<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Złoty Jasieńko
Podtytuł Powieść współczesna
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1869
Druk Drukarnia S. Lewentala
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Nazajutrz po wieczorze u mecenasa, z południa wybrał się pan Szkalmierski na owo polowanie do Zakrzewka, dóbr prezesa, dokąd tak uprzejmie przez niego był zaproszony. Dla pośpiechu wziął do swojego kawalerskiego powoziku konie pocztowe... i maleńki tylko tłumoczek. Ale choć długo tam zabawić nie chciał i nie mógł, gdyż sam polecony mu interes prezesa, nie tak łatwy jak się zdawał, wymagał śpiesznego powrotu, pan mecenas wybrał się przecie z największém staraniem o to, ażeby w obec hrabiów i książąt nie być przyćmionym.
Szły więc z nim najwytworniejsze warszawskie suknie, eleganckie przybory toaletowe, jechał lokaj w liberyi, dubeltówka od Lepage’a i torba sprowadzona z Paryża. Najmniejszy szczegół ubrania, wszystko co go dotykało, wybrane było ze staraniem najtroskliwszém, aby świadczyło o smaku i przyzwoitości pana mecenasa. Wyuczył się on doskonale wszelkich form tego świata który do nich tak wielką przywiązuje wagę. Wiedział jakie rękawiczki uchodzą na rano, jakie muszą być włożone przez prawdziwego sportsmana na polowanie, jaki ubiór służy do kniei, do błota, na wieczór i przechadzkę. Był w tém niezmordowanym postrzegaczem i do śmieszności posuwał pedanteryą elegancyi.
Prędzéjby się pewnie dopuścił kompromisu z sumieniem, niż z kodeksem przyzwoitości wielkiego świata. Miało to zarazem dowodzić i wychowania i dostatku, i przez reperkusyę, zapewne urodzenia nawet a szlachectwa. Głęboka myśl i rachuba kryła się pod tą lekkością pozorną.
Przez całą drogę siedział zamyślony i cygaro mu gasło nieustannie, nareszcie nie bez wzruszenia ujrzał wysokie drzewa ogrodu starego i wspaniały pałac w Zakrzewku. Długa lipowa prowadziła doń aleja.
Pałac to był nie dwór, okoliczni włościanie od czasu jak przymurowano kolumnadę i dwa piętrowe skrzydła, nie nazywali go inaczéj. Zdala zabudowania w istocie wydawały się nader wspaniale i butno. Wszystkie przyczółki gospodarskich nawet budowli, miały pomalowane boki i pretensyonalne fizyognomie. Mamiło to zdaleka. Serce biło mecenasowi gdy przed ganek zajechał, tu liczna już czekała liberya, dom poczynał się oświecać, kilka powozów stały przed stajnią wyprzężone, ale nikt na spotkanie nie wyszedł. Wnętrze téż pałacu nawet wieczorem wydawało się jakoś niezbyt świéżo i wytwornie.
Było tu wszystko czego wymagały formy, ale po za skorupkę zewnętrzną nie trzeba było zaglądać.
Posadzka w salonie chwiejąca się, firanki bogate zdala a zbrukane, meble niegdyś pyszne ale zużyte, kwiaty powiędłe w wazonach ozdobnych, wszystko, do najmniejszego garnuszka od śmietanki, zdradzało jakieś zaniedbanie czy nieumiejętność zarządu domowego.
W salonie zastał już prezesa i gości część na rozmowie mecenas, w drugim mniejszym zastawiano herbatę; tam była zastępująca gospodynię domu panna Albina, jedyna córka gospodarza i bawiąca dla jéj towarzystwa daleka kuzynka baronowa Żabicka, osoba w średnim wieku, która wiele żyła na wielkim świecie, i nie mówiła tylko po francuzku.
Prezes powitał nieco pretensyonalnie mecenasa, w obec gości swych bowiem inaczej mu niewypadało. Pomiędzy wczorajszém a dzisiejszém jego obejściem się z nim różnica była niezmierna. Szkalmierski prawie się tém zmieszał. Hrabia i książę pozdrowili go skinieniem głowy i bystro wymierzonym wzrokiem, nieco pytającym. — Co on tu robi?
Mecenas, niemogąc znieść tych badających wejrzeń, przeniósł się natychmiast do mniejszego saloniku dla złożenia uszanowania baronowej, która go dosyć protegowała a nudziła bardzo i — pannie Albinie.
