Złote jabłko (Kraszewski, 1873)/Tom III/Rozdział III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Złote jabłko
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt
Data wyd. 1873
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ III.

Odwiedziny nie bez celu.

Wyjście z kościoła pełne było zamieszania, jedni nie chcieli być pierwszemi, drudzy pragnęli stanąć na cmentarzu i czyhać tam na wychodzących; Hurkotowie wahali się czy uciec żeby niepozornego nie pokazywać powozu, czy pozostać dla postrzeżeń; Dankiewiczową zasiadła hrabina i oddzieliła od męża, niepodobna się było naradzić. Państwo Balowie wprzód jeszcze powiedzieli sobie, że wyjadą ostatni, niechcąc cisnąć się przez tłum i ocierać o nieznajomych sąsiadów: hrabiowie wyszli zaraz, ale stanęli na przesmyku niby rozmawiając z kuzynkiem Zmorą, ale tak się umieścili, by ich minąć było niepodobna.
Kościołek był wreszcie próżny ale cmentarz pełen jeszcze, gdy niemogąc pozostać dłużej, wyszli nowo przybyli... Wymknąć się niewidzianym, jak chciała pani, było niepodobna, a Bal też sobie nie życzył, bo rad był wobec wszystkich powitać hrabiego.
Przechodząc zdjął kapelusz i myślał, że uśmiechem i ukłonem się obejdzie, gdy Sulimowski z powagą ale z wielką razem uprzejmością postąpił wyciągając ręce ku niemu.
— Jakże mi miło!
— Jakem szczęśliwy!
Chére Josephine! odwracając się do żony, zróbmy znajomość państwa.
— Winnam im podziękować za tak miłe przyjęcie mojego męża w Warszawie.
Bal rozpływał się!
— Moja córka! zaprezentował hrabia rumieniejącą ale śmiało z pod rumieńca rzucającą okiem panienkę.
— Mój kuzyn, a państwa sąsiad, Teofil Zmora.
— Pozwolisz hrabio, że przedstawię mojego syna...
Stanisław ukłonił się ze spuszczonemi oczyma; rozmowa stała się nieuniknioną.
— A pan hrabia tu jakim przypadkiem? zapytał pan Bal.
— W istocie przypadkiem, jadę do dóbr moich... tuż pod Zakalem nawet przejeżdżam...
— Jakżebym był szczęśliwy, gdyby hrabia chciał się zatrzymać u mnie chwilę, ale w domu jeszcze taki nieład, że nie śmiem zapraszać!
Qu’ en dites vous ma chére! spytał spoglądając na zegarek Sulimowski, państwo tak łaskawi możebyśmy mogli spocząć, a na noc bylibyśmy u pana Teofila?
— Dla czegoż nie, czas nam wystarczy.
— Z góry tylko za przyjęcie przepraszam, zakłopotana rzekła pani Balowa, ani dom nasz w tej chwili, ani my nie przygotowani.
A la fortune du pôt, śmiejąc się zawołał hrabia.
Zmora tak się tu podsunął, że się także zaprosił, a Staś z Parcińskim co tchu polecieli przodem żeby objad i jakie takie przygotować przyjęcie.
W jednej chwili towarzystwo się rozdzieliło na żeńskie i męzkie, jak to dziś pospolicie się dzieje, po pół godzinie. Hrabina z córką siadły do karety Balów, a Bal z hrabią do wielkiej, starej oszarpanej landary Sulimowskich, zaprzężonej sześcią chabetami, w których uprzęży część zastępowały postronki najzręczniej posztukowane. Prześliczny powóz Balów wyrwał westchnienie z ust hrabinej, a że porównanie jego z łataną arką JWW państwa zbyt biło w oczy, Sulimowski wpraszając Bala do powozu, odezwał się od niechcenia z pańskim uśmiechem.
— A! jak to znać miasto na ślicznej karecie państwa. Aprés tout, ja tak przywykam do starych moich gratów, jak do sukni; co też mi żona głowy namyje, żebym używał angielskiej karety, którą mi mój przyjaciel ambassador... odstąpi; nie mogę! Najszczęśliwszy jestem, najlepiej mi kiedy swojemi staremi dryndulami i końmi się wożę. Człowiek tak przywyka do wszystkiego.
