lecz Elżbieta miała jeszcze dwie siostry, nieprawdaż? Z nich starsza, Ermelina, wyemigrowała do Ameryki, a młodsza...
— Młodsza zaś, Armanda Roussel, była moją matką.
— Co parna mówi!
— Mówię, że jestem córką Armandy Roussel i wyszłam za mąż za mego kuzyna, syna Elżbiety Roussel.
Obecni spojrzeli na siebie ze zdumieniem.
A. wiec, wobec śmierci Hipolita Fauville i syna jego Edmunda, potomków w prostej linji najstarszej siostry spadek po Morningtonie przechodził na młodsza, której przedstawicielką była pani Fauvilie.
— Czy niema pani rodzeństwa? — zapytał prefekt.
— Nikogo, jestem zupełnie sama.
Straszliwa jak zmora myśl zaciążyła na mózgach obecnych. Ta kobieta była przecież matką Edmunda Fauville... P. Demalion zwrócił się ku Perennie. Don Luis napisał słów parę na kartce i podał ją prefektowi.
Prefekt, który coraz uprzejmiej zaczyniał traktować Perennę, przeczytał kartkę i po krótkim namyśle zapytał panią Fauville:
— W jakim wieku był syn pani, Edmund?
— Miał lat siedmnaście.
— Pani tak młodo wygląda...
— Edmund nie był moim synem, lecz pasierbem. Był synem męża i jego pierwszej żony, która umarła.
— Ach, więc Edmund Fauville... — szepnął prefekt, nie kończąc zdania.
W jednej chwili sytuacja wydała się zmieniona. Pani Fauville nie była już wdową i matką nietykalną. Przeciwnie, stała się kobietą, którą okoliczności nakazywały badać. I, choć Wszyscy pozostawali nadal pod urokiem jej piękności i wdzięku, miniowali przychodziło na myśl pytanie, czy z jakiejkolwiek racji, żeby naprzykład korzystać swobodniej z ogromnej fortuny, nie popełniła ona tego szalonego czynu, — czy nie zabiła męża i tego, który był tylko synem jej męża... Trzeba było to pytanie wyjaśnić. Prefekt więc badał dalej:
— Czy zna pani ten turkus?
Wzięła do ręki podany kamień i oglądała bez najmniejszego wzruszenia.
— Nie — odpowiedziała. — Mam wprawdzie naszyjnik z turkusów, którego nie noszę, lecz kamienie moje są o wiele większe i żaden nie ma tak nierugularnej formy.
— Kamień ten pochodzi z pierścionka osoby znanej nam.
— Trzeba ją odnaleźć.
— Jest tu — odparł prefekt, wskazując na Perennę, który pozostawał na uboczu, niezauważony przez panią Fauville.
Ujrzawszy go drgnęła, i zawołała silnie wzruszona:
— Ależ ten pan był tu wczoraj! Rozmawiał z mężem i tym oto drugim panem — wskazała na Mazeroux.
— Trzeba ich zapytać, czemu tu przychodzili... Przecież pan rozumie, że jeśli ten kamień należy do jednego z nich...
Insynuacja była wyraźna, ale też mocno niezgrabna. I nadawała wagi twierdzeniu Perenny, który utrzymywał, że turkus był umyślnie włożony do kasy przez kogoś, kto go chciał skompromitować. Dwie zaś tylko osoby mogły to uczynić prócz nieboszczyka Fauville: Sylwester i pani Fauville.
— Chciałbym zobaczyć pani naszyjnik — odezwał się znów prefekt.
— Najchętniej go panu pokażę. Znajduje się wraz z reszta moich klejnotów w szafie lustrzanej. Pójdę go przvnieść.
— Niech się pani nie trudzi. Wszak służąca pani musi go znać.
— Oczywiście.
— W takim razie Mazeroux porozumie się z nią w tej sprawie.
