<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Złoty Jasieńko
Podtytuł Powieść współczesna
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1869
Druk Drukarnia S. Lewentala
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Gdy się to dzieje, mecenas Szkalmierski natychmiast po powrocie z polowania przywołał do siebie Żłobka. Posłuszny młodzieniec stawił się z przyzwoitą pokorą i atencyą, jak zawsze zapięty, wyczesany, z miną poważną a głęboko zamyśloną. Byli sami.
— Mój panie Klemensie, potrzeba mi pomocy twéj w dwóch rzeczach; weź na rozum aby to zrobić, jak ty to umiész, prędko, dobrze i cicho.
— Już pan mecenas może się spuścić.
— Wiem to że na ciebie spuścić się mogę, i dlatego ci powierzam. Bądź jednak oględny, aby jak najmniéj z tego robić hałasu.
Pan Klemens uśmiéchnął się nieco zarozumiale, jakby chciał powiedziéć: — Nie potrzebujecie mnie przestrzegać.
— Piérwsza rzecz, żebyś — zniżając głos, rzekł mecenas biorąc za guzik Żłobka, żebyś poszedł niby od siebie — przez ciekawość, rozumiesz mnie, zobaczyć u notaryusza księgę hypoteczną dóbr prezesa, wiész...?
— Wiem.
— I wynotował mi wszystkie ciężary jakie na tych dobrach się znajdują w księgach, ale tak żeby nikt o tém nie wiedział, nawet, jeśli można — sam notaryusz. Da się to zrobić?
Klemens pomyślał.
— To się da zrobić.
— Potrzeba mi téj notatki prędko.
— Na jutro.
— Zgoda, na jutro rano. Powtóre, powtóre... począł chodząc po pokoju mecenas, ta druga sprawa gorsza.
— Przepraszam, przerwał Żłobek, ale może być że na dobrach prezesa są długi i ciężary niewpisane w księgi hypoteczne.
— Słyszałeś go o tém?
— Tak mi się to o uszy obiło.
— Chociaż ściśle biorąc, długi nie wpisane mało nas obchodzą, jeśliby o nich jednak można powziąć jaką wiadomość, nie zawadziłoby, o ile się da.
— Tak, postaram się, a druga rzecz? spytał ciekawie Żłobek.
— Druga, druga — odezwał się nareszcie mecenas, jakby mu to przychodziło z ciężkością. Potrzeba mi dla pewnego obywatela.
— Dla prezesa, rzekł cicho Żłobek.
— No, tak, domyśléć ci się łatwo, pożyczki, znacznéj pożyczki. Gdzieby tu można znaléźć piéniądze, nie bardzo szukając i napraszając się, nie od żydów, i... nie od szlachty, o ile możności poufnie, prędko.
— Summa znaczna? spytał Klemens.
— Dosyć znaczna, sto tysięcy złotych.
— Sto tysięcy! głową poruszając rzekł pan Klemens, to nie łatwo będzie.
Zamyślił się głęboko.
— Ha! trzeba szukać, dodał powoli — ale na to i czasu więcéj pójdzie.
— Juściż, dni kilka.
— Gdybyś mi te dwa interesa dobrze, prędko i cicho, nadewszystko cicho załatwił, miałbyś nie szpetny procencik.
Pan Klemens się skłonił.
— Postaramy się, rzekł z powagą; co do hypoteki, rzecz łatwa, znajdę kancelistę który mi wypisze, i to jeszcze nie dla mnie, ale dla kogoś innego, żeby nie posądzano komu było potrzebne. Z piéniędzmi ponoby może trudniéj.
— Nie trać-że czasu, idź, rób, zawołał mecenas, ja mam jeszcze wiele wizyt i wiele zajęcia.
Pan Żłobek lekko głową skłonił i wziął za klamkę, ale zaraz się odwrócił.
— Czy piéniądze potrzebne na długi termin?
— Najlepiéjby było żeby dłuższy wyrobić, ale w ostatku byle dostać, potémby się miało czasu więcéj innego kredytu poszukać.
Klemens zamyślony po cichu wysunął się z pokoju.
