<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Złoty Jasieńko
Podtytuł Powieść współczesna
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1869
Druk Drukarnia S. Lewentala
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Jednym z najznakomitszych przymiotów Złotego Jasieńka była stanowczość i szybkość wykonania raz powziętéj myśli — nic go powstrzymać nie mogło gdy postanowił działać, a w wyborze środków był prawdziwie genialnym. Głęboka znajomość ludzi, takt wielki w postępowaniu, milcząca energia dawały mu tę wyższość nad paplarzami i wiecznie wahającymi się w wyborze ludźmi, którą Jasieńko tak prędko doszedł do świetnéj klienteli i szczęśliwego swego położenia. Przymioty te nietylko w ważniejszych sprawach życia, ale w najdrobniejszych nawet mu towarzyszyły. Po owéj nocy w któréj matce oświadczył że się rozstać muszą i że chce ażeby się wyniosła z jego domu; mimo że się zamknęła w swéj izdebce i pokazywać nie śmiała, mimo jéj łez i błagań, Jasieńko oświadczył iż do czwartego dnia wstąpić powinna na nowe mieszkanie które on wynalazł już i najął, a kazał natychmiast urządzić. Bez najmniejszego śladu uczucia, żalu, politowania nad biédną kobiétą, codzień jéj to przypominał; łzy go niecierpliwiły, mówił krótko, rozkazywał, tak że pani Mateuszowa w końcu musiała się zabrać, pakować i cała we łzach które połykała, poszła zobaczyć to wygnanie swoje, bo wiedziała że rozporządzenia synowskiego nic już zmienić nie potrafi.
Nowy lokal przeznaczony dla staruszki położony był w części miasta dosyć odległéj od głównéj ulicy i kamienicy Leonarda. Była to prawie wiejska już przedmieściowa ulica w ogrodach, zieleni, pusta i cicha. Mało tam kto zaglądał, gdyż żaden wielki gościniec tędy nie przechodził. Dom murowany wprawdzie i dosyć porządny, mieścił kilka niedostatnich rodzin, jednego rzemieślnika i właściciela domu. Ostrożny mecenas nie najmował sam mieszkania, powierzył to swojemu ulubieńcowi, panu Żłobkowi, chłopcu wielkich nadziei, bez którego się nigdy obejść nie mógł. Żłobek pochodził z Warszawy, jakim sposobem dostał się przed laty za dependenta do kancelaryi mecenasa, tego nikt dokładnie nie wiedział, to pewna że ślepém posłuszeństwem i milczeniem kamienném, wkrótce doszedł do łask nadzwyczajnych i ostatecznie był niemal drugim panem mecenasem. Co on chciał, stać się musiało — kogo nie lubił ten ustąpił, kogo protegował ten u mecenasa miał łaskę. W obec ludzi Żłobek był pokornym jak sługa, pochlebnikiem i milczącym podwładnym, ale mówiono że sam czasem traktował Szkalmierskiego poufale i mając go w ręku, bo wszystkiém władał i za kilku pracował — robił z nim co chciał. A że Szkalmierski w ostatnich czasach rzucił się był do zbytku w świat, zabawy i między ludzi, Żłobek, który go zastępował, pracował zań, utrzymywał porządek i uzyskał w domu tém większą przez to przewagę. Był to młody jeszcze chłopak słusznego wzrostu, nieco niezgrabny, blondyn, na pozór ciężki, mówiący mało, przybiérający powagę zbyteczną, zawsze gładko wyczesany, zapięty, ubrany niewykwintnie, nie śmiejący się prawie nigdy, zamknięty i tajemniczy. Obudzał w ogóle wiecéj obawy niż współczucia. Słowa przychodziły mu nie łatwo, ale pojęcie imał jasne, acz niezbyt żywe. Leniwo nieco przychodził do poznania sprawy, ale gdy ją objął, nie mylił się i sięgał do gruntu.
Żłobek nietylko w rzeczach prawnych i kancelaryi ale w domu i prywatnych interesach mecenasa był wszechmogącym. Słudzy lękali się go więcéj niż samego pana.
Jemu to poleconém było wynająć mieszkanie dla Mateuszowéj i dopilnować aby w dniu naznaczonym nieodmiennie się wyniosła. Czy wiedział o stosunkach łączących mecenasa z biédną staruszką, rzeczą było wątpliwą, nie dawał tego przynajmniéj znać po sobie. Pani Mateuszowa wiedziała że go nie zmiękczy i nie probowała nawet, starała się w ostatniéj chwili widziéć z synem, ale Szkalmierski był zajęty i nieprzystępny, zdaje się umyślnie. Gdy przyszła godzina nieszczęśliwa wynoszenia się z tego domu, Żłobek przysłał wóz i ludzi, sam przybiegł naglić i staréj nic nie pozostawało tylko wstrzymać łzy, a być posłuszną żeby więcéj jeszcze złotego Jasieńka nie drażnić. Słudzy którzy Mateuszowę lubili, bo dla nich była powolną i pokorną, (a może się czegoś domyślali) — wszyscy w milczeniu pełném wzruszenia pomogli jéj do upakowania się. Nie śmiał nikt nic powiedziéć, ale widać było po twarzach jakie to na nich czyniło wrażenie. Nie mogąc się powstrzymać od łez, z ostatkiem węzełków w ręku, z klatką swojego kanarka, stara Mateuszowa wyszła zataczając się ze swéj izdebki, nie dobrze wiedząc dokąd idzie; w głowie się jéj mąciło, odmawiała jakąś modlitwę i drżała.