Po wyjściu sierżanta zaległa głucha cisza, której nikt nie przerywał. P. Fauville robiła wrażenie pogrążonej w boleści. P. Demalion nie spuszczał z niej oka.
Mazeroux wrócił, niosąc szkatułkę z klejnotami.
Pan Demalion znalazł naszyjnik i stwierdził, że kamienie były większe oraz innej formy i żadnego z nich nie brakowało... Lecz, odsunąwszy parę puzderek z klejnotami, żeby wyjąć diadem, na którym znajdowały się też kamienie błękitne, zapytał ze zdziwieniem:
— A to co za klucze? — i wskazał przytem na dwa klucze, podobne zupełnie do kluczy, które otwierały zamek i zatrzask drzwi do ogródka.
Pani Fauville nie drgnęła nawet, żaden muskuł jej twarzy nie zdradził najmniejszego niepokoju. Odparła tylko:
— Nie wiem... Klucze te oddawana już tu leżą.
— Mazeroux, — rozkazał prefekt — spróbuj temi kluczami otworzyć te drzwi.
Mazeroux usłuchał rozkazu. Drzwi się otwarły.
— Rzeczywiście, przypominam sobie teraz — przyznała pani Fauville — mąż dał mi kiedyś podwójnie klucze od tych drzwi.
Słowa te wymówiła zupełnie spokojnie i naturalnie, jakgdyby nie zdając sobie sprawy ze straszliwego zarzutu, którym mogły ją obciążyć. I nie mogło być nic straszliwszego, jak ten zagadkowy spokój. Nie można było zrozumieć, czy to dowód prawdziwej niewinności, czy też szatańska przebiegłość zbrodniarki, której nic z równowagi wyprowadzić nie zdoła. Czy nie rozumiała ona dramatu, rozgrywającego się wkoło niej, którego była nieświadomą bohaterką? Ozy też rozumiała coraz silniej obciążający ją zarzut, który jej zagrażał straszliwem niebezpieczeństwem? Lecz w takim razie jak mogła popełnić taką nieostrożność i klucze zachować?...
Cały szereg pytań narzucał się wszystkim. Prefekt rozpoczął dalsze badanie:
— W chwili spełnienia zbrodni była pani nieobecną w willi, nieprawdaż?
— Tak jest.
— Była pani w Operze?
— Byłam w Operze, a następnie na wieczorze u mojej przyjaciółki pani Ersinger.
— Czy jeździła pani własnym samochodem?
— Jadąc do Opery — tak. Stamtąd odesłałam no do domu i kazałam przyjechać po siebie, do państwa Ersinger.
— A jakże udała się pani z Opery na ów wieczór?
Po raz pierwszy pani Fauville zdała się zauważyć, że jest przedmiotem prawdziwego badania i wzrok jej oraz zachowanie zdradzać zaczęły niepewność. Odrzekła jednak:
— Wzięłam dorożkę samochodową na placu Opery.
— O północy?
— Nie, o pół do dwunastej. Wyszłam przed końcem przedstawienia...
— Chciała pani wcześniej być u przyjaciółki?
— Tak... to jest właściwie...
Zatrzymała się. Policzki jej się zaczerwieniły, usta drżeć zaczęły i zapytała:
— Poco te wszystkie pytania?
— Są nam potrzebne, proszę pani. Mogą nam wiele wyjaśnić. Proszę więc panią o odpowiedź. O której godzinie przyjechała pani do państwa Ersigner?
— Nie pamiętam... nie zwróciłam na to uwagi.
Udała się pani tam wprost z Opery?
— Prawie...
— Jak to, prawie?
— No, tak... głowa mię trochę bolała, kazałam się więc zawieźć przez Champs-Elysees i Avenue du Bois... bardzo wolno... i z powrotem.