Poleciwszy młodszemu dependentowi bieżące sprawy, sam spojrzał w lusterko, przyczesał jeszcze i tak już wypoliturowane włosy, i z miną przejętą ważnością swą, wyszedł natychmiast na miasto. Pan Klemens był człek niepozorny ale skuteczny, w kwadrans już wywołał w ulicę jakiegoś kancelistę od innego prawnika. Wyglądał on na bardzo chude stworzenie i nos miał czerwony tak, że nie mógł się nawet wypiérać swéj słabości do spirytusu.
— Pan Michał — rzekł w trzeciéj osobie Żłobek, pójdzie do notaryusza, i poszuka tam niejakiego Tramińskiego który u niego pisze. Jest to biédak ale człek zdatny.
— Ale ja go znam.
— Tém lepiéj, zapłacisz parę złotych Tramińskiemu, który sam jeden pisze w izbie gdzie są księgi hypoteczne, ażeby wynotował długi i ciężary na Zakrzewku prezesa. Dla waćpana, dodał z naciskiem, dla waćpana.
— A no to dobrze — odparł czerwony nos — ale Tramiński to taka facyata rygorysty, że gotów w sekrecie i bez pozwolenia tego nie zrobić.
— Ale bo! goły jest, dasz więcéj dwa złote.
Czerwony nos z uśmiéchem w milczeniu rękę wyciągnął, a pan Klemens włożył w nią po namyśle półtora rubla.
— Idź, rzekł, a prędko, na dziś wieczór mi tego potrzeba.
Nagle odchodząc już, zwrócił się.
— Słuchaj panie Michale, ty znasz całe miasto i jego kieszenie?
— Znam.
— Gdzieby tu na krótki czas, prędko dostać sto tysięcy.
Michał aż odskoczył, podniósłszy ręce.
— Ale! ale! żartujecie!
— Na prawdę.
— Sto tysięcy, a kto dziś ma sto tysięcy, i po coby je trzymał?
— A no tak, dodał po namyśle — juściż wiem kto ma, ale czy da?
— To moja rzecz.
— U pana Sebastyana są grube piéniądze leżące, chciał był nabyć kamienicę od Paskiewicza, i ofiarował się mu płacić gotówką przeszło sto tysięcy, ale nabycie do skutku nie przyszło. Rozpatrzył się.
— Sebastyan. Cechmistrz? rzeźnik?
— A tak.
Pan Żłobek pomyślał. — Dziękuję ci, dodał, i to się na coś przydać może.
Nie idąc już daléj, żwawo się zawrócił do domu i prawie nie zapukawszy, wszedł do gabinetu pryncypała, którego zastał nie przy biurze, ale z cygarem w ustach, przechadzającego się po pokoju.
— Nieoszacowany Klemensie — już coś upolowałeś, zawołał Szkalmierski kładąc mu rękę na ramieniu.
— Pieniądze ma Sebastyan, więcéj stu tysięcy, idzie o to aby skłonić go do dania.
— Sebastyan, przyjaciel Tramińskiego? podchwycił mecenas.
— Pan wié że oni w przyjaźni?
— Od lat dziesięciu patrzę jak się z sobą wodzą; prawdę rzekłszy, jest to jedyny tego starego waryata przyjaciel, bo z Tramińskim nie łatwo się kto zgodzi.
Mecenas zamyślił się i począł chodzić.
— Zostaw że to mnie — dodał — ja użyję właściwych środków.
— Zdaje mi się że Tramiński téż tę hypotekę będzie notował.
— Toś źle trafił — on tego pokryjomu nie zrobi.
— Ja to zaraz mówiłem, podchwycił Żłobek — ale nie on, to kto inny.
— Źleby było żeby go darmo kuszono.
— Niech pan będzie spokojny, zrobi się czysto i gładko.
— I prędko i cicho! dodał mecenas uśmiéchając mu się.
Do czego złoty Jasieńko był prawdziwym majstrem, jak lud mówi w swym języku, to do sztucznego podejścia człowieka; urodził się on na niepospolitego artystę, szkoda tylko że ról swoich nie odegrywał tam, gdzieby mu bez obciążania sumienia przyklasnąć było można.
