Z Ziemi na Księżyc w 97 godzin 20 minut/Rozdział I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Z Ziemi na Księżyc w 97 godzin 20 minut |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Drukarnia Sukcesorów T. Jankowskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Stefan Gębarski |
Tytuł orygin. | De la Terre à la Lune |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Gyn Klub.
Podczas wojny domowej w Stanach Zjednoczonych nowy i bardzo wpływowy klub powstał w mieście Baltimore. Wiadomem jest, z jaką siłą rozwijał się instynkt wojenny wśród tego narodu mechaników, handlarzy i właścicieli okrętów. Drobni kupcy porzucali swe kontuary, wstępowali do wojska, stawali się kapitanami, pułkownikami i generałami, a choć nie przechodzili żadnych kursów w wyższych szkołach wojskowych, wkrótce zrównywali się w sztuce wojennej ze swymi kolegami ze starego kontynentu i jak tamci odnosili liczne zwycięstwa, nie szczędząc kul, miljonów i ludzi.
Ale amerykanie prześcignęli nawet europejczyków w dziedzinie artylerji — nie przez to, by działa ich pochwalić się mogły wyższym stopniem udoskonalenia, lecz przez to, że nabierały one coraz większych, nieznanych dotąd rozmiarów, co zwiększało znakomicie ich nośność. W sztuce stosowania ognia artyleryjskiego nie wiele czego można było jeszcze nauczyć anglików, francuzów czy prusaków, ale ich armaty i kartaczownice robią wrażenie pistoletów kieszonkowych w porównaniu z olbrzymiemi działami artylerji amerykańskiej.
To jednak nie powinno dziwić nikogo. Jankesi — ci pierwsi mechanicy świata — rodzą się inżynierami, jak włosi muzykami, a niemcy — filozofami. Nic więc dziwnego, że wrodzony talent jankesów ujawnił się również i na tem polu. Zaczęli oni budować olbrzymie działa, o wiele mniej pożyteczne od maszyn do szycia, ale za to bardzo imponujące swym ogromem i przeznaczeniem, jako narzędzia zniszczenia i masowego zabójstwa.
To też podczas tej strasznej walki północy z południem Ameryki, artylerja odgrywała najważniejszą rolę; dzienniki z entuzjazmem opisywały nowe wynalazki i nie było chyba ani jednego chudego kupczyka, ani jednego wyrostka, który nie łamałby sobie głowy nad wynalezieniem jeszcze straszniejszego pocisku, jeszcze bardziej nośnego działa. Ale jeśli jeden amerykanin ma jakąś ideę, musi on zaraz podzielić się nią z drugim amerykaninem. Gdy jest ich już trzech, wybierają zaraz prezesa i dwuch sekretarzy. Czwarty z kolei staje się archiwistą i biuro zaczyna działać. Gdy jest ich pięciu, zwołują walne zgromadzenie i klub jest ukonstytuowany. Tak też było w Baltimore. Pierwszy, który wynalazł nowy typ armaty, połączył się z drugim, który odlał pierwszy model; do nich przyłączył się trzeci i tak dalej. Taki był zawiązek „Gyn-Klubu“. W miesiąc po założeniu liczył on już tysiąc ośmset trzydziestu trzech członków czynnych i trzydzieści tysięcy pięćset siedemdziesięciu pięciu korespondentów.
Niezbędnym warunkiem przyjęcia do klubu było wykazanie się jakimkolwiek wynalazkiem w dziedzinie konstrukcji lub udoskonalenia armat, czy innej broni palnej. Ale wyznać trzeba, że wynalazcy piętnastostrzałowych rewolwerów, karabinów maszynowych i szabel-pistoletów nie budzili zbytniego szacunku; bożyszczem klubu była armata, a jego arcykapłanami ci, którzy pracowali nad jej udoskonaleniem.
— Sława ich imion, — powiedział kiedyś jeden z najbardziej uczonych członków klubu, równa się tylko wymiarom ich armat, a sięga tak daleko, jak wyrzucane przez nie pociski.