Pani Fauville zaczęła się coraz bardziej mieszać. Głos jej stawał się niewyraźny, nareszcie pochyliła głowę i zamilkła. Niepodobna było jednak uważać tego milczenia za wyznanie i nic nie pozwalało przypuszczać, że to przygnębienie spowodowane jest czem innem, jak cierpieniem. Jednakże zdawała się tak znużoną, że można było pomyśleć, iż czując się zgubioną, zrzekała się obrony. I mimowoli odczuwało się litość dla tej kobiety, przeciw której zwracały się wszystkie okoliczności i która się tak źle broniła, iż nie miało się odwagi dalej jej gnębić.
To też p. Demalion zawahał się, jak gdyby zbyt łatwe zwycięstwo wzbudzało w nim skrupuły.
Machinalnie spojrzał na Perennę. Don Luis podał mu kartkę, mówiąc:
— Oto numer telefonu państwa Ersinger.
P. Demalion szepnął:
— Tak... to prawda... można sprawdzić...
I biorąc słuchawkę do ręki, zażądał:
— Hallo, proszę Louvre 25-04.
Otrzymawszy połączenie, natychmiast mówił dalej:
— Kto mówi?... marszałek dworu?... Czy pani Ersinger w domu? A pan? też nie... Możeby mi pan mógł udzielić pewnego wyjaśnienia Jestem Demalion, prefekt policji i pragnę wiedzieć, o której godzinie pani Fauville przybyła do państwa tej nocy?... Pewny pan jest?... O drugiej w nocy?... Nie wcześniej?... A jak długo bawiła. Dziesięć minut? Nie myli się pan co do godziny przyjazdu?... O drugiej na pewno?... Dobrze. Dziękuję.
Odwracając się, ujrzał prefekt tuż koło siebie stojącą panią Fauville, patrzącą na niego z szalonym niepokojem. I ta sama myśl przyszła wszystkim: że mają przed sobą istotę kompletnie niewinną, lub też wyjątkową komedjantkę, zdolną nadać swym rysom pozory niewinności.
— Co to wszystko znaczy? Niech mi pan powie, co to znaczy?
Wówczas p. Demalion zapytał ją wprost:
— Co pani robiła tej nocy między pól do dwunastej a drugą rano?
Pytanie to było groźne. Znaczyło bowiem: jeśli pani nie potrafi udowodnić, gdzie pani ten czas spędziła, będziemy mieli prawo wywnioskować z tego, że pani nie jest obca dokonanej zbrodni...
Pani Fauville, rozumiejąc nareszcie grozę sytuacji, zachwiała się jęcząc:
— Ależ to straszne... straszne...
Prefekt powtórzył:
— Co pani przez ten czas robiła? Przecież odpowiedź nie może sprawiać pani trudności?
— Och! — zawołała tym samym tonem jęczącym — jak wy możecie przypuszczać? Czy to możliwe?!...
— My jeszcze nic nie przypuszczamy. Jednem słowem może pani wszystko wyjaśnić.
Zdawało się przez chwilę, że słowo to wypowie. Powstała i usta jej się poruszyły, jakby chciała mówić. Nagle jednak na twarzy jej odbił się wyraz trwogi i zmieszania. Wyszeptała, parę niezrozumiałych wyrazów i padła na fotel z konwulsyjnem łkaniem i krzykiem rozpaczy.
Było to wyznanie. A przynajmniej wyznanie swej niemocy dostarczenia wiarogodnych wyjaśnień.
Prefekt oddalił się od niej i zaczął półgłosem naradzać się z sędzią śledczym i prokuratorem.
Perenma i Mazeroux stali obok siebie. Mazeroux szepnął:
— A co, nie mówiłem? Dobrze wiedziałem, że pan wszystko wykryje! Jak pan to świetnie przeprowadził!...
Promieniał z radości, że ukochanemu szefowi nic już nie grozi.
— Zamkną ją, nieprawdaż1?
— Nie — odrzekł Perenna — niema wystarczającvch dowodów.
