Złotowłosa czarownica z Glarus/Rozdział XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Złotowłosa czarownica z Glarus |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Powszechna Spółka Wydawnicza |
Data wyd. | 1932 |
Druk | Zakł. Druk. F. Wyszyński i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Jakkolwiek daleki jestem od zamiaru ubliżenia talentom i umiejętności lekarskiej czcigodnego doktora Joszui Heszela Gottlieba, który wchłonął całą wiedzę medyczną — oczywiście talmudyczną — już w 11-ym roku życia, zwłaszcza wszystko, co dotyczyło przypadłości kobiecych, gdyż w tym roku został, jako kandydat na rabina, zaręczony przez rodziców, szynkarzy w Nieświeżu, to przecie przez miłość dla prawdy („magis amica veritas“...) muszę tutaj stwierdzić, że jeżeli chodzi o cudowne wykurowanie księcia lotaryńskiego, to sława d-ra Gottlieba została stanowczo przez jego współwyznawców przesadzona.
Oczywiście nie będę uciekał się do zarzutu, godnego tylko niewymierającego nigdy gatunku zawodowych antysemitów, że sam książę — po wcieleniu Lotaryngji do Francji — nie tylko nie był księciem panującym, ale był poprostu potomkiem z bardzo lewej ręki usuniętego od tronu księcia Karola IV, kilkakrotnie wyganianego przez Francuzów. Nie chodzi mi też o to, aby podkreślić złośliwie, że choroba książęcego (z lewej ręki) pacjenta była urojona: ów poprostu wmówił sobie, że połknął żabę, i gdyby nie koligacje, zostałby umieszczony zdawna w szpitalu obłąkanych, ponieważ wybijał na przedmieściu szyby sprzedawcom ryb, których podejrzewał niewiadomo dlaczego, iż podsunęli mu zarodek żaby w karasiu podczas jakiejś uczty. Ale po pierwsze, jeżeli choroba opuszczonego już przez wszystkich aryjskich lekarzy, właściwie wypędzonych przez szalonego pacjenta, ustąpiła po paru wizytach, złożonych przez zawezwanego desperacko, słynnego z cudotwórczej praktyki, samouka-lekarza żydowskiego, to ustąpiła głównie dzięki tajnej radzie sprytnego Włocha, pełniącego obowiązki cyrulika i zarazem lokaja przy osobie sławnego doktora, Giacomo Borelli. Ów bowiem zwrócił uwagę swego patrona na to, że „książę plecie od rzeczy“, a po zadaniu przez medyka choremu proszków na wymioty — nieznacznie wpuścił sam do naczynia żywą żabę. Książę doznał ulgi i czuł się ozdrowiałym, bez miary szczęśliwym z tego, że „bestyjska żaba opuściła lokal w jego żołądku.“ Poczem między patronem i sługą wywiązała się ostra scysja: mianowicie bezczelny Włoch zażądał dla siebie połowy honorarjum, wypłaconego w złocie, podczas, gdy lekarz był zdania, że to... on był zawezwany przez pacjenta, on też dawał środki przeczyszczające, a za żywą żabę rulonami złotemi się nie płaci — scysja, która zakończyła się smutnie: albowiem rozgniewany Giacomo nie tylko zerwał z patronem, aby wyjechać do rodzinnego kraju i rozpocząć praktykę samodzielną, ale nadomiar wyjawił księciu sekret jego wyzdrowienia. Otóż, powtóre — po wykryciu się tajemnicy oszustwa wysoki pacjent uczuł ponownie boleści w brzuchu, gdyż osądził logicznie, że „przeklęta żaba nie wyszła jeszcze z jego organizmu“.
Zanim cudotwórczy lekarz żydowski, którego poważano w aryjskiem środowisku, jako „gruntownego kabalistę“, uległ kompromitacji i został ostentacyjnie wyrzucony z granic Lotaryngji, zawezwał go do siebie w istocie pewien kardynał rzymski, chory na podagrę, chirargę i wodziankę, jako że infułat miał w pamięci, iż nawet papieże w średniowieczu stale korzystali z usług „nieprzyjaciół Chrystusa, podobnie, jak gromadzili w Watykanie cuda rzeźby pogańskiej. Ale i tu mściwy Włoch wmieszał się i sprawił intrygami, iż jadącego już do Rzymu, do łoża kardynała, d-ra Heszela Gottlieba zatrzymał umyślny poseł w przejeździe przez Szwajcarję.