— O to prawda, wtórował kupiec, choć czuł, że landara djable była twarda i rzucała wcale niewygodnym sposobem.
Zmora uczuł potrzebę przyjść w pomoc kuzynowi, uśmiechnął się.
— Dziwnie w tym względzie hrabio jesteś niedbały, takie mając stada, tak przepyszne powozy, zawsze tą żółtą kalafarnią musisz się wozić!
— Co mi tam! machnął ręką hrabia, to mi jedno! Żozefina się gniewa, a ja się śmieję.
Jechali tak powoli po piasku ku Zakalowi, a tymczasem w plebanji gromadzili się parafjanie wszyscy do proboszcza i przedmiotem rozmowy naturalnie byli nieszczęśliwi przybysze.
Proboszcz był to sobie prosty, dobry człowiek, któremu gawędy o bliźnim nie bardzo przypadały do smaku, ale cóż miał zrobić z gośćmi? Oddawna trwał zwyczaj zapraszania ich na przekąskę, na bigosik lub kiełbaskę, choć się jak mógł spierał, żeby przy tem nie przekąsywali jedni drugich, głos jego nie bardzo skutkował. Był to w istocie nazbyt dobry człowiek, robili z nim co chcieli.
Hurkotowie i Dankiewicze, Pancer i Hubka, a do tego inni parafjanie zaraz po sumie znaleźli się w skromnej izdebce, na której w pośrodku stała flaszka wódki, ogromny półmisek bigosu, masło, chleb i szynka.
— Tylkoż moi drodzy, rzekł proboszcz na wstępie, z góry proszę, dajcie pokój nowym parafjanom, sza!
— Jakto sza! co to sza! krzyknął Hurkot, zjeść ich nie zjemy!
— Pocóż kąsać? rzekł proboszcz.
— I kąsać nie myślim, a żebyśmy o nich słowa powiedzieć nie mieli, to niepodobna.
— To państwo! zaśmiała się z przekąsem podsędkowa siadając. Uważaliście ich, zaraz poszli aż pod sam wielki ołtarz!
— Tak, odezwała się Dankiewiczowa, choć przy nas miejsce było, ale się nie chcieli pospolitować zapewnie...
— Im z ciemniejszego kąta to wylazło, aforystycznie rzekł podsędek, tem się bardziej dmie i na jasność lezie.
— O! już! krzyknął proboszcz łamiąc ręce, a wieszże panie podsędku co oni za jedni?
— A wiem, kupiec warszawski, ani chybi i z naszych.
— No! a gdyby tak? rzekł ksiądz, czy to u Pana Boga nie jedno, ostatni i pierwszy w jego winnicy?
— U Pana Boga może, ale u ludzi... dodał Dankiewicz.
— Bo ludzie nic potem!! niedobrzy! niedobrzy! śmiejąc się łagodnie odparł proboszcz. Co wam do tego zkąd pochodzą, byle by byli poczciwi.
— Widzisz proboszczu że i o poczciwości nic nie wiemy.
— To nic nie gadajcie! sza! cicho i o czem innem. — Jak zasiewy podsędku?
— E! co mi tam zasiewy! widzieliście jak byli postrojeni, do kościoła! po co? dla impozycji tylko! dla pokazania...
— Skaranie Boże z temi staremi dziećmi! ruszając ramionami rzekł ksiądz, uparte to jak...
— Księże proboszczu są damy!
— Dla was to damy, a dla mnie grzeszne dusze i nic więcej!
— To tylko przy konfesjonale, odezwała się nadstawując pani Dankiewiczowa.
— A jak to zaraz przylgnęło do hrabiów! rzekł utrzymując drgającą twarz dłonią Dankiewicz.
— Słyszę razem pojechali...
— I Zmora, kłaniając się zawołał Pancer, myśli już smalić cholewki do panienki! ręczę za to.
Pan Porfiry którego zły humor był widoczny, porwał się od bigosu.
— Co za myśl! rzekł.
— Niestety, ty albo ja to co innego, siwą czuprynę strzępiąc szydersko dodał Pancer.
— Daj pokój żartom!
— Co z was za ludzie, przerwał proboszcz, doprawdy nie rozumiem, jedna familja nowo przybyła w sąsiedztwo, pokoju sobie z nią dać nie możecie.
