Złotowłosa czarownica z Glarus/Rozdział XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Złotowłosa czarownica z Glarus |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Powszechna Spółka Wydawnicza |
Data wyd. | 1932 |
Druk | Zakł. Druk. F. Wyszyński i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Całe miasto Glarus na początku jesieni tego pamiętnego roku 1781-go zostało głęboko poruszone, wyrwane niejako ze stanu błogiego odrętwienia. W domu czcigodnego doktora praw i sędziego trybunału, pana Ruodeli Fschudi, działy się dziwa. Ukochana córeczka doktorstwa, dziewięcioletnia Anita-Marjeta, słodkie stworzenie, kalekie od urodzenia — uległa wielokrotnie napadom dziwnej choroby. O tego rodzaju przejawach nie słyszano w Szwajcarji bodaj od czasu zajęcia jej ziem przez plemiona Helwetów w epoce Cezara. Przynajmniej najstarsi ludzie nie zapamiętali nic podobnego w całym kantonie.
Oto „Miggeli“ — takiem było spieszczone przez matkę imię małej — podlegała wymniotom, których rodzaj nie poddawał się żadnemu rozsądnemu tłumaczeniu. W misce, którą ustawiono przy łóżeczku małej, stale napastowanej przez torsje, pośród kleistej masy, stanowiącej niestrawione resztki pokarmów, odnajdywano raz po raz gwoździe żelazne, haftki, szpilki, igiełki, śrubki, kawałki drutu. Bywało tego nieraz po 10 — 20 sztuk dziennie. W ciągu jednego tygodnia — jak świadczyły późniejsze akty, gdy w sprawę tę zmuszoną była wmieszać się miejscowa prokuratorja — ten deszcz żelaztwa i stali urósł do stu przedmiotów.
Nie ulegało kwestji, że pochodzą z żołądka — tak oblepione były ową kleistą masą, pomieszaną z żółcią. Estetyczna dziecina wprawdzie odpędzała energicznie od siebie nawet najbliższych, kiedy zbierało się jej na wymioty — nie chciała zresztą udręczać widokiem swych mąk matki, odchodzącej niemal od zmysłów z rozpaczy. Ale wystarczało, żeby przyjęta pielęgniarka wyszła na chwilę z pokoju, odwróciła się na moment, aby wziąć lekarstwo — następował atak wymiotów. W misce, którą niejednokrotnie badał zdumiony niepojętemi symptomatami choroby, sam doktór praw — okazywały się na dnie żółtawego osadu owe tajemnicze szpilki, gwoździe, druty. Lekarze nie obserwowali samego napadu wymiotów; zachodzili w głowę, gubiąc się w domysłach co do pochodzenia żelaztwa, którego — jak przysięgali rodzice — nie było w tym rodzaju i gatunku, oraz w tej ilości, w całym domu; podejrzewali pielęgniarkę o jakiś figiel, poddawali ją kilkakrotnie rewizjom, zawsze daremnym; ale nawet pozostawiona sam na sam dziecina zwracała z resztkami jadła ów niesamowity ekstrakt żołądka. Szpilki, gwoździe, druty stanowiły zatem jakąś niesamowitą przeróbkę materji — dziw, iż o wysokim poziomie technicznym — albo „tkwiły w organiźmie dziedzicznie“, bo nawet i na tę hipotezę zdobywał się wypadkowo jakiś oryginalny umysł lekarski z powag, uczestniczących w konsyljum przy łożu niezwykłej pacjentki. Albowiem mogło się przecie zdarzyć, że jakaś prababka małej wypadkiem — bodaj w furji — połykała żelaztwo, a skoro pierworodny grzech Ewy mógł przekazywać się przez setki pokoleń, tedy jasnem było, że i tego rodzaju „okazja“... — —
Ale koledzy-konsyljarze zmuszali kolegę-oryginała do umilknięcia, stwierdzając, że w danym wypadku ma się do czynienia z dopustem Opatrzności, z chorobą, której źródeł jeszcze medycyna współczesna, oparta zresztą na starożytnej wiedzy Hippokratesa i Galena, nie zdołała ustalić...
O „cudownej“ chorobie panny Tschudi — cudownej, bo jakże „maleństwo mogło zmieścić w swoich wnętrznościach taką kupę żelaztwa i nie umrzeć szedł głos po calem mieście i wydostawał się nawet poza granice kantonu Glarus, pobudzając badawcze umysły do rozmyślań na temat dopustu Bożego. Mówiono też o dziwach tej choroby w kurytarzach trybunału, w salonach burmistrzostwa, na placyku przed kościołem, jak i w oborach, na pastwiskach, na targu, w kawiarniach, w pracowniach, gdzie wyrzynano z drzewa urocze zabawki szwajcarskie, w kuchniach — słowem — wszędzie, wszędzie!...
