<<< Dane tekstu >>>
Autor Mieczysław Piotrowski
Tytuł Złoty robak
Wydawca Czytelnik
Data wyd. 1968
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Cisza

Za oknami widok był potężny — kamienie i woda, od góry uderzał blask rozsłonecznionego nieba — ani skrawka ziemi — jedynie u stóp środkowego okna, z matowego betonowego krążka, jak z martwego źródełka — z jałowej i spopielałej garstki ziemi wyrastał wysoki kasztan. Angelika przechylała się w oknie i patrzyła w dół. Zawsze brał ją podziw, jak z takiego nikłego oczka w kamieniu dało radę wyrosnąć tak olbrzymie drzewo? Na parapecie obok siadał Filip. Patrzyli przed siebie.
Wieczorem do przeciwległego brzegu przybijał stateczek spacerowy — w blaskach złotej wody wysiadali kolorowi ludzie, z parasolami, panie we wstążkach, dzieci białe. Trwała nerwowa krzątanina sypiących się z pudełka mrówek o długich cieniach wielkości człowieka.
— Mrówki — mówił Filip.
Nad głową mieli już tylko daszek z czerwonej cegły, pod sobą spadzistą ścianę starego muru — od dołu pięły się ku górze blaszane roślinki — nikt nigdy nie znał ich nazwy.
— Bluszcz — mówiła Angelika — niedorośnięty. Ale to jest bluszcz.
— Wije się jak bluszcz — mówił Filip. — A tam?
— Tam? — wychylała się z okna. — Nie wiem. Kiedyś tu na dole wyrosła poziomka.
— Co ty powiesz? — patrzył przed siebie.
— Tam jest ten łańcuch. Przewróciłam się kiedyś na nim.
— Nie, nie, tamten dom, różowy, o dwóch oknach. Gdy się tam jest po drugiej stronie, to go przecież nie ma.
— Tak się czasem wydaje. Musi tam być. Popatrz, co oni niosą?
— Durszlak.
— Kociołek. Gotowali coś w łesie. Rozmawiałam z Pawłem...
— Gratuluję. Przyjął cię w gabinecie? — spoglądał na nią.
— Nie można mu pozazdrościć.
Gdy nie miał grosza, aby wyjść na miasto, szedł do „ogrodu”, siadał na beczce i zapalał fajkę. Był to szczególny ogródek, wciśnięty między mury, na tyłach domu. Gdy usiadł, po chwili z przybudówki, gdzie mieszkali Stróże, wychodziła karlica, siadała na progu i przyglądała mu się w milczeniu. Uratował jej kiedyś życie. Nie zważał na nią, mógł go też obserwować szczur z okna piwnicy.
„Ogródek” miał powierzchnię niewielkiego pokoju, okalały go ślepe tyły budynków i czerwony, krwisty murek, posypany szkłem w zastygłym cemencie. W murku była żelazna furtka, zamknięta zardzewiałym zamkiem bez klucza, od furtki na ukos biegła ślepa ścieżka — dokąd? — w rogu zwisały listwy ruin altany, oplecione dzikim winem, stała wąska ławeczka, porośnięta grzybem, rosły pod nią kępki trawy, zielonej, niezdrowo soczystej jak zielsko w rowie. Pośrodku altany leżał wielki, wyszlifowany czasem kamień. Już nic gorzej. W altanie być może podawano kiedyś kawę i grał ktoś na skrzypcach, być może, spod szczątków Sterczał połamany pulpit.
„Ogródek” była to piwnica, nic więcej, piwnica nie przykryta stropem. Filip siadał na beczce, którą tu specjalnie spod rynny wytoczył. Gdy uderzyć w nią piętami, dudniła.
— No i co ty o tym powiesz? — zapytywał sam siebie.
Potem — zwłaszcza tutaj — gdzie nie było nikogo — wywoływał w myślach dowolną postać. Wystukiwał o obcas fajkę i szykował nową.
Dziewczyna — myślał — z rybek przejrzystych, w środku nic, tylko wątła niteczka przewodu pokarmowego.
Postać nie mogła zadziałać nic ponad jedno mgnienie oka. Zapalał fajkę. Każdej postaci za każdym razem brakowało jakiegoś szczegółu, który by w tej chwili był najbardziej potrzebny.
— Pan coś do mnie mówi? — zapytywała skwapliwie karlica.
Nie odpowiadał. Następowała chwila ciszy. Wyjmował termometr owinięty w chusteczkę i schowany w kieszeni.
