Złotowłosa czarownica z Glarus/Rozdział XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Złotowłosa czarownica z Glarus |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Powszechna Spółka Wydawnicza |
Data wyd. | 1932 |
Druk | Zakł. Druk. F. Wyszyński i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
„Czary?“
Światłemu doktorowi praw, sędziemu Tschudi, nie łatwo było w to uwierzyć. Wczarowywanie szpilek w łono dziecka na odległość wydawało mu się procedurą zbyt zawiłą, aby mogła zdobyć się na nią prostaczka Anna Göldi, choćby coś podobnego nawet było możliwe. Przytem z dwuletniego obcowania z tą pracowitą i naogół cichą dziewczyną wniósł, że była dobra, nieskłonna do fałszu, życzliwa jego domowi; niewątpliwie ostatnio opuszczająca się w obowiązkach, trochę lekkomyślna, może chwilami „bzikowata“ — np. to jej dziwne wejście do kościoła z piosenką na ustach — wszelako nie czarownica! Lecz fakty przemawiały przeciw niej! — małżonka upierała się przy opinji pastorowej, dowodziła logicznie: „dziewczyna zemściła się“ — istotnie mogło ją rozgniewać to wyrzucenie na bruk po dwóch latach zasług za lada drobiazg w jej mniemaniu: — „niesprawiedliwość pańska!“ Ale skąd nauczyła się tych trudnych praktyk? Ba! ktoś mędrszy, doświadczeńszy, mógł ją nauczyć!... Czyż djabeł nie czuwa na każdym kroku, aby usidlić ludzką duszę?... Niemożliwości absolutnej nie było: złość związała ją z księciem piekieł... Czy to się zdarza? — słyszał o tem nieraz, acz puszczał te rzeczy, niedowiarek, mimo uszu.
Ale czyż aptekarz, człowiek mądry i bywały, nie zobrazował wymownie potęgi niewieściej? Czyż wielki lekarz żydowski nie powołał się na najświętszą z ksiąg świata, Stary Zakon, oporę Nowego — na genialnego prawodawcę Izraela, Mojżesza, rugującego mieczem czarownice z obozu ludu, wybranego przez Boga? A pastor — nie nauczał-że o tem, ile to krzywd uczyniła rodzajowi ludzkiemu pierwsza niewiasta Ewa, napewno nie uczciwsza od Anny Göldi?
Jedno było pewnem:
Gdyby ktoś stanął przed sędzią Tschudim i dał mu do wyboru: potępienie Anny za sztuczki djabelskie, albo koncepcję inną, że jego własne dziecko, krew jego. słodka Miggeli, dziewięcioletnia dzieweczka, może tak ohydnie igrać z kochającemi ją rodzicielskiemu sercami, zwodzić je celem niepojętej a okrutnej zabawki, grać tak doskonale komedję choroby — (czyż biedactwo nie cierpiało, nie wiło się w kurczach wymiotów, czyż nie bladło, nie uginało się pod niezasłużonem kalectwem?) — bezwątpienia nieszczęśliwy ojciec wybrałby pierwszą hipotezę.
Najprawdopodobniej, przenikliwy lekarz żydowski instynktem starej rasy — mimo wszelkich mętów, któremi mądrość narodu zamroczyła jego głowę, odgadł psychologję ojca i nie odważył się wyjawić mu swoich domysłów, w obawie, że tylko siebie zdyskredytuje w oczach nieufnego względem żydów goja.
Nie chciał narażać swojej sławy na szwank hipotezą „nieprawdopodobną“ w oczach rodzicielskich. Aptekarz, podzielający poglądy lekarza, nie ważył się również na krok tak ryzykowny, który musiałby go pokłócić na zawsze z doktorstwem i pozbawić zyskownej klienteli: wiecznie lecząca się doktorowa Tschudi, używająca mnóstwa maści i kosmetyków z Paryża, i dziecko, które zakarmiano przy każdym napadzie słabości lekarstwami w stu rozmaitych syropach, przecenianemi z tego względu w rachunkach aptecznych — były gratką, której nie należało wyrzekać się przez próby awanturnicze i napewno bezsilne. Zresztą Anna Göldi nie zasłużyła sobie na opiekę Engherca, którego amory odrzuciła z takim „bezwstydem“. Więc Engherc milczał i rzeczy pozostawiał naturalnemu biegowi.