Było dziwnem jeszcze, że mała — pomimo tych napadów, które, zda się, zagrażały życiu i winny były wywoływać krwawienia wewnętrzne — naogół poza torsjami, do których nieopatrznie, jak stwierdziła pielęgniarka, „pobudzała się, grzebiąc paluszkiem w gardziołku“ — była wesoła i częstokroć roześmiana w łóżeczku, w którem wylegiwała się, zasypana mnóstwem łakoci i zabawek, znoszonych przez rodziców i ich przyjaciół. Ale właśnie ta wesołość, ten „humor djabelski jak określiła to pielęgniarka — niepokoił panią Tschudi: w sekrecie zwierzyła się przed mężem, że jej babka była podobnież wesoła, śmiała się do szaleństwa i wyskoczyła z wieży kościelnej na bruk, przyczem uległa potłuczeniom, które spowodowały zgon.
— Boję się o dziecko! — mówiła, tonąc we łzach i załamując ręce.
Doktór praw chodził markotnie po pokoju i rozwodził rękoma:
— Nic z tego nie rozumiem! — mówił. Ot, słyszałem dziś w przejściu — baby płotły między sobą: „dzieciak został uroczony“.
Pobladła.
— A gdyby tak było? — spytała...
— Gadki babskie! — rzekł niepewnym głosem. W każdym razie, zdaje się, pogorączkowaliśmy się wówczas, wypędzając Annę Göldi. Ten gwóźdź w mleku — śrubka w cieście — to mógł być początek choroby...
— Ależ... dziwna jest twoja logika! — ośmieliła się zaprzeczyć głowie domu — przecież wtedy nie było wymiotów!
— A prawda! — zawstydził się. W każdym razie — — kiedy Anna tu była, nie było jeszcze objawów tej choroby...
— Ty zawsze żałujesz tego flejtucha! — odparła ze złością i wzruszyła ramionami.
Podejrzewała Bogu winnego małżonka, zimnego wobec kobiet, jak ryba — całą bowiem czułość od wielu lat przeniósł na dziecko — o tajne sympatje dla urodziwej służącej.
— Tak, czy inaczej — ozwał się Tschudi, przystając naraz i patrząc zukosa na żonę — zdecydowany jestem wezwać do naszej małej... d-ra Gottlieba!
Mówił to, nie spoglądając żonie w oczy. Przewidywał opór.
W istocie klasnęła w dłonie zdziwiona i przerażona tą jego decyzją.
— Ależ... to żyd!
Właściwie pani Tschudi niemal nie widziała żydów. Nie napotykała ich w mieście Glarus — bodaj nie zamieszkiwali tutaj lub kryli się na przedmieściu. W Alzacji, w miasteczkach nadreńskich, ledwo prześlizgnął się jej wzrok po tycK postaciach, jeszcze zamkniętych w ghetto, ukazujących się w biały dzień jeno na targowiskach. Ale ich długie brody, surowe twarze, zgięte postaci, migocące chytrym blaskiem oczy — ich futrzane czapy, ciemne opończe, strój odrębny od innych „ludzkich szat“, nadto z musu znaczony żółtą łatą, symbolem wzgardy otoczenia aryjskiego, — wszystko to natchnęło ją niechęcią dla tego dziwacznego ludu, pogrążonego w modłach i handlu pieniędzmi — ludu, o którego obyczajach i nałogach rozchodziła się w jej kołach najgorsza opinja.
— Cóż z tego, że żyd?! — odparł wolnomyślny Tschudi. Jabym i djabła wezwał, żeby tylko pomógł naszej małej.
— Ruodeli, bluźnisz!... Twoje bluźnierstwo może rozgniewać w niebie patrona naszej małej — ostrzegła go surowo.
Przysiadł się do niej — ujął jej dłonie z pieszczotą, o której dawno zapomniał sam i z której brakiem pogodziła się i ona, oddawszy go bez zazdrości jego księgom i pergaminom — przemówił jej do rozumu.
— Jesteś nierozsądna, Mizzi. Doktór Gottlieb nie jest bylejakim żydkiem. Aptekarz rozpowiadał o nim cuda. Leczył szczęśliwie księcia Lotaryngji. Niedawno wezwany został do chorego kardynała — do Rzymu. Jak chcesz? — to coś znaczy!
— A! — otworzyła szeroko usta.
Nie wiedziała o tem. Zajęta loteryjką, nie słyszała o dziwnych faktach, które na rzecz żydowskiego lekarza opowiadał aptekarz na wieczorze u burmistrza.
— Czemuż tu siedzi? — zapytała z resztką oporu.
— Ba! kardynał podobno wyzdrowiał... i Gottlieb zatrzymał się u nas przejazdem. Przypadek — może szczęśliwy dla nas. Żydzi mają swoją własną medycynę... To człowiek uczony...
— Dobrze! poślij po niego... Pan Bóg przebaczy nam, że zwracamy się do żyda.
— Ależ, duszko, przecie On sam nieraz zwracał się do Żydów...
— Kiedy?!... tak dawno. I zawsze — jak mówi pastor na podstawie Pisma Świętego — sam pierwszy tego żałował... Jednak nie opieram się — wezwij tego żydka do Miggeli, ale... zaraz!