Genjusz wynalazczy amerykanów dosięgnął szczytów z chwilą, gdy znalazł tak poważny ośrodek, jak nowopowstały „Gyn-Klub“. Działa dosięgły olbrzymich rozmiarów, a pociski przelatywały oznaczone granice i zdarzało się nieraz, iż rozrywały na kawałki niewinnych obywateli. Wszystkie te wynalazki pozostawiały daleko poza sobą nędzne maszynki, używane przez artylerję europejską, o czem zresztą najlepiej świadczą następujące liczby.
— Dawniej, „za dobrych czasów“ kula trzydziesto-sześcio centymetrowa przechodziła rzez trzydzieści sześć koni, ustawionych obok siebie i sześćdziesięciu ośmiu ludzi, na odległość trzystu stóp. Był to jednak okres dzieciństwa sztuki artyleryjskiej. Od tego czasu poczyniła ona znakomite postępy. Armata Rodmana niosła na siedem mil pocisk, ważący pół tonny i z łatwością miażdżyła sto pięćdziesiąt koni i trzystu ludzi. „Gyn-Klub" zastanawiał się nawet poważnie nad urządzeniem uroczystej próby, o ile jednak można było znaleźć odpowiednią ilość koni, o tyle trudniej było o ludzi.
W każdym razie działanie tych armat było rzeczywiście zabójcze i po każdym wystrzale całe kolumny nieprzyjaciół waliły się na ziemię, jak kłosy podcięte kosą. Czem wobec tego były słynne niegdyś armatki, które naprz.: w roku 1587 pod Coutras czyniły niezdolnymi do walki dwudziestu pięciu ludzi, albo te, które w roku 1758 kładły pod Zorndoffem trzydziestu kawalerzystów, albo nawet austryjackie, wynalazku Kesselsdorfa, które w roku 1742 kładły pokotem siedemdziesięciu ludzi? Czem były działa z pod Jeny i Austerlitz, które zdecydowały o wyniku bitew? Podczas.wojny amerykańskiej widziało się już inne cuda. W bitwie pod Gettysburg jeden pocisk kładł siedemdziesięciu trzech związkowców, a przy przejściu przez Potomac jeden pocisk Rodmana przeniósł odrazu do wieczności dwustu piętnastu południowców. Trzeba tu wspomnieć również o wynalazku p. J. T. Mastona, wybitnego członka i dożywotniego sekretarza „Gyn-Klubu“, którego armata zabiła odrazu trzysta trzydzieści siedem osób — coprawda dlatego, że rozprysła się cała po pierwszym wystrzale.
Co można dorzucić do tych wymownych liczb? Nic. To też każdy chyba uzna bez zastrzeżeń następujące wyliczenie, dokonane przez statystyka „Gyn-Klubu“, p. Pitcairn: Jeśli podzielić liczbę ofiar rozszarpanych przez armaty, przez liczbę członków „Gyn-Klubu“, okaże się, iż każdy z nich miał na swym rachunku, czy sumieniu, „średnio“ dwa tysiące trzysta siedemdziesiąt pięć żyć ludzkich z ułamkiem. Jasnem jest stąd, iż celem klubu było jedynie i wyłącznie wytracanie ludzi w celach filantropijnych i doskonalenie narzędzi śmierci, jako środków cywilizacyjnych.
Trzeba przyznać, iż dzielni ci jankesi nie tylko zajmowali się teorją, ale umieli również służyć swym ideałom w praktyce. Gyn-Klub liczył w gronie swych członków bardzo wielu oficerów różnych stopni, od porucznika do jenerała i różnego wieku, od młodzieńców, którzy zaczynali swą karjerę, do staruszków, którzy zaczynali już drzemać na zdobytych laurach. Wielu członków padło również na polach bitew, a imiona ich spisane były w złotej księdze klubu; ci zaś, co wracali z frontu, nosili na sobie niezatarte dowody swej waleczności. Kule, protezy rąk i nóg, szczęki kauczukowe, czaszki ze srebra nosy z platyny, widziało się tu na każdym kroku, a statystyk klubu p. Pitcairn obliczył również, iż jedna ręka wypadała średnio na czterech członków, a zaledwie dwie nogi na sześciu. Ale dzielni ci artylerzyści nie martwili się tem zbytnio, gdy biuletyn wojenny, podnosząc sprawność artylerji, podawał również ogromne liczby ofiar.