Sercem matki nie tyle bolała nad sobą, jak nad synem, bo się lękała ażeby pan Bóg nie skarał go za te bezlitosne samolubstwo, starała się Boga przebłagać.
— Cóż robić — musiał biédaczysko — szeptała idąc — widać że musiał, boć on mnie kocha, ale na świecie inaczéj nie można, uboga stara matka szkodziłaby mu. Nie mam żalu! nie mam żalu.
Powtarzała te wyrazy, ale łzy jéj z oczów płynęły i drżała.
Szła tak biédaczka ulicą sama jedna, nie wiedząc nic, gdy cichy głos ją pozdrowił, podniosła oczy, i postrzegła pannę Teklę idącą z koszykiem w ręku. Po węzełkach które niosła staruszka, po zaczerwienionych jéj oczach łatwo się było domyśléć że na inne przechodziła mieszkanie. Panna Tekla, stara widać znajoma, zatrzymała się zdziwiona, i zawołała prędko: — Jakto? jéjmość widzę na nowo się przenosi.
P. Mateuszowa widocznie była pomieszaną, usiłowała się uśmiéchnąć.
— Tak, moja panno Teklo, tak, bo tu, widzicie, szczupłą miałam izdebkę, nie dobre powietrze, ciasnota, a oprócz tego hałas obok przez ludzi, więc sama już postanowiłam szukać innego kąta.
— Wy? wy? niedowierzająco z uśmiéchem dziwnym spytała dziewczyna, a to już chyba do niewytrzymania tam być musiało.
— Ale tak, nie do wytrzymania.
— Pozwólcież moja dobrodziéjko, podchwyciła Tekla, ja mam dzień wolny, bom była niezdrowa i lekarz mi chodzić kazał po powietrzu, ja was przeprowadzę do domu. Dajcie mi klatkę z kanarkiem.
— Nie, nie, tylko już nie klatkę — opiérając się odpowiedziała staruszka — kanarek mój mnie zna, toby się trzepotał, jeśli łaska to weźcie węzełki.
— A daleko to?
— Na Winiarach, w ogrodach.
Zamilkły; na ustach Tekli krążył uśmiéch politowania spokojny.
— Nie mówcie mi tylko nic, bardzo cicho odezwała się po chwili Mateuszowa do towarzyszki — nic przeciwko Jasieńka. On mówię wam, nic nie winien, ja sama tego żądałam.
— A jednak łzy macie w oczach, rzekła Tekla.
— Jakże niepłakać! musiałam się wynieść a jednak mi żal téj ciasnéj izdebki, bom bliżéj niego była, bom słyszała, czuła że on obok. A teraz on taki zajęty, kiedy ja go zobaczę, i myślę że się może obawiać będzie żeby go tam przychodzącego nie widzieli, nie pletli.
Tekla spoglądała na nią w milczeniu.
— O! moja jéjmość, rzekła, moja jéjmość, wiecie że ja mu téż dobrze życzę od dzieciństwa, niech mu się powodzi, niech będzie szczęśliwy, ale jakoś to wszystko nie po ludzku, nie po Bożemu. Teraz on mnie nie zna, choć był czas, gdy biegał za mną i zaklinał się że mnie nigdy nie opuści — ja mu tego nie wymawiam, jestem ubogą dziewczyną, on sięga wysoko, ale tak wszystkich swoich rzucić, matkę, brata i... przyjaciół — dodała zawahawszy się — aby się dobijać wielkości jakiéjś, to mi się wydaje niedobrém. Mówcie sobie co chcecie, pani Mateuszowo.
— Ty wiesz, Teklusiu, że na Jasieńka nic mówić nie pozwalam. On wié co robi, ma on rozum.
— Ale serca, serca.
— Ma i serce, ma, nie gadajcie, ale z jego głową nie można było siedziéć w kącie.
— A dlaczegóż wstydać że się z małego wyszło? spytała Tekla. Mnie się widzi, że toby mu więcéj ludzi zyskało, niż kłamstwo o które drżéć musi ciągle ażeby się nie wydało.
— Czy to nam babom o tém sądzić, odezwała się Mateuszowa. Wy, moja panno Teklo, macie do niego urazę, bo on się w was kochał i wyście go kochali, (a ktoby tego Jasieńka nie kochał) — ale to darmo, juściż się z wami ożenić nie mógł, byłby sobie świat zawiązał.
— Pewnie, pewnie, przerwała Tekla, ja o to do niego nie mam żalu, niech mu Bóg szczęści, bolało i przebolało, dziś już o tém nie myślę, mnie was żal.
Mateuszowa spuściła głowę.
Tak doszli do domu, i Tekla niosąc węzełki milcząc już wcisnęła się za staruszką do jéj mieszkania nowego. Były to dwie izdebki małe, ubogie, które się plenipotentowi mecenasa aż nadto dobremi wydały dla Mateuszowéj. Ona wszedłszy nie spojrzała nawet na nie, siadła i płakała. Tekla tym czasem ustawiała coś spoglądając na nią zamyślona, gdy w téjże chwili zapukano do drzwi i głowa rozczochrana Wilmusia ukazała się w nich.
Stara się prawie przelękła, Tekla krzyknęła z podziwienia. Chłopiec wyglądał jakby rozgorączkowany, na bladéj jego twarzy wykwitał chwilowy rumieniec, oczy się iskrzyły, wargi mu drżały, patrzał na matkę, na Teklę i mówić nie mógł. Ale wyraz rysów nie był wcale rozpaczliwy, malowała się w nich niecierpliwość bardziéj i niepokój.
— E! przy pannie Tekli, rzekł, niéma co się kryć i komedyi grać — przepraszam panienkę że wchodzę bez rękawiczek, ale, proszę się bardzo mojemu negliżowi nie przypatrywać.
Wszedł i stanął.
— Matuś! ha — więc się stało! zawołał — i dobrze się stało — tak lepiéj, wierzcie mi, nie płaczcie, wszystko się złoży jak powinno, będziemy poczekawszy w kupce wszyscy, Wilmuś się na coś przyda. Wpadłem tylko matuleńkę zobaczyć, nie gniéwajcie się. Wszak tu on nie przyjdzie, i ja mam wstęp wolny? nieprawdaż.
Matka spojrzała nań smutnie.
— Nie mam pretensyi żebym matusi Złotego Jasieńka zastąpił, rzekł, niepodobny jestem do niego choć rodzoniuteńki brat, darmo. Tamto pan, a ja wyrobnik. Ha! no! tak Bóg dał — ale i ja się może na co przydam, choćby wody przynieść, kiedy sługi widzę niéma.
— Wszak mi wolno będzie czasem zajrzéć. Matuś się nie pogniewa? dodał; przemówcież za mną panno Teklo, co — macie dobre serce, czy ja zawsze mam być wyklęty i wyświecony.
Tekla patrzyła nań z podziwieniem i litością, matka z obawą.
— Wilmuś, rzekła nareszcie z ciężkością, zdobywając się na ciche słowa — ty byłeś dla matki zawsze dobrém dzieckiem, ale dla siebie...
— Dla siebie, to już mój własny rachunek, podchwycił chłopiec, z tym jegomością to my się jakoś pogodziemy.
— A ja ci mówię, przerwała Mateuszowa, że tobie tu dłużéj siedziéć na nic się nie zdało. Wszyscy cię znają, wszyscy wiedzą żeś łotrował, choćbyś się poprawił, nie uwierzą, i — widzisz, dodała jąkając się — tobie tu nie będzie dobrze nigdy, ciebie mogą...
— Matuś nie chce powiedziéć co myśli, rzekł Wilmuś — ja się jego nie boję, i w drogę mu przecie nie wlizę, nasze drogi daleko jedna od drugiéj. Pozwólcie mi się tylko tu dowiadywać, dopóki, dopóki...
Zamilkł nagle, zacisnął usta, spuścił głowę, przyszedł do matki, ukląkł przed nią i począł ją w ręce całować milczący. Tekli łza zaświeciła na powiekach. Stara Mateuszowa nie rzekła nic, tylko przycisnęła głowę jego do piersi.
Wilmuś wstał żywo, wesoło, choć i on mimowoli zapłakał.
— Teraz, matusiu, muszę nazad do roboty, ale już mi drzwi nie zamykajcie, bo przychodzić będę, to darmo. Bóg wam zapłać, rzekł podając nieśmiało rękę Tekli — i wy macie poczciwe, ludzkie serce, nie tak, nie tak jak... inni, (dodał cicho spojrzawszy na matkę) nie patrzcie ino na mnie z tym strachem i wstrętem, nie taki czarny diabeł jak się zdaje. Prawda — rzekł ciszéj — nie wyglądam elegancko, ale to jest tymczasowe incognito, zobaczycie.
To mówiąc, raz jeszcze matkę pocałował w rękę, skłonił się z pocieszną niezgrabnością pannie Tekli, uśmiéchnął i znikł. Słychać było miękki chód jego po wschodach, bo buty dotąd były w smutnym stanie; potém ucichło, a Tekla szepnęła:
— Biédne chłopczysko!!
Wilmuś pędem biegł do mieszkania Tramińskiego.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.