Panię zastał niby zajętą herbatą, którą w istocie robił kamerdyner. Baronowa na pół leżała w kozetce z lornetką jak zwykle na oczach, panna Albina z albumem na kolanach, z głową do góry podniesioną, wiodła rozmowę poufałą z młodym sąsiadem, który naprzeciw niéj siedział bez żeny skulony, połamany, jakby był na własnéj kanapie z dobrymi przyjaciołmi.
Jesteśmy zmuszeni nakréślić choćby profil panny prezesównéj, acz nie kryjemy przed sobą niezmiernéj zadania trudności. Są istoty o których gdy się powié piękna, czarnooka, wysmukla, już je czytelnik sobie przedstawia łatwo, są inne jednym wyrazem brzydkich dające się okréślić. Ale panna Albina nie była ani piękna, ani ładna, ani brzydka. Twarz i postać były niezmiernie pospolite, a oboje miały właśnie pretensyą okazywać się przeciwnie. Oczy ni usta nie miały wdzięku, wyraz raczéj ostry i zimny, a uśmiéchały się wymuszoną czułością i melancholią, postawa nie miała powagi a chciała być pańską i majestatyczną. Prawdę rzekłszy, był to zbiór fałszów wyuczonych, pożyczanych, niekiedy bardzo szczęśliwie mamiących a niesmacznych. Wyglądając na subretkę, panna Albina grała nieźle wielką damę.
W tém naśladowaniu znać było wzór na który się kształtowała, baronowę Żabicką, ale tamtéj przychodziła rola łatwiéj, była bowiem — i ślady tego pozostały — znakomicie piękną, a piękność taką jest potęgą! Panna Albina miała rysy ojcowskie nieco tylko delikatniéj oznaczone i wychudłe, nos dosyć kształtny i duży, usta spore, oczy małe. Pomimo to nie byłaby brzydką, gdyby nie chciała być piękną. W rysach fizyognomii panującym może wyrazem była duma.
Zmarła żona prezesa a matka jedynaczki była z domu Fischhausen. Nikt nie wiedział dlaczego, ale miała to być familia bardzo stara, bardzo znakomita, niezmiernie spokrewniona, i herby Fischhauzenów przedstawiające trzy ryby, dwa koła i gwiazdę, powtarzały się tu począwszy od poduszek na sofach, aż do guzików u liberyi — wszędzie gdzie tylko herb wsunąć się może.
Przywitanie mecenasa przez baronowę było bardzo czułe, podała mu nawet rękę, co czynić lubiła bo mogła ją pokazać, a była bardzo kształtna i biała; panna Albina przechyliła się nieco, nieznacznie zarumieniła i skłoniła głową, którą natychmiast spuściła na album. Młode stworzenie które siedziało tak niewygodnie, odwróciło się, uśmiéchnęło i skinęło mecenasowi głową poufale.
Szkalmierski który w towarzystwie mężczyzn był swobodnym i panem siebie, tracił zupełnie minę i śmiałość przy kobiétach. Obawiał się popełnić coś nieprzyzwoitego, nieuchodzącego i był przez to niezręczny. Dziś w ogóle tak do wczorajszego gospodarza domu nie był podobny, iż poznaćby go było trudno. Był jak gosposie mówią — gdyby okradziony.
Baronowa usiłowała go ośmielić, i poniekąd się to jéj udało; panna Albina nie zwracała zbytniéj uwagi, jakby umyślnie. Młody elegant zajmował ją wyłącznie. Podano herbatę która była — nawet po podróży — obrzydliwą do niewypicia, ciasteczka odpowiadały jéj zupełnie, a masło słone i chleb zczerstwiały, nie czyniły honoru gospodyni.
Ale mecenasowi wszystko się tu musiało wydawać doskonałe. Nie mógł wszakże niepoczuć różnicy teraźniejszego przyjęcia swojego w Zakrzewku od wielu poprzedzających, — bytność hrabiów i książąt podziałała widocznie na prezesa który w ich obecności zbyt p. mecenasa podnosić nie chciał. Ale téż w zapale nieostrożnie go był zaprosił, czego sam potém żałował — zmiarkowawszy iż właśnie kiedy mu był najpotrzebniejszym, zostanie najobojętniéj powitanym.
Nie wieleby może zważał na samego gospodarza Szkalmierski, mając go po części za wytłumaczonego — więcéj daleko zabolała go obojętność panny Albiny, zajętéj młodym człowiekiem.
