Złotowłosa czarownica z Glarus/Rozdział XIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Leo Belmont
Tytuł Złotowłosa czarownica z Glarus
Podtytuł Powieść
Wydawca Powszechna Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1932
Druk Zakł. Druk. F. Wyszyński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ XIII
Wizyta lekarska.

Nie można jednak powiedzieć, aby doktór żydowski odznaczał się wykwintnemi manierami. Obciążony był dziedzicznie co najmniej dwutysiącletnią kulturą ghetta. Zlekka zmarszczył brwi oszczędny Tschudi, gdy w zajeździe przy zaproszeniu usłyszał pierwszy aforyzm słynnego lekarza: „Chorobę mogę zobaczyć później, ale honorarjum muszę widzieć naprzód. Westchnął, ale odliczył na stole kilkanaście talarów srebrnych w walucie austrjackiej, przełożonej przez lekarza nad miejscową.
Nie zrobił też Gottlieb dobrego wrażenia na pani Tschudi. Jeszcze zanim wprowadzony został do sypialni 9-letniej pacjentki — po pierwszych słowach opowieści macierzyńskiej o chorobie dziecka, zadał pani domu pytanie, świadczące wprawdzie o tem, iż był genialnym prekursorem teorji Freuda, późniejszej o stulecie, ale na policzkach przyzwoitej niewiasty i matki wywołujące rumieńce wstydu i oburzenia: „jak tam z płciowemi objawami u małej?!“
— Ależ, panie doktorze, o tem jeszcze niema mowy! Pan nie ma do czynienia z żydowskiem dzieckiem! — odparła zgorszona niewiasta, hamując ostrzejszą reakcję.
Dr. Gottlieb był na tyle taktowny, że uśmiechnął się i poklepał panią domu po plecach ze słowami: „No! no! z tem poczekamy — słucham dalej“.
Potem coś podrywało panią Tschudi z krzesła, gdy na każdy nowy szczegół jej opowieści doktór tylko cmokał wargami i powtarzał, zacierając ręce: „W porządku!... bardzo dobrze!“
— Jakto, co jest w porządku? — co dobrze?! — wtrącił zdziwiony Tschudi — że moja córka ma szpilki i gwoździe w brzuchu, to jest w porządku, to dobrze?
Lekarz uśmiechnął się wyrozumiale:
„Nie!... ale to jest ładny obraz choroby... To bywa! to się zdarza... to później przechodzi.“
Te słowa wyrzeczone jeszcze przed djagnozą — natchnęły otuchą serca rodziców. Jeżeli to „bywa“ i „zdarza się zatem choroba musiała być znaną, cudownemu lekarzowi i musiał on mieć w zapasie jakiś środek na nią, jeżeli tak zapewniał, że „przejdzie“.
Oględziny dziecka nie trwały długo. Chora nie pozwalała się dotykać: gdziekolwiek dotknął ciałka lekarz, krzyczała w niebogłosy: „boli!” Aż czuła matka zaproponowała: „czy nie możnaby bez oględzin“, na co lekarz spojrzał na nią zagadkowo z ponad okularów i mruknął: „Można, pani dobrodziejko!“
Spróbował egzaminować pacjentkę krzyżowemi pytaniami, ale dziecko robiło wystraszone miny i zacięło się w milczeniu. Powstał i rzekł: „No! już wiem wszystko!... Wyraz okrutnej trwogi wyjrzał z oczu Miggeli, ale po chwili opanowała przestrach i pokazała lekarzowi język: „Pan nic nie wie! pan wie figę malowaną!“
Tedy doktór wyszedł z rodzicami do gabinetu, w którym znalazł się gość, aptekarz, przybyły celem dowiedzenia Się, jaką djagnozę postawił rekomendowany przez niego lekarz.
Uczciwie mówiąc — rzekł Gottlieb — ta wasza mała spryciarka (spryt widzę w jej oczach) ma słuszność: jeszcze nic nie wiem. Uczciwie mówiąc — (ja zawsze mówię uczciwie) — choć obraz choroby jest piękny... w całem słowa znaczeniu piękny, nie można powiedzieć, żeby się już coś podobnego zdarzyło.