Po wyjściu Żłobka spojrzał na zégarek, pomyślał długo, widocznie plan jakiś układał, uśmiészek biegał po ustach, chodził niespokojny, spoglądał na godzinę, naostatek wyszedł i boczkiem skierował się ku biuru notaryusza, w którém pracował Tramiński. Tu przesunął się kilka razy po trotuarze tam i nazad, ale śpieszno idąc jak zawsze, ażeby się nie domyślano że na kogoś oczekiwał. Po kwadransie ukazał się Tramiński z papiérami pod pachą, śpieszący do garkuchni. Potrzeba było na ten raz się spotkać mecenasowi z nim, ale należało tak obrachować, ażeby go nie doganiał i nie miał miny że na to czyhał. Wybrał więc drogę ukośną i biegł szybko, matematycznie wyliczywszy iż zetknąć się muszą, i nie byłby się omylił, gdyby Tramiński zobaczywszy go zdaleka, umyślnie się z drogi mu nie usunął.
Mijali się od wielu lat jak nieznajomi, nie kłaniając sobie, jakby obcy zupełnie, nie przyszło więc na myśl Tramińskiemu aby tym razem inaczéj być miało. Mecenas przechodząc już mimo odwrócił się i wstrzymał.
— Jak się masz stary — rzekł śmiejąc się — cóż to już mnie nawet znać nie chcesz? Prawdziwie mam ci za złe, że mnie tak zawsze unikasz, jakbym ci co przewinił. Jak mi to przykro, nie uwierzysz, przecież nie zapomniałem że gdym boso chodził, nieraz mnie bułką poczęstowałeś.
Mecenas, mówiąc to, miał minę tak dobroduszną, szczerą, tak się wydawał rozczulonym, serdecznym, iż Tramiński osłupiał, zdawało mu się że marzy.
Szkalmierski zbliżył się do niego i podał mu rękę.
— Z pewnego względu jest nieszczęściem kiedy się człowiek dobije jakiéjś pozycyi, bo od siebie dawnych przyjaciół odstrasza. Jedni mu zazdroszczą, drudzy go posądzają że się zmienił, przypisując mu złe serce.
Tramiński słuchał i nie rozumiał.
— O innych ja tam niedbam, mówił gorąco Szkalmierski, ale o uczciwych ludzi jak wy, których jest na świecie niewielu, chodzi mi bardzo.
— Widzisz pan moje zdumienie, rzekł ochłonąwszy nieco z piérwszego wrażenia Tramiński — ale wina, jeśli jest w tém jaka, nie moja, panie dobrodzieju. Ubogiemu człowiekowi trudno się narzucać aby nie był posądzonym o interesowność, daruj pan.
— Któżby poczciwego Tramińskiego o to mógł posądzić, mówił mecenas, dokąd idziesz? na śniadanie? nieprawdaż?
— Szanowny mecenasie, śmiejąc się udobruchany rzekł Tramiński czując się bardzo szczęśliwym że się tak na człowieku omylił — u mnie śniadanie z obiadem a często i z wieczerzą stanowi nierozłączną całość, ale idę jeść, to prawda.
— No, to zrób mi tę grzeczność, chodź ze mną pod karasia, ja w domu jeszcze nie mam nic gotowego, ale rad będę sobie stare czasy młodości przypomniéć za skromnym stołem. Mam chwilę czasu, pogawędzimy.
Tramiński słuchał i uszom nie wierzył, jakaś nieufność odzywała się w nim, ale poczciwy człek strofował samego siebie za nią. Poszli razem śmiejąc się i gawędząc pod karasia, gdzie od lat dziesięciu noga mecenasa nie postała. Szkalmierski kazał dać izdebkę osobną, zadysponował śniadanie obfite, i zasiadł za stołem, prosząc ubogiego kancelistę aby z nim ceremonii nie robił.
— Gdybyś był odemnie tak widocznie nie unikał, rzekł, byłbym cię dawno umieścił w mojéj kancelaryi, ale byłem tego przekonania zawsze że się gniewasz na mnie.
Tramiński ruszył ramionami. — A ja znowu, że pan mecenas mnie unika.
— Ale cierpliwości, dodał amfitryon, jakoś to się ułoży, wprawdzie na teraz miejsca pozajmowane, jednak ja to we własnym interesie urządzę tak, aby cię do siebie ściągnąć i miéć tak poczciwego człowieka.
— Pan mecenas ma już Klemensa, który jest i zdatny i porządny chłopiec.
— To prawda, ale on przy mnogości interesów nie starczy, musi często się absentować a kancelarya zostaje bez dozoru i figle mi płatają.