Był to znany mecenasowi pan Mylski, nadrujnowany dziedzic znacznéj niegdyś fortuny, przy któréj świetnych ostatkach się trzymał — należący przez matkę do najpiérwszych rodzin, przez stosunki do najlepszych towarzystw, przez wychowanie i nałogi do kosmopolitycznego europejskiego, więcéj niż krajowego wielkiego świata. P. Mylski zajęty był Albiną, a ona nim, niezmiernie.
Mecenas osamotniony dla wyratowania się z położenia dosyć wistocie przykrego, bo o mało nie został skazanym na przeglądanie albumów — rad był że jego protektorka i przyjaciołka baronowa Żabicka podała mu zbawczą rączkę.
Baronowa prawie od śmierci prezesowéj ciotecznéj siostry swéj bawiła w Zakrzewku, przybywając tu miała już lat trzydzieści wieku, a około piętnastu burzliwéj dosyć karyery, o któréj złośliwi ludzie więcéj pewnie mówili niż zasługiwała. Położenie jéj w domu prezesa było takie iż długo a uparcie utrzymywano, zakładano się że prezes się z nią ożeni. Koniec końcem zakłady zostały przegrane, prezes dostał pedogry. Baronowa zestarzała nieco, Albina dorosła i o małżeństwie tém mowy już nie było. Baronowa jednak nie przestała marzyć iż się zamąż wydać potrafi. Oprócz resztek znakomitéj piękności jeszcze zająć mogącéj, miała wiele dowcipu, zręczności, zalotności sporo i wistocie była bardzo miłą, a w gruncie bardzo nawet dobrą osobą, ale niepoprawnie płochą i lekkomyślną. Zapalała się z niezmierną łatwością do ludzi, do ksiąg, do nowości wszelkich, ale nazajutrz ludzie, książki i pożądane zdobycze były jéj już najzupełniéj obojętne. Fantazya brała nad nią górę bardzo łatwo, kierowała sercem, czynnościami, życiem i wprowadzała często w najprzykrzejsze położenia. Nikt mniéj nie był stworzonym do wychowania i pokierowania młodą panienką, bo choć baronowa wyznawała najszlachetniejsze zasady, niepostrzegła się nigdy jak od nich, porwana chwilowém wrażeniem, odstępowała. Szczęściem panna Albina była istotą zimną, wyrachowaną, niedostępną porywom podobnym, nie dającą się rozbujać fantazyi i tak praktyczną że przykład baronowéj wcale na nią podziałać nie mógł. Owszem przez trochę sprzeczności stała się chłodniejszą jeszcze i rozważniejszą.
Mecenas od pewnego czasu był teraz po wielu innych ideałem poczciwéj baronowéj, która nie miała wyrazów na jego pochwały. Znajdowała go doskonałością ze wszech względów co do powierzchowności, układu, rozumu, nawet dystynkcyi i taktu, a na tem znała się doskonale. P. Albina po części dzieliła jéj zdanie, póty póki opuszczona nieco, nie miała nikogo na widoku, była chwila nawet że ojciec i córka przypuszczali możliwość, zbliżenia się do mecenasa, i byli dlań bardzo łaskawi. Ale promyk nadziei, dwie bytności Mylskiego, znacznie to usposobienie zmieniły. Mylski starszy był, nie tak miły, zużyty, miał wad wiele ale to był człowiek ich świata, miał stosunki, nadzieje, koligacye, gdy mecenas, był sam jeden i niewiedziéć zkąd się zjawił.
Tu dodać należy iż do zmiany projektów mimo całéj swéj przyjaźni dla mecenasa a raczéj właśnie przez słabość dla niego wiele się przyczyniła baronowa. Zdawało się iż ona także miała pewne projekta. Mecenas potrzebował rodziny i protekcyi, pozycyi w świecie, to ona mu dać mogła, postanowiła więc może po cichu skorzystać z tego, i porwawszy Szkalmierskiego na niezmiernie ożywioną rozmowę, przytrzymała go niemal cały wieczór.
Mecenas pragnął bardzo zbliżyć się do panny Albiny, ale Mylski nie odstępował, ona ani spojrzała na niego, i tak nieszczęśliwy gość który się wcale czego innego spodziewał — padł ofiarą niefortunnego składu okoliczności. Cierpiał na tém niezmiernie, zwłaszcza że po przyjęciu i zaprosinach prezesa wcale co innego marzył, musiało się to nawet odbić w jego fizyognomii, gdyż prezes który bawiąc gości pozornie na nic nie zwracając uwagi, najmniejszą jednak rzecz widział, jeszcze przed wieczerzą pod jakimś pozorem wywołał na chwilkę pannę Albinę do gabinetu.