Aż wreszcie pewnego smutnego dnia pokój został zawarty, przycichło granie armat i działa pokryte płótnem, ze zwieszonemi ponuro lufami powróciły do arsenałów, krwawe wspomnienia zaczęły zanikać też powoli, roślinność zakwitała bujniej na głęboko zoranych, przemiękłych krwią polach bitew, szaty żałobne znikały coraz szybciej, rudziejąc i dodzierając się ostatecznie. Gyn-Klub, skazany na bezczynność zaczął w niej gnuśnieć i rozkładać się.
Niektórzy członkowie uparcie rozmiłowani w studjach artyleryjskich oddawali im się nadal, marząc o olbrzymich granatach i niebywałych pociskach, ale pozbawionym możności wypróbowywania i zastosowywania tych wynalazków zaczynały zwolna opadać ręce. Pustoszały też przestronne sale klubu; służba drzemała po kątach, dzienniki żółkły na stołach, a nieliczni bywalcy klubowi, wytrąceni przez fatalny pokój poza obręb bieżącej chwili, drzemiąc w wygodnych fotelach snuli dalej swe platoniczne marzenia o nowych cudach artylerji.
— To okropne — mówił pewnego wieczora dzielny Tom Hunter wyciągając nad ogień kominka swe dwa drewniane szczudła, które zaczęły się już tlić. — Niema co robić i niema czego się spodziewać. Co za życie! Gdzie się podziały te czasy, gdy codzień budziło nas ze snu radosne granie armat?!
— Te czasy już minęły! — odpowiedział Bilsby, podciągając pusty rękaw z prawej ręki, którą stracił na wojnie. — Cóż to była za rozkosz. Wynajdowało się nowy typ kartacza i zaledwie odlany, ciepły jeszcze niosło się na pole bitwy, by go wypróbować na nieprzyjacielu. Wracało się później ze słowem zachęty z ust Shermana lub ze wspomnieniem
uścisku ręki Mac-Clellana. Dziś generałowie powrócili do swych kontuarów i zamiast kul i kartaczy wysyłają teraz bele bawełny. Ach, klnę się Ś-tą Barbarą! Przyszłość artylerji jest stracona dla Ameryki.
— Masz rację, Bilsby — zawtórował mu pułkownik Blomsberry,— przeżywamy okrutne rozczarowanie. Po to porzuca się zgryzoty domowe, ćwiczy we władaniu bronią, pędzi z Baltimore na pola walki, po to sięga się po krzyż męczeństwa, czy laur bohaterstwa, by po dwuch, trzech latach stracić wszystkie owoce swych trudów, zamierające w bezczynie i zasnąć w przymusowej bezczynności.
Dzielny pułkownik nie mógł jednak poprzeć swych słów odpowiednim ruchem, gdyż do wykonania go, brakowało mu rąk, złożonych na ołtarzu ojczyzny.
— I żadnej wojny w perspektywie! — odezwał się wreszcie słynny J.T. Maston, pogrzebaczem drapiąc się po ciemieniu z kauczuku. — Ani jednej chmurki na horyzoncie i to akurat w chwili, gdy tyle możnaby zdziałać na polu artylerji. Ja, który do was mówię, ukończyłem właśnie dziś rano nowy model działa, które zmieniłoby napewno cały system wojowania.
— Naprawdę? — zawołał Tom Hunter, mimowolnie przypomniawszy sobie dawno próby szanownego pana J.T. Mastona.
— Naprawdę — odpowiedział ten ostatni. — Ale na co zda się dzisiaj pracować, zwalczać tysiące trudności? To jest marnowanie czasu. Ludy starego świata jakgdyby dały sobie słowo, że będą wiecznie żyły w zgodzie. A tymczasem nasza „Trybuna“ przepowiada coraz straszniejsze katastrofy z powodu skandalicznego przeludnienia.
— A jednak, kochany panie Maston, w Europie raz wraz wybucha jakaś wojna wskutek tarć narodowościowych.
— Więc co?
— Więc możeby tam można było coś zdziałać, gdyby przyjęto nasze usługi...
— Tak pan myśli? — zawołał Bilsby. — Oddawać nasze wynalazki na użytek obcych?