— Jakto! — mruknął Mazeroux oburzony. — Nie dość dowodów! Mam nadzieję jednak, że jej pan teraz nie wypuści! Ona się nie krępowała, żeby na pana rzucić podejrzenie. No, szefie, niech ją pan dobije! To djablica!
Don Luis zamyślił się nad niezwykłym zbiegiem okoliczności i całością faktów, które ze wszech stron jakby osaczały panią Fauville... Dowód zaś ostateczny, któryby mógł powiązać wszystkie te fakty i stworzyć podstawę oskarżenia, on, Perenna, mógł dostarczyć. Był to ślad zębów na jabłku, leżącem pod liśćmi w ogrodzie. Dowód ten miałby wartość odcisku palców, tem bardziej, że mógł być porównany ze śladem zębów na tabliczce czekolady.
Jednakże wahał się. I ze skupioną uwagą, z uczuciem litości a zarazem wstrętu, wpatrywał się w kobietę, która według wszelkiego prawdopodobieństwa zabiła męża i pasierba. Czy miał prawo pogrążyć ją ostatecznie! Czy miał prawo odegrać rolę karzącej sprawiedliwości! A jeśliby się mylił?
P. Demalion tymczasem zbliżył się do niego i zwracając się pozornie do Mazeroux zapytał Perennę:
— Co pan o tem myśli?
Mazeroux potrząsnął głową. Don Luis odpowiedział:
— Znajduję, panie prefekcie, że jeśli ta kobieta jest winna, to się broni pomimo swej zręczności z niewiarogodną niezdarnością.
— To znaczy?
— Że prawdopodobnie musiała być tylko narzędziem w rękach jakiegoś wspólnika.
— Dlaczego!
— Niech pan sobie przypomni, panie prefekcie, okrzyk jej męża wczoraj w pańskim gabinecie: „Och, nędznicy... zbrodniarze!“ Musi więc być przynajmniej jeden wspólnik. Może to ten właśnie, który był równocześnie z inspektorem Verotem w kawiarni „du Pont~Neuf“, o czem Mazeroux musiał panu wspominać. Człowiek wysokiego wzrostu z ciemną brodą w klin i laską hebanową o rączce srebrnej.
— A więc, aresztując zaraz panią Fauville na podstawie zwykłych podejrzeń, będziemy mieli pewne szanse dostania w ręce jej wspólnika — rzekł prefekt.
Perenna nie odrzekł nic. Prefekt ciągnął dalej w zamyśleniu:
— Aresztując zaraz... łatwo to mówić! Trzebaby jednakże mieć jakiś dowód. Czy pan nie natrafił na żaden ślad!
— Nie, panie prefekcie. Wprawdzie moje poszukiwania były bardzo pobieżne...
— Lecz nasze były gruntowne. Cały ten pokój był szczelnie przeszukany.
— A ogród, panie prefekcie!
— Ogród też.
— Czy równie starannie, lecz myślę...
— Mnie się zdaje przeciwnie, panie prefekcie. Zbrodniarze wchodząc i wychodząc przeszli przez ogród. Mielibyśmy więc dane znalezienia czegoś.
— Mazeroux! — rozkazał prefekt — idź się o tem przekonać osobiście.
Sierżant wyszedł. Perenna stojąc na uboczu słyszał, jak prefekt mówił do sędziego:
— Żeby choć jeden dowód! Ta kobieta oczywiście jest winna. Zbyt wiele jest danych przeciw niej. A przytem te miljony Morningtona... Choć swoją drogą... niech pan na nią spojrzy... wiele uczciwości i jaki szczery ból maluje się na tej ładnej twarzyczce.
Ona zaś płakała ciągle. Chwilami, jakby ją bunt porywał, ściskała pięści i chustkę łzami zmoczoną darła zębami. I Perenna patrząc na równe, białe zęby, trochę szerokie, myślał o śladach zostawionych na jabłku i przejmowało go nieprzeparte pragnienie, wyjaśnienia wszystkiego.
