Złoty robak/Mały przykład niepowodzeń

<<< Dane tekstu >>>
Autor Mieczysław Piotrowski
Tytuł Złoty robak
Wydawca Czytelnik
Data wyd. 1968
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Mały przykład niepowodzeń

Jest już lipiec; nieprawdopodobny upał.
Zmienił się klimat, aż budzi lęk, przypomina tropik, ludzie siedzą półnago przy zaciemnionych oknach, nikt nie wychodzi bez potrzeby na ulicę, w niedzielne popołudnie jest pusto jak na skale, stoi ukryty pod daszkiem lodziarni milicjant. Lampa astralna wisi nad miastem, tasują się podwojone w oczach gipsowe fasady kamienic, słońce ludojad szczerzy zęby na blaszanym niebie. Ma świńskie przymrużone oczka, ryje suchym kłem w spopielałych alejkach cmentarza, jest wszędzie — mózg ledwo się rusza w gorącej skorupie. Paweł bierze w tym miesiącu urlop, dzieje się z nim coś niedobrego, wie, że seria niepowodzeń dopiero wstępuje. Ma doświadczenie, zna ich nagromadzenie, jest pewny swych nerwów, łatwo znosi upał, nawet cieszy go ta cisza gorączki nieba. W sobotnie noce ustało dzikie deptanie grządek. Może też urlop?
Niefortunna gorączka perfidnego losu wciąż pomaga zdarzeniom.
Nigdy nie chodzi na cmentarz, dziś pomylił ulicę. Nie bywa tu, nie lubi, wystarczy, że współcześni za pobliskim kioskiem szczają piwem na trawnik i że na niektórych grobach stoją w słońcu puste butelki po wódce.
Słońce szeleści w suchych, zeszłorocznych liściach, wszystko jest tu nawarstwione, rozrośnięte, nie zrywane, przepojone jadem. Idąc już główną aleją Paweł uległ dziwacznemu zapytaniu, co by było, gdyby na grobie Filipa zastał kwiaty? Gdy tylko pomyślał: „Co by było”? — skręcił w boczną alejkę. Nigdy tam nie chodził. Z daleka zobaczył grób Filipa. Spojrzał, na rdzawej płycie leżała wiązanka rumianków. Kilka kwiatków zduszonych jakby ręką dziecka. Było to niemożliwe, aby ktokolwiek, wszyscy już nie żyli, było to niemożliwe po czterdziestu latach zapomnienia.
Miał jeszcze dwadzieścia pięć minut do rozpoczęcia pracy. Graniczyły ze sobą oddzielone żwirem, krzaczkami i żółtym piaskiem dwa kościoły; w głównej alei formował się pogrzeb, dwa inne już wyszły i minęły się skręcając w równoległe alejki. Jakiś młody człowiek, spóźniony, chłopiec widocznie z dobrego domu, na jeżyka, blady, w skrojonym garniturku wizytowym, z wianuszkiem opakowanym w celofan — umarł zapewne ktoś z towarzystwa — wyskoczył z czarnej bramy kaplicy i było widoczne, że myląc kościoły — jeden był ewangelicki — nie mógł teraz odnaleźć swego pogrzebu. Z pochyloną głową przeszedł kilka kroków w jednym kondukcie i zamienił na drugi. Formował się czwarty pogrzeb, zatrzęsienie pogrzebów; stał sługa z krzyżem, Paweł rozpoznał księdza, którego znał kiedyś, gdy ten był jeszcze dziobatym klerykiem. Dzisiaj dzioby wyszły mu na korzyść, podkarmiony śpiewał. Nagle przypomniało mu się, że przecież to ten kleryk, z którym wiąże się we wspomnieniach czerwona piłka.