Jednakże czuły zmysł sprawiedliwości, właściwy sędziemu fschudi, wyrobiony przez praktykę sędziowską, nie pozwalał mu na tak łatwe potępienie winowajczyni, której ująć niepodobna było za rękę, a która działała niepojętemi dla umysłu prawnika sposobami, znajdując się w znacznej odległości od swojej ofiary. Należało poradzić się kogoś, w tym wypadku bardziej doświadczonego, głębszego, gdy chodziło o ujęcie sił zaświatowych, ich przedziwnej sztuki i tajnych dróg działania.
Takim człowiekiem mógł być tylko ognisty krasomówca, uczony teolog, pastor Bleihand. Tedy dręczący się tylu zagadkami Tschudi jeszcze tegoż wieczora postanowił zasięgnąć rady specjalisty. Udał się do Bleihanda i poprosił go o rozmowę w cztery oczy „w sprawie niesłychanie doniosłej dla serca ojca i... dla całego kantonu“ jak się wyraził.
Znalazł grunt doskonałe przygotowany.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Już od pamiętnej niedzieli pastor Bleihand dręczył się wyrzutami z powodu swojej górskiej eskapady. Jakkolwiek była nieudaną, nie osiągnęła szczytu grzechu, pokusa nie „zrealizowała się“, ale — to uczciwie konstatował przed trybunałem swego sumienia pastor — nie zrealizowała się tylko skutkiem oporu „dziewki“. Gdyby ona zechciała, musiałby grzech doprowadzić do końca. Grzech był — tkwił w samej pokusie — i pastor nie mógł temu zaprzeczyć; przeto krył oczy przed małżonką, zamykał się, modlił się gorliwie i — to była nowa zagadka — pokusa nie znikała: między wierszami Biblji, podczas wczytywania się nawet w „Pieśń nad pieśniami“, niewątpliwie zastosowaną przez Salomona do „oblubienicy o szyi, jako wieża Dawida, o wargach jak sznur karmazynowy, o piersiach, jako dwoje bliźniąt sarnich, — szukającej miłego po nocy“, t. j. do „świątyni Jerozolimskiej“, lub kościoła Chrystusowego[1] — jawiły mu się roześmiane usta, kuszące piersi, białe kolana, czerwona spódnica tej przeklętej dziewki, Anny Göldi.
A więc kiedy doktór Tschudi stanął przed pastorem i postawił mu pytanie: „Czy istnieją czary? Czy Anna Göldi nie była czarownicą?“ — wraz z pytaniem on sam przynosił rozwiązanie. Zasłyszawszy o tajemniczych zdarzeniach, które nastąpiły w domu sędziego i kierowały podejrzenie „zepsucia“ dziecka w stronę „zbiegłej Anny“, Bleihand pobladł śmiertelnie — poczem zalał się purpurą rumieńców — oczy roziskrzyły mu się — ręce wyciągnął wgórę i niemal wykrzyknął:
— Rozumiem!... Teraz rozumiem wszystko!... To była czarownica!...
Nie tłumaczył bliżej owego „teraz rozumiem“ — to było zbędne. Ale w duchu czuł się ocalonym. Opromieniła go nagła jasność. Cnota jego nie była już narażona na szwank. Skoro sam Jezus mógł być kuszony przez szatana na Górze, to oczywiście... sam Pan Bóg próbował Bleihanda. Albo raczej nasłał nań czarownicę, iżby on, pasterz kantonu poskromił w ostatecznym porachunku moce piekielne.
Pyta pan, sędzio Tschudi, czy istnieją czarownice? Ja panu tego dowiodę!...
I umówił się z prawnikiem, że nazajutrz spotkają się w bibljotece klasztoru podominikańskiego, który przejęła w swoim czasie zwycięska gmina ewangielicka, wzbogaciła wielu nabytkami myśli nowoczesnej, protestanckiej, a której dzielnym kustoszem był sam pastor Bleihand.
Na odchodnem jeszcze zapytał gościa:
— A pan wie, gdzie jest owa Anna?
— Pasterze mówili mi, że widzieli ją dążącą na zachód. Przekroczyła granicę kantonu Glarus. Mówiła, że udaje się daleko...
— To nici... Znajdziemy ją!... Nikt nie ukryje się przed Bogiem — rzekł pastor.
I czoło jego opromieniło się jasnością, która zacnemu Tschudi wydała się aureolą, godną ludzi świętych na tym padole śmiertelnego grzechu — dziedzictwa źle skierowanego do rajskich jabłek apetytu naszej pramacierzy Ewy...
- ↑ Pieśń nad pieśniami. Roz. III, IV 3, 4, 5. Por. zgodne komentarze rabinów i scholastyków — mnichów katolickich. (Biblja święta. Przekł. polski wyd. r. 1865).