Mazeroux wrócił. P. Demalion skierował się szybko ku sierżantowi, który pokazał mu jabłko, znalezione w ogrodzie pod bluszczem. Doń Luis mógł się przekonać odrazu, jak wielkie znaczenie nadawał prefekt temu odkryciu.
Ożywioną dyskusja rozpoczęła się między prefektem i sędziami. Po chwili p. Demalion podszedł do pani Fauville.
Zbliżało się ostatecznie rozwiązanie sprawy.
Prefekt po krótkim namyśle rzekł do niej:
— Czy pani w dalszym ciągu nie może nam wyjawić, co pani robiła tej nocy!
Ona szepnęła z wysiłkiem:
— Owszem... jeździłam autem na spacer... a potem przeszłam się trochę pieszo...
— To są fakty, które łatwo nam będzie sprawdzić, jak tylko uda nam się odnaleźć szofera, z którym pani jeździła. Tymczasem zaś, mogę pani nastręczyć okazję rozproszenia trochę... ujemnego wrażenia, które wywarło na nas pani milczenie...
— Jestem na pańskie rozkazy...
— Otóż, znaleziono w ogrodzie jabłko z wyraźnym śladem zębów, pozostawionym bez wątpienia przez osobę, lub jedną z osób, które brały udział w zbrodni. Żeby więc rozwiać wszelkie podejrzenia, dotyczące pani osoby, prosiłbym panią o nadgryzienie innego jabłka...
— Ależ, z największą chęcią! — zawołała z ożywieniem — jeśli tylko zdołam tem panów przekonać...
Chwyciła jedno z pozostałych trzech jabłek z koszyka i podniosła je do ust. Krok ten mógł być decydującym. Jeśliby ślad zębów był ten sam, mianoby dowód niezbity... W ostatniej chwili jednak zatrzymała się nagle jakby tknięta trwogą. Trwogą zastawionych sideł? Czy też potwornego trafu, któryby ją mógł zgubić?
Nic ją jednak więcej nie oskarżało, jak to wahanie — niezrozumiałe, jeśli była niewinna, lecz jakże jasne, jeśli winną była!
— Czegóż się pani obawiał — zapytał p. Demalion.
— Sama nie wiem... wszystkiego się już boję... — szepnęła, drżąc cała.
— Ależ upewniam panią, że to może mieć tylko szczęśliwy dla pani wynik.
Podniosła znów rękę do góry, lecz powoli, z widocznym niepokojem. Scena ta wywoływała nastrój tragiczny i przygnębiający.
— A gdybym odmówiła? — zapytała znienacka.
— Ma parni prawo odmówić — odparł prefekt policji. — Lecz czy to warto? Pewien jestem, że adwokat pani sam jej ten czyn doradzi.
— Mój adwokat... — wyjąkała, rozumiejąc widocznie groźne znaczenie tego wyrazu.
Nagle z rozpaczliwą decyzją uczyniła to, do czego ją zmuszano. Otworzyła usta. Wśród warg różowych zabłysły jej ładne zdrowe zęby, i zagłębiły się w jabłku.
— Już panie prefekcie.
P. Demalion zwrócił się do sędziego śledczego.
— Czy ma pan tamto jabłko
— Oto jest, panie prefekcie.
Prefekt porównał oba owoce. Jeden okrzyk wyrwał się ze wszystkich piersi.
Znak był identyczny.
Oczywiście, dopiero orzeczenie ekspertyzy mogło zdecydować, czy forma i oddalenie każdego zęba były jednakowe. Lecz zarys obu szczęk był tak identycznie ten sam, że trudno było się omylić.
Nikt z obecnych nie wymówił słowa. Pani Fauville śmiertelnie blada i oszalała z przerażenia nie poruszała się. Jednak tragizm rozpaczy, malujący się na jej wrażliwej twarzy, nie znajdował już w niczyjem sercu oddźwięku.