Miał jeszcze dwadzieścia minut. Minął bramę, wyjął z kieszeni etui i szczoteczką oczyścił buty z kurzu. Gdyby nie ten chłopiec, byłby uważniejszy. Szeroką, zadrzewioną ulicą szła przed nim koleżanka z pracy — koleżanka? — staruszka, wracała z mszy żałobnej; chciał ją niepostrzeżenie wyminąć, nie dostrzegł wcześniej, chciał obojętnie, szła zbyt szybko, nerwowo przyspieszał, źle obliczył, przez ujawnienie lęku zauważyła go, musiał się ukłonić, ukłon z naciskiem uprzejmie odstręczającym nie udał się, zawsze się udawał, zatrzymała się, poszli razem. Spojrzał na zegarek: było przed nim dziesięć minut udręki, rozmowy. O czym teraz będzie? Pracowała w szklanej klatce referatu społecznego, do jej funkcji należał także przydział biletów do teatru, opery, operetki, wyróżniała operetkę, a nawet streszczała niektóre libretta. Ktoś o tym opowiadał i pękał ze śmiechu. A na biurku jawnie stawiała srebrny ryngraf.
Postanowił milczeć. Szła ostro, nieraz w ten sposób ptak idzie piechotą. Zwróciła ku niemu oczekujące spojrzenie; konieczne było ją bawić. Jedno, co może względnie szczęśliwe — musiała mieć kiedyś twarz regularną, okrągłą — która później zastygła w wyraz spłakanego dziecka — i to byłoby tym względnym szczęściem. Uchodziła za ograniczoną. Widywał ją z miniaturowym pejczem, który przypominał zwiędniętą jaszczurkę. Słyszał, że codziennie chodzi na mszę i że ma ulubionego księdza. To wszystko. W tej chwili lodowatą siekanką jej twarzy popłynął ożywczy prąd, kra chciałaby ruszyć. Była gadatliwa, zawsze z uśmiechem i staromodnym szykiem, uśmiech przypominał ostatni liść, który został w suchych gałązkach drzewa nad mrokiem gołoledzi.
— Znów będzie upał — powiedziała.
— Na pewno.
— Nie do wytrzymania. Jak pan znosi?
— Doskonale.
— Pan... Małachowski? — zapytała. — Wiem, wiem, w tych okrutnych czasach był pan torturowany — „r” drżąco zagrało i chrupko jak od sucharka. — W czasie okupacji, prawda?
— Bardzo przepraszam — pochylił uprzejmie głowę — nie pamiętam pani nazwiska, bardzo przepraszam. — Chciał ją speszyć i powstrzymać.
— Pianta. Moje nazwisko brzmi Pianta — powiedziała z dumą i jakąś nutą obrazy.
— Ach tak, przepraszam, oczywiście. Nie wiem, dlaczego tak niegrzecznie zapytałem.
— Bardzo proszę.
Dość dziwne nazwisko, pomyślał: czy głupia kiedyś dziewczyna — taką być musiała — zostaje potem głupią staruszką? Pianta. Czy słyszał kiedykolwiek to nazwisko? Popatrzyła na niego skosem.
Chciała, żeby był torturowany, koniecznie chciała znaleźć jakiś motyw ciepły. Z przeszłości. O co jej szło?
— Na prowincji — rzekł hamując gniew. Spojrzał na zegarek, było jeszcze siedem minut: — prowincjonalne placówki miały prymitywne metody. To jasne.
— Na haku pana wieszali, podobno, skrobali nożem... A pan milczał... — „skrobali” znowu zagrało, jakby chodziło o łuskę na rybie.
— No nie! — żachnął się, czyżby bredziła? zwyczajnie bredziła?
Wisiał na haku, ale nigdy się do tego nie przyznawał. Gdyby się przyznał, była to jego sprawa, to jakby nie wisiał, to jakby, choć nieporównanie, oddał złego psa w ręce tchórza.
— Proszę wybaczyć niedobrą ciekawość starej kobiety — dotknęła pejczem jego rękawa.
Były jeszcze cztery minuty. Przypomniał sobie, że zgłosił się o urlop i wobec tego i tak będzie musiał przyjść do niej w sprawie biletu kolejowego.
— Tak — powiedział — torturowano. Może słusznie — dodał.
Byli już w śródmieściu, szli brzegiem przystani.
— Dlaczego?! — przestraszyła się, spojrzała jak przelękniony ptak, nad którym zawisła ręka.
