Złotowłosa czarownica z Glarus/Rozdział XIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Leo Belmont
Tytuł Złotowłosa czarownica z Glarus
Podtytuł Powieść
Wydawca Powszechna Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1932
Druk Zakł. Druk. F. Wyszyński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ XIV
Objawienie.

Aptekarz Engherc wymknął się natychmiast z domu doktorostwa. Zamierzał dogonić znakomitego lekarza, wytłumaczyć się przed nim ze swego dziwacznego wybuchu, a zarazem wybadać tamtego, co myśli on o zagadkowej chorobie Miggeli; miał bowiem wrażenie, iż lekarz żydowski nie wypowiedział się szczerze przed swoją chrześcijańską klientelą. Engherc był zdania, że w stosunkach pomiędzy wyznawcami pokrewnych historycznie religij, Judaizmu i Chrystjanizmu — panowała wieczysta nieufność.
Dogonił Gotlieba na zakręcie ulicy przy winiarni, mało odwiedzanej o tej porze dnia.
— Doktorze! wstyd mi, że mogłeś pomyśleć o mnie, iż ja... wierzę w czary.
Gotlieb pociągnął nosem:
— A!... ja wcale nic nie pomyślałem o panu...
Chciał pożegnać natręta. Aptekarz nie dał za wygraną.
— Czy nie wstąpiłby pan doktór ze mną do winiarni?
— Hm... poco?
— Wypilibyśmy po lampce wina... i pogawędzilibyśmy.
— Nie mam czasu!
— Ależ doktorze... na krótką chwilkę, tak krótką, jak jedno „Szema Isroejl“[1]
Doktór otworzył szeroko oczy. Uderzyła go cytata hebrajska w ustach aptekarza. Nie przypuszczał, iż ten zapożyczył ją sobie szczęśliwą pamięcią z rozmów pomiędzy już asymilowanymi przypadkowo w tej epoce żydami, jakich nasłuchał się swego czasu w paszteciarni Strasburskiej.
— Pan jest żydem? — zapytał przyjemnym głosem.
Aptekarz skorzystał z pomyślnego podszeptu. Uchwycił sposobność do pozyskania ufności niezwykłego gościa Szwajcarji.
— A co pan myślał? Na-tu-ral-nie! Czy pan nie poznaje tego po nosie?
Gotlieb przechylił głowę — przyjrzał się z boku Enghercowi.
— Tak... nos ma pan... ten tego... trochę długi...
— I z garbem!
— Może... może z garbem... Tak! ma pan nos — prawie... żydowski. Nie przypuszczałem jednakże. Dlaczego pan tego odrazu nie powiedział?
— Kiedyż miałem powiedzieć?!... Nikt zresztą nie wie o tem... W Szwajcarji nie popisuję się mojem pochodzeniem.
— Rozumiem... rozumiem! — kiwnął głową Gotlieb. Ale nie wyglądał mi pan na żyda odrazu.
— Czy naprawdę mam taką gojowską minę? Teraz Gotlieb uśmiechnął się rozkosznie — został przekonany. Ujął sam Engherca pod ramię i wprowadził na schodki winiarni.
— Pogadamy...

— — — — — — — — — — — — — — — — — — — — —
— — — — — — — — — — — — — — — — — — — — —