Obejrzał ponownie zgromadzone przez ojca na stole objekty, wydobyte z wydzielin żołądka Miggeli:
Takie gwoździe! taka ilość szpilek — w żołądku dziecka — to jest... cud!
— Pan doktór nie wierzy w cuda? spyta Tschudi.
— Owszem... owszem... cuda bywały: np. wieloryb Jonasza. Ale przedewszystkiem pan Bóg pozwalał sobie na cuda... już bardzo dawno; w epoce biblijnej. A powtóre: że wieloryb miał w żołądku Jonasza, to jest zrozumiałe, ale żeby Jonasz połknął żywego wieloryba, tego nawet Wszechmocny nie mógł uczynić.
— Brawo! — rzekł aptekarz.
Pani Tschudi popatrzyła na aptekarza z lekceważeniem, na lekarza niechętnie, i zauważyła:
— Szpilki to nie wieloryb! Wiem... wiem... ale taka ilość żelastwa w żołądku małej — to jest nieprawdopodobne.
Zirytowała się — nie baczyła na upominającą o szacunek dla lekarza mimikę męża i rzekła:
— Pan doktór mówi: „nieprawdopodobne“, — a tu jest fakt.
Gottlieb popsztykał palcami, pocmokał językiem i rzekł:
— Ja bym to sam chciał widzieć.
— Co widzieć?
— Jak ona... wymiotuje.
Pani Tschudi wpadła w złość:
— Co pan myśli sobie?!... Sami pakujemy gwoździe i szpilki do wymiotów? — co?!
— Ja tego nie powiadam... Ja tylko mówię: ktoś pakuje... A kto — nie wiem.
Racjonalizm żydowskiego lekarza, odskakujący dziwnie zarówno od cudowności bajek talmudycznej Hagady, jak i od łatwowierności powszechnej aryjskiego otoczą, uraził Tschudiego, aczkolwiek ten ostatni nie należał wcale do najprzesądniejszych ludzi swej epoki.
— Zwracam uwagę pańską, doktorze, że śród tych przedmiotów są takie, których nie widziałem uprzednio nigdy, ot, np. ten gwoździk z posrebrzaną główką...
Doktór obejrzał przedmiot pod światło:
— Ja widziałem takie.
— W każdym razie to wyrób nie tutejszy.
— Przypuśćmy... Ale czy pan zapewnia, że niema pan wogóle szpilek i gwoździ w domu?
— Pan pyta, czy dziecko nie mogło ich połknąć przypadkowo... podczas naszej nieobecności?
— Przypuśćmy! — odparł zagadkowo lekarz. Niech będzie i tak!
— A więc słowem naszem możemy zaręczyć, ja i matka, że takich gwoździ, takiej ilości szpilek, takich śrubek, nie mieliśmy nigdy ani ja, ani moja małżonka.
— Dobrze!... mógł je mieć kto inny. Przypuszczam więc, że dzieciak wziął je poza domem...
— Nigdzie w sąsiedztwie niema fabryki gwoździ. A wogóle, powtarzam, panie doktorze, że takich gwoździ z główkami posrebrzanemi w naszym kantonie nikt nie fabrykuje... I tu tkwi właśnie zagadka!
— Hm... to jest zagadka — nawet dla mnie! Wyleczyłem pewnego wielkiego księcia... Miał żabę w żołądku żabę... wmówioną!
— To co innego... te gwoździe nie są wmówione. Leżą na stole, panie doktorze!
— Ale... nie w żołądku!
Lekarz spoglądał zukosa na doktorostwo, poczem przeniósł spojrzenie na aptekarza i tylko w oczach tego ostatniego wyczytał jakąś zdolność orjentowania się w zagadkowej sprawie.