I oto znakomity doktór, bezradny i nie wiedzący, dokąd ma się na razie obrócić, osiadł chwilowo w kantonie Glarus. Nie można powiedzieć, iżby ta decyzja powstała pod wpływem piękna otaczającej natury, albo wiem doktór żydowski odzwyczajony był dziedzicznie od patrzenia na przyrodę, jako że rabi Akiba już był ogłosił przed blisko dwoma tysiącami lat, że „żadne piękno natury nie powinno skłonić mędrca, aby oderwał wzrok od ksiąg Zakonu“. Doktór był zdania, że sławione przez ciasnogłowych Aryjczyków za przykładem Rousseau piękno natury szwajcarskiej jest godnem politowania złudzeniem: „na górze wydaje się, że jest ładnie w dolinie, a na dole wydaje się, że jest ładnie właśnie na szczytach — gdzież jest więc ładnie?!“
Ale potrzebował właśnie ciszy i spokoju, żeby się skupić i dokończyć dysertację na temat: „Dlaczego medycynie są niepotrzebne żydowskie trupy“. Rozwijał tu myśl, że medycyna talmudyczna kwitnęła od wieków, a przecie nikt z mędrców rabinicznych nie uciekał się do krajania trupów, jako że każdy rozumiał dobrze, iż „co innego jest żywe, a co innego martwe“. Rekomendował tedy wchodzącym na złe drogi profesorom medycznego fakultetu w Uniwersytecie Praskim, iżby poprzestali na wiwisekcji zwierząt, — zresztą godził się ostatecznie w przypiskach hebrajskich do tekstu niemieckiego na krajanie przez studentów medycyny trupów chrześcijańskich, co „ciekawym nieukom może wystarczyć“.
Zauważmy nawiasem, że mimo głębokiej „nauki“ (nauką była „Tora — jedyna „prawdziwa“, ponieważ żydowska nauka, nadana wszystkim wiekom własnoręcznie przez Boga i poprawiona przez mędrców talmudycznych) doktór Gottlieb był człowiekiem bogobojnym. Jak każdy żyd, pozbawiony był zgoła chrześcijańskich przesądów. Wiedział napewno, że Talmud jest dziełem pełnem nieocenionej mądrości, z którem żadna księga literatury wszechświatowej nie wytrzyma porównania.[1] Pomimo to, niezmiernie tolerancyjny Gottlieb który wyemigrował zamłodu z rodzinnej Polski do Niemiec — stykał się chętnie z chrześcijanami których leczył zapomocą środków medycyny talmudycznej i dokazywał w wielu wypadkach cudów... sugestji.
To powodzenie w praktyce pocieszało go śród zawodów i nieszczęść życia rodzinnego. Stracił bowiem pięciu braci i w poczuciu obowiązków familijnych powrócił pięćkrotnie do swojej obcej ojczyzny, aby poddać się „chalicy“, t. j. opluciu przez trzech świadków i zzuciu trzewika przez wdowy braci, które zakon przeznaczał mu za małżonki, jakkolwiek już był żonaty. Ale ta tkliwa procedura stanowiła jeno pozorne odstępstwo od zasady monogamji, gdyż za opłatą, pobraną od pięciu wdów, Gottlieb uwalniał je od małżeństwa ze sobą i dawał im możność wstąpienia na ślubny kobierzec i płodzenia innym mężom dziedziców, którzy odmówią po nich tradycyjny „kadysz“ (modlitwę pośmiertną).
Była w życiu doktora Gottlieba pewna chwila tragiczna, gdy o mało się nie załamał, gdyż zakochała się w nim bogata chrześcijanka i kusiła go do ślubów. Lecz mężny Gottlieb — nie opuścił wiary teściów swoich, którzy podwoili posag jego drugiej narzeczonej (o pierwszej uciekł był z Nieświeża zagranicę), a posag ten, cyfrą swoją przechodził o wiele resursy materjalne w związku z chrześcijanką i nawet gasił wdzięki tej ostatniej. Wprawdzie, nieszczęściem, jego Rachela, recte Ruchla, była krzywoboka i cerę miała nieapetyczną: jednak prawdziwy uczony nawet w nieszczęściu potrafi znaleźć źródło pociechy. Uczony lekarz bowiem wszystkie choroby wysypkowe, opisane w traktatach Sederteharot, Gittim, Ketubot, Nedarim, Baba Mecya i jak to wszystko jeszcze nazywać się może — studjował na ciele swojej małżonki i niepocieszony był, kiedy ta go wcześnie odumarła.