Przy winku w ustronnym kąciku pustego pokoju, kiedy jedyny posługacz udał się do bufetu — rozwiązały się języki.
— Co doktór myśli naprawdę o chorobie tej smarkatki?
— Co ja myślę?... Ja myślę, że jak dziecko piszczy, kiedy go dotykam wszędzie, to znaczy, że go nigdzie nie boli.
— Chociaż połyka gwoździe i szpilki?
— Ja nie wiem, czy... połyka.
— Jakto?... sądzisz, doktorze, że taka wyborna komedja jest możliwa u dziecka?... niedostrzegalna przytem dla nadzwyczaj czujnych rodziców...
— Gojów! — poprawił lekarz — gojów, którym oczu otworzyć niepodobna.
— Dobrze!... ale skąd dziecko bierze te gwoździe?
— Hm... choćby od tej Anny Göldi.
— Odeszła!
— To zostawiła je dziecku.
— Po co?
— Ja nie wiem.
— Po-cóż-by przechowywała gwoździe... w takiej ilości?
— Ja nie wiem: Ale jak ja mam do rozwiązania taką talmudyczną zagadkę: albo ona miała gwoździe i nie dała ich dziecku, albo ona nie miała gwoździe i dała i ch dziecku, albo ona nie miała gwoździe i nie dała ich dziecku, albo ona miała gwoździe i dała ich dziecku — to ja wybieram to ostatnie: miała i dała. A chociaż nie wiem, jak ona ich miała i jak ich dała, to ja wolę to przypuścić, niż co innego...[2]
— Jakto co innego?
— Z czterech danych bierze się coś innego: dziecko nie dostało gwoździe i połknęło ich, dziecko dostało gwoździe i połknęło ich, dziecko nie dostało gwoździe i nie połknęło ich i dziecko dostało gwoździe i nie połknęło ich — a te czwarte z dwóch po dwa jest najpewniejsze, bo inaczej dziecko miałoby dawno podziurawiane kiszki i już by było sto razy... jeden zupełny trup!...
W aryjskiej głowie Engherca, jakkolwiek posiadał wiele sprytu, zakręciło się od tej prostej drogi, jaką talmudyczna logika zmierzała do prawdy — jednak ostateczny wniosek ujął, jak należy, i rzekł:
— To jest mądre... To jest objawienie!
— Ja myślę... Przecież ja to mówię! — potwierdził skromnie doktór.
Poczem rozmowa przeszła na szersze tory... I ku wielkiemu zdumieniu aptekarz, podający się za żyda, odkrył, że jego sympatyczny interlokutor nie jest wcale takim prawowiernym żydem, jakim mógł się wydawać naskutek mnogich cytat z Talmudu, że był niemal bezwiednym „Wolterjaninem”, — był, co dziwniejsza, najwcześniej zgniłym owocem prawie nienapoczętego jeszcze w epoce przedrewolucyjnej procesu asymilacji — zgniłym, zanim nastąpiła emancypacja i żydzi mogli zarazić się zepsuciem niedowiarstwa aryjskiego i wpływami „obcych świateł“, których lud swój chronili przez wieki rabini z gatunku Aszerydów.[3] Oczywiście ten „posmak zgnilizny“ wprawiał w zachwyt aptekarza.
— Więc doktór nie wierzy w Biblję?
— Ja wierzę, że ona jest...
— Ale w to, co ona mówi? — spytał, mrużąc oczy, ciekawy aptekarz...
Gotlieb, rozgrzany już wespół wypitą trzecią buteleczką, z rumieńcami na twarzy, z palcem między rozpiętemi guzikami kamizelki, mrugnął porozumiewawczo okiem:
— My, żydzi, musimy mówić, że wierzymy w Biblję.
— Dlaczego musimy? — dopytywał się aptekarz w roli pilnego ucznia u stóp mędrca.
— Bo jak my odrzucimy religję, to co my będziemy mieli? — nic! A jak my będziemy mieli nic, to świat powie, że myśmy mu nic nie dali, bo i cośmy mu dali?
— Jakto?... Chrystusa!!
Gotlieb skrzywił się:
— To... niechcący!...
I dodał po namyśle:
— My musimy mieć swoją własną narodową kulturę, która bez religji jest, jak to — (pokazał figę) — ażebyśmy mogli skupiać się w rozsypce dla... naszego narodowego ideału.
— Jakim jest ten nasz narodowy ideał? — pytał mniemany Judejczyk.
Już cokolwieczek podchmielony Gotlieb kiwnął się na to w krześle — ziewnął szeroko — i rzekł głosem sennym:
— Udawanie, że my wszyscy chcemy wrócić do Palestyny! Ale pan musi mnie zaprowadzić — do hotelu... Już nie trzymam się na nogach...





  1. Początek modlitwy: „Słuchaj Izraelu“.
  2. Używamy przypadków gwoli większej dobitności wykładu nieco nieprawidłowo, zgodnie zresztą z niemczyzną Gotlieba, co mądry czytelnik nam wybaczy. (P. a.)
  3. Średniowieczni rabini, którzy powoływali się na mędrców Talmudu, pouczających, że „żydom wolno studjować pisma greckie tylko w porze, która nie jest ani dniem, ani nocą, gdyż Bóg nakazał studjować Zakon dniem i nocą“. (patrz o Aszerydach „Historja Żydów“ Nussbauma Tom II)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Leopold Blumental.