A była to w istocie zagadka tak wielka, że dr. Gottlieb sam poddał się jej urokowi i zapomniał, iż właściwie powinienby zaimponować swoją wiedzą, lub choćby blagą, rodzicom pacjentki, skoro posiadał odnośną sławę i skoro wziął zgóry honorarjum. Teraz przypomniał sobie o tym musie rzemiosła i naraz rozgadał się szeroko:
— Pozostawmy diagnozę na boku i zajmijmy się terapją... Proszę o arkusz papieru... Będę pisał — dobrze, że jest tu pan aptekarz — on to wszystko, co zalecę, zaraz przygotuje dla małej.
Pisał receptę i kombinował równocześnie:
„Gdyby to było ukąszenie od węża, to zaleciłbym balsam, gdyby śledziona była w nieporządku, pomogłyby pijawki suszone, a że chodzi o chorobę brzuszną to zalecam picie jabłecznika, a przedewszystkiem odwar z rumianku. Wszystkie te środki znajdziecie państwo wymienione w księdze Gittin 69 i Berachot 44. Gdyby pokazała się biegunka, co jest bardzo możliwe w dalszym rozwoju takiej właśnie choroby, to radzę — (pisał prędko): „napić się odwaru z jednej trzeciej pszenicy, jednej trzeciej salforu, czyli szafranu fałszywego, czyli sierpika farbiarskiego i jednej trzeciej soli i kminku“... To są wszystko środki pewne, zalecane w Aboda Zara 29a.“
Z triumfem popatrzył na aptekarza, dla którego głównie cytował źródła, aby zaimponować mu swoją pamięcią i znajomością farmakologji talmudycznej. Po czem ciągnął.
„Owrzodzeń nie widzę — dlatego nie zapisuję ani krwi starej kury, ani sproszkowanych starych jaszczurek, które poleca rabi Gerszon i rabi Simeon w traktacie Sabbat 27 a, natomiast wobec możliwości robaka w kiszkach przyda się odwar ćwikłowy z trochą czosnku, zawsze zbawienego podług traktatu Erubin 29 a i b...[1]
Spis leków dłużył się, rósł. Pani Tschudi szczękała zębami nerwowo i przytupywała niecierpliwie nóżką. Wreszcie nie wytrzymała:
— Chyba będzie tego dość, doktorze! — jak na żołądek dziecka, może nawet za wiele! Zadręczy pan nasze biedactwo...
— Skończyłem! — odrzucił gęsie pióro.
Oczy jego chmurzyły się, brwi marszczyły się hamował gniew na opozycję tej „głupiej Szwajcarki“, która zdradzała wyraźnie nieufność do jego sztuki i wiedzy. Zauważył przecie nie bez zjadliwej ironji:
— Byłoby to, szanowna pani, za wiele dla każdego innego dziecka, ale... nie takiego, które ma fabrykę żelaztwa w żołądku. Aby takie dziecko „oduczyć“ od wymiotowania — (słowo „oduczyć“ podkreślił) potrze a energicznych i nieprzyjemnych środków... ma-so—wo! ma-so—wo!...
— Pan doktór ma słuszności potwierdził mimowolnym okrzykiem aptekarz, paraliżowany dotąd oczyma pani domu, która boczyła się nań za jego rekomendację...
Gottlieb powstał — nieco urażony — i żegnał się z doktorem Tschudi.
Ten ostatni niemal oniemiał — tak był zgnębiony i rozczarowany wizytą „cudotwórcy“.
— Alez, doktorze — kiedy to przejdzie? — wybąkał głosem upadłym.
— Przejdzie... — jak przyszło... Wszystko jest w ręku doga — odparł sentencjonalnie lekarz.
— Spodziewaliśmy się od doktora... djagnozy — zauważył nieśmiało nieszczęśliwy ojciec.
— Pan chce, abym ja wiedział, skąd pańska córka bierze gwoździe. Ja tu nie mieszkam! — odpar! ostro zmęczony i zniecierpliwiony ostatecznie lekarz.
— W domu niema ich! — rozpaczliwie dowodził ojciec.
— A więc... znosi je pielęgniarka! — odparł Gottlieb.
— Jest to osoba pewna... czcigodna... przychyliłaby nieba dziecku. Atak „wymiotów gwoździowych“ nastąpił, zanim przybyła.