Dowód przeciw niej był zdobyty. Te same zęby ugryzły oba jabłka.
— Proszę pani... — zaczął prefekt policji.
— Nie... to nieprawda!... — krzyknęła w napadzie szału. — To wszystko jest tylko snem strasznym! Nie uwięzicie mnie, nieprawdaż?... Przecież to byłoby straszne!... I za co!.. Przysięgam wam, że się mylicie!...
Chwyciła się oburącz za głowę.
— Mózg mi czaszkę rozsadza. Co ja wam zawiniłam!.. Nie zabiłam, ręczę wam... Wyście mi dopiero o wszystkiem powiedzieli... Ja nawet nie wiedziałam o niczem... Mój biedny mąż... i Edmund, który tak mię kochał... i ja go kochałam... Nie zabija się przecie bez przyczyny. Więc pocóżbym zrobiła? Wytłumaczcie mi...
I w nowym napadzie wściekłości z wyciągniętemu pięściami zwróciła się ku obecnym:
— Katami jesteście chyba!... Nie macie prawa dręczyć tak kobiety niewinnej... Oskarżać... aresztować i za co?! Oprawcy podli... I to pan szczególnie (zwróciła się do Perenny) tak, pan jest najgorszym wrogiem. Nie bez przyczyny naturalnie! Pan tu był tej nocy... Czemuż więc nie pana aresztują, tylko mnie... Mnie tu nie było... pan tu był... Ja nie wiem, co się tu działo...
Ostatnie słowa wymówiła już ledwo zrozumiale. Siły ją opuszczały. Musiała usiąść. Głowę pochyliła do kolan i znów płakać zaczęła.
Perenna zbliżył się do niej i podnosząc jej zlekka głowę, powiedział:
— Ślady zębów na obu jabłkach są jednakowe. Nie ulega więc wątpliwości, że to pani zęby...
— Nie! — zaprzeczyła.
— Owszem — potwierdził Perenna — to jest fakt niezaprzeczony. Lecz może ten pierwszy znak był dawniej przez panią zrobiony, nie tej nocy. Może pani ugryzła to jabłko wcześniej...
— Tak, to możliwe... — wyjąkała. — Przypominam sobie... wczoraj rano...
— Nie, proszę pani — przerwał prefekt — to się na nic nie zda. — Tylko co pytałem Sylwestra. Wczoraj wieczorem przyniósł on koszyk z owocami, w którym znajdowały się cztery jabłka. Dziś rano jednego brakowało. Znalezione więc jabłko jest niezaprzeczalnie owem czwartem i ugryzione zostało tej nocy. Zęby zaś na jabłku są pani zębami.
— Nie, to nieprawda... to nie ja... Przysięgam na zbawienie duszy mojej... Ja tego nie przeżyję... Wolę śmierć niż więzienie... Ja się zabiję...
Oczy miała nieprzytomne. Całym wysiłkiem woli podniosła się, ledwo jednak powstała, padła zemdlona.
Podczas, gdy ją ratowano, Mazeroux skinął na Perennę i rzekł mu półgłosem:
— Proszę umykać, szefie.
— Jakto, czy już wolno?
— Szefie, proszę patrzeć na tego osobnika, który tu wszedł przed dziesięciu minutami i rozmawia z prefektem.
— Psiakrew! — zaklął Perenna spojrzawszy na grubego czerwonego człowieka, który zeń od dłuższej chwili oka nie spuszczał, — ależ to komisarz policji Weber.
— Tak, i co gorsze, poznał pana. W jednej chwili poznał Łupina. Z nim żadne przebranie nie pomoże. Ma on dobre oko! Niech pan sobie, przypomni wszystkie sztuczki, które mu pan urządzał i niech pan pomyśli, czy nie postara się on panu odwdzięczyć...
— Czy już uprzedził prefekta?