Mecenas westchnął głęboko.
— Nie uwierzysz, panie Tramiński, co to za przykre choć na pozór świetne położenie nasze. Odpowiedzialność ogromna, a przyjaciół tém mniéj im się człowiekowi lepiéj wiedzie. Rozumié się szczerych, bo fałszywych roje lgną jak do cukru — ale co po nich. Oprócz tego dawne stosunki się zrywają same, ubożsi stronią, szczęście zawsze ma to do siebie że w nieszczęśliwych wzbudza posądzenia iż się je nieprawemi sposoby nabyło. Plotki i uwłaczające wieści szarpią sławę, słowem jak to dawniéj mawiano, porównywając do łaźni — im kto wyżéj siedzi, tem srożéj się poci.
Tramiński słuchał tych skarg ze współczuciem, a wierzył w ich szczerość całą duszą, bo dobremu zwykł był z łatwością dawać wiary.
— To prawda, wszystko to prawda — rzekł — ale każdy ma coś do znoszenia, a żaden stan od tego nie jest wolny.
— Wiész kochany Tramiński, gdybym ja teraz wybiérał sobie według woli, tobym z pewnością średni stan mieszczański nad inne przełożył. Niéma człowieka szczęśliwszego nad takiego bogatego kupca, mieszkańca, lub tym podobnie. Żadne obowiązki towarzyskie które są kajdanami, nie wiążą go, a dostatek ma, który go z innymi równa i może go nie zatruwając sobie żadnemi formami używać.
— Panie mecenasie, odparł Tramiński, wy już rafinujecie, my biédacy powiadamy jakikolwiek stan, byle z uczciwéj pracy wyżyć można. Wierzcie mi: najstraszniejsze położenie, brak sił przy braku chleba.
— Ale to są ostateczności, przerwał mecenas, ja wracam do mojego założenia, ot taki naprzykład poczciwy pan Sebastyan? hę? cóż mu brak? kamienica jak pałac, piéniędzy jak lodu, spokój, życie swobodne, fraka jak żyje nie kładł i nie włoży. Rodzinę ma poczciwą, dzieci mu się hodują.
Wniesiono właśnie zadysponowane śniadanie, zrazy wołowe które się tu nazywały bifsztykiem, faszerowanego szczupaka, porter i wódkę. Zapach orzeźwiający cébuli, którą te potrawy obficie były zaprawne, rozszedł się po izdebce i może niezbyt przyjemnie połechtał nerwy mecenasa, ale dla Tramińskiego był miłym. Stary po skromnym kieliszeczku kminkówki wpadł w zupełnie dobry humor i siadł z apetytem ubogich do stołu. Mecenas nawykły teraz do wykwintniejszego jadła, dał się wszakże przez samę przyzwoitość uwieść szczupakowi.
— To prawda, odezwał się Tramiński, że pan Sebastyan jest człowiek szczęśliwy, ale i on ma kłopoty — oto i teraz pisałem mu podanie do sądu — ma proces o kawał ogrodu.
— Komuż go powierzył? spytał prawnik.
— A Pierzchalskiemu.
— Nic nie mam przeciw poczciwemu Pierzchalskiemu, ale to z pozwoleniem, mazgaj, jak zacznie zwłóczyć, myśléć, brać niby na rozum a w istocie na lenistwo, da się przeciwnikowi ubiedz.
— To prawda, śmiejąc się odparł Tramiński — stary człek i zbytni flegmatyk.
— Ale słyszałem, że pan Sebastyan miał kupować dom od sąsiada...?
— Tak, była umowa, dawał półtora kroć gotówką, ale z tamtéj strony, widzę, że ma ochotę nabycia i że się nie targuje, zakroili jeszcze więcéj. Stary się pogniéwał i interes rzucił.
— To on trzyma takie znaczne kapitały w kuferku, bez procentu! Prawdziwa rozpusta! No! i nie bardzo bezpiecznie.
— Panie dobrodzieju — to człowiek starego obyczaju, dodał Tramiński — ostrożny, niedowierzający, pilny.