— A więc... karmi je tem paskudztwem złośliwa służąca!
— Narazie nie mamy nowej służącej zaprzeczyła matka. Ja sama gotuję dla dziecka.
— No, to robi to dawna służąca!...
— Odprawiliśmy poprzednią służącą, Annę Göldi wyjaśnił pan domu — ponieważ była niechlujną... Podała dziecku mleko i ciasta z gwoździami i śrubkami...
— A! a! — więc jesteśmy w domu!
Twarz Gottlieba rozjaśniła się. Aż zaklaskał w dłonie z radości:
„Więc mamy winowajczynię!“
Tschudi pokręcił głową przecząco:
— Jest pewne, że Anna Göldi wyjechała... Nie znajduje się nawet w naszym kantonie... Owe zaś podejrzane wymioty nastąpiły już po jej odejściu.
Gotlieb wzruszył ramionami:
— No, to ja nie wiem, jak ona te sztuczki przysyła... Ale dałbym głowę za to, że to ona je przysyła...

Na progu od chwil kilku stała pastorowa, która przyszła dowiedzieć się o zdrowie dziecka. Postąpikilka kroków ku doktorowi — i stłumionym głosem wyrzekła dobitnie:
— Pan doktór chce powiedzieć, że Anna Göldi wczarowuje zdaleka gwoździe i szpilki w żołądek małej... Nieprawdaż?
Nastała chwila długiego milczenia.
Doktór Gotlieb rozstawił szeroko nogi — gruby palec wparł w brzuch swój ruchem zdziwienia i odpowiedział pytaniem:
Ja to chcę powiedzieć?
Pani Tschudi oczy wyszły na wierzch. Jej m ałżonkowi pot rosił czoło. Aptekarz, który przy wspomnieniu nazwiska Anny Göldi poczuł, jak krew rzuciła mu się gwałtownie na policzki przykrem wspomnieniem okrutnego despektu, — dyszał ciężko, przebierając nerwowo długiemi nogami na miejscu.
— Czy to jest dziś moż-li-we u nas? — spytał sędzia Tschudi, który na swojem stanowisku stykał się ze sprawami o bójki graniczne, czasem — o mord przez zemstę, rzadko — o złodziejstwo (wobec uczciwości szwajcarskiej), ale nie zetknął się jakoś ze sprawami o czarownictwo i gotów był poczytywać „czary“, za wymysł przesądnych niemców i włochów, lub wreszcie za zbrodnię, obcą poczciwej naturze szwajcarskiej.
Gotlieb pocierał czoło — coś ważył w myśli sięgał pamięcią do kart Starego Zakonu, czytanych zdawna, zasłoniętych dlań przez wyższą mądrość talmudu szukał śród wspomnień dziecka chederu i bethamidraszu cytaty z praw Mojżeszowych, numeru rozdziału i wersetu, bez których nie mógł się obejść. Odpowiedź jego wyprzedził aptekarz:
— Czy to możliwe?!... Ba! kochany panie Tschudi — czyż baby nie zapalają ogni nieczystych w naszych sercach? Czy nie wbijają nam w nerwy gwoździ tęsknoty? — Czy nie jawią się człowiekowi najcnotliwszemu, acz dalekie, w wizjach nocnych, czy nie dręczą zmysłów, nie klują nas szpilkami pokusy, igłami odmowy?!
Tschudi wodził po aptekarzu błędnemi oczyma. Jakże to ów popierać może paplaninę tej niemądrej pastorowej?... Co mu się stało?..
W istocie niełacno było odgadnąć, co powodowało w tym wybuchu krasomówczym na rzecz istnienia „czarów kobiecych“ czcigodnym panem Enghercem, skrycie oddającym hołdy Wolterjańskim nowinkom. Czy to przemówiła dawna żyłka poetycka, zamiłowanie metafor, ujawniane ongi w madrygałach dla dam i w wierszach, wywodzonych tłuszczem na pasztetach? Czy dawał niezrozumiały dla obcych, jemu jednemu wiadomy upust złości, żrącej go dotąd za policzek od Anny Göldi?... Czy pod przenośniami kryła się nieodgadniona przez innych... spowiedź z mąk żądzy, których długo jeszcze doznawał po zniknięciu urodziwej dziewki, co tak zuchwale wydarła mu się z gorących objęć?