— Bisiu! rzekł, całując ją w czoło, zlituj się nie negliżuj mecenasa, jest mi potrzebnym, zaprosiłem go umyślnie a tyś do niego przez caluteńki wieczór słowa nie przemówiła. Oddałaś go na pastwę baronowéj. Mylski ci się podoba, ja to rozumiem, ale ci słowo daję, znając go i jego familią nie od dziś dnia, że przy całym uroku jaki masz, nic nie zrobisz z nim. Tamtego zaś zrażać właśnie w téj chwili — niegodzi się.
— Jakto? ojciec byś chciał żebym się przy tylu osobach kompromitowała?
— Ale nie, przecież jest miara we wszystkiem.
— Ojciec chcesz żebym go łudziła jakąś nadzieją.
— Łudziła! nadzieją! powtórzył prezes nieukontentowany — niby mnie nie rozumiesz moje dziecko. Człowiek może miéć nadzieję, chociaż my się w obec niego nie skompromitujemy. Co do nas należy że głupi może miéć nadzieję! Ja ci tylko to powtarzam, on mi jest potrzebny, bardzo potrzebny, że w téj chwili od niego zależy interes dla nas niezmiernéj wagi. A to dorobkowicz, dumny, próżny, drażliwy, urazi się i ja za ciebie pokutować będę — przecież go dawniéj inaczéj przyjmowałaś, siedzieliście, gadali po całych godzinach, podobał ci się.
Panna Albina skrzywiła usta.
— No — dobrze — dobrze, rzekła, poprawię się ale nie zaraz, bo by to było znowu nadto widoczném. Niech mi to ojciec zostawi, choćby się podąsał, to go udobrucham.
Ojciec z zupełną ufnością w talenta córki, rozśmiał się po swojemu, pocałował ją w czoło i odprawił, sam co rychlej wracając do gości. Po drodze przechodząc około mecenasa, ścisnął go za rękę.
— Mój Szkalmierski, szepnął — daruj mi proszę, że nawet słowa do ciebie przemówić nie miałem czasu. Ci goście sam widzisz! Są to ludzie tak drażliwi!! arystokracya! a ciebie ja mój drogi, uważam za domowego, za przyjaciela należącego prawie do familii.
Ostatnie słowa wymawiając prezes znowu buchnął ogromnym śmiechem, pobieżnie go pocałował, obejrzawszy się że nikt nie widzi, i drapnął.
Mecenas spokojniejszy na sercu pozostał przy baronowéj, z którą rozmowa była dlań użyteczną wprawą w piękną bardzo francuzczyznę — co najmniéj.
Podano wieczerzę, a idąc do niéj panna Albina miała czas uśmiechnąć mu się i swą niewierność wynagrodzić dobrém słówkiem. Nie będziemy opisywać wieczerzy. Była podana z wytwornością pozorną, z niedbalstwem razem wielkiém, nic nie brakło, ale mało co w usta wziąć było można. Zdradzał się we wszystkiém nieład domowy. Półmiski były srébrne lub ruolzowane, ale potrawy niesmaczne, wino kwaśne, mnóstwo rzeczy popsutych. Prezes żarłok ale bez smaku w ustach, tak samo połykał u siebie strawę niedopieczoną, lub spaloną jak u mecenasa, najwykwintniejsze łakocie.
Przeszła wieczerza szczęśliwie, nie bez narażenia gości na kłamstwa, bo musieli wywołani do jedzenia, chwalić to czego przełknąć nie mogli i unosić się nad tém co radziby byli wylać za okno. Towarzystwo wróciło do salonu, grupując się nieco inaczéj. Panna Albina na chwilę znalazła się przy mecenasie, któremu wyznała cicho iż się nudzi, że ją nudzą i że radaby aby co najrychléj wieczór się skończył. Dała mu do zrozumienia nawet iż milszemi jéj były daleko wieczory które w jego towarzystwie spędzała.
Szkalmierski któremu, jak każdemu niemal starającemu się (nie powiemy zakochanemu, bo się nim nie czuł wcale) niewiele było potrzeba dla odzyskania nadziei — odżył i poweselał.
Ale błysk ten trwał krótko, nader zręcznym zwrotem, niby przypadkowo p. Albina znalazła się znowu przy Mylskim, a Szkalmierski ani się obejrzał jak się dostał w piękne rączki baronowéj.