— Mnie to dobrze zrobiło. Bardzo dobrze. Tortury to zdrowie. Stawiają na nogi. Pozwalają milczeć. Milczenie najzdrowsze — spojrzał.
— A jednak jest pan bardzo sympatyczny. Ja rozumiem pana.
Popatrzył w dół. Do stromego kamiennego brzegu przybiła łódka. Dwoje, on głowa królika, czoło gładkie jak młotek, ona cała jak burak, przekrojony w miejscu policzków, zdrowy, oczęta ciemne, Bóg je dał przekłuwając źrenice światłem: bystre; nogi tylko leniwe, potykała się, drąc pod górę po kamieniach, on za nią, z wiosłem jak trójzębem: — nie tak ostro, siostro! — zawołał głosem pastewnym — byłoż to więc rodzeństwo, gdyby kto pomyślał, wydali mu się odpychający, w swej sile pokonywającej prawie pionową ścianę brył kamiennych. Mieli jeszcze kilka kroków, w ostatniej chwili dziewczyna straciła rozpęd, zachwiała się w tył, przez moment walczyła o równowagę, pokonała wreszcie swój ciężar i wyskoczyła na betonowy chodnik. Zatrzepotała rękami, niechcący kropla zimnej wody spadła na czoło Pawła. Otarł twarz chusteczką.
Dzikie — pastewne — słońce rozpaliło już wszędzie swoje ogniska, w kamieniach i szkle.
Weszli w główną ulicę.
— Pan mi przypomina pewnego człowieka — odezwała się Pianta.
— O!
— Czasem ktoś zrobił karierę, że umiał bić — powiedziała jakby do siebie, wiedząc, że od rzeczy. — Nie myślę o katach. Bić w każdej okazji i w każdy sposób.
— Co też pani mówi?
— A czasem... Jak pomyślę, to niektórzy prawdziwi mordercy, jeśli mieli ochotę, mogli się wyżyć w czasie wojny... Kto odróżni? Mówię, że pod płaszczykiem patriotyzmu. Łatwo zabijać... Dla własnej przyjemności.
— Nie rozumiem.
— I ja tego nie rozumiem. Jeżeli tchórz dostanie broń do ręki. Mój ojciec całe życie trzymał batutę. Umarł w czasie uwertury do „Cavalerii Rusticany”. Szlag go trafił; ustawiczne ze mną kłopoty.
— Pani mówi niejasno. O czymś nieprzyjemnym. Jest duży upał. Powietrze stało się rozrzedzonym gazem.
— Musieli być i tacy. Wykonywali wyroki. Cóż to za przyjemność dla skrytobójcy. Dziś, jak wypiją kilka kieliszków... To jakby żałują. Tylko jakby. Przeżywają swoje morderstwa bardzo chętnie... Endecy, szowiniści bardzo chętnie mówią o swym zagubieniu, jakby bez przerwy mieli strach przed kimś... Pan takich nie zna? Jest pan sympatyczny, że się niczym nie chwali.
— Nie mam czym.
— Ja rozumiem.
— Ale pani podejrzewa.
— Nie. Pan mi tylko przypomina pewnego człowieka, który umiał bić, umiał zadawać tortury.
— Ech!
Albo to była wyjątkowa jasność, albo staruszki mózg roztopił się i bredziła: — ja rozumiem — powiedziała nagle — jak temu lat trzydzieści hrabia rzucił majątek i został komunistą. Ale człowiek, który nic nie ma, głodny...
Szli już coraz liczniejsi ludzie, na domiar mówiła głośno i powiewając końcem pejcza zwracała uwagę. „Co ona mówi? — myślał. — Co ona wygaduje?”
— Miała pani jakieś przykrości? — zapytał. Racja była po stronie tych, którzy uważali, że jest ograniczona.
Na białym, wściekłym od słońca chodniku leży złoty papierek po cukierku i rzuca się w oczy jak rozjuszona osa; Paweł potknął się na równym.
Mimo woli zerknął w okno kawiarni.