— To prawda, potwierdził Porfiry, i cóż w tem tak godnego uwagi?
— Nadewszystko co za powód do szyderstw?
— Księże proboszczu, czyż szydzimy? odezwała się Hurkotowa, zbyt bo jesteś surowy, trzeba o czemś mówić, wolemy o nowem jak o starem.
— Widzę że wam rady nie dam, no! gadajcie sobie, ale pamiętajcie nie za wiele! nie przesadzać! nie godzi się! nie godzi się... I poczciwy ksiądz choć dał pozwolenie, znów odwracając rozmowę spytał o oziminy, nikt mu nie odpowiedział.
— Widziałeś powóz? szepnęła podsędkowa i konie!
— Jak z igły! rzekł mąż, nie dziw, zwyczajnie dorobkowicze!
— A już! już! przestrzegł ksiądz.
— Panienka niczego, pochwalił Hubka.
— Tak, odezwała się podsędkowa, kawiareczka! bez gustu poubierane, istotnie w stroju i w minie coś żydowskiego.
— Kara Boża z tymi ludźmi!
— Sam jak beczka.
— Półankierek! rozśmiał się Pancer.
— Nie! jak dobra dynia! odezwał się ktoś inny.
Proboszcz uszy zatknął.
Tak przeszło całe śniadanie, a co jeszcze uwag zrobiono w drodze, co ich przywieziono do domu, ile się nagadano przez kilka dni następnych, ile nadowiadywano o Balach od żydów, arędarzy, od rzemieślników, od ludzi, tego by i na wołowej skórze nie spisał.
Stanisław tymczasem kwaśny, bo widok Sulimowskich boleśnie mu przypomniał, co z ich po większej części przyczyny wycierpiała jego Konstancja, pędzić musiał przodem do Zakala gotując dla nich przyjęcie. Nie pojmował on tej zimnej bezczelności, z jaką hrabia w oczach całego świata, widzącego krzywdę którą im wyrządził podstępną sprzedażą, zdawał się jeszcze natrząsać z oszukanych, nie przypuszczając żeby się ośmielili posądzić go nawet. Parciński zagryzł usta tłumiąc uśmiech szyderski.
— To nie bez kozery! rzekł do Stasia, miejcie się państwo na baczności, albo chcą pieniędzy pożyczyć, albo na coś jeszcze większego kroją...
— Co do mnie, odparł Staś, sądzę że to tylko zręczny niby sposób pokazania, że kiedyśmy w przyjaźnych stosunkach z niemi, nie czujemy się pokrzywdzonymi.
— A! i to być może, ale czyż hrabia dba tak dalece o opinją?
Co najgorszego widział w tem Staś, to że ojciec chwycony ze słabej strony swej próżności da się zupełnie Sulimowskiemu osiodłać i łapki przed nim położy.
W Zakalu nie było żadnego przygotowania dla tak dostojnych gości, ale dzięki brykom które w wigilją dnia tego z Warszawy nadeszły i licznym przywiezionym zapasom, objad dał się skleić bardzo przyzwoicie, a jak na wieś aż wystawnie.
W pół godziny po Stanisławie zaszły powozy i nie bez dobrze odegranego westchnienia do cieniów prababki, Sulimowski wysiadł w ganku. Salon przerobiony z czeladni zrobił furrore, zakrzyknęli wszyscy z podziwienia, a Bal zatarł ręce z radości... W istocie było tu ładniuchno, świeżo, wdzięcznie, jak gdy kobieca ręka dotknie czego: a wszystko dowodziło zamożności, na której widok wzdychali zazdrośnie Zmora i hrabia, nie pomyślawszy na chwilę, że dostatek nabywa się pracą tylko.
Hrabia jednak, hrabina i piękna Łucja udawali zgodnie, że ten przepych nowym dla nich nie był, zgadywali czego nie widzieli bardzo zręcznie i nie pokazali po sobie ile ich upokarzała wykwintność na prędce urządzonego saloniku.
Rozmowa z panną zręcznego Zmory poszła dosyć raźnie, hrabina była zimno-grzeczną, Łucja poznała się poufale z Lizią i widocznie usiłowała poprzyjaźnić, hrabia mówił o swych dobrach i interesach ciągle grając rolę cztery razy większego niżeli był pana; z panem Balem nieźle mu się to udawało. O zaległościach, o liście mowy nie było.