Baronowa miała zwyczaj dla zdrowia regularnie po wieczerzy się przechadzać, wzięła go więc do mniejszego saloniku za towarzysza do tego spaceru.
Mylski prosił panny Albiny ażeby grała, co ona spełniła chętnie, młócąc Fantazyą Thalberga nielitościwie, reszta towarzystwa siadła do wista.
— Że téż pan, odezwała się zawsze po francuzku baronowa do mecenasa, nie uczujesz tęsknoty, przy téj pracy i samotności lub samém męzkiém towarzystwie i to wiejskiém? Człowiek nie może żyć bez rodziny, wszak pan jesteś całkiem sam jeden.
Na to pytanie badawcze mecenas się nieco zmieszał, ale odpowiedział, wykręcając zręcznie i nie rozwiązując kwestyi głównéj.
— Przywykłem do tego rodzaju życia, rzekł a przytém jestem tak zajęty, często nawet nocy część pracy poświęcić muszę.
— Ale są potrzeby serca i ducha, które prędzéj czy późniéj dopominają się o swe prawa.
A po chwilce strzeliła najzuchwalszém w świecie...
— Czy pan nie myślisz się żenić?
Mecenas nie przypuszczał wcale, by baronowa działała we własnych widokach, wytłumaczył to sobie inaczéj; sądził że jéj polecono go wybadać, że ona jest pośredniczką. Serce uderzyło mu gwałtownie.
— A, pani! zawołał — któżby nie pragnął tego związku, który szczęście zapewnia. Mimo tysiąca szyderstw, jest to przecie stan normalny dla człowieka, który zostając samotnym, jest zawsze tylko pół-istotą, czémś niedokończoném, niepełném.
— Prawda?? ślicznieś to pan powiedział — odezwała się baronowa uśmiéchając się — jak to czuć że masz pan serce. Ja zawsze mówiłam iż pan co najprędzéjbyś się ożenić powinien.
— Tak pani — ale jakże trudno znaléźć nie mówię serce do serca, — co tylko szczęśliwy traf a raczéj Opatrzność dać może — ale inne warunki, niestety, dla prozy i ekonomii życia niezbędne! Moje położenie...
— Ale ja znajduję że pańskie właśnie położenie jest najszczęśliwsze. Świetny zawód jego jest najlepszą rękojmią przyszłości, — jesteś pan młody, miły, przyzwoity (bez pochlebstwa), a pańskie siéroctwo i osamotnienie, to nawet, pod pewnym względem, warunek szczęśliwy dla przyszłéj rodziny.
Im baronowa była dziwniéj otwartą, tém mocniéj Szkalmierski się utwierdzał w przekonaniu, iż nie mówiła we własnym interesie. To go ośmielało i podnosiło.
— Pani, rzekł — aż nadto jesteś łaskawą dla biédnego sługi swojego, pomimo jednak tych tak szczęśliwych — jak się jéj podoba nazywać — warunków — jestem nieśmiały, i więcéj widzę przeszkód wszędzie niż nadziei.
Baronowa się roześmiała.
— Nie mam odwagi, dodał.
— Ale trzeba miéć odwagę, rzekła żywo — mężczyźni zawsze tém błądzą, iż w staraniu się o rękę kobiéty nadto nierozważnéj miłości własnéj mieszczą. Przecież to nie czyni ujmy nikomu jeśli go kobiéta pokochać nie potrafiła i przyjąć nie mogła. Tymczasem u nas, odmowa obraża, dotyka, zmienia w nieprzyjaciela!
— Bądź co bądź, jest ona zawsze przez nieprzychylnych, na których nigdy nie zbywa, tłumaczoną niepochlebnie i lepiéj się na nią nie narażać — a często, często, okrywa nas śmiésznością.
— Przesadzacie! zawołała piękna pani. Ja, która jestem jego prawdziwą przyjaciółką, rzekła żywo, nieraz myślałam o tém jaką bym mu żonę wybrała.
Mecenas dziękował, uśmiéchał się, ale zwrot rozmowy zaczynał go przeczuciem niepokoić, sam nie wiedział dlaczego.
— Pan potrzebujesz towarzyszki, któraby dlań była węzłem ze światem większym i naszą, zawsze trochę wyłączną — społecznością. Przebacz mi że to mówię z całą szczerością — właśnie to jego siéroctwo, brak stosunków musi panu żona nagrodzić, przynosząc z sobą rodzinę, jak najrozleglejsze kolligacye, wielką znajomość tego świata, wielką trafność w poglądzie.