Może on sam nie umiałby tego wyjaśnić sądziłby raczej, że poprostu naigrawa się z głupoty pastorowej i jej słuchaczy, oblekając niezrozumiałe dla innych szyderstwo w szaty powagi, jak zwykł był czynić nieraz dla własnej tajnej satysfakcji.
Doktorowa Tschudi słuchała jego słów — i tłomaczyła je po swojemu. Coś w niej zakłopotało otwierała oczy szeroko: sekret choroby córki stawał się dla niej prawie jasny — nic innego, jak czary! Tak... to Anna Göldi wykonywała swoją zemstę za wypędzenie jej z domu!... Z przerażenia po odkrywczych słowach pastorowej, po przytaknięciu im aptekarza, nogi ugięły się pod doktorową. Śmiertelnie blada, oniemiała, upadła na fotel, zakrywając w zgrozie twarz oburącz...
Jej dziecko „uroczono“ — zaczarowano!
— „Okropność!... okropność!“ — przygadywała na zwykły sposób pastorowa, dumna ze swego rozwiązania tajemnicy.
Tschudi wyczekiwał jednak wyroku z ust słynnego lekarza.
Gotlieb rozjaśnił oblicze — znalazł to, czego szu kał. Głos jego rozbrzmiał uroczyście śród ciszy, która nastała po wybuchu aptekarza.
Czarownicom żyć nie dopuścisz!“ orzekł Bóg nasz przez usta Mojżesza — księga wtóra „Wyjścia“. Rozdz. XXII. 18.[2] U nas to jest nie-mo-żli-we! Rabi Szymon ben Szetach, wsparty wyrokiem 71 sędziów Synedrjonu, spalił w Askalonie ostatnie czarownice — jednego dnia sztuk 80...[3] U nas jest to nie-możli-we — powtórzył znacząco.
— A u nas?... — wyciągnął drżące ręce nieszczęśliwy ojciec... U nas — u chrześcijan?!
— U was... tego ja nie wiem. Wy sami musicie wiedzieć!... — odparł ostrożnie mądry doktór.
A oddawszy ukłon pożegnalny doktorowej i sąsiadce z wdziękiem, naśladowanym po lokajach książęcego domu lotaryńskiego, cofnął się ku wyjściu.
Za chwilę go nie było — —
Pozostały po nim tajemnica i przerażenie...





  1. Wszystkie cytaty są prawdziwe. Zaczerpnięte zostały przez pietyzm autora z dziełka I. Gossla, kaznodziei w Kamen p. t. „Czem jest i czego nas uczy Talmud“, przełożonego z niemieckiego przez wielbicielkę mądrości talmudycznej Marję Blumberg. (Łódź, Nakł. J. Jawitza 1914). Nawiasem mówiąc, w tej książeczce, która zgromadziła wszystkie perły mądrości talmudycznej, brak najświętniejszej. Brzmi ona: „Wspaniałym jest obrzęd obrzezania. Gdyby go nie było, Prześwięty Bóg (niech będzie błogosławione imię Jego) nie stworzyłby wcale świata“. (Traktat Nedarim, Talmud. Tom III. Przekł. rosyjski Pereferkowicza, znawcy i wielbiciela talmudu. Roz. III str, 195). Nie opłacałoby się. (Uw. autora).
  2. „Exodus“ pięcioksięgu Mojżeszowego.
  3. Talmud, ks. Teharot. Historyk Żydowski M. J. Mibichow broni dziś jeszcze słuszności tego wyroku, jako zgodnego z prawem Mojzeszowem. („Istorja Jewrejskiego naroda“ Petersburg. Wyd r. 1902 str. 169).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Leopold Blumental.