Zobaczył Wereszczyńskiego. Niewątpliwie, i z dziewczyną. Wszystko to objawiło się błyskawicznie, z niezwykłą wyrazistością, właściwą faktom wielkiej wagi.
Porażony odkryciem, zawrócił i przeszedł wzdłuż okna w sposób, który już mu się wydał niegodny i złodziejski. Jeszcze raz stwierdził na pewno, że jest to Wereszczyński. Wtedy tamten też go zauważył i chwycił to jego złodziejskie spojrzenie — wydłużone jeszcze w szybie i powielone w spirytusowych blaskach ścierki. Mijając ponownie witrynę Paweł dostrzegł, że siwe, prorocze oko Wereszczyńskiego drgnęło. Niech drga — pomyślał. — Nic to nie znaczy. Lecz zrobiło mu się gorąco.
Dziewczyna siedziała plecami do okna i na łopatkach miała blask szyby, jakby ktoś położył na jej barkach świetlistą rękę i poruszał nerwowo palcami. Czując, że coś się dzieje, odwróciła głowę, twarz miała bladą, inteligentną, papierowe wargi, w kąciku pod górną wysunięty biały kiełek, tak jakby przyłapana wyszczerzyła zęby. To wszystko w sekundę. Więcej, gdy odwracała z powrotem głowę, jasne jej włosy nie podążyły za gwałtownym zwrotem i z opóźnieniem opadły na swoje miejsce. W drugą sekundę. Jeszcze więcej, poprawiając się potem na krześle poderwała się kilkakrotnie, jakby dotknęła gorącej blachy. Całość nie mogła trwać pięciu sekund.
Pianta, zaskoczona manewrem Pawła, także zawróciła i przedefilowała z nim przed szybą. Dało to jakby dodatkowy błysk w oczach Wereszczyńskiego. Że oto Małachowski zdany jest na towarzystwo przynależne jego latom. Podczas gdy on?
Było w tym wszystko: — Wereszczyński. Nie wybiegł za nim. Oczywiście, jeśli Wereszczyński, to wiedział, że Paweł i tak wpadnie w jego ręce. Dałby głowę, że dziewczyna jest jeszcze jedną ofiarą wykładu o teorii. Dość długo można żyć legendą. Snobizm rodzi się lepiej aniżeli zboże.
Pianta przynajmniej umilkła. Były ostatnie minuty. Pożegnał ją w drzwiach Instytutu.
Instytut mieścił się w nowym gmachu, cały z metalu i szkła, w starym, zdewastowanym parku, w pobliżu fontanny Thorwaldsena, przedstawiającej biblijny Potop. Wielka, splątana rzeźba — gdy mokra — przypominała kłębowisko żmij, gdy sucha, z wyłączoną fontanną — przypominała słupy soli z Sodomy i Gomory.
Spiralny podjazd do Instytutu ozdabiały dwa drzewka cytryny w niebieskich donicach. W górze za szklanymi ścianami pełzały kolorowe światła nowoczesnych instalacji. Przy głównym wejściu, otwieranym fotokomórką, w plastykowym różowym foteliku siedział nie ogolony portier. Sprawdzał wchodzących, miał drucik pod ręką, którym pobudzał do życia gasnącą niekiedy fotokomórkę, niewyspany wpółdrzemał, jakby liczył przed snem wiecznym barany.
Przed niektórymi trzeźwo podrywał się z fotelika i podawał rękę.
Za pięć minut dziewiąta milknął hałas instrumentów. W hallu wychodzili z podziemia członkowie Klubu Jazzowego. Korzystając z wolnej o tej porze sali codziennie ćwiczyli od ósmej. Wstrząsało Pawłem na myśl, że można tak rano raczyć się kwaśnym jazgotem jakby śledziem na pierwsze śniadanie. Szli teraz do pracy jeden za drugim, gęsiego, poważni, jakby co dopiero dokonali podziemnej eksplozji. Nigdy przedtem, dziś zauważył, że ten od wiosła także tu pracuje, a ta buraczana czeka na jednego z jazzmanów.




Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.