— Tam do diabła! rzekł w duchu mecenas, to coś zarywa na — pro domo sua.
Jeszcze się jednak uśmiéchał; trudno mu było wszakże zastosować te wyrazy do niewinnéj i zadomowionéj panny Adeli; włosy poczynały mu się jeżyć.
— I — pozwól sobie powiedziéć — mówiła zapędzając się baronowa, jak pan to znajdziesz, nie wiem — ale jabym panu zbyt młodego trzpiota nie dała. Człowiekowi pracy trzeba towarzyszki spokojnéj i statecznéj.
Jakkolwiek panna Albina, mogła ściśle biorąc, uchodzić za bardzo stateczną i spokojną — mecenas już teraz widział o co chodzi. Piérwszy raz straszliwa groźba ożenienia się ze starą babą, (jak niegrzecznie w duchu baronowę nazywał) stanęła mu przed oczyma. Należało się cofać bądź co bądź, osłaniając odwrót argumentami, jakie na prędce znaléźć się mogły. Mecenas przestraszony, przerwał.
— A! pani, ja rachować nie umiem, przyznaję się do téj słabości, jestem człowiekiem wrażeń, serca, nie potrafię obliczać przyszłości i arytmetyki, szczęścia wprowadzić w plany małżeńskie, z zamkniętemi oczyma pójdę gdzie mnie to serce poprowadzi.
Baronowa nie zrozumiała, a przynajmniéj nie widziała w tém nic złego — uznała wszakże słuszném zwrócić się na drogę sentymentu i dowodzić mecenasowi że ona sama także całe życie była serca i uczuć ofiarą, a co więcéj ofiarą nigdy niezrozumianą — wiekuiście zapartą, i niewinnie marnującą skarby najczystszéj miłości i t. d.
Szkalmierski raz już wpadłszy na trop, był tak ostrożnym, że piękną panię potrafił mimo jéj woli wyprowadzić nazad na szeroki gościniec ogólników i oklepanek.
Rozmowa ta wszakże dała mu do myślenia wiele, i oblała go zimną wodą, a panna Albina zajęta panem Mylskim, nie przywróciła zwichniętéj harmonii uczuć jego. Dzień to już był ze wszech miar niefortunny i próżność mecenasa narażoną jeszcze raz została na bolesny cios; zwykle stawiano go w paradnym gościnnym pokoju w pałacu, tym razem, ponieważ dostojniejsi wszystkie już zajęli apartamentu, prezes przepraszając najmocniéj, oznajmił mu iż był w rozpaczy zmuszonym postawić go — w oficynach.
Oprócz Szkalmierskiego wszyscy goście pomieścili się w domu, jego wygnano pod kuchnią. Nawet lokaj mecenasa mocno został dotknięty tą kompromitacyą.
W Zakrzewku gościnne pokoje pałacowe nie odznaczały się zbytniemi wygodami i porządkiem, oficynowa zaś owa stancyjka przy kuchni pełna była prusaków, miała ledwie tapczan i stoliczek, czuć było w niéj tłustość nieznośnie i jednę szybę wybitą musiano założyć na prędce deseczką. Tém świetniéj wydawały się tu rozstawione umiejętnie przybory tualetowe mecenasa, które sługa teatralnie rozłożył, ale postępowanie gospodarza octem i żółcią napełniło serce Szkalmierskiego.
Miałże dlatego zrzec się wszelkich nadziei? nie byłoż to raczéj istotnie dowodem zaufania i poufałości?? Chodził w tych myślach po izdebce, odprawiwszy służącego, gdy drzwi się otworzyły i niespokojny trochę prezes w szlafroku, w czapeczce, z fajką, w pantoflach, ukazał się śmiejąc we drzwiach.
— O mój Boże! zawołał, jakże to cię tu postawili! A mówiłem. Co tu poradzić z ludźmi naszymi, nigdy nie zrozumieją. To okropna izba, ja cię zaraz każę przenieść.
Prezes kłamał biédak, bo nie miał dokąd gościa przenosić, wszystko było zajęte; owę lepszą izbę w oficynach oddano Francuzowi kamerdynerowi księcia, ale był pewny że mecenas jako grzeczny i przyzwoity człowiek — przenosin nie dopuści.
— Panie prezesie — zawołał wistocie mecenas, mnie tu bardzo dobrze, proszę, zaklinam.
Prezes jeszcze udawał zagniéwanego i upartego, chciał koniecznie dzwonić, choć dzwonka nie było. Oparł się temu Szkalmierski. Prezes zaczął narzekać.