— To przecież lepsze, niż nie zużytkowywać ich wcale.
— Bez wątpienia — rozumował J.T. Maston, — to jest lepsze, ale nawet myśleć o tem nie można.
— A dlaczego? — zapytał pułkownik.
— Gdyż oni tam w Europie mają tak dziwne zapatrywania na kwestję awansów, że żaden amerykanin nie mógłby się im poddać. Oni tam nie mogą sobie wystawić, by ktoś mógł zostać generałem, nie przeszedłszy
po kolei wszystkich niższych stopni oficerskich, jakgdyby ktoś nie mógł być dobrym artylerzystą, choć sam nie odlał ani jednej armaty. To poprostu...
— Absurd! — dokończył Tom Hunter. — A w takich warunkach nie pozostaje nam nic innego, jak zakładać plantacje tytoniu i dystylować tran wielorybi.
— Jakto? — zawołał wzruszonym głosem J.T. Maston. — Więc nawet tych ostatnich lat naszego życia nie będziemy mogli poświęcić udoskonalaniu broni palnej? Czy rzeczywiście nie ma się już nadarzyć okazja,
by ją wypróbować i niebo już nigdy nie rozjaśni się błyskiem wystrzału armatniego? Nie podobieństwo, by nie nadarzyła się konieczność wypowiedzenia wojny jakiemuś mocarstwu zamorskiemu. Może francuzi zatopią
choć jeden z naszych pancerników, może anglicy powieszą ze trzech czterech naszych rodaków.
— Nie, panie Maston — odrzekł spokojnie pułkownik Blomsberry — nie dożyjemy tego szczęścia. Nie, żaden z tych wypadków nie zdarzy się napewno, a gdyby się nawet zdarzył, nie skorzystamy z niego. Wrażliwość amerykanów przytępia się coraz bardziej.
— Tak, my coraz bardziej pokorniejemy — przytwierdził Bilsby.
— I dajemy się upokarzać — dorzucił Tom Hunter.
— To wszystko prawda — unosił się dalej Maston. — Istnieje tysiąc powodów do wypowiedzenia wojny, a my jej nie wypowiadamy. Drżymy o ręce i nogi naszych rodaków, którzy nie wiedzą, co z niemi robić. Oto, by nie szukać daleko powodów do wojny. Czyż Ameryka Północna nie należała dawniej do Anglji?
— No tak — odpowiedział Tom Hunter postukując swemi szczudłami.
— A więc! — podjął J.T. Maston. — Dlaczegóżby Anglia nie miała z kolei należeć do amerykanów?
— Byłby to tylko sprawiedliwy rewanż — odpowiedział pułkownik Blomsberry.
— Ale idźcie panowie — wołał J.T. Maston — i zaproponujcie to prezydentowi Stanów Zjednoczonych, a zobaczymy, jak was przyjmie.
— Zapewne przyjąłby nas bardzo źle — zasyczał Bilsby przez cztery zęby, które pozostały mu po wojnie.
— Na honor — zawołał J.T. Maston — przy najbliższych wyborach nie radzę mu liczyć na mój głos.
— Ani na nasze — odpowiedzieli chórem wojownicy inwalidzi.
— Tymczasem — zakończył J.T. Maston — jeżeli nie dadzą mi możności wypróbowania mej armaty na polu bitwy, składam mą dymisję i uciekam w sawanny Arkansasu.
— A my z tobą — odpowiedzieli towarzysze walecznego J.T. Mastona.
Takie nastroje panowały wśród członków klubu, umysły wrzały, niezadowolenie rosło, klub mógł był rozpaść się lada dzień, gdy niespodziewany wypadek zażegnał nagle zbliżającą się katastrofę.
Nazajutrz po opisanej wyżej rozmowie członkowie klubu otrzymali cyrkularz następującej treści:
Prezes „Gyn Klubu“ ma zaszczyt zawiadomić swych kolegów, iż na posiedzeniu odbyć się mającem 5 b. m. poruszona będzie sprawa, która niechybnie zainteresuje najszerszy ogół. Wobec tego pożądany jest jaknajliczniejszy udział członków.
Z poważaniem
Prezes „Gyn-klubu“
Impey Barbicane.