Ciekawość trzpiotowatej Lizi była zupełnie zaspokojoną, nareszcie miała przed sobą kwiat towarzystwa okolicy, w osobach hrabstwa i ich kuzyna Zmory, a zarzucić nie mogąc kwiatowi temu barw dosyć harmonijnych choć trochę jaskrawych, dziwiła się, że w nim woni nie było. Ci państwo byli sztywni, dosyć zardzewiali umysłowie, usiłujący widocznie wiele rzeczy zgadnąć choć nie wiedzieli, zgadując nawet zręcznie bardzo, ale niemniej uderzała wielka różnica społeczności miejskiej od tutejszej. Pan Bal ile razy go to ukłuło wmawiał sobie, że serca pełne prostoty i uczucia płacić miały za wszystko czego brakło, Lizia nie rachowała na nie tyle. Hrabianka zdała się jej czem była w istocie, panienką wielkich zdolności praktycznych, doskonale pojmującą życie, ale zawsze zimną i starą, a mało bardzo wykształconą.
Kilka razy usiłowała rozmowę z nią podnieść trochę wyżej i zawsze spaść musiała na ton powszedni. Zmora korzystając z czasu, nie tracąc chwili, zbliżał się coraz do panny, usiłując zarazem to rzuconem pytaniem, to zaczepką zręczną przyciągnąć Stanisława ku Łucji, szczęściem Staś miał wymówkę, że zastępował gospodarza domu i nie dał się ująć. Kilka razy oko piwne panienki zajrzało w jego źrenicę, jakby z zapytaniem śmiałem, ale odeszło bez odpowiedzi. Hrabia udając że nic nie widzi, doskonale postrzegał i uznał w końcu za konieczne sam się zbliżyć do Stanisława, rachując wiele na swą wymowę, by sobie pozyskać naiwnego młodziana. Takim go sobie bowiem wyobrażał.
Ale pierwszych kilka słów dowiodło mu że tu nie ze starym Balem sprawa. Stanisław w swoim domu był grzeczny, ale zimny jak opoka i widocznie zbyt jasno pojmujący rzeczy. Z różnych stron zaczepiał go hrabia, chcąc słabiznę odkryć, jak mawiał, ale tej achilesowej pięty dopytać się nie mógł. Odstąpił po chwili trochę zafrasowany, zamierzając wprzód polecić Zmorze, żeby mu drogę przetrzebił i spenetrował lodowatego przybysza.
Zmora podwajał się, jaśniał wszystkiemi przymiotami umysłu, serca i ciała, które miał i których nie miał, udawał młodego, entuzjastę, dowcipnego, ożywionego, a że Lizia znudzona samotnością, rada była jego szczebiotaniu, wiele już sobie z tego rokował.
Podano objad w naprędce oczyszczonym pokoju pana Bala, z którego sprzęty wyrzucono, a że Staś z trochą próżności chciał wystąpić, przepych zastawy, wykwintność kuchni, musiały uderzyć gości. Słudzy uwijali się przedziwnie i jak to najczęściej we wsi się trafia, nic ogólnej harmonji na ten raz nie przerwało, a żaden wypadek nie zasmucił gospodyni. Bal był zupełnie szczęśliwy, przyjmował hrabiów, był za pan brat z niemi, raz nawet wyjechał trochę z Massagetami, z Justynjanowym komendantem, i jakimś podkomorzym Sanockim. Hrabiowie zdawali się w przedziwnych humorach, choć humor ich był po większej części nadrabiany.
Po objedzie już widać ukartowana rozmowa wtoczyła się na wiejskie życie, towarzystwa, stosunki.
— Nie wierzysz pan, rzekł hrabia z tonem swoim zwykłym, co za nieszczęście jest dla ludzi dobrze wychowanych, pewnej towarzyskiej sfery, gdy żyć nie mają z kim. A wieś, to istna pustynia! Oddawna żona moja domaga się odemnie żebyśmy w mieście zamieszkali, lecz ja utrzymuję, że przedewszystkiem obowiązki! W istocie wielkie dobra wkładają wielkie ciężary, musimy pracować nie spuszczając się na nikogo, ja z kolei urządzam jedne po drugich. Nie sprzedałbym nawet, przyznam się, Zakala, gdyby nie przekonanie, że mimo trudy, życia mi na uregulowanie jego nie wystarczy. Ale wracając do towarzystwa, przekonasz się pan, że z tej strony wiele na wsi braknie.