— Otóż to powiadam ci, z tymi naszemi ludźmi, nigdzie ładu, ja we wszystko wejrzéć nie mam czasu, ani się na kogo spuścić. A! no!
Pochwycił się za głowę, grał tę komedyą bardzo dobrze. Ale wszystko miéć musi koniec, uspokoił się jakoś — podał rękę mecenasowi.
— Przepraszam cię lubeńko — ty wiész jak ja ciebie kocham i szanuję, jak Boga kocham, syna bym lepiéj nie potrafił!
Mecenas ściskał, całowali się i prezes już się znowu śmiał.
— Daruj mi, na wsi zawsze tak! a z tymi panami w domu kłopot okrótny! Wiem że ty mi za złe tego nie weźmiesz. Albinka także mówiła mi dając dobranoc iż ma za złe, żeś przez cały wieczór ani się do niéj przybliżył — rada była pomówić z tobą, a ten Mylski ją nudził.
Prawda każe wyznać iż panna Albina nie miała czasu ani ochoty mówić o tém ojcu, ale szanowny prezes starał się w ten sposób załagodzić mecenasa, który pochmurny wyszedł na noclegi. Czy mu się to udało, czy inne wrażenie na Szkalmierskiego poskutkowało, to pewna że nazajutrz zjawił się na polowaniu z miną wesołą i zwrócił powszechną uwagę pięknym strojem myśliwskim, dubeltówką pyszną, która z rąk do rąk chodziła obudzając podziwienie, torbą i przyborami najwykwintniejszemi. Mylski się trochę z jego elegancyi prześmiéwał i odgadywał że ten myśliwiec tak prawidłowo przygotowany nic nie zabije. Jakoż raz tylko strzelił mecenas do kozła który szedł na niego jakby wiedział z kim ma do czynienia, i najprzepyszniéj w świecie — chybił. Przykrości mu to nie zrobiło wielkiéj. Goście powrócili z wycieczki na obiad który głodnym daleko się wydawał lepszy niż wczorajsza wieczerza, a po kawie czarnéj porozjeżdżali się wszyscy.
Mylski nawet w brew oczekiwaniom panny Albiny, co jéj dobrego humoru nie dodało, wprost z kniei pośpieszył do domu.
Mecenas musiał téż powracać i konie jego były zaprzężone oddawna, ale prezes po odjeździe panów, wylał się z całą czułością dla niego. Panna Albina przysiadła się na rozmowę, w któréj była nader uprzejmą i parę razy rzuciła w niéj wyrazy dwuznaczne, dające do myślenia. Baronowa zato smutniejszą była i milczącą dnia tego, wzdychała, patrzyła w okna.
Prezes wyprowadził gościa na ganek, wyściskał go, kazał mu dać sarnę do bryczki, słowem obsypał go dowodami czułości. W rozmowie nie zaniedbał téż kilka razy, niby niechcący, powtórzyć iż kocha go jak syna, że radby miéć podobnego mu zięcia, i t. p. Słowem ten dzień drugi zatarł wrażenia piérwszego i sowicie zań wynagrodził. Choć zmęczony, głodny, rozgorączkowany, mecenas odjechał rozpromieniony nadziejami, marząc o szczęśliwéj przyszłości, w któréj się widział zięciem prezesa, dziedzicem na Zakrzewku, Sosnowicy, Wyrwanicy, Zadłubiu i t. d., i co się zowie panem.
Do tych marzeń mieszały się téż i troski o te nieszczęsne sto tysięcy, których prezes potrzebował tak prędko.
Właśnie się zagłębił w planach, gdy sługa który z nim jednał, daleko boleśniéj nad pana dotknięty mieszkaniem w oficynie, niewygodami, pewném lekceważeniem ze strony służby wiejskiéj, przerwał milczenie.
— A już téż proszę pana, takiego dworu, jakem żyw, nie widziałem.
— No, no — cóżeś tam znalazł tak osobliwego?
— Oj! prawda że osobliwego! Toż to nieład i rozgardyasz jakiego chyba drugiego podobnego w świecie nie znaléźć. Urwij, podaj, owsa pożyczali w karczmie bo nie było młóconego, różnych rzeczy u sąsiadów, wszystko się nie kleiło. Na drugi folwark kuchta jeździł po masło. Ja nie wiem jak tam panowie jedli, ale z tego com ja z głodu pokosztował, myślę że nie bardzo i państwu smakować musiało.
— Dałbyś pokój gościnny dom obgadywać — przerwał mecenas.