Kiedyś Paweł przyłapał go, gdy ukradkiem mierzył temperaturę. Potem nigdy tu nie zaglądał. Na zapytanie matki: gdzie ojciec? — odpowiadał: w piwnicy.
U góry w kuchennym oknie brzęczały garnki Angeliki.
Angelika myśli, że jestem bezbrzeżnie smutny... — kładł termometr pod pachę. Poprawiał ogień w fajce, czuł na sobie oczy karlicy. Nie mogła mu tego zapomnieć, wydobył ją kiedyś z wody.
Słusznie — myślał — zafundowałem jej bądź co bądź dzień po dniu jeszcze kawałek życia.
Z karlicą była krótka historia.
Angelika zauważyła, że Filip najspokojniej przesiaduje do późnej nocy w ogródku, a także za dnia. Upodobał tam sobie.
W domu ich na parterze mieścił się magazyn Towarzystwa Transportu Rzecznego, prawie martwy, lecz czynny. Pracowało tam kilku ludzi, znała ich z widzenia. W magazynie czasem nie było nic, a czasem pełny ładunek koszów wiklinowych i skrzynek ze szkłem. To stamtąd dostawała wióry.
Tylnymi schodami, stromymi jak drabina, schodziło się do ogródka i domku dla stróża magazynu. Domek był przylepiony do masywu ściany i wchodziło się tam prawie pod ziemię.
Angelika wpadła na myśl — ostateczną — aby w razie odejścia stróża — na co się zanosiło — stanowisko to objął Filip.
Myśl była zarówno straszna, jak i do przyjęcia. Gdyby ją przyjąć, to po jakimś czasie wcale nie byłoby to straszne. Praca jak każda praca, a ta wyjątkowo spokojna. Nieraz i ona mogłaby usiąść na straży. Ułożyła sobie całe wystąpienie do Filipa, niby żartobliwe. Najlepiej jednak, gdyby sam wpadł na to, z prostej przekory. Lecz gdy tylko próbowała napomknąć, nic nie rozumiał, dziwił się tylko, dlaczego obecny stróż tak bardzo jej się nie podoba.
Tymczasem stróż rzeczywiście odszedł. Natychmiast więc poprzez znajomych zręcznie przepytała w Towarzystwie.
Należało także bardziej zdecydowanie wysondować Filipa.
Lecz zanim zdążyła to zrobić, już w cztery dni potem zjawił się stróż nowy. Było więc po wszystkim.
Przyszedł chłop, prosto ze wsi, rudy, o drewnianej nodze, z żoną karlicą. Dwoje ludzi tak dobranych, jakby się spotkali na wyprzedaży. Cały dobytek przywieźli na czterokołowym wózku. Mąż szedł przy dyszlu, żona z dzieckiem na ręku. Resztę niosły dwie bose dziewczynki.
Tacy ludzie, jeśli już przyszli, to na całą wieczność.
Gospodarstwo objęli z hukiem, zamętem, lamentem, rozrzucili słomę, rozwlekli bety. Wyglądali jak Cyganie, ich dobytek wyglądał jak kawałek cyrku. Mieli wspaniałe miedziane rondle, szczygła w klatce — do tej biedy. Co chwilę podnosili wrzawę, jakby wszystko, co mieli, razem z nimi obsuwało się w przepaść. Karlica śpiewała, a może płakała? Jakąś piosenkę nie z tych stron, a może nie piosenkę? Dzieci tylko były normalne, blade i zabiedzone, na przejrzystych nogach, zupełnie wiejskie.
Filip uznał całe to zdarzenie za dobry omen: rudego tu brakowało.
Nie poszczęściło się biedakom. Nazajutrz trzyletnia dziewczynka wpadła do rzeki i poszła na dno. Angelika zobaczyła to z okna, rzuciła się na schody, lecz zanim zdążyła wykonać swój zamiar, już wszystko się stało. Ani razu głowa dziewczynki nie ukazała się na powierzchni.
Nadbiegła karlica. Krzyknęła, zakręciła się w kółko i skowycząc dopadła jakiegoś przechodnia. Wyszedł właśnie zza zakrętu i zaskoczony nie wiedział, co się dzieje. Jak oszalały pies rzuciła się prosto do jego nóg. Zaczęła gryźć po łydkach, wyć, szarpać i spychać do wody. Opędzał się wściekle i bronił okutą laską, walcząc o swe życie na krawędzi betonu.
Angelika była już na dole. Zgubiła buty, ogłuszona wyciem karlicy na moment straciła głowę. Oprzytomniała, pośpiesznie zaczęła się rozbierać i szykować do skoku.