— Jeśli mi się jak dotąd powodzić będzie, grzecznie odparł Bal, pewnie na to narzekać nigdy nie potrafię...
— Traf chyba zbliży ludzi, ciągnął dalej hrabia, ale codzienne powszednie stosunki najczęściej jeśli nie gorzkie, to ckliwe.
— O! to prawda, dodała hrabina, niemając co powiedzieć.
— To też, rzekł Sulimowski, nie uwierzą państwo ile nas cieszy ich przybycie w nasze strony.
Bal skłonił się, a gdyby uchodziło, byłby go uścisnął.
— Ludzie pewnej sfery, dodał Bracibor podając protekcjonalnie rękę kupcowi, powinni się zbliżać i żyć z sobą. Sulimów nie jest tak daleko... nie potrzebujemy powtarzać że szczerze zapraszamy państwa.
Hrabina z uśmiechem wystudjowanym i uściśnieniem rąk à l’anglaise powtórzyła toż samo pani Balowej; poczęły się sowite a ze strony pana Bala łzawe niemal podziękowania, w końcu formalnie zaproszono na jakąś niedzielę.
Stanisław ukłonił się z daleka, wcześnie sobie zapowiadając że zachoruje w porę.
Hrabia bawił do mroku, bo Brogi pana Teofila były tylko o milkę, zajechać było łatwo, a w dodatku był wołyński kozak i kaganiec, z któremi najciemniejsza noc nie straszna.
Łucja z Lizią i Zmorą usiłowali wciągnąć Stanisława w rozmowę, w zabawę, ale napróżno; ze spuszczoną głową, z niechęcią ciężko tłumioną, złożywszy ręce z rezygnacją, stał opodal w oknie i odstrychał się od nich.
Podano herbatę, zaszły konie i najczulsze nastąpiło pożegnanie, a Bal z odkrytą głową mimo wieczornego chłodku, co do nogi wszystkich do landary powsadzał, nie szczędząc upadania do nóg i ucałowania rączek. Kozak ruszył, za nim rodzina Braciborów, wiodąc za sobą kuzynka najszczęśliwszego ze wszystkich, bo już wolny przystęp do Zakala mającego.
Nie potrzebujemy tłumaczyć że kuzynek ten hrabiów, urodzony z Sulimowskiej, bardzo wpadł w oko panu Erazmowi, który w wielkiej tajemnicy powiedział sobie nawet cichusieńko: Gdyby Lizia chciała! Co się tyczy hrabianki, myśl jego nie podniosła się tak śmiało, by przypuściła nawet coś dla Stanisława. W pokorze ducha takiego szczęścia nie śmiał on nawet wyglądać, chociaż zręczny hrabia kilka razy mu napomknął w pustej rozmowie po objedzie:
— Mam trzy córki, żadnego syna! mógłbym być bardzo wymagającym w wyborze partyj dla nich, ale byle się uczciwy człowiek trafił a dobrze wychowany, na nic zważać nie będę. Stare przesądy codzień upadają! Pan Bal który nie zwał wcale przesądem swego szlachectwa, nie wiele zrozumiał tego wykrzyknika, zwłaszcza z ust Sulimowskiego nie wziął go do siebie.
Najciekawszą może rzeczą w życiu powszedniem nie są spotkania ludzi z ludźmi, ale sądy które wywołują. Ich rozmowa, wejrzenia, obejście są zawsze mniej więcej — komedyjką i czem innem być nie mogą; dobrze gdy ten akcik niewinny tylko a wesoły, prawda odkrywa się dopiero w monologach, djalogach i trylogjach pomiędzy swojemi. Pilny badacz przez formy towarzyskie wyczyta zawczasu i odgadnie myśli i wyrok, jaki ma zapaść za chwilę, ale nigdy tak dobitnie ich sobie nie skreśli, jak się one same rozwijają.