— Ja nie obgaduję — podchwycił sługa, bywało się po dworach i służyło po wsiach, ale u prawdziwych panów, albo choć u zamożnéj szlachty, gdzie półmiski z farfuru ale pełne; a to! Boże odpuść. Już proszę pana — i w kieszeni tam być musi... nieosobliwie.
Zaczynało to jakoś zajmować mecenasa, do téj pory bowiem choć czuł i wiedział że wielkiego ładu nie było, myślał jednak iż dostatek być musiał.
— Cóż to, skąpstwo chyba? spytał.
— Gdzie zaś, gdzie — zawołał służący, chodziłem z rana do arendarza, bo we dworze nie było do kogo słowa przemówić. Jak własny arendarz mówi, grosza nigdy przy duszy nie mają, a długów przepaść!
— Jakto długów? to nie może być, rzekł przestraszony Szkalmierski — to bałamuctwo.
— Ale nie proszę pana — dowodził sługa — jabym się i bez arendarza z tego gospodarstwa samego domyślił że tam krucho być musi, ale co mi Hersz nagadał!!
— Cóż ci gadał.
— Nic spamiętać, ino to wiem że i teraz jak tam jakiegoś długu nie zapłaci a sporego, to go mogą sprzedać i zlicytować. Otóż lata słyszę za piéniędzmi i nigdzie ich dostać nie może. Hersz mówi że mu nikt nie pożyczy, bo ani procentu, ani kapitału potém nie zobaczyć.
Mecenas już zamilkł, był to promień światła dobroczynny, Opatrzność się nim opiekowała. Należało pójść zaraz do ksiąg hypotecznych bez ceremonii wejrzéć w interesa i wiedziéć co sié święci, na czysto.
Wiadomość sama w sobie zła, dla interesów mecenasa nie była wcale groźną, i owszem. Bystre jego oko dojrzało następstw. Należało obliczyć majątek prezesa, dźwignąć go, znaléźć kredyt, objąć folwarki, słowem wyratować, ale nie inaczéj, jak zobowiązując, do wydania panny Albiny.
Szkalmierski nie miał wprawdzie tych stu tysięcy, a natomiast osobiste długi, ale zręczny, kredyt miał wielki i grał komedyą dostatku, jak mu się zdawało, doskonale.
Postanowił więc śmiało korzystać z położenia prezesa i z całą grzecznością i względnością dla niego, przycisnąć tak starego, ażeby poświęcenie dlań nie było daremném.
— Jeśli w istocie koło niego tak źle — mówił w duchu, będzie musiał przystać na wszystko. Stary jest zręczny i gra rolę prostaczka, ale oszukać mu się nie dam. Co się tyczy majątku, ba! gdyby wartość dóbr tylko o jakie sto tysięcy przechodziła — długi, jużbym przy dobréj administracyi, rozumowaniu, gospodarstwie i energicznych środkach wybrnął z tego; majątek jest warsztatem, a ja, choć nie gospodarz instynktowo wiem, jak sobie z nim począć. Panny bogatéj, dobrze urodzonéj, pięknéj i młodéj nie znajdę, mogłaby się, co prawda, zakochać która we mnie, ale czy to się teraz panny kochają?? To właśnie wypadek dla mnie najszczęśliwszy, majątek zaplątany, panna spokojna i łagodna. Prezesa można będzie zupełnie usunąć od wszystkiego i puścić na emeryturę, a ja...
Puściwszy wodze marzeniom, bujał już w nich mecenas i nie ocknął się aż wśród ciemności zaświeciły okna domków na przedmieściu, potém latarnie ulic, potém sklepy otwarte jeszcze, i powóz potoczył się po znajomym bruku.
— Ktoby mi był powiedział, gdym biegał boso po téj drodze — że ja kiedyś może karetą jeździć będę, i... jaśnie wielmożnym, i że to wszystko winien będę sobie i memu rozumowi!!
Szkalmierski uśmiéchał się do siebie. Plan był cały ułożony, należało tylko działać energicznie, wytrwale i z pewnym taktem, a nadewszystko rozpatrzéć się wprzódy dobrze w położeniu prezesa.
— Opatrzność mi widocznie sprzyja — gdyby nie to polowanie, a może i nie ta gawęda ze sługą, byłbym mógł nienagrodzoną niczém popełnić omyłkę, ale ja, dodał — z każdéj, najmniejszéj rzeczy, skorzystać umiem.
Rad z siebie zupełnie wysiadł z powozu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.