Karlica odpadła od swej ofiary, czy też została odtrącona, potoczyła się, zsunęła pionowo po kamieniach nadzianych hakami i zniknęła w odmętach tłustej fali. Też poszła na dno.
Lecz zaraz potem ukazała się jej głowa.
W tym momencie zza węgła wyszedł Filip. Wracał z miasta, zobaczył Angelikę w bieliźnie przed domem, szedł wolno, przystanął, spojrzał. Przyspieszył kroku. Na brzegu zebrała się już grupka ludzi. Zaczął biegnąć, z nadpływającej łodzi słyszał okrzyki. Ktoś pokazywał miejsce, w którym się to stało. Dopadł, odtrącił Angelikę i jak był, skoczył do wody. Angelika popchnięta upadła na bruk. Gdy się podniosła, zobaczyła Filipa. Już się wygramoliłpo hakach na brzeg i wręczał rudemu chłopu ni to dziecko, ni potwora, karlicę. Zaciśniętą kurczowo jej dłoń wyszarpywał ze swych włosów.
— Dziecko — jęczał chłop — moje dziecko... — i skakał na jednej nodze. Nawet nie krzyczał. Po twarzy płynęły mu łzy. Stukała o bruk drewniana noga.
Filip znowu skoczył do wody. Zniknął pod powierzchnią. Angelika zaczęła krzyczeć. Wypłynął, znów zniknął i wypłynął. Nadpływały dwie łodzie. Ktoś wciągnął Filipa do łodzi. Bosakami owiniętymi szmatą sondowano dno rzeki. Łódź wysadziła Filipa na brzegu. Angelika rozebrana i zasłaniająca się suknią, nie wiedząc, co ze sobą zrobić, schowała się za pniem drzewa. Filip podbiegł do niej i okrył marynarką.
Poszukiwania były już bezskuteczne.
Podał Angelice rękę i poprowadził do domu. Odruchowo spojrzeli w górę. Wydało im się, że Paweł stał przy framudze okna, przysłonięty firanką. Angelika widziała, że był na pewno, bo się nagle cofnął.
Nic sobie nie powiedzieli i wchodząc do mieszkania zrobili to umyślnie głośno, aby miał czas usiąść przy stole.
Filip miał prawą dłoń pokąsaną przez karlicę. Ciekła z niej krew.
— No, trudno, trudno — mówił: — ze strachu. Ale wreszcie się odważyła skoczyć do wody.
Angelika pobiegła po bandaże.
— Słyszałaś, jakim ona mówiła językiem? Była zupełnie przytomna.
Wracając z bandażami przezornie odgrodziła Pawła od Filipa i kazała Pawłowi iść do swego pokoju. Tak jakby zrozumiał, ale spytał:
— Dlaczego?
I nie poszedł.
— Na to pytanie — krzyknęła — nie dostaniesz odpowiedzi!
Filip spojrzał zdziwiony. Rękę trzymał nad gołą posadzką, żeby łatwiej można było zmyć ślady spadających kropli krwi. Podeszła do niego z bandażami. Nadarła ich błyskawicznie. Usiadł na stołku.
— Paweł — powiedziała. — Przynieś mi spirytus.
— Jest w domu spirytus? — zapytał Filip.
Była mała buteleczka. Chlusnęła całą, skrzywił się, zaczęła okręcać rękę gazą.
Byli zupełnie mokrzy, Angelika przemokła od jego marynarki. Suknię miała rozdartą, włożyła fartuch.
— Już teraz wiem — powiedział Filip. — W tym miejscu jest siatka pod wodą i dziecko poszło pod siatkę. Zaraz im to powiem.
Wyszedł. Angelika zabrała się do podłogi. Z dużym hałasem, trzaskaniem kubłami i zarzucaniem pętli szmat, którymi chwytała wodę w pułapkę i wykręcała do kubła. Przy wykręcaniu ukazywała się biała, dzika, sycząca pianka, a nadgarstki Angeliki bielały z wysiłku.
Paweł stał w drzwiach od kuchni, patrzył, nie odchodził, tak jak miał nakazane, i o czymś myślał.
Straszna jest twarz człowieka przywartego do ziemi. Plecy bezbronne jak spod ciosu sztyletu, rozwleczone nogi, fartuch przydeptany kolanem, żyły nabrzmiałe, oczy wpatrzone w bliską przestrzeń podłogi, i to sprytne chwytanie strumyków wody, tak bezgranicznie sprytne; ciężki oddech.
Uznali, myślał, że jest tchórzem.
I z tym miał się położyć do snu.




Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.