— Ależ przecie powierzywszy uczciwemu człowiekowi taki kapitał, zmiłuj się, miałby łatwo osiem, dziesięć procentów. Zważ, półtora kroć sto tysięcy, to piętnaście tysięcy jak za okno wyrzucone. Ja — dodał, nie dla każdego to robię, ale dla Simlonów naprzykład, dla Bartkowskiego w roku przeszłym, jak zaczęli mnie prosić, wzięłem do obrotu piéniądze. Cóż myślicie..? dałem Simlonowi dwanaście od sta, a Bartkowski od mniejszego wziął dziesięć i coś. U nas trafia się niezmiernie często, że ktoś przy ukończeniu ważnego interesu potrzebuje na gwałt grosza i to w téj chwili. Zyskuje na tém czasem pięćdziesiąt, da chętnie dziesięć, byle z rąk sprawy nie puścić.
— Ja nie lubię wprawdzie wdawać się w te roboty, ale dla dobrych przyjaciół, to się pocichu i uczciwie może zrobić.
Tramiński jadł i pił ochoczo.
— Już to, proszę mecenasa, odezwał się Sebastyan za procentami wielkiemi nie upędza się człek spokojny, dostatni i oszczędny. Nie mogę powiedziéć żeby grosza nie lubił, ale gonić za nim nie będzie. A któż znowu wiedziéć może że to się tak robi?
— Ja téż to tylko poufnie, wzajemnie mówię, bo podobną przysługę tylko dla przyjaciół czynię i to bardzo prywatnie. Byłbym zasypany kapitałami gdyby o tém wszyscy wiedzieli, a znowu nie można przewidziéć czy się zawsze znajdzie ulokowanie. Żydki już tu zwąchały, opędzić mi się od nich trudno, ale z tymi, o! nie chcę, nie chcę miéć do czynienia, to darmo. Co innego z takimi ludźmi jak pan Sebastyan.
Puściwszy strzałę, głębiéj zabijać jéj nie widział potrzeby mecenas, lękał się podejrzliwości starego i rozmowę obrócił. Śniadanie zostało sprzątnięte, porterowi się nie oparł kancelista, a mecenas, spojrzawszy na zegarek, porwał za kapelusz.
— O! o! zagadaliśmy się, gadu, gadu a psy w krupach, daruj, muszę śpieszyć i porzucić cię. Bardzom rad że się raz między nami przykre dla mnie nieporozumienie rozplątało. Słuchaj, poczciwy Tramiński, ja się czasem tobie zdać mogę, a twoja uczciwość mnie. Gdybyś miał czas i dobrą wolę, prosiłbym cię, idąc rano wstąp sobie do mnie do mego gabinetu na gawędkę. Tylnemi wschodami wejdziesz, do godziny 10 jestem sam, zapukasz razy dwa i poczekawszy raz.
Tramiński ujęty, oczarowany, skłonił się, pocałował go w rękę i syty wesół opuścił karasia. Gdy wychodził z garkuchni, mecenas już był daleko.
— No, proszę, proszę, rzekł w duchu do siebie — jak to łatwo się na człowieku omylić można, jak posądzić niesprawiedliwie! Ja sam miałem go za paniczyka, a tam przecie i serce jest i głowa nie lada. Dalibóg poczciwy, podobał mi się, podobał.
W niezłym wcale humorze stary powracał do domu, mając robotę daną sobie, którą swobodnie u siebie mógł skończyć. Przed progiem już posłyszał wesoły śpiéw strugającego zapalczywie Wilmusia. Piérwsza izdebka oddana mu przedstawiała się jak pracownia stolarska, pełna nieociosanego drzewa, śmieci, wystrużyn, wiór, a wśród niéj z zakasanemi rękami od podartéj koszuli, młody chłopak ochoczo się zwijał około roboty.
Nad wszystko miléj wydał się Tramińskiemu śpiéw i wesoła mina robotnika.
Stanął, trochę szydersko ale z pociechą wpatrując się w postępy młodego samouka. Było się zaprawdę czemu zdziwić. Piérwsze próby Wilmusia wziął był u niego stolarz, zamówił dalszą robotę i improwizowany snycerz walczył z lipiną, z dłutem i z własną niewprawą zwycięzko.