— Oczywiście, i prefekt dał rozkaz kolegom, żeby pana śledzić. Jeśli tylko zauważą, że pan się chce im wymknąć zaaresztują pana.
— No, to niema co robić.
— Jak to? Trzeba ich wykiwać i to gładko.
— Cóż mi z tego przyjdzie. Ja wracam do domu, a moje mieszkanie jest znane.
— Jakto, po tem co się stało, będzie pan miał tupet wrócić do siebie?
— A gdzie mam nocować? pod mostem?
— Ależ do kroćset! Rozumie pan chyba, że wskutek tej historji narobią hałasu piekielnego, a że pan jest już mocno skompromitowany, więc się wszyscy przeciw panu zwrócą!...
— No i cóż?
— Niech pan tę sprawę kantem puści...
— A zabójcy Morningtona i Fauvillów?
— Policja się nimi zajmie.
— Głupiś, Aleksandrze.
— No niech się pan stanie ponownie Arsenem Lupin niewidzialnym i nieuchwytnym i niech pan walczy, jak dawniej. Ale, a Boga! niech pan nie zostaje w skórze Perenny, bo to zbyt niebezpieczne! Co najważniejsze zaś, niech się pan nie zajmuje oficjalnie sprawami, w których pan nie jest zainteresowany.
— Ja nie jestem zainteresowany? A dwieście miljonów? Jeśli Perenna nie utrzyma się mocno na stanowisku, dwieście miljonów świśnie mu pod nosem. Przecież to jedyna okazja, żeby zarobić kilka groszy uczciwym sposobem! Gdyby ta zawiodła, byłoby wprost fatalne.
— A jeśli pana zamkną?
— Nie wezmą mnie Lupin umarł.
— Cóż z tego, że Lupin umarł, kiedy Perenna żyje...
— Jeśli mię dziś nie aresztowano, to jestem spokojny.
— Co się odwlecze, to nie uciecze! Rozkazy są wydane. Otoczą dom pański i będą pana strzedz dniem i nocą.
— Tem lepiej, będę spał spokojnie.
— Ależ, do stu piorunów, na co pan właściwie liczy?
— Na nic nie liczę, Aleksandrze. Pewien tylko jestem najzupełniej, że się nie ośmielą aresztować mnie.
— Weber by się krępowali..
— Kpię sobie z Webera. Bez rozkazów Weber nic mi nie zrobi.
— No to mu dadzą rozkazy!...
— Rozkaz śledzenia mnie — tak; ale nie aresztowania. Prefekt policji tak się względem mnie zaawansował, że musi mnie teraz podtrzymywać. Są jednak inne jeszcze względy: sprawa ta jest tak niedorzeczna, tak zagmatwana, że z niej nie wybrniecie. I wcześniej czy później przyjdziecie mnie prosić o pomoc. Ja jeden bowiem mógłbym walczyć przeciw takim przeciwnikom. Czekam więc twojej wizyty, Aleksandrze.
Nazajutrz ekspertyza prawna orzekła identyczność znaków na obu jabłkach jakoteż tabliczce czekolady.
Prócz tego, szofer taksometru zeznał, że jakaś pani wezwała go u wyjścia z Opery, że się kazała zawieźć wprost do końca alei „Henri-Martin“ i że w tem miejscu wysiadła.
Otóż, aleja Henri-Martin była o kilka minut oddalana od willi Fauvillów.
Skonfrontowany z panią Fauville człowiek ten poznał ją bez wahania.
Maria Anna Fauville tego samego wieczora nocowała w więzieniu „Saint-Lazare“.
Tegoż dnia także, kiedy reporterzy wyławiać zaczęli niektóre szczegóły śledztwa, dwa wielkie dzienniki dały jako tytuł swoim artykułom te same wyrazy, których użył don Luis Perenna dla określenia znaków na jabłku, wyrazy złowrogie, a tak dobrze oddające charakter dziki i jakby bestjalski tej zbrodni: Zęby Tygrysa!