I tu nad odwiedziny ciekawszą była rozmowa w saloniku i uwagi w karecie. Bal chodził zacierając ręce, podnosząc kołnierzyki, nucąc piosenkę, marząc widocznie; Lizia siedziała smutna pod piecem, pani Balowa wzdychała w oknie, Stanisław czytał, chmurny jak noc.
— No cóż powiesz Ludwisiu, odezwał się Bal do żony... prawda... panowie! Jaki to układ, jak u nich wszystko tchnie arystokracją dobrego tonu!
— A! mój poczciwy Erazmie, odpowiedziała żona, ty często masz talent widzenia tego czego nie ma. Czy i ich powozy i konie i ludzie głodni i suknie wyszarzane i ton wyblakły tak ci się bardzo pańskiemi wydały?
Pan Bal podskoczył, plasnął w ręce, krzyknął z podziwienia i cofnął się.
— I ty to mówisz?
— Bom wcale nie oczarowana.
— Przyznasz że hrabina...
— Nie przeczę jej wielkich przymiotów, ale zdała mi się zupełnie pospolitą postacią.
— Pełna dystynkcji!
— Mój Erazmie! Co ty zowiesz dystynkcją ja powiem przesada.
— Uprzedzenie!
— Uprzedzenie!
— Liziu, a śliczna Łucja!
— A! kochany papo, nie rachuj mnie jako sprzymierzeńca... to może być bardzo miła i dobra panienka... ale wiele więcej się spodziewałam po kwiecie tutejszych towarzystw.
— Wam się w głowach poprzewracało! wybuchnął pan Bal prawie z gniewem; dla tego że ja kocham wieś, wy mi robicie na przekór. Jakto? Lizia nawet! Stanisław stoi jak mruk, ale jemu się nie dziwuję. Pani spełnia obowiązki gospodyni jak z musu, Lizia półgębkiem się bawi; zmówiliście się na mnie żeby mi życie zatruć!
Pierwszy to raz z takim gniewem od czasu przybycia na wieś wybuchnął pan Bal, wszyscy umilkli; spostrzegł się że za daleko zaszedł, popatrzał po żonie i córce milczących pokornie i wyszedł żywo z pokoju.
W karecie na promie już poczęły się powoli uwagi i wyroki.
— No! jakże ich znajdujesz? rzekł hrabia do żony.
— Jacyś dobrzy ludzie.
— O sam! dobry człowiek! dobry człowiek! z przyciskiem powtórzył Sulimowski, ale sama zdaje mi się pełna rozsądku, a Lizia...
— Panienka, przerwała Łucja, mogłaby być miła, ale w obłokach ciągle, nie umiałam dla niej dobrać rozmowy... widać że ma talenta, przepada za muzyką, maluje, artystka, literatka. I Łucja rozśmiała się trochę.
— Nie sądź jej tak ostro, przerwał ojciec, w ich położeniu trzeba tego wszystkiego żeby znaleźć męża... Zmora już podobno zaszłapał.
— Che! che! rozśmiała się hrabina, trochę dla niej za stary!
— Ale nie! byle umiał rzeczy prowadzić, oddadzą mu ją chętnie, znam ich.
— Przepych nieprzyzwoity! znać w tem parwenjuszów!
— Co do tego masz słuszność, Żozefino, potwierdził hrabia, ale nie każdy może tem zgrzeszyć... Uważałaś srebra?
— Uważałeś objad? a nie był przygotowany, bo wiedzieć nie mogli.
— Co za salonik! odezwała się Łucja.
— Już to bez gustu, przerwał ojciec, nadto fraszek, nadto ozdób, nic starego, żadnej pamiątki. No! a pan Stanisław! Ten choć wielki mruk i dziczek, a l’air trés comme il faut.
Spojrzał na córkę, Łucja patrzała przez okno na gasnące iskry kagańca rozsypane po drodze.
— Nudny! szepnęła...
— Powierzchowność dobra, rzekł hrabia. I nie byłby może nudny, gdybyś ty Łucjo trochę była sobie pracy zadała przyciągnąć go.
— A to mi na co? żywo ruszając ramionami, spytała śmiało hrabianka.
— Ba! ba! kto to wie!
Matka milczała, wjechali w dziedziniec Brogów.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.