Ze smutku wydobyła go filozofja. Rozmyślał często na temat o wiecznotrwałości etyki żydowskiej. Jakkolwiek osobiście był skromny i nie ulegał pysze rasowej, t. j. nie powoływał się bezustannie na „wybraństwo Izraela“, nie mógł jednakże oprzeć się radosnemu poczuciu, że żydzi dali światu moralność, chociaż zastrzegał się w duchu, iż nie udało się przez to bynajmniej umoralnić tych upartych barbarzyńców, nieobrzezańców i zjadaczy trefnego mięsa. Jakkolwiek był zdania, że żydzi byli jedynym mądrym narodem na świecie, — żartem pod wpływem kieliszka dobrego wina motywował to: „przecie zdołali ogłupić swoją Biblją świat cały; ale był pełen uznania — jak rzekło się wyżej — dla wiedzy biblijnej, skomentowanej i naprawionej przez mądrość talmudu („oby trwała wieczność!“) i pogardzał tylko zlekka innemi narodami, niewybranemi przez Jehowę. Chrześcijan lubił, nienawidził natomiast mechesów[2], jako że sam przypadkiem byłby został mechesem, gdyby nie odradził mu tej „zdrady“ własnego narodu rozsądny i bogaty teść. Zresztą mechesów nie miłował, ponieważ „wiedzieli więcej, niż potrzebowali wiedzieć“ i nie rozumieli swojej roli naturalnej — wojowania wyłącznie z przesądami chrześcijanskiemi.
∗ ∗
∗ |
Aby nie posądzono nas, że przez ignorancję nie doceniamy medycznej sztuki opierającego się o talmu żyda-lekarza z końca XVIII wieku, nadrmenmy, ze naogót wiedza lekarska, europejska w owej epoce wychodziła dopiero z powijaków — i nie miała nic wspólnego z ową cudowną potęgą, jaką tchną! w nią aryjski zmysł do badania zjawisk przyrody w ciągu wieku XIX, wówczas emancypacja powołała też i światłych żydów do udziału w rozwoju medycyny w nowym bezprzesądnym duchu, a obok dostojnych nazwisk aryjskich położyła na kartę historji znakomite nazwiska uczonych lekarzy żydowskich, oczywiście nie grzebiących się w śmietniskach rabinicznych, podobnie jak tamci zerwali z rumowskami średniowiecznej scholastyki, wszedłszy na tory poprzedników greckich.
Wprawdzie w czasie, o którym mowa, medycyna miała już za sobą wielkie odkrycia na polu anatomji i fizjologii, owoce świetnego ducha Renesansu, miała za sobą Harweya, Malpighiego. Leuwenhocke’a, van Helmonta, Sydenhama — nie była to już owa medycyna, wyśmiana przez Moljera, z jedynem symbolicznem narzędziem w ręku, seręgą[3], ani owa, wyszydzona dowcipnie przez autora „Gil-Blas'a[4], lecząca zmianami zimnej i gorącej wody i upustem krwi z rozrzutnością rzeźniczą. Już był pchnął chirurgię Petit, Garrengeot, Desault; już posuwała się badawcza myśl „szkoły wiedeńskiej pod przewodem Hoffmana, Stahla, Boerhave'a i rozwijał skrzydła genjusz francuski „szkoły Montpellier“, usuwający w kąt szarlatanerię magnetyzerów w rodzaju Mesmera, ryjący w spiżu wiekopomne imiona Bichata, Corwisarta, Broussaie’go.
Ale duchy tych szkół nie sięgały do Szwajcarii — uradzającej się ze względów politycznych od Austrji i Francji a przynajmniej nie dosięgły jeszcze podówczas do jednego z jej najciemniejszych zakątków, kantonu z miasteczka Glarus. Aby nie uczynić niesprawiedliwości Szwajcarji nadmieńmy, że najzdolniejszy z uczmów Boerhave’a, Albrecht von Keller, w jednej osobie: matematyk, botanik, fizjolog, anatom, lekarz i poeta urodził się w Bernie (r. 1708), ale tego genjusza, przypominającego Galena, Paracelsa, Cardano — rychło zabrała sobie profesorska katedra w Getyndze, ściągnęły dwory Francji, Anglji, Niemiec i Rosji — skąd znakomity prawnik Tschudi nawet nie słyszał imienia zgasłego w roku 1777 olbrzyma ducha. Imponował mu raczej urodzony nad jeziorem Bodeńskim Mesmer, twórca teorji leczniczych fluidów magnetycznych w epoce, kiedy neurologja była jeszcze w kolebce; ale i ten, zabrany został przez szalejący za nim, jak za bożyszczem, Paryż. Mogła się była Szwajcarja pochlubić nadto Simonem Andre Tissot jeszcze żyjącym naówczas w ojczystej Lozannie, popularyzatorem wiedzy medycznej; ale wobec ówczesnego rozbicia kantonów, czy to odseparowanych od reszty wężyzną administracyjną samodzielnych jednostek państwowych, czy uginających się pod pięścią obcych despotyzmów — doktór Tschudi nie pomyślałby o ściąganiu do córki „zagranicznego lekarza, zwłaszcza Tissota, słynącego z manier brutalnych.[5]
A więc wybór ojca naszej milutkiej pacjentki zatrzymał się na Joszui Gottliebie.