— Patrzaj-że jegomościuniu, zawołał Wilmuś i ciesz się dziełem swojém. Jeśli nie jestem jeszcze kunsztmistrzem, to tylko co nie widać, jak nim będę. To są wszystko do kanap i krzeseł ozdoby, w których nie ma podług mnie sensu, ale co mnie do tego, jeśli taki wzór dano, bylem wiernie powtórzył. To zaś — oddał wyjmując z kąta kij, gotuję jako prezent dla jegomości, ale jeszcze nieskończony, proszę mi dochować tajemnicy, abym mógł zrobić dobrodziejowi siurpryzę, ma to być arcydzieło.
Tramiński z podziwieniem się wpatrywał, była to laska z drzewa, na któréj końcu już się zarysowywał fantastyczny diabeł w niemieckim stroju, którego ogon wężowato opasywał rękojeść. Fizyognomia szatańska była uśmiéchnięta, żartobliwa, wyzywająca i wcale dobrze pomyślana.
— Ale po cóż ty mi diabła chcesz dawać, — spytał Tramiński.
— Dlatego żebyś jegomość o mnie pamiętał — odparł żartobliwie Wilmuś, bo ja téż na anioła się nie kwalifikuję. Juściż jegomość przez to potępionym nie będziesz, że go w garści zdusisz.
— Tak, ale z tą laską do kościoła nie pójdę.
— To ją jegomość w kąt rzucisz — rzekł Wilmuś, — żart na bok, wié jegomość o czém się przekonałem? oto że nie umiejąc nic lub mało co, łatwiéj zrobić poczwarę nawet niezgorszą, niż choćby znośnego coś pięknego. Dlatego ja myślę, kto mało umié musi się ograniczać takiemi diabelstwy. Jak się więcéj nauczę, wystrużę dobrodziejowi co ładniejszego.
Tramiński był ucieszony, oglądał, pytał, podśpiewywał.
— Coś mi mój jegomość dziś w bardzo, chwała Bogu, różowym humorze.
— A no? widzisz to, miałem dwie niemałe pociechy.
— Na jeden dzień aż dwie! zawołał Wilmuś, to się posypało.
— Pan Bóg łaskaw, ale potém trzeba będzie zapościć. Ponieważ śniadanie i to dobre — nic mnie nie kosztowało, jestem dłużny Opatrzności i oto — masz złotówkę dla pokrzepienia się, wyjąwszy zawsze, wódkę.
— Ja już wódki nie piję — rzekł Wilmuś.
— No! no! dawno?
— Od czasu, trudno to wytłumaczyć, jak znalazło się tak, że się komuś na świecie przydać mogę.
Tramiński spojrzał mu w oczy.
— Dzięki Bogu, zawołał, omyliłem się dwa razy, na tobie i na drugim jeszcze, obu was zbyt źle osądziłem — ciebie żeś niepoprawny, tamtego że zgubiony, bo bez serca, a ma serce! o! ma serce.
— Wolno spytać? któż to taki! dobrzeby wiedziéć kto ma serce? szydersko ozwał się Wilmuś.
— Nie znasz go. Mecenas Szkalmierski.
Na to imię Wilmusiowi wypadło z rąk dłuto, spojrzał dziko i jeszcze dziczéj się rozśmiał.
— Jegomościuniu kochany, — zawołał z gniewem prawie — jeżeli tak się znasz na ludziach.
— Ale cóż ty wiész! nie znasz go.
— A no! no! nie znam! prawda, prawda, — zawołał Wilmuś podejmując dłuto, — ale tędy owędy, coś mi się o uszy obiło — o nim.
— Brednie! kalumnije! żywo zawołał Tramiński — ja go będę bronił — to człowiek serca i głowy.
Chłopak usłyszawszy wyrazy te z takim wymówione zapałem, spojrzał na Tramińskiego i zdawał się niemi przestraszony. Wyraz jego twarzy wesoły, potém szyderski zmienił się strasznie, posępnie brwi namarszczył, patrzał na kancelistę, który pod wpływem śniadania i rozmowy ciągnął daléj.
— Tak jest, że się dorobił o własnéj sile od bosych nóg do powozu, piéniędzy, wziętości, renomy u ludzi, zachowania, szacunku, już go wzięto na języki. U nas tak zawsze. Ale to są fałsze, co o nim prawią, a ja mam na sobie dowód że o starych przyjaciołach nie zapomina, dumnym nie jest, i...
— Mów, jegomość, mów, proszę, — wyrwał się Wilmuś. Czy on jegomości jakie dobrodziejstwo zrobił?
— Żadnego dobrodziejstwa prócz tego że mnie wywiódł z błędu i ocalił od grzechu, bom go z innemi potępiał, a niesłusznie.
— Niesłusznie? — powtórzył Wilmuś. — I cóż się to stało?
— Juściż ja mu na nic, on mnie pewno nie potrzebuje, a jednak sam mi się nastręczył dziś, przywitał jak najczuléj, zaprosił na śniadanie, nakarmił, napoił i dobrém słowem pocieszył serce moje.
Wilmuś załamał ręce, stanął, walczył z sobą widocznie, potém schwycił Tramińskiego za ramię, pocałował go i rzekł stłumionym głosem:
— Mój ojcze, mój panie, strzeż ty go się i bądź pewnym, że ten człowiek nigdy nic bez interesu nie robi.
— Ale zkądże ty o tém wiedziéć możesz? zapytał stary.
Ja, ja, widzisz jegomość — odparł zawahawszy się nieco Wilmuś — ja jestem — jak wiecie — dzieckiem bruku tego, znałem jego rodzinę, matkę, narzeczoną, a nawet brata jego i wiem o nim wiele rzeczy.
— Ale kiedyż to było? kiedy to co ty wiész, to są stare plotki.
— To co ja wam powiem, odpowiedział chłopiec — stało się... dziś.
— Cóż się stało?
— Dajcie mi słowo, że to zachowacie przy sobie?
— No — no, nie jestem plotkarz, cóż to on tam za zbrodnią popełnił?
— Tak, zbrodnią, zawołał ciskając drzewo o ziemię Wilmuś, matkę, rodzoną matkę wygnał z domu, bo się jéj wstydził, bo chce uchodzić za paniczyka.
Tramiński pobladł.
— Ale czyż prawda?
— Klnę się wam na ukrzyżowanego, rzekł Wilmuś, widziałem ją, spotkałem, znam.
— Ty?
— A no, co dziwnego? — śmiało zawołał chłopak, — jego matka i moja, siedziały w jednym rzędzie na jatkach. Człowiek, który się zapiéra matki nie może miéć serca.
— Nie chce mi się temu wierzyć — odparł zwolna Tramiński, — wiem że nie kłamiesz nigdy.
— Wierzcie, lub nie, jak się wam podoba, ale jeśli mnie nie dajecie wiary, pamiętajcie z nim być ostrożnie. Znam go, przez matkę, a i wyście pewnie słyszeli może o niéj, o pannie Tekli.
— No, tak, panna Tekla sama go porzuciła.
Wilmuś się uśmiéchnął.
— Dobrodzieju — rzekł — gdy się diabeł łasi, najstraszniejszy, ja więcéj nie powiem.
Tramiński zadumany wszedł do swojego mieszkania. Wilmuś téż już nie śpiéwał, chmurny siadł jeszcze do roboty, włożywszy złotówkę do kieszeni i głęboko się zamyślił, a nieprędko gniewne czoło mu się rozmarszczyło przy pracy.
— Ha — pomyślał Tramiński który w dobre zawsze skłonniejszym był uwierzyć, niżeli w złe — coś Wilmuś po swojemu przesadzać musi, przyśniło mu się. Mecenas musiał miéć słuszne powody, to nie jest tak zły człowiek, ale zazdrość ludzka! zazdrość! Ja sam wszakże przed kilku dniami takiém samém na niego okiem patrzałem. Ha! zapewne nie święty i on i my wszyscy — ale tak złym nie jest jak on go sądzi, zwyczajnie, plotki uliczne. Przecież coby mógł miéć za interes mnie sobie ujmować? zagrało w nim serce, to cała rzecz! nie, nie — to zły człowiek być nie może.
I uspokoiwszy się tém Tramiński, siadł w prostocie ducha, ucieszony do roboty, rad że na świecie więcéj jednym znalazł poczciwym człowiekiem. Wilmuś zaś smutnie się zagłębił w myślach, znał nadto dobrze braciszka, a kochał Tramińskiego, obawiał się więc aby starego nie wprowadzono w jaką, uchowaj Boże, niebezpieczną robotę. Ale jak się téż było dopilnować